Władimir Abarinow

WIDZIADŁA. GRA WYWIADÓW WALKA MOCARSTW

2017

 

(...)

 

Bomba dla Stalina

W końcu do niego przyszli. Dziwne, ale wizyta podziałała na Davida Greenglassa ożywczo. Wydawało się nawet, że się ucieszył, jakby mu kamień spadł z serca. Kiedy agenci FBI ujrzeli gościnnego gospodarza, osłupieli. Nie przywykli do takiego przyjęcia. Zwykle reagowano na nich z niechęcią. "Wspaniałe chłopaki" - powie o nich później Greenglass. Inna rzecz, że nie mieli wrogich intencji. Przychodzili bez nakazu aresztowania czy nawet rewizji. Zaskoczyła ich jednak pełna współpraca ze strony podejrzanego. Życzą sobie obejrzeć mieszkanie? Cała przyjemność po jego stronie! Greenglass podpisał również bez wahania zgodę na przeszukanie i zajęcie odnalezionych przedmiotów.

Pierwszym cennym znaleziskiem okazała się fotografia Davida i jego żony Ruth z podpisem "Albuquerque, 1945". Jeden z agentów wyszedł natychmiast z mieszkania i przekazał zdjęcie czekającemu na schodach koledze, który niezwłocznie się oddalił.

Następnie wydobyto ze schowka szkatułkę z małżeńską korespondencją z czasów wojny, która również została przewieziona do siedziby FBI. Kolejnym trofeum okazała się maszyna do pisania - sprzętu nie zarekwirowano, pobrano jednak próbkę czcionki. Po zakończeniu przeszukania agenci zdecydowali się po namyśle na zaproszenie gospodarza mieszkania do siebie, z rewizytą. Również tym razem Greenglass przystał ochoczo na propozycję.

David nie wrócił już do domu. Agenci przeciągali spotkanie. Greenglass opowiadał im o swoim dzieciństwie. Nie bardzo jednak rozumiał, w czym rzecz. Posiedzieli, pogadali sobie od serca. Poczekali, aż dokończy kanapkę, zamówioną w pobliskim barze. Później zaczęli mu wreszcie zadawać poważne pytania.

Greenglass był radzieckim szpiegiem. Przyszli po niego 15 czerwca 1950 roku.

David miał siostrę Ethel. Oboje byli dziećmi emigrantów - ojciec przyjechał z Rosji, matka z Galicji. Wychowali się w Lower East Side w Nowym Jorku - gęsto zaludnionym rejonie Manhattanu, gdzie dorośli mówili w jidysz, a co piąty mieszkaniec był analfabetą (kiedy David wyszedł z więzienia, domy, wśród których wyrastał, zburzono, na ich miejsce zaś zdążono wybudować nowe). Rodzina nie klepała biedy: ojciec zajął się naprawą najważniejszego z urządzeń gospodarstwa domowego - maszyny do szycia. Także David wyuczył się tego pożytecznego fachu. Wyuczył? Mało powiedziane. On go pokochał.

Mieszkańcy Lower East Side, którzy schronili się tu - a to przed uciskiem cara, a to przed prześladowaniami cesarza - przeobrazili się w nowym miejscu w zajadłych radykałów politycznych. W 1914 roku mieszkańcy dzielnicy wybrali do Kongresu socjalistę. Matka Ethel i Davida była w młodości zdesperowaną sufrażystką, która raz przykuła się nawet w ramach protestu łańcuchem do jakichś wrót. Wśród ich sąsiadów było więcej komunistów niż analfabetów.

Po ukończeniu szkoły Ethel chciała kontynuować naukę w college'u. Kraj pogrążył się jednak w wielkim kryzysie. Ethel wyuczyła się na sekretarkę-maszynistkę. Zatrudniono ją w korporacji. W 1935 roku włączyła się aktywnie do strajku, ogłoszonego przez związek zawodowy. Zebrania protestujących odbywały się w jej domu. Starcie pracy i kapitału zakończyło się zwycięstwem tego ostatniego. Ethel została zwolniona, odwołała się jednak do nowo powstałej Krajowej Komisji Pracy, która przywróciła ją na stanowisko. Od tego momentu Ethel poświęciła się polityce. W Boże Narodzenie 1936 roku śpiewała włoską piosenkę na koncercie charytatywnym Międzynarodowego Związku Marynarzy. Po występie podszedł do niej młody, szczupły mężczyzna. Przedstawił się bez zbędnych ceregieli jako Julius Rosenberg. Ona miała 21 lat, on zaś - 18.

W rejestrze służbowym Juliusa znajdujemy wzmiankę o zorganizowaniu komórki Ligi Młodych Komunistów w miejskim college'u, w którym się uczył. Jakiś czas później członkowie komórki przedsięwzięli zuchwałą operację: zerwali nazistowską flagę z niemieckiego liniowca pasażerskiego "Brema", cumującego w nowojorskim porcie.

Ukończywszy w 1939 roku college, Rosenberg uzyskał tytuł inżyniera-elektryka, wstąpił do Partii Komunistycznej i pobrał się z Ethel.

Tak jak wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, tak David, podążając śladami siostry i jej narzeczonego, wstąpił na drogę, która doprowadziła go do amerykańskiego Komsomołu. Prozelityzm Ethel i Juliusa okazał się jednak tylko częściowo skuteczny. Co prawda Davidowi, jako człowiekowi zakochanemu w mechanice, odpowiadały nieubłagane, ale jakże uporządkowane prawa logiki marksistowsko-leninowskiej. Wierzył w światłą przyszłość komunizmu, lecz mimo to nie widział praktycznej korzyści z roznoszenia porannego numeru "Daily Worker" i chadzania na demonstracje pod hasłem "Ręce precz od Hiszpanii" ("Od Hiszpanii, od tego, od śmego..." - będzie wspominać u schyłku swego życia. "To był ostatni marsz, w którym brałem udział").

Wystąpił więc z szeregu młodych komunistów i w zamian, gdy w 1939 roku rozpoczęła się wojna, którą w Rosji nazywa się fińską, a w Finlandii - zimową, 17-letni David postanowił zaciągnąć się do Armii Czerwonej. Niewykluczone, że by go wzięli. Ruth stwierdziła jednak, że oszalał i że do żadnej Armii Czerwonej go nie puści.

Nie ma już chyba potrzeby wspominać, że rodzina Ruth należała do tej samej klasy społecznej, co Rosenbergowie i Greenglassowie. Poznali się w szkole. Ruth była o dwa lata młodsza od Davida, ale wydawała się bardziej dojrzała. Oświadczyła mu się. Ślub wzięli listopadzie 1942 roku.

 

Wywiad rozpoznania radiowego Sił Zbrojnych USA *[US Army - Signal Intelligence Service] wyłapywał informacje, jakimi od 1939 roku Moskwa wymieniała się z radzieckimi placówkami dyplomatycznymi. Nikt nie próbował ich jednak rozkodować - cały wysiłek koncentrował się na złamaniu szyfrów niemieckich i japońskich. Dopiero w lutym 1943 roku wąska grupa specjalistów przystąpiła do studiowania rosyjskich radiogramów. Nowemu projektowi nadano nazwę "Venona".

Zadanie okazało się nadspodziewanie trudne. Radzieccy szyfranci posługiwali się systemem jednorazowych bloczków kodowych: szyfr był zmieniany każdego dnia i nigdy się nie powtarzał. Każdy komunikat szyfrowano dwukrotnie. Wpadka nastąpiła zimą z 1941 na 1942 rok: bloczki zostały zdublowane. Ten błąd okazał się fatalny w skutkach. Dzięki pomyłce szyfrantów, Amerykanom udało się złamać kod, posługując się tą samą logiką, co Sherlock Holmes w opowiadaniu Tańczące sylwetki.

Pierwszy czytelny wynik uzyskano dopiero w lipcu 1946 roku.

Utalentowany kryptoanalityk Meredith Gardner zdołał rozszyfrować jedno zdanie komunikatu o operacji NKWD w Ameryce Łacińskiej. W grudniu tego roku trafił na radiogram znacznie ważniejszy: rezydentura nowojorska przesyłała do Moskwy listę uczonych zaangażowanych w projekt "Manhattan". W ten sposób Amerykanie dowiedzieli się, że w laboratorium w Los Alamos (stan Nowy Meksyk), gdzie stworzono bombę atomową, pracował (albo pracuje) agent (albo agenci) wywiadu radzieckiego.

Treść szyfrogramów sugerowała, że radzieccy agenci przeniknęli do wielu innych firm i agencji amerykańskich. Zidentyfikowanie ich tożsamości nie było jednak możliwe: wszystkie nazwiska i nazwy instytucji figurowały pod pseudonimami. Niektóre z nich można było próbować rozszyfrować, odwołując się do kontekstu, w jakim były przywoływane. W ten sposób domyślono się, że "Kapitanem" nazywał wywiad rosyjski prezydenta Roosevelta, a San Francisco występowało jako "Babilon", Departament Stanu jako "Bank", natomiast Ministerstwo Obrony Narodowej jako "Arsenał". Nazwiska dyrektora naukowego projektu atomowego Roberta Oppenheimera i jego kolegów były przytaczane dosłownie (dopiero później Oppenheimerowi nadano pseudonim "Weksel").

Kim jednak byli "Charles", "Osa", "Trzmiel" i "Liberał", którzy przekazywali informacje o projekcie "Manhattan"? Nie wszystkie fragmenty depeszy udawało się odczytać. Pseudonimy zmieniano, pojawiały się nowe nazwy.

Trudno sobie wyobrazić, by przy tak dużej koncentracji agentury radzieckiej nie znalazł się wśród władających językiem rosyjskim uczestników projektu "Venona" żaden szpieg. W marcu 1998 roku BBC zaprezentowało film dokumentalny, w którym Meredith Gardner wspomina, że w grudniu 1946 roku, kiedy ślęczał nad kluczowym raportem z 2 grudnia 1944 roku, zajrzał mu przez ramię William Weisband, oddelegowany do zespołu z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Weisband był agentem NKWD o pseudonimie "Żora". Drugim informatorem, który powiadomił Moskwę o złamaniu szyfru, okazał się być Kim Philby.

Latem 1943 roku David Greenglass odbywał szkolenie wojskowe w Maryland, przyjeżdżając raz po raz na przepustki do Nowego Jorku. Podczas jednej z takich przepustek Greenglassowie i Rosenbergowie wybrali się razem do kina. Stojąc w kolejce do kasy, Julius powiedział Davidowi, że był w konsulacie radzieckim i zaproponował Rosjanom swoje usługi w charakterze szpiega (w rzeczywistości chodziło o nowojorską ambasadę, a nie o konsulat).

Z początku potraktowali go jako prowokatora. Julius opowiedział jednak pracownikom ambasady o komórce Ligi Młodych Komunistów, którą zorganizował. Mówił, że wszyscy jej członkowie są teraz inżynierami, pracują w przedsiębiorstwach, nadto jego szwagier odbywa służbę w bazie wojskowej, w której są przechowywane i testowane nowe rodzaje broni.

Współpracownik rezydentury nowojorskiej i opiekun Rosenberga, Alieksandr Fieklisow opowiada całą historię zgoła inaczej. Jak twierdzi Julius Rosenberg został dostrzeżony przez wywiad rosyjski wiosną 1942 roku. W trakcie wielotysięcznego mityngu z okazji Święta Pracy w Central Parku przedstawiono go poprzednikowi Fieklisowa, Siemionowi Siemionowowi *[Siemion Markowicz Siemionow - urodził się w 1911 roku w Odessie. Pracował jako praktykant w fabryce kabli. Absolwent Instytutu Tekstylnego w Moskwie. W 1937 roku skierowany do pracy w NKWD. Od 1938 roku operował w Stanach Zjednoczonych pod pseudonimem "Twain”. Ukończył Massachusetts Institute of Technology. W nowojorskiej rezydenturze przebywał pod przykrywką inżyniera Amtorgu. Miał pod sobą około 20 agentów. Zdobył i przewiózł do ZSRR szczep oczyszczonej penicyliny. W 1943 r., w związku z groźbą ujawnienia, został odwołany do Moskwy. W 1950 zwolniony z organów jako uczestnik "Spisku syjonistów”. W maju 1953 roku, na wniosek Pawła Sudopłatowa, przywrócony do służby, jednak w sierpniu tego samego roku - po dojściu do władzy Nikity Chruszczowa - został ponownie zwolniony bez prawa do emerytury. Pracował w fabryce włókienniczej, a następnie do końca życia parał się tłumaczeniem literatury fachowej w wydawnictwie Progress. W latach 70. na zlecenie Jurija Andropowa przywrócony do KGB w stopniu podpułkownika, z prawem do indywidualnej emerytury. Zmarł w 1986 roku.]. Poznał ich Bernard Schuster, skarbnik nowojorskiego biura Partii Komunistycznej, który był łącznikiem pomiędzy władzami partii i rezydenturą. Dwa miesiące później Siemionow doszedł do wniosku, że Rosenberg nie nadaje się do pracy agenturalnej - nie dość, że nie miał dostępu do informacji, których potrzebował wywiad radziecki, to nie potrafił również przestrzegać elementarnych reguł konspiracji.

 

Pomimo tego, z czasem Julius zdołał zorganizować grupę szpiegowską. Nauczył się i konspiracji, i tego, jak zdobywać strategiczne informacje. Kiedy jednak rozmawiał z Davidem na ten temat po raz pierwszy, nikt nie proponował mu współpracy. "Przechwalał się po prostu" - uważa Greenglass.

Trwała wojna. David był przerzucany z jednej bazy do drugiej - Kalifornia, Missisipi, Tennessee... Słał do żony coraz to czulsze listy. "Tak chciałbym ujrzeć twoje piwne oczy" - pisał. "Moje oczy są niebieskie" - odpowiadała Ruth. Greenglass był daltonistą. Z tego powodu nie przyjęto go do marynarki wojennej, gdzie rozróżnianie kolorów jest konieczne do odczytywania sygnalizacji flagowej.

David czuł, że spoiwem ich związku jest nie tylko pociąg fizyczny, ale również wspólnota poglądów. "Kocham cię całą miłością Marksa i humanizmem Lenina" - wyznał w jednym z listów. Pisał o socjalizmie, który rozkwitł na całym świecie. Donosił, że po lekturze wielu książek o Związku Radzieckim utwierdził się w swoich przekonaniach: "Władzy radzieckiej pęka serce za każdym razem, gdy musi użyć siły. Przezwycięża jednak swój ból, rozumiejąc, że przemoc wobec nielicznych stosowana jest z pożytkiem dla mas". Ruth odpisywała, że marzy o dniu, w którym zaczną budować wspólną przyszłość w socjalistycznej Ameryce.

W sierpniu 1944 roku David Greenglass został przeniesiony do Los Alamos w Nowym Meksyku, gdzie największe mózgi fizyki jądrowej głowiły się nad stworzeniem bomby atomowej.

Kierujący projektem "Manhattan" generał Leslie Groves przewidywał, że pierwsza bomba będzie gotowa wiosną 1945 roku.

Tymczasem wywiad rosyjski utracił swoje najważniejsze źródło informacji o projekcie "Manhattan". W szyfrogramie z 27 lipca nowojorska rezydentura prosiła Moskwę o zgodę na wręczenie agentowi o pseudonimie "Rest" premii w wysokości 500 dolarów. Zanim nadeszła odpowiedź z pozwoleniem na wypłatę, "Rest" zniknął.

Agentem owym, przemianowanym później na "Charlesa" był niemiecki fizyk Klaus Fuchs. Do Partii Komunistycznej należał od 1930 roku. Przed prześladowaniami Gestapo uciekł do Anglii, gdzie pracował przy brytyjskim projekcie atomowym. W drugiej połowie 1941 roku zaoferował swoje usługi wywiadowi radzieckiemu. Propozycja współpracy została przyjęta entuzjastycznie. Jakiś czas później, kiedy pod naciskiem Churchilla Roosevelt zaprosił do pracy nad projektem "Manhattan" grupę uczonych brytyjskich, w skład delegacji wszedł również Fuchs. Z nowojorskim łącznikiem zdążył się spotkać tylko jeden raz.

Potem jakby zapadł się pod ziemię. W rzeczywistości został skierowany do Los Alamos, gdzie dotarł tydzień po Greenglassie. To jednak wyjaśniło się dopiero znacznie później.

Tymczasem Fieklisow polecił Rosenbergowi znaleźć i wynająć stancję dogodną do fotografowania dokumentów i wykonywania innych zadań szpiegowskich. Rosenberg zaproponował mieszkanie szwagra. Zapytany gdzie przebywa gospodarz, powtórzył mglisty opis bazy gdzieś w Nowym Meksyku.

W tym okresie szpiegostwo atomowe zostało przeniesione pod jurysdykcję Ludowego Komisariatu Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR NKGB. Kontrolę nad wszystkimi źródłami GRU przejął Pierwszy Zarząd. Dotyczyło to również Fuchsa, który jednak nie zauważył tych przesunięć. Rezydentura nowojorska stała się teraz centrum, gromadzącym wszystkie informacje o broni atomowej. Koordynowanie działalności wywiadowczej, koncentrującej się na tematyce jądrowej, powierzono Leonidowi Kwasnikowowi, specjalizującemu się w szpiegostwie naukowo-technicznym i posiadającemu pełne kompetencje do oceny wartości dostarczanych informacji.

 

KWASNIKOW LEONID ROMANOWICZ (notatka)

Urodzony w 1905 roku w rodzinie kolejarza. Ukończył technikum kolejowe. Pomocnik maszynisty, następnie maszynista parowozu. W 1934 roku ukończył Instytut Inżynierii Chemicznej w Moskwie (MIHM). Uzyskał tytuł inżyniera. Asystent w MIHM. W 1938 roku skierowany po linii partyjnej do pracy w organach bezpieczeństwa. Główny komisarz 10. Sekcji (Ameryka) 5. Wydziału GUGB NKWD, od 1939 - zastępca szefa 16. Sekcji (wywiad naukowo-techniczny). Członek Wszechzwiązkowej Partii Komunistycznej (bolszewików) od 1939 roku.

W latach 1939-1940 - rewizor NKWD w radziecko-niemieckiej komisji przejściowej, zajmującej się przymusową deportacją uchodźców i emigrantów politycznych; wielokrotnie wyjeżdżał do niemieckiej strefy okupacyjnej w Polsce.

Od lutego 1941 - naczelnik 4. działu (wywiad naukowo-techniczny) NKGB ZSRR, od października 1942 - naczelnik 3. (anglo-amerykańskiego) działu 1-go zarządu NKWD/NKGB. W styczniu 1943 skierowany przez zastępcę rezydenta wywiadu naukowo-technicznego do Nowego Jorku. W grudniu 1945 powrócił do Nowego Jorku. W 1949 roku awansowany na pułkownika. W grudniu 1966 przeszedł na emeryturę. Nagrodzony Orderem Lenina, dwoma orderami Czerwonego Sztandaru, Orderem Wojny Ojczyźnianej, dwoma orderami Czerwonej Gwiazdy. Zmarł w 1993 roku. Pochowany na Cmentarzu Wagańkowskim w Moskwie.

 

Kwasnikow skojarzył od razu opis miejsca z informacjami z innych źródeł. Teraz mógł nareszcie przekazać Moskwie dokładne położenie geograficzne obiektu. Co więcej - utraconego agenta można było zastąpić nowym. Zaczęły się pytania: a kto to taki ten David, a czy można mu ufać, czy nie jest za młody na konspirację? Julius gorączkował się coraz bardziej. Gwarantował całkowitą lojalność szwagra, dałby sobie za niego prawą rękę uciąć. Rozmówcy uśmiechali się gorzko - znali życie, doświadczyli, jak trudno ręczyć za innych. Wiedzieli też, że kiedy przyjdzie co do czego - nie ręce polecą, lecz głowy.

We wrześniu Kwasnikow poprosił o zgodę na zwerbowanie Davida i Ruth Greenglassów. Moskwa wydała pozwolenie i przypisała świeżym agentom pseudonimy "Trzmiel" i "Osa".

Zwerbowanie Ruth okazało się zadziwiająco proste. Kiedy jedli w domu obiad, Julius zapytał najpierw o jej stosunek do Związku Radzieckiego i o to, na ile głębokie są jej przekonania komunistyczne. Ruth odpowiedziała natychmiast, że socjalizm uważa za jedyną nadzieję ludzkości, a ZSRR ją wręcz zachwyca. Czy nie chciałaby więc pomóc Związkowi Radzieckiemu? Ruth odpowiedziała, że poczytywałaby to sobie za najwyższy zaszczyt. Na replikę Ethel, która zauważyła, że warto by skonsultować się w tej sprawie również z Davidem, oświadczyła z przekonaniem, że David podziela jej zdanie.

Tak głosi wersja Rosenberga, powtórzona przez Fieklisowa. Podczas rozprawy Ruth Greenglass mówiła jednak inaczej. Twierdziła, że z początku była przeciwna propozycji, "idea Juliusa się jej nie spodobała". Wtedy Ethel, która do tej pory nie włączała się do rozmowy, zauważyła, że pomysł może przypaść do gustu Davidowi - czemuż by i jego nie powiadomić o propozycji? Sprzeciw Ruth osłabł, kiedy otrzymała pieniądze na drogę do Nowego Meksyku.

Bez względu na to, jak rozmowa przebiegła naprawdę, w grudniu 1944 roku David i Ruth przemienili się w "Trzmiela" i "Osę". "Osa" wracała z Albuquerque ze swoim pierwszym raportem, którego wyuczyła się na pamięć. Oprócz szczegółowego opisu obiektu, zawierał on nazwiska uczonych, pracujących przy projekcie "Manhattan": Roberta Oppenheimera, Harodla Urey'a, George'a Kistiakowskiego i Nielsa Bohra. Był to ten sam raport, który stał się pierwszym "atomowym" radiogramem, rozszyfrowanym przez Mereditha Gardnera.

W poszukiwaniu zaginionego Fuchsa łącznik Harry Gold udał się do jego siostry, Kristel, żyjącej w Cambridge (Massachusetts). Kristel Fuchs Heineman wiedziała tylko tyle, że jej brat został przeniesiony gdzieś na południowy zachód. Obiecała, że zadzwoni do Nowego Jorku, jeśli tylko brat się pojawi. Tak też się stało. Niemiec odnalazł się. Podczas spotkania w domu Kristel, Gold i Fuchs umówili się na kolejną rozmowę, tym razem w Santa Fe w Nowym Meksyku.

 

HARRY GOLD (notatka)

Prawdziwe nazwisko - Heinrich Golodnicki. Urodził się w 1910 w Rosji (wedle innych źródeł - w Szwajcarii). Do USA przyjechał z rodzicami, kiedy miał 4 lata. Studiował chemię na Uniwersytecie Pensylwanii i prywatnym Uniwersytecie Drexel (Filadelfia). Z wywiadem radzieckim współpracował od 1934 roku. Nagrodzony Orderem Gwiazdy Czerwonej (1943). Harry został zwerbowany przez przyjaciela, który poprosił go o spełnienie dobrego uczynku: wykradzenie technologii pozyskiwania witaminy D z tranu, co miało uratować przed głodem miliony chłopów i robotników. Tak samo jak David, Harry uważał się za amerykańskiego patriotę. Po ataku Japończyków na Pearl Harbor zgłosił się do wojska. Nie wzięli go ze względu na stan zdrowia.

 

Przed wyjazdem Harry Gold spotkał się w nowojorskiej restauracji ze swoim opiekunem, którego znał pod imieniem John. Kuratorem był w istocie pracownik ambasady radzieckiej w Nowym Jorku, agent rezydentury NKGB Anatolij Jackow.

 

ANATOLIJ ANTONOWICZ JACKOW (notatka)

Urodzony w 1913. Pracownik fizyczny. W 1937 ukończył Moskiewski Instytut Poligraficzny. Pracował jako inżynier-technolog w fabryce kartograficznej. Trenował skoki spadochronowe. W 1938 roku Wszechzwiązkowa Partia Komunistyczna (bolszewików) skierowała go do pracy w organach NKWD. W 1941 oddelegowany do Nowego Jorku do grupy wywiadu naukowo-technicznego. Oficjalną przykrywką dla jego działalności była funkcja sekretarza ambasady, później - gdy pełnił rolę rezydenta - został wiceambasadorem. Występował jako Anatolij Jakowlew. W grudniu 1946 przeniesiony z USA do Francji. Wiosną 1949 wrócił do ZSRR. W 1985 roku przeszedł w stan spoczynku. Bohater Rosji (tytuł przyznany pośmiertnie). Kawaler orderów: Rewolucji Październikowej, Czerwonego Sztandaru, Wojny Ojczyźnianej, Gwiazdy Czerwonej. Zmarł w 1993. Pochowany na Cmentarzu Wagańkowskim.

 

Harry Gold był niezadowolony. Zadanie, jakie postawił przed nim kurator, nie spodobało mu się od samego początku. Misja wymagała złamania elementarnych reguł konspiracji. Kurier musiał skierować się jednocześnie pod dwa adresy, odwiedzić dwóch pracujących niezależnie od siebie agentów. Z Santa Fe, gdzie umówił się z Fuchsem, kazano mu jechać do Albuquerque, gdzie przebywali Greenglassowie.

Kurator John podał Goldowi adres w Albuquerque, przekazał paczkę z 500 dolarami oraz kartonik z połową przepisu "kremu kokosowego po bawarsku", który należało pokazać agentowi. Jeżeli nawet Greenglassa nie będzie w domu - tłumaczył John - żona wie o naszej sprawie i zrobi wszystko, co trzeba. W odpowiedzi na obiekcje Golda wyjaśnił, że łącznik, który miał jechać do Albuquerque, nie może wykonać zadania. Nie ma więc wyboru - ta misja jest niezwykle ważna.

Wspomnianym łącznikiem była Ann Sidorovich *[Żona Mike’a Sidorovicha, syna emigrantów z Rosji. Sidorovich, kolega z ławy szkolnej Juliusa Rosenberga, z zawodu ślusarz, walczył w brygadzie imienia Abrahama Lincolna w Hiszpanii, później był gospodarzem zakonspirowanego mieszkania.], żona szkolnego kolegi Juliusa Rosenberga, którego Ruth i David poznali jakiś czas wcześniej. Kiedy byli sobie przedstawiani w domu Juliusa, Ruth zapytała: "OK, a co, jeśli ona nie będzie mogła przyjechać?". Julius pomyślał chwilę, po czym wziął opakowanie po galaretce malinowej i wykroił z niego fragment z przepisem na krem po bawarsku, który przerwał na dwie połowy. "Genialnie proste" - stwierdził David.

Potem okazało się, że Ruth Greenglass nie może przyjść na spotkanie z Ann Sidorovich. Właśnie poroniła.

Gold zjawił się u Greenglassów o poranku. Sprawa była nagląca, nie ustalili żadnego hasła rozpoznawczego. Drzwi otworzył uśmiechnięty młodziak w górze od piżamy i spodniach khaki. "Pan Greenglass?" - upewnił się Harry Gold i poinformował, że przyszedł od Juliusa. Następnie pokazał połowę przepisu na krem po bawarsku. Kartonik pasował do połówki Greenglassów. David wyraźnie odetchnął i zaproponował Harry'emu kawałek koszernego salami. Gość odrzekł, że nie jest głodny. Wtedy David poprosił go, by przyszedł po południu, bo raport nie jest jeszcze gotowy.

Poobiednie spotkanie trwało mniej niż 10 minut. Harry wziął od Davida kopertę i wyciągnął w zamian inną - wypełnioną pieniędzmi. Czuł się niezręcznie - dzień wcześniej zaproponował Fuchsowi półtora tysiąca dolarów. Starał się to zrobić jak najdelikatniej, zgodnie z instrukcjami Jackowa. Fuchs jednak "ozięble odrzucił propozycję" - wspomina Gold.

Greenglass okazał się znacznie bardziej ugodowy. Wziął ochoczo kopertę, nie sprawdzając jej zawartości. Poczuł jednak pod palcami grubą gotówkę. "Wystarczy?" - zapytał Harry. David odpowiedział coś w tym stylu: "Trzeba brać, jak dają". "Spróbuję zdobyć więcej" - rzucił jeszcze na pożegnanie Gold. W kopercie było 500 dolarów - równowartość dzisiejszych pięciu tysięcy USD. Ruth Greenglass pracowała na taką sumę sześć miesięcy.

Do października 1948 roku Meredith Gardner, pracujący wytrwale nad rozszyfrowaniem depesz NKGB, zebrał wystarczającą liczbę informacji, by kierownictwo wywiadu wojskowego poinformowało o sprawie FBI. Analizą materiałów zajął się agent specjalny Rober Lamphere. Zrozumienie tekstów, upstrzonych pseudonimami, na domiar złego niepełnych i dziurawych, wydawało się zadaniem karkołomnym. Nieżyjący już generał Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego Paweł Sudopłatow, kierujący z Moskwy rosyjskim wywiadem atomowym, był wręcz przekonany, że złamanie szyfru jest zupełnie niemożliwe. W swojej książce twierdził, że Amerykanie odczytali depesze znacznie później, w 1992 roku, kiedy uzyskali dostęp do archiwum przewodniczącego Komintemu Gieorgija Dimitrowa. Trudno jednak zgodzić się z tezą Sudopłatowa - skutki złamania szyfru były widoczne już znacznie wcześniej.

FBI trzymało w rękach kawałki układanki. Wywiad radziecki nie pierwszy już raz zgubiła nadmierna pewność siebie. Rosjanie nie przyjmowali do wiadomości, że szyfr da się złamać. Kiedy Nowy Jork informował Moskwę o spotkaniu z siostrą Klausa Fuchsa, podał jej prawdziwe nazwisko. Od siostry agent Lamphere dotarł do brata. Zebrał dodatkowe informacje, dotarł między innymi do gestapowskiej teczki Fuchsa. Fragmenty zaczęły układać się w całość. Fuchs, który zdążył przeprowadzić się na powrót do Wielkiej Brytanii, został aresztowany we wrześniu 1949 roku.

3 lutego 1950 roku wiadomość o aresztowaniu Fuchsa przeciekła do brytyjskich i amerykańskich gazet. Tego dnia David Greenglass zasiadł do lektury gazet, której oddawał się podczas przerwy obiadowej. Ledwie zdążył otworzyć "New York Timesa", kiedy siedzący obok niego robotnik rzucił, patrząc na nagłówek prasowy: "Patrz tylko, zgarnęli naszego chłopaka". Davida zmroziło. "Co masz na myśli?". "Jak to co?" - zdziwił się z kolei rozmówca. "On jest komunistą, ja też komunistą". Okazało się, że zatrzymany był rzeczywiście "nasz". Następnego ranka przyjechał Julius i powiedział, że Fuchs kontaktował się z Davem (trzeci pseudonim Golda), a więc z tym samym kurierem, który przyjeżdżał do Greenglassa w czerwcu 1945 roku. "Musisz wyjechać" - powiedział Julius. "Plan ucieczki jest już prawie gotowy". "Dlaczego właśnie ja?" - zaprotestował David. "Dlaczego to nie Dave ucieka?".

Greenglassowie nie mieli ochoty nigdzie wyjeżdżać. Ruth była w ciąży. Ponadto straciła już zupełnie swą niezachwianą niegdyś wiarę w raj robotniczo-chłopski.

Trzy dni później waszyngtońska centrala FBI wysłała depeszę do Albuquerque, pytając, kto z pracowników Los Alamos wyjeżdżał w połowie stycznia 1945 roku do Nowego Jorku. Chodziło o agenta radzieckiego o pseudonimie "Trzmiel".

Początkowo agenci FBI w Albuquerque poszli fałszywym tropem. Na listę podejrzanych trafił między innymi przyszły ojciec bomby wodorowej Edward Teller, który - po pierwsze - nie ukrywał swoich lewicowych poglądów, po drugie zaś - przyjaźnił się z Fuchsem *[W swoich wspomnieniach Teller, nie usprawiedliwiając Fuchsa, wskazuje jednak na okoliczność łagodzącą, tj. na indoktrynację komunistyczną, jakiej poddano go w Niemczech.]. Wkrótce jednak z Waszyngtonu nadeszła kolejna wskazówka od Lamphere'a: w ankiecie pracowniczej "Trzmiel" podał jako stały adres zamieszkania Nowy Jork. Co najmniej jedno z jego rodziców miało pochodzić z Rosji. Krąg podejrzanych zawęził się do sześciu osób. Greenglass figurował na liście na drugim miejscu.

Klaus Fuchs przyznał się do szpiegostwa i w marcu 1950 roku został skazany na 14 lat więzienia. Wywiad angielski - jak zwykle w takich sytuacjach stroił fochy. Lamphere dobrał się więc do Fuchsa dopiero pod koniec maja. Odpowiedzi na kluczowe pytanie nie uzyskał. Nie mógł ciągle dojść, kim jest agent "Gęś" Nie wiedział, że jest to kolejny z pseudonimów Golda.

Fuchs wyraźnie blefował, wygadywał banialuki, grał na czas. Kiedy w rosyjskiej rezydenturze dowiedziano się o jego aresztowaniu, uznano, że Niemiec wydał również Harry'ego Golda. Gold nie został jednak aresztowany. W dzień kolejnego spotkania stawił się w wyznaczonym miejscu. Nikt jednak nie przyszedł, rezydentura uznała widocznie, że Gold (wtedy: "Gęś", później "Arno") pełni rolę przynęty. Gold stawił się również na kolejne spotkanie. Był bardzo zdenerwowany. Palił fajkę z wygiętym cybuchem. Człowiek z rezydentury miał z kolei palić cygaro.

Człowiek z cygarem stał z drugiej strony ulicy i uporczywie patrzył mu w oczy. Wreszcie przeszedł przez jezdnię. Harry czekał na hasło. Ten przeszedł jednak obok niego, przyjrzawszy mu się uważnie. Później Harry Gold rozpoznał go na fotografiach w prasie: cygaro palił Julius Rosenberg.

Fuchs wydał Golda w maju. "Ciągłe pan twierdzi, że nie wyjeżdżał pan nigdy na zachód od Missisipi?" - spytał agent, prowadzący rewizję w domu rodziców Harry'ego. "A to co takiego?" - mówiąc to, wyciągnął z regału z książkami mapę Santa Fe, którą pięć lat temu Gold wziął na spotkanie z Fuchsem. Harry myślał gorączkowo: może powiedzieć coś o swoim zainteresowaniu południowym zachodem, że niby zbiera mapy... Jednak, zamiast wyjaśnień, runął na krzesło i wyznał: "Tak, to ja. Ja jestem tym człowiekiem, któremu Klaus Fuchs przekazywał informacje o energii atomowej".

24 maja 1950 roku Ruth Greenglass wyszła ze szpitala. Urodziła córeczkę. Tego samego dnia Julius Rosenberg wsunął pod drzwi Greenglassów świeży numer "New York Herald Tribune", w którym wydrukowano artykuł o aresztowaniu Golda. Imię nic Greenglassom nie powiedziało, twarz na zdjęciu poznali jednak od razu. Dziennikarz pisał, że Gold spotykał się z Fuchsem w Santa Fe w 1945 roku. W sprawę zaangażowana była trzecia, niezidentyfikowana na razie osoba, którą - jak zwykle w takich sytuacjach - nazywano w gazecie John Doe *[John Doe to dyżurny pseudonim "sądowy” nadawany w przypadku, gdy nie jest możliwe zidentyfikowanie osoby, związanej z daną sprawą.]. Tak oto David Greenglass otrzymał kolejny pseudonim.

Kiedy Stalin dowiedział się o sprawie Fuchsa-Golda, zażądał wyjaśnień od ministerstwa. Odpowiedź otrzymał 29 maja 1950 roku. Anglicy i Amerykanie złamali radziecki szyfr - czytamy w raporcie. Na razie odczytali niewielką część radiogramów. Pech jednak chciał, że rozszyfrowano akurat tę depeszę, w której nie zakodowano ani nazwiska Fuchsa, ani innych danych biograficznych. Ministerstwo zapewniało, że wszyscy pracownicy operacyjni, związani z Fuchsem i Goldem, opuścili już Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię. Cztery osoby, które mogą jeszcze ucierpieć w wyniku zeznań Golda, są przygotowywane do ewakuacji.

Kolejnego dnia plan ucieczki był gotowy. Greenglassowie i Rosenbergowie mieli być przerzuceni do Meksyku, stamtąd zaś popłynąć do Szwecji. Na operację wyasygnowano 10 tysięcy dolarów. Kiedy David i Ruth otrzymali swoją połowę, postanowili, że zamarkują wyjazd, poczekają, aż Rosenbergowie opuszczą miasto, ukryją się w zacisznym miejscu, potem zaś wrócą do domu jak gdyby nigdy nic.

2 czerwca agenci z Albuquerque zidentyfikowali mieszkanie, które Gold odwiedzał przed pięciu laty i ustalili, że wynajmował je wtedy David Greenglass. Układanka ułożyła się w całość. Greenglassów wzięto pod obserwację. Oficerowie operacyjni uprzedzili jednak swoich zwierzchników, że na takim osiedlu trudno pozostawać niezauważonym. Mieli rację. Ruth i David dostrzegli natychmiast podejrzanego busa. Nazwę firmy budowlanej, wyklejonej na burtach pojazdu, sprawdzili w książce telefonicznej. Taka firma w Nowym Jorku nie istniała. Skoroś grzyb, to siedź w kobiałce. Odwrotu już nie ma. Harry miał świetną pamięć. Opisał spodnie khaki, które miał na sobie "Trzmiel" (najwyraźniej był wojskowym). Przypomniał sobie również koszerną kiełbasę. Nie pamiętał co prawda dokładnego adresu, ale odtworzył szczegółowo drogę do domu w Albuquerque. Zapamiętał również akcent gospodarza, charakterystyczny dla Bronksu bądź Brooklynu. Nie pamiętał tylko imienia agenta. Nie mógł również, mimo szczerych chęci, rozpoznać go na fotografii z 1940 roku.

Właśnie dlatego funkcjonariusze FBI, którzy przeszukiwali mieszkanie Davida Greenglassa, uradowali się tak bardzo, odnalazłszy fotografię rodzinną, wykonaną w 1945 roku, to jest w czasie, kiedy miało miejsce spotkanie.

Gold siedział w areszcie w Filadelfii. Na rezultaty rozpoznania trzeba było więc poczekać kilka godzin. Kiedy Harry'emu pokazano fotografię przywiezioną z Nowego Jorku, aresztant rozpoznał informatora. Na odwrocie zdjęcia napisał: "Oto człowiek, z którym nawiązałem kontakt w Albuquerque, w Nowym Meksyku, w czerwcu 1945 roku na polecenie swojego radzieckiego kuratora Johna"

Kiedy z Filadelfii zadzwoniono do nowojorskiego wydziału FBI, zegar wskazywał 21.07 wieczorem. O godzinie 21.25 Greenglass przyznał się. O godzinie drugiej w nocy parafował protokół zeznań z pierwszego przesłuchania. Na odwrocie fotografii Harry'ego Golda napisał: "Oto wizerunek człowieka, któremu przekazywałem informacje w Alb". Następnie spojrzał na przesłuchujących go agentów i zaśmiał się wesoło: "No i jak, chłopaki? Teraz pozostało nam czekać na rozprawę, na której powiem, że jestem niewinny, przedstawię swoje alibi i oświadczę, iż nie widziałem was nigdy na oczy".

Śledztwo utknęło. Konieczne było oficjalne przyznanie się któregoś z oskarżonych. Skazanie na podstawie jednego epizodu wydawało się nierealne. Gold nie znał zawartości koperty, którą przekazał mu Greenglass. Przeciw Rosenbergom nie świadczyły najdrobniejsze poszlaki. Oskarżenie nie mogło ujawnić wszystkich podejrzanych, wtedy bowiem należałoby podczas otwartej rozprawy wykazać, w jaki sposób rząd poznał ich nazwiska.

Prezydent Truman starał się za wszelką cenę nie dopuścić do sytuacji, w której Stalin zrozumie, że szyfr został złamany. Z tego właśnie powodu niektóre osoby nie zostały nigdy pociągnięte do odpowiedzialności. Inna rzecz, że Stalin i tak o wszystkim już wiedział.

Ugodowość Greenglassa była miłą niespodzianką. Być może radość, z jaką powitał agentów FBI, była wynikiem załamania nerwowego. Możliwe jednak, że David i Ruth wszystko już do tego czasu rozstrzygnęli. Podejrzanie radosny nastrój Greenglass zachował i później. "O, Arnold! Cześć i czołem!" - przywitał znajomego z Los Alamos, który brał udział w śledztwie jako ekspert. "Miło cię tu widzieć, David" - wymamrotał ponuro Arnold.

Ekspertyza była ważnym elementem taktyki oskarżenia.

FBI musiało ustalić wartość merytoryczną informacji, które David przekazywał Moskwie. Jakimże sposobem prosty mechanik bez wykształcenia zorientował się w rewolucyjnej technologii, nad którą w Los Alamos pracował kwiat nauki światowej? Jak zdołał oddzielić ziarna od plew? Jak wreszcie odtworzył schematy działania najbardziej skomplikowanych urządzeń?

Kiedy zobaczyli szkice, które David sporządził dla nich jeszcze raz, kiedy wysłuchali jego odpowiedzi, byli wstrząśnięci. Trudno uwierzyć, jak wiele informacji zdobył ten niepozorny mechanik, podsłuchując wyrywkowe rozmowy w kawiarni i podglądając pracę przypadkowych urządzeń. Zebranie ekspertów trwało sześć godzin. Komisja uzgodniła jednak, że wartość informacji ustępuje materiałom zebranym przez Fuchsa. Przekazywane dane były bardziej ogólne. Rosjanie i tak je znają, można więc o nich śmiało mówić podczas rozprawy.

Mimo to, co najmniej jeden raport Davida był unikalny. Znajdował się on właśnie w tej kopercie, którą otrzymał od niego Gold. Mowa o schemacie detonatora, w który wyposażono bombę "Fat Man", zrzuconą na Nagasaki. Dziś mało kto pamięta, że została ona tak nazwana na cześć Winstona Churchilla, interesującego się żywo postępem prac w Los Alamos. Premier poskarżył się Rooseveltowi, że Amerykanie nie doceniają pracy brytyjskiego uczonego George'a Kistiakovskiego, który skonstruował detonator, inicjujący wybuch kulistego ładunku implozyjnego. W taki właśnie detonator wyposażono "Fat Mana".

Kiedy szkic Greenglassa został przesłany do Moskwy, trafił natychmiast na biurko Berii. O tym jak ważne były informacje o detonatorze implozyjnym, wspomina w swojej książce Wspomnienia niewygodnego świadka Paweł Sudopłatow (inna rzecz, że przypisuje autorstwo raportu Fuchsowi).

Juliusa agenci FBI odwiedzili dzień po tym, jak jego szwagier podpisał protokół. Tak samo jak w przypadku Davida, tak i tym razem nie mieli żadnej karty przetargowej. Julius nie przyznał się do niczego. Słyszał co prawda, że szwagier służy w tajnym obiekcie, ale czym się tam zajmuje - nie miał pojęcia. Dopiero po Hiroszimie domyślił się, że w Nowym Meksyku konstruowano bombę. Kiedy agenci zaczęli się powoływać na zeznania Davida, zażądał bezpośredniej konfrontacji.

Na rewizję nie zgodził się kategorycznie.

Rozmowa trwała sześć godzin. Sprawa nie ruszyła do przodu ani o milimetr. Jeden z agentów wspominał później: "Chwilami miałem wrażenie, że jest gotów się przyznać. Potem jednak nabierał sił i wszystko zaczynało się od nowa". Ostatecznie Julius odmówił dalszej rozmowy bez adwokata.

Rezydentura zachodziła w głowę: czy Greenglass poszedł na układ czy nie? Minął już miesiąc od jego aresztowania, a Ruth i Julius pozostawali na wolności. Obserwatorzy meldowali, że agent "Liberał" (to jest Julius Rosenberg) żyje jak dotychczas.

Wkrótce po tym, jak Ruth oświadczyła swemu adwokatowi, że pragnie ze wszech miar pomóc w śledztwie, Ethel zaproponowała jej, by wyjechała gdzieś, odpoczęła od stresu. Ethel i Julius zajmą się w tym czasie dziećmi. Ruth natychmiast odmówiła: obawiała się, że Rosenbergowie wezmą dzieci jako zakładników.

Julius Rosbenberg został aresztowany we własnym domu 17 lipca na podstawie zeznań Davida Greenglassa, które ten złożył tego samego dnia. Przeciw Ethel Rosenberg nie było jeszcze wystarczających dowodów - tak uznali eksperci ministerstwa, którzy postanowili ponadto, że również Ruth Greenglass nie zostanie zatrzymana tak długo, jak małżonkowie będą współpracować podczas prowadzonego śledztwa. Ethel zatrzymano natomiast 11 sierpnia na sali sądowej, po tym jak odmówiła odpowiedzi na pytania przysięgłych, powołując się na Piątą Poprawkę.

W połowie sierpnia agenci FBI wyśledzili w Meksyku kolejnego członka grupy Rosenberga - Mortona Sobella. Dostarczyli go na granicę razem z żoną i dzieckiem. Ledwie znaleźli się na terytorium USA, okazano Sobellowi nakaz aresztowania. Stał się on trzecim oskarżonym w procesie.

Wbrew głoszonym mitom, podejrzani nie występowali z deklaracjami politycznymi, nie dowodzili, że działali w interesie postępu i pokoju na świecie. Zamiast tego zaprzeczali wszystkiemu, a na pytanie o przynależność do Partii Komunistycznej odpowiadali, cytując Piątą Poprawkę do Konstytucji USA, która przewiduje, że nie wolno żądać od oskarżonego, by świadczył przeciwko sobie.

Niektórzy eksperci uważają, że obrana taktyka była błędna: jeżeli oskarżeni nie uważają członkostwa w Partii Komunistycznej za naganne, to dlaczego potwierdzenie tego faktu kwalifikują jako świadczenie przeciw samym sobie? Sędzia Irving Kaufman, który wielokrotnie powtarzał, że sprawa dotyczy szpiegostwa, a nie komunizmu, poprosił Rosenberga, by ten wyraził swoje zdanie o Związku Radzieckim, przede wszystkim zaś, by porównał system ekonomiczny ZSRR i USA. Julius odpowiedział, że nie czuje się ekspertem w dziedzinie ekonomii porównawczej, co się jednak tyczy Związku Radzieckiego, to kraj ten odniósł sukcesy na polu walki z analfabetyzmem i rekonstrukcją przemysłu, nadto zaś przyczynił się do rozgromienia Hitlera, który zabił sześć milionów jego - Juliusa - współwyznawców. "Moje osobiste zdanie jest takie, że każdy kraj decyduje, jakiej władzy potrzebuje. Jeśli Anglicy chcą króla - niech go mają. Jeśli Rosjanie chcą komunizmu - ich sprawa" - kończył Rosenberg.

To, że Julius kierował grupą szpiegowską, nie ulegało wątpliwości. W jednym ze swoich szyfrogramów Leonid Kwasnikow pisał, że "Liberał" pracuje tak dużo, że kuratorzy zaczynają się obawiać o jego zdrowie. Jak mówił Fieklisow, Rosenberg i członkowie jego grupy przekazali wywiadowi radzieckiemu, oprócz materiałów dotyczących bezpośrednio bomby atomowej, tysiące stron tajnej dokumentacji technicznej, wartej miliony dolarów.

Z Ethel rzecz miała się inaczej. Po nieudanych próbach skłonienia jej do współpracy (później William Rogers, sprawujący w tym czasie urząd ministra sprawiedliwości USA, następnie zaś - sekretarza w administracji Nixona, potwierdził, że taka była właśnie strategia oskarżenia) przypisano jej ostatecznie uczestnictwo w jednym tylko epizodzie, o którym opowiedziała Ruth Greenglass. David potwierdził w pełni jej zeznania.

Wydarzenie miało miejsce w mieszkaniu Rosenbergów. Kiedy David wręczył Juliusowi schemat bomby wraz z opisem, Julius wyszedł do drugiego pokoju. Gdy przeczytał opis, oświadczył, że materiał jest bardzo dobry i że należy go niezwłocznie przepisać. Wtedy okazało się, że charakter pisma Davida jest mało czytelny i Ethel - będąc zawodową maszynistką - musi przepisywać raporty. Z kolei Ruth zaoferowała swoją pomoc w redagowaniu tekstu i zaproponowała poprawki stylistyczne. Na biurku pojawił się przenośny remington i praca ruszyła z kopyta.

Ethel Rosenberg nie wiedziała jeszcze, że za przepisywanie tekstu na maszynie trafi na elektryczne krzesło.

29 marca 1951 roku ława przysięgłych uznała całą trójkę oskarżonych za winnych udziału w spisku szpiegowskim. 5 kwietnia sędzia Kaufman ogłosił wyrok. Małżeństwo Rosenbergów skazano na karę śmierci. Morton Sobell otrzymał 30 lat więzienia.

Oskarżenie nie prosiło o najwyższy wymiar kary. Ogłaszając wyrok, sędzia Kaufman powiedział, że przestępstwo Rosenbergów jest "gorsze od morderstwa". Zaapelował również do Kongresu o zaostrzenie kary za szpiegostwo (w czasie pokoju maksymalny wyrok wynosił 20 lat więzienia).

Następnego dnia "New York Times" doniósł, powołując się na strat więzienną, że małżeństwo Rosenbergów, których ostatecznie umieszczono w jednej celi, śpiewa. Julius intonował Hymn bojowy republiki, Ethel zaś, która studiowała śpiew, arię Cio-cio-san z drugiego aktu Madame Butterfly (Un bel di vedremo). Gazeta informowała również, że sędzia Kaufman i prokurator Saypol odwiedzali podczas procesu wielokrotnie synagogę.

Morton Sobell odsiedział w więzieniu 18 z zasądzonych mu 30 lat.

William Weisband, czyli agent NKWD o pseudonimie "Żora", nie został nigdy pociągnięty do odpowiedzialności za szpiegostwo. Zmarł w USA w 1967 roku.

Klaus Fuchs, który - jak twierdzi jego kierownik naukowy, laureat Nagrody Nobla, sir Nevill Mott - czerpał estetyczną przyjemność z deklamowania mów oskarżycielskich Wyszyńskiego z pokazowych procesów stalinowskich w czasie Wielkiego Terroru, przesiedział w więzieniu brytyjskim dziewięć lat. Później osiedlił się w Niemczech Wschodnich, gdzie został członkiem Komitetu Centralnego Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec. Zmarł w 1988 roku. Rząd radziecki wybaczył mu zeznania obciążające Golda.

Nie wybaczył ich natomiast jeden człowiek - Kim Philby, który do samej śmierci uważał Fuchsa za zdrajcę.

Harry Gold odsiedział 16 z zasądzonych mu 30 lat. Kiedy wyszedł na wolność w 1966 roku, wrócił do Filadelfii. Umarł w 1972 roku w trakcie operacji serca. Miał 60 lat.

Projekt "Venona" został zamknięty w roku 1980.

Dokumenty o szpiegostwie atomowym odtajniono w 1995 roku.

Ruth Greenglass nie została nigdy pociągnięta do odpowiedzialności.

Davida Greenglassa skazano na 15 lat więzienia. Na wolność wyszedł w roku 1960.

Rosenbergowie składali apelację, która została odrzucona. Sąd Najwyższy USA odmówił odroczenia wykonania wyroku. 19 czerwca 1953 roku stracono ich w więzieniu Sing Sing. Pogrzeb odbył się 21 czerwca. Widok konduktu pogrzebowego, idącego przez Brooklyn, utkwił w pamięci sześcioletniego Sama Robertsa. Później Sam został dziennikarzem "New York Timesa" i odszukał po latach małżeństwo Greenglassów, ukrywające się w Nowym Jorku pod innym nazwiskiem. W 1996 roku David Greenglass zgodził się spotkać z Robertsem, pod warunkiem, że otrzyma udział w zysku ze sprzedaży egzemplarzowej książki. Tłumaczył, że potrzebuje pieniędzy. Na autoryzację nie nalegał. Roberts mógł opublikować wszystko, co uzna za użyteczne.

Książka Robertsa pt. Brat została wydana w 2001 roku. Autor jest dla swojego bohatera surowy. Greenglass powiedział mu, że do tej pory nie odczuwa żadnych wyrzutów sumienia. "Wyrzutów nie miał. Nie miał jednak również sumienia" - pisze Roberts.

David, który ma teraz (w 2009 roku) 87 lat, przyznaje, że zeznania, którymi obciążył swoją siostrę Ethel, były fałszywe. Nie pamięta epizodu z przepisywaniem na maszynie jego raportu. Nie pamiętał tego zdarzenia również w 1951 roku. Swoje zeznania powtórzył za żoną Ruth.

David przyrównuje się do izraelskiego szpiega Jonathana Pollarda, siedzącego w amerykańskim więzieniu mimo tego, że Izrael i USA są sojusznikami. Twierdzi, że pracował w Los Alamos uczciwie. Uważał jednak, że Ameryka powinna podzielić się swoim dorobkiem atomowym ze Związkiem Radzieckim. Zna rzeczy znacznie gorsze od szpiegostwa. Jakie? "Rosjanie nie zrzucili nigdy na nikogo bomby atomowej" - mówi, oględnie komentując.

Greenglass mówi, że nie spodziewał się wyroku śmierci dla Juliusa i Ethel. Uważa, że Rosenbergowie uratowaliby się z pewnością, gdyby przyznali się do winy. Na pewno zaś uratowałaby się Ethel - gdyby tylko zeznała przeciwko mężowi.

Podobnie sądzą adwokaci; którzy obserwowali i studiowali przebieg procesu. Wedle ich opinii, Ethel powinna zaprezentować się przed sądem nie jako zatwardziała komunistka, lecz jako kura domowa, troskliwa żona i matka. Taki wizerunek zmiękczyłby ławę przysięgłych. Dlaczego tak nie postąpiła? W wywiadzie dla CBS, którego Greenglass udzielił po wydaniu książki, odpowiedział na to pytanie jednym słowem: "Głupota".

W 2008 roku administracja George'a Busha próbowała odtajnić materiały sprawy Rosenbergów. David Greenglass oświadczył jednak przed sądem, że nie zgadza się na upublicznienie dokumentów. Sędzia federalny przychylił się do sprzeciwu i zabronił administracji rządowej odtajnienia zeznań Greenglassa oraz tych świadków oskarżenia, którzy nie wyrażą na to zgody, a także tych, których miejsca pobytu nie udało się ustalić.

 

 

Zeszyty Wasiljewa

Historia wywiadu to dziwny gatunek piśmiennictwa. Parają się nim zwykle główni bohaterowie wydarzeń. Teksty, które produkują, stanowią skrzyżowanie apologii z mitologią. Nim relacja byłego szpiega ujrzy światło dzienne, musi wpierw przejść przez gęste sito cenzury dawnych mocodawców. Ale są także i niezależni badacze, działający tak w Rosji, jak i na Zachodzie. Właśnie dzięki ich staraniom historia radzieckich działań wywiadowczych nabrała kształtu i stosunkowo wyrazistych konturów. Wiele pozostało w niej jednak białych plam, wiele kłębów i zaciemnień. Wielu faktów nie uda się już wydobyć. Niektóre linie fabularne, wyłuskane z całości, okazują się niekompletne, splątane lub urwane. Niemniej, prawdziwości owych historii zanegować nie sposób - napisano je bowiem na podstawie wielu autentycznych dokumentów i dziesiątki razy weryfikowanych relacji zbiegów Odkrycie całego korpusu dokumentów wywiadowczych, które nie były cenzurowane przed odtajnieniem, stanowi przypadek nader rzadki i nadzwyczajny. Tymczasem takim właśnie wydarzeniem okazała się na Zachodzie publikacja tzw. "zeszytów Wasiljewa", na podstawie których Harvey Klehr i John Earl Haynes napisali wspólnie z Wasiljewem książkę Spies: The Rise and Fall of the KGB in America *[Harvey Klehr, John Earl Haynes, Alexander Vassiliev, Spies: The Rise and Fall of the KGB In America, New Haven, Conn.: Yale University Press 2009.]. Ów sążnisty tom wzbudził żywe zainteresowanie specjalistów.

Harvey Klehr wykłada historię w Atlancie na Uniwersytecie Emory. Kiedy zadzwoniłem do niego na uczelnię, poprosiłem go z początku, by wyjaśnił własnymi słowy, czym są "zeszyty Wasiljewa". Oto, co mi odpowiedział:

- W latach 90., wkrótce po rozpadzie Związku Radzieckiego, Służba Wywiadu Zagranicznego Rosji podpisała kontrakt z wydawnictwem Crown Publishing na serię książek o historii działalności szpiegowskiej. Każda z publikacji miała być przygotowana przez dwóch autorów: rosyjskiego i amerykańskiego. Rosjanin otrzymywał w założeniu dostęp do archiwów. Jego notatki musiały być zweryfikowane przez komisję do spraw odtajnienia. Po takiej kontroli zapiski można było przekazać autorowi amerykańskiemu, który na ich podstawie miał nadawać książce ostateczny kształt. Z Wasiljewem, który był agentem KGB aż do początku lat 90., podpisano kontrakt na książkę o szpiegostwie radzieckim w USA w latach 30. i 40. Współautorem miał być Allen Weinstein. Wasiljew spędził w archiwum dwa lata, opracował 11 tysięcy stron, jednak w połowie lat 90. poczuł, że narasta w nim uczucie strachu. Widział, że jego projekt staje się w niektórych komórkach wywiadu bardzo niepopularny. Po korytarzach resortu zaczęły krążyć nieumotywowane niczym pogłoski, wedle których Alieksandr Wasiljew miałby sprzedawać informacje dla CIA. W gmachu ugruntowało się również przekonanie, że Jelcyn przegra wybory i że do władzy wrócą komuniści. Wasiljew zaczął otrzymywać pogróżki. Zrozumiał, że musi opuścić kraj.

Kiedy wyjeżdżał razem z rodziną do Wielkiej Brytanii, zabrał ze sobą dysk z rozdziałami, które miał przedstawić przed komisją do spraw odtajnienia archiwów. Część materiału była już sprawdzona, innych partii urzędnicy nigdy wcześniej nie widzieli. Właśnie ten dysk posłużył Weinsteinowi do napisania książki The Haunted Wood *[A. Weinstein and A. Vassiliev, The Haunted Wood: Soviet Espionage in America - The Stalin Era, New York; Random House, 1999.]. Oryginały notatek Alieksandr zostawił w Moskwie u zaufanego człowieka, obawiając się, by nie zostały skonfiskowane na granicy. Po kilku latach przerzucił je do Londynu, dzięki czemu mogliśmy razem z Johnem Haynesem napisać na ich podstawie nową książkę. Materiały, z których korzystaliśmy, były znacznie bardziej precyzyjne niż opracowania, na których bazował Weinstein.

 

Znałem Saszę Wasiljewa. Był moim przyjacielem. Nasze losy splotły się na jakiś czas. Przysiedliśmy razem na grzebieniu fali przemian, która przetoczyła się przez cały kraj. Obaj weszliśmy w skład delegacji dziennikarzy i politologów, którzy po raz pierwszy w historii NATO odwiedzili jego brukselski sztab ("serce wroga!") i spotkaliśmy się z Sekretarzem Generalnym Sojuszu, generałem Manfredem Wӧrnerem. W 1991 roku wygrałem staż w amerykańskiej gazecie, wniosek Saszy zajął drugiej miejsce. Bywałem u niego w redakcji "Komsomołki". Spotykaliśmy się również na briefingach prasowych Służby Wywiadu Zagranicznego Rosji. O tym, że Sasza był tam pracownikiem, a nie zwykłym gościem, dowiedziałem się już później.

I od kogo innego.

Tak, w połowie lat 90. Rosja się kompletnie zmieniła. Pamiętam ten krótki czas wolnościowego szaleństwa, tego demokratycznego rozpasania, kiedy staliśmy w palarni podczas jednej z niezliczonych konferencji z cyklu "Jak poprawić naszą Rosję". Kurzyłem razem z młodym generałem KGB, którego podług standardów Łubianki należałoby zaliczyć do liberałów. Generał przeżywał właśnie wystąpienie Galiny Starowojtowej, wzywającej do lustracji, domagającej się wprowadzenia zakazu zatrudnienia w organach państwowych byłych pracowników KGB. Liberał zaciągał się nerwowo papierosem i cedził przez zęby: "Nie puścimy tego płazem. Zemścimy się. A czegoście się spodziewali?".

Co się stało z Galiną Starowojtową, wiecie sami *[Deputowana Galina Starowojtowa została zastrzelona w bramie swojego domu 20 listopada 1998 roku. Zleceniodawcy zabójstwa nie zostali nigdy odnalezieni.].

Aleksandr Korżakow, oficer KGB i szef ochrony prezydenta Rosji, namawiał Jelcyna usilnie do odwołania wyborów w 1996 roku. Borys Jelcyn został wybrany na drugą kadencję, przypłacił to jednak ogromnym napięciem, które złożyło go na szpitalnym łóżku, ostatecznie zaś zaprowadziło do grobu. Kiedy Borys Nikołajewicz zrezygnował z pełnionej funkcji, rozpisano nowe wybory w 2000 roku. Odwet Łubianki ucieleśnił się w osobie Władimira Putina.

Chciałem oczywiście zrobić wywiad z samym Saszą, ten jednak odmówił, przekazał mi tylko pozdrowienia poprzez Klehra.

Harveya Klehra pytałem więc dalej:

- Skąd pan wie, że dokumenty Wasiljewa nie są podróbką? Nie posiadamy przecież oryginałów.

- Z wielu powodów. Po pierwsze - dlatego, że materiały pasują idealnie do innych archiwaliów rosyjskich i amerykańskich, które weszły do obiegu w ciągu ostatnich dwudziestu lat Po drugie - dlatego, że zanim przystąpiliśmy do pracy nad książką, zebraliśmy grupę historyków i byłych wywiadowców, którzy oglądali jego notatki, rozmawiali z Alieksandrem, zadawali mu szereg pytań i uznali, że materiały są wiarygodne. Po trzecie wreszcie - zamieściliśmy w Internecie zeskanowane notatki, wraz z angielskim tłumaczeniem. Każdy może więc sam upewnić się co do ich autentyczności Nie wydaje mi się możliwe sfabrykowanie 11 tysięcy stron tak szczegółowego tekstu.

- Czy zeszyty Wasiljewa zmieniły pana osobiste spojrzenie na wywiad radziecki - stosowane przez niego metody, efektywność pracy i jej skalę?

- Obraz, który ukształtował się 10 lat temu, nie uległ radykalnym zmianom. Później wybuchały jeszcze gorące spory, dotyczące konkretnych epizodów, sądzę jednak, że te dokumenty położyły kres choćby części z nich. Najistotniejszą kwestią, co do której zmieniłem swój stosunek po lekturze materiałów, była postawa Roberta Oppenheimera, dyrektora amerykańskiego projektu atomowego w Los Alamos w czasie II wojny światowej. W USA przez wiele lat toczył się gwałtowny spór o to, czy Oppenheimer był informatorem wywiadu radzieckiego. Istnieją teksty, w których otwarcie nazywa się go szpiegiem. Zostały one napisane na podstawie zeznań, do których zarówno ja, jak i John Haynes odnosiliśmy się sceptycznie. O tym, że Oppenheimer stanowił źródło dla wywiadu radzieckiego, pisał na przykład Paweł Sudopłatow...

- Sudopłatow pisał, że i Niels Bohr był agentem.

- Kwestia Oppenheimera jest dla Amerykanów istotniejsza. Przecież to on był "ojcem" bomby atomowej. Zdaje się, że w skrytości ducha okazał się rzeczywiście komunistą, ale nie szpiegiem. Zeszyty Wasiljewa - jak sądzę - wykazują niezbicie, że nie był źródłem dla Rosjan.

Kolejna sprawa, na temat której nie potrafiłem sobie wyrobić jednoznacznego zdania, dopóki nie ujrzałem zeszytów, to sprawa Elisabeth Bentley (o której więcej usłyszymy za chwilę - dop. W. A.). Nie wiedziałem, w jakim stopniu jej dekonspiracja w 1945 roku zaszkodziła radzieckim operacjom w USA.

- Jak było naprawdę?

- Rosjanie musieli zamrozić wszystkie operacje na dwa do trzech lat i uruchamiali je ponownie z wielkim trudem.

- Bentley tak dużo wiedziała?

- Podała dziesiątki nazwisk radzieckich informatorów. Łubianka próbowała zminimalizować szkody. Dzień czy dwa po jej przesłuchaniu w FBI Kim Philby wysłał do Moskwy raport z pełną listą osób, które wydała. Oznacza to, że wywiad zdążył wszystkich uprzedzić, nakazać im przerwanie działalności operacyjnej i zniszczyć dowody ich pracy szpiegowskiej. I tego właśnie powodu śledzący ich agenci FBI nie byli w stanie zebrać kompromitujących materiałów. Mimo to Bentley poczyniła wiele szkód. Wywiad radziecki był zmuszony odwołać do Moskwy większość swoich współpracowników, którzy poprzez tę ewakuację zostali spaleni.

 

Historia Elisabeth Bentley jest tragiczna. W przeciwieństwie do wielu innych agentów, nie miała rosyjskich korzeni, w żeńskiej linii jej przodkami byli ojcowie-pielgrzymi, kolonizujący Nową Anglię. Wychowywano ją surowo. Samotna, nieśmiała dziewczyna. Studiowała na Uniwersytecie Florenckim w czasach władzy Mussoliniego. Po powrocie do USA wstąpiła do partii komunistycznej. Przeżyła kilka nieudanych romansów. W wieku 30 lat pozostawała ciągle panną. W 1938 roku poznała Jakowa Gołosa, człowieka posiadającego niełatwą przeszłość i ogromny urok osobisty. Gołos, czyli Jakow Sołomonowicz Reisen, urodził się w Jekatierinosławiu. Bolszewik z przekonania, działał jeszcze w czasach przedrewolucyjnych. W wieku 17 lat został aresztowany i skazany na osiem lat katorgi. Ze względu na niepełnoletniość, karę zamieniono na dożywotnie zesłanie do guberni jakuckiej. Uciekł do Japonii, skąd przedostał się do USA. Do Rosji przyjeżdżał dwa razy, w 1925 i 1926 roku. Wstąpił do WKP (b). W roku 1930 zaczął współpracować z OGPU. W 1935 roku wysłał żonę i syna do Rosji, gdzie otrzymali obywatelstwo radzieckie.

Gołos nie tylko zwerbował Elisabeth Bentley, ale został również jej kochankiem, uprzedziwszy ją uczciwie, że w ZSRR ma żonę i syna. Wchodząc w związek intymny z Bentley, złamał zasady konspiracji. Żyli w tym samym mieszkaniu, Elisabeth dowiedziała się o wielu sprawach, o których wiedzieć nie powinna. Kochanek był w jej oczach prawdziwym bohaterem. W listopadzie 1943 roku Gołos, który zawsze był słabego zdrowia, zmarł. Elisabeth postanowiła zająć jego miejsce i kierować siecią agenturalną, którą po sobie pozostawił. Moskwa była jednak innego zdania.

 

Z zeszytów Wasiljewa

Do komisarza ludowego bezpieczeństwa publicznego ZSRR komisarza służby bezpieczeństwa 1 stopnia t. Mierkułowa W.N. Raport rezydenta Wasilija Zarubina 

[Przybył 4 stycznia 42 r., wyjechał 24 sierpnia 44 r.]

(...) śmierć "Zwuka" (to jest Gołosa. - dop. W. A.) *[Zmiana kryptonimu jest grą słów: zwuk to po rosyjsku dźwięk, a gołos, to głos] zahamowała wyraźnie reorganizację. Potrzebowaliśmy czasu, by zorientować się, kogo zna łącznik "Mądrala" (to jest Bentley - dop. W. A.). Jak wynika z informacji "Mądrali", przekazanych "Merowi" (Icchak Achmerow, kierował nielegalną rezydenturą - dop. W. A.), wykonywała ona dotychczas znacznie więcej zadań niż tylko prace techniczne i działalność łączniczki, o której mówił nam "Zwuk". Ofiarnie włączała się we wszystkie operacje "Zwuka" i uważała się po jego śmierci za mózg grupy.

 

Jesienią 1944 roku Zarubina zastąpił Anatolij Gromow. Po spotkaniu z Bentley postanowił wycofać ją z działalności agenturalnej.

 

Z zeszytów Wasiljewa

List "Alberta" (inny pseudonim Icchaka Achmerowa - dop. W. A.). 7 lipca 1944

Jak Wam już pisałem, jest ona młoda, energiczna i dość atrakcyjna. Większość wolnego czasu poświęca naszej sprawie. Z tego co widzę, czuje się samotna... Gdybym tylko mógł, wydałbym ją za mąż za jednego z naszych pracowników. Jeśli nie, to dlaczego by nie przysłać kogoś z domu? Niechaj przyjedzie jako polski albo nadbałtycki uchodźca, podróżujący przez Kanadę albo Amerykę Południową. Z resztą spraw uporamy się sami. Taka sytuacja byłaby wielkim szczęściem dla naszego pracownika...

 

Rezolucja Fitina do Graura: trzeba przemyśleć sprawę męża dla niej. (Fitin Paweł Michajłowicz - generał-major, naczelnik 1-go Zarządu (wywiad zewnętrzny) NKGB; Graur Andriej Grigorjewicz - pułkownik służby bezpieczeństwa, kierownik 3-go (anglo-amerykańskiego) Działu 1-go Zarządu NKGB. - dop. W. A.)

 

Jako rekompensatę moralną, "Mądralę" poinformowano, że została odznaczona Orderem Czerwonej Gwiazdy, którego jej co prawda nie dano, pokazano za to fotokopię książeczki orderu. "Wyraziła głęboką wdzięczność i zapewniała, że dołoży wszelkich starań, by zasłużyć na przyznane jej odznaczenie" - donosił Gromow do Centrali.

Stan emocjonalny Bentley był coraz gorszy. W czerwcu 1945 roku Gromow napisał w raporcie: "Zgodna" (inny pseudonim Bentley - dop. W. A.) powiedziała nam, że jej amerykańscy ziomkowie (aktywiści partii komunistycznej - dop. W. A.) są sprzedajną kliką i wszystkich ich, począwszy od "Sternika" (Earl Browder, sekretarz generalny partii komunistycznej w USA - dop. W. A.), można kupić i sprzedać za kilka centów... Potem "M" przepraszała za te sformułowania, tłumacząc, że mówiło przez nią wino (abstynentką jej nazwać nie sposób). Ogólnie rzecz biorąc, "M" stała się dla nas poważnym zagrożeniem. Należałoby zabrać ją do domu, jak to jednak uczynić - nie mam pojęcia, nielegalnie bowiem jechać z pewnością nie zechce.

Męża dla Bentley nie przysłali. Elisabeth popadła w depresję. Coraz częściej tonęła w butelce. Zdarzało się, że na spotkanie z Gromowem przychodziła zalana. Groziła, że złoży zeznania przed senacką komisją do spraw działalności antyamerykańskiej.

Strwożony Gromow ostrzegał Centralę pod koniec września: "Mając na uwadze, że 'M' dobrowolnie nie wyjedzie, a może nam tu poważnie zaszkodzić, pozostaje jedynie najbardziej radykalny sposób pozbycia się jej". Centrala nie zgodziła się z sugestią: wziąwszy pod uwagę oddanie i wieloletni staż Bentley, jej zdrada wydawała się Moskwie mało prawdopodobna. Gromowowi zalecono zachowanie "ostrożności taktycznej" w kontaktach z Bentley i okazanie jej pomocy materialnej (do 3000 dolarów).

W tym czasie ani Gromow, ani Łubianka nie wiedzieli jeszcze, że w sierpniu 1945 roku Elisabeth Bentley weszła do biura FBI w New Haven (Connecticut) i powiedziała, że chce rozmawiać z oficerem dyżurnym. Dyżurny wysłuchał jej, zanotował co trzeba i zameldował o wizycie dalej. 17 października Bentley została zaproszona do nowojorskiego wydziału FBI. O tym, że Bentley złożyła zeznania o swojej pracy dla wywiadu radzieckiego, Moskwa dowiedziała się trzy dni później z raportu funkcjonariusza londyńskiej rezydentury, Borysa Krotowa.

 

Z zeszytów Wasiljewa

Wadim do Centrali, 27 listopada 1945

Jedynym środkiem zapobiegawczym w stosunku do M. jest fizyczna likwidacja... Rekomenduje się użycie trucizny, która działa po 10-20 godzinach i nie pozostawia po sobie śladów. Należy nią nasączyć poduszkę bądź chustkę do nosa, względnie dodać do jedzenia, które zostanie dostarczone do pokoju... Wypadek samochodowy czy zepchnięcie pod koła pociągu wydaje się nazbyt zawodne.

Kto może wykonać wyrok? "Iks"! M. nie odmówi spotkania z nim. Najpierw należy podjąć ją winem, do którego będzie dosypana trucizna. Na wszelki wypadek zaleca się również wziąć z sobą puderniczkę, posmarowaną w stosownych miejscach toksyczną substancją. Taki podarunek wyda się naturalny. M. może otworzyć puderniczkę i zadrapać rękę.

Inny wariant: "Iks" używa podrobionego uprzednio klucza (jest mistrzem w tym fachu), wchodzi do mieszkania. W grę wchodzi biała broń bądź inscenizacja samobójstwa. Tego jednak raczej nie zalecamy - M. jest silną, wysoką, zdrową kobietą, a "Iks" w ostatnim czasie czuje się nie najlepiej.

Decyzja: Nie podejmować żadnych działań względem M. Sprawa uzgodniona z tow. Berią.

 

Wróćmy do rozmowy z Klehrem:

- Nie wydaje się panu, że historia wywiadu rosyjskiego zasadza się na kuriozalnym paradoksie? Z jednej strony Moskwa w dużym stopniu zawdzięczała swoje sukcesy technologiczne i polityczne działalności wywiadowczej, z drugiej zaś strony - paranoja i szpiegomania Stalina sprawiały, że odnosił się on do raportów wywiadowczych z ogromną podejrzliwością,

Tak, ma pan rację. Władza radziecka opierała się rzeczywiście w dużej mierze na danych wywiadowczych, widać wyraźnie, że rosyjska bomba atomowa była kopią amerykańskiej. Tak działo się i z innymi rodzajami broni. Z drugiej strony - jak już pan wspomniał - w tym samym czasie Stalin przestał ufać wywiadowi. Z tego właśnie powodu ZSRR starało się mieć alternatywnych, niezależnych od siebie informatorów. Tak działo się głównie w przypadku bomby atomowej. Z dokumentów, które widzieliśmy, wynika, że te same raporty pochodziły często z dwóch niezależnych źródeł. Takie mechanizmy zabezpieczały stosunkowo skutecznie przed dezinformacją. Paranoja odcisnęła jednak silne piętno na działalności szpiegowskiej, szczególnie w latach 30., kiedy czystka w szeregach agenturalnych osiągnęła apogeum. Pracownicy rezydentur w USA wysyłali do Moskwy informacje, z których wynikało, że ci, którzy owymi rezydenturami kierują, są w istocie trockistami, pracującymi dla FBI. Jeden z takich właśnie rezydentów, Owakimian, był niezwykle efektywnym pracownikiem, stworzył świetnie działającą siatkę wywiadu przemysłowego. Mimo to został odwołany. Mógł paskudnie skończyć. Z donosów wynikało, że jest zwykłym hochsztaplerem, który traci pieniądze na informacje o przestarzałych technologiach. Pisano, że jest niekompetentny, że FBI z pewnością go zauważyło i skoro Owakimian dalej pracuje, to tylko dlatego, że znajduje się już pod kontrolą Amerykanów. Ostatecznie FBI rzeczywiście aresztowało Owakimiana. Amerykanie uratowali mu życie. Areszt był bowiem dla Łubianki znakiem, że agent pracował jednak uczciwie.

 

Gaik Badajewicz Owakimian, rodem z Nachiczewanu, był jednym z najbardziej efektywnych rezydentów w całej historii wywiadu radzieckiego. Skończył Moskiewski Państwowy Uniwersytet Techniczny imienia Baumana, wyjechał na staże do Włoch i Niemiec. W 1931 roku został zmobilizowany do pracy w OGPU i wysłany do Berlina pod przykrywką pracy w stałym przedstawicielstwie. W 1933 roku Owakimian został rezydentem wywiadu naukowo-technicznego w Nowym Jorku. Występował jako inżynier Amtorg Trading Corporation. Napisał i obronił pracę magisterską z chemii. Gdybyśmy mieli wymienić wszystkie tajemnice wojskowe, które Owakimian wykradł i przekazał Moskwie, musielibyśmy zająć wiele stron tej książki i skierować naszą opowieść w zupełnie nowym kierunku.

Tak dużo pracował, tak wiele źródeł kontrolował, że z początkiem 1941 roku popadł w skrajne wyczerpanie. Zdaniem Moskwy, jego czujność uległa stępieniu. Owakimian otrzymał rozkaz powrotu do kraju i posłał już swoje rzeczy na pokład statku, zafrachtowanego przez Amtorg, który w maju miał wypłynąć z portu i przez Cieśninę Panamską wziąć kurs na Władywostok. FBI, które śledziło go od pewnego czasu, uznało, że nie ma na co czekać. 26 kwietnia wydano nakaz jego aresztowania. 5 maja Owakimian wsiadł do taksówki, którą kierował zwerbowany przez niego agent "Oktan" (jedno ze źródeł rosyjskich podaje, że był nim pracownik koncernu Kellogg, doktor Cook; w materiałach ze śledztwa tożsamość przynęty nie została ujawniona). W chwili, gdy "Oktan" przekazywał Owakimianowi tajne dokumenty, samochód został okrążony przez agentów FBI. Owakimian wyskoczył z wozu, siły były jednak nierówne. Skutego, przewieziono go do budynku Sądu Federalnego, gdzie postawiono mu zarzut szpiegostwa. Ambasada radziecka wyraziła protest - jako pracownik Amtorgu, Owakimian korzystał z immunitetu, gwarantującego mu nietykalność.

Zwolniono go za kaucją 25 tysięcy dolarów, wpłaconą przez Amtorg.

Rozprawa nie doszła do skutku. Autorzy rosyjscy twierdzą, że miesiąc po wybuchu wielkiej wojny ojczyźnianej Owakimian został zwolniony z odpowiedzialności karnej "na skutek osobistej decyzji Roosevelta". Taki wariant jest oczywiście niemożliwy - prezydent nie ma władzy nad sądami. Zwolnienie Owakimiana było wynikiem układu: został wymieniony na sześciu Amerykanów, aresztowanych w ZSRR i na terytorium Polski, zajętym przez Armię Czerwoną. Owakimian wsiadł w lipcu na statek i odpłynął do ZSRR. USA z obiecanych sześciu obywateli otrzymały tylko trzech.

W 1947 roku generał-major Owakimian został zwolniony z organów NKGB, a w roku 1954 KC KPZR postanowiła pozbawić go stopni wojskowych. Następnie pracował w jednym z chemicznych instytutów naukowo-badawczych.

O mały włos, a ofiarą donosu padłby również jego następca, Wasilij Zarubin. Nieprzychylny mu raport napisał pracownik rezydentury waszyngtońskiej, Wasilij Mironow. Trzeba przyznać, iż donosiciel nie wysuwał zarzutów politycznych, skarżył się jedynie na chamstwo szefa i łamanie przez niego reguł konspiracji. W tym samym czasie, 7 sierpnia, Mironow wysłał anonim do dyrektora FBI Edgara Hoovera, wydrukowany na rosyjskiej maszynie do pisania. W liście ujawnił pseudonim Zarubina, który pracował pod nazwiskiem Zubilina jako drugi sekretarz ambasady. Twierdził również, że Zarubin jest szpiegiem japońskim, zaś jego żona - Jelizawieta Gorska-Zarubina - niemieckim. Anonim informował również, że Zarubin uczestniczył bezpośrednio w rozstrzelaniu polskich oficerów w Katyniu.

Wasilij Michajłowicz Zarubin odkrył, że jest śledzony. Najpierw pomyślał, że rozpoznał go któryś z Polaków, uwięzionych w obozie w Kozielsku. Podejrzenie było uzasadnione, jednak, jak wynika z archiwów amerykańskich i przede wszystkim - listu samego Mironowa - nie potwierdziło się. Właśnie wtedy, w sierpniu, Zarubin został wezwany do Moskwy i więcej do USA nie wrócił. Mironowowi wlepiono pięć lat łagru. Później został rozstrzelany.

Zachowanie Zarubina w obozie w Kozielsku zostało po raz pierwszy opisane w mojej książce Katynskij labirint *[W Polsce książka ukazała się nakładem wydawnictwa Znak pod tytułem: Oprawcy z Katynia], która w języku rosyjskim ukazała się na początku 1991 roku, a w USA - po angielsku - w roku 1993. Dokumenty na ten temat zostały odnalezione w archiwum Wojsk Konwojowych NKWD. Major bezpieki Zarubin przybył do obozu wiosną 1940 roku na czele grupy czekistów, mających "odciążyć" obóz, to jest wyłuskać osoby, które mogą być w przyszłości użyteczne dla wywiadu. W grupie wybrańców znalazł się profesor Stanisław Swianiewicz, który pisał, że Zarubin "posiadał maniery i blask prawdziwego światowca" (taka charakterystyka nie pokrywa się ze skargą Mironowa). Wasilij Michajłowicz Zarubin władał kilkoma językami, przywiózł ze sobą starannie dobraną bibliotekę na 500 wolumenów, wydanych po rosyjsku, angielsku, francusku i niemiecku. Wypożyczał książki jeńcom.

Inny, wyratowany przez niego więzień, profesor prawa Wacław Komarnicki, został później ministrem sprawiedliwości w gabinecie Sikorskiego na uchodźstwie. Po wyjeździe Zarubina odyseja więźniów, których nie wybrał, zaczęła się zbliżać do finału...

Odnalazłszy w archiwum nazwisko Zarubina, zadzwoniłem do generała Pawła Sudopłatowa, który potwierdził prawdziwość jego sylwetki, mówił o Wasiliju Michałjowiczu jak najpochlebniej, potwierdzając jego znajomość języków i wyszukane maniery (a przecież był synem maszynisty pociągu towarowego), zaprzeczył jednak, by Zarubin uczestniczył w jakikolwiek sposób w filtracji w Kozielsku.

 

Wróćmy jednak do rozmowy, którą odbyłem z Klehrem. Spytałem go tak:

- Na ile można wierzyć raportom rezydentur radzieckich? Czasem wydaje się, że są one zwykłym mydleniem oczu Centrali.

- Zdarzały się takie sytuacje, ale wcześnie i bardzo rzadko. Pod koniec lat 30. powoływanie się na fałszywe źródła, fabrykowanie dokumentów było dla radzieckiego agenta samobójstwem. Po pierwsze - metody Łubianki wykluczały uczestnictwo tego samego człowieka we wszystkich etapach werbunku oraz dalsze prowadzenie agenta: pierwsza osoba obserwowała kandydata, druga werbowała, trzecia prowadziła. Pracownicy rezydentury znajdowali się w ciągłej rotacji - między innymi po to, by uniknąć scenariusza, który pan podał. Innymi słowy - reguły konspiracji nie dopuszczały możliwości oszustwa. Mistyfikacja była zbyt niebezpieczna. Zeszyty Wasiljewa pełne są prób oceny motywacji tego czy innego źródła. Niektórzy informatorzy nie domyślali się, z kim mają tak naprawdę do czynienia. Niektórzy sądzili, że pracują dla partii komunistycznej USA. Niektórzy znali prawdę połowicznie. Byli wreszcie i tacy, którzy nie chcieli znać prawdy - domyślali się, ale sami siebie okłamywali

Nie mamy żadnych podstaw, by twierdzić, że oficerowie wywiadu przypisywali sobie fałszywe zasługi.

- Lata 30. i II wojna światowa to czasy świetności wywiadu radzieckiego w USA. Nigdy przedtem ani nigdy potem nie udało się zbudować tak gęstej i tak głęboko zakorzenionej siatki szpiegowskiej. Co powodowało Amerykanami, którzy decydowali się na współpracę z wywiadem radzieckim? Łatwiej zrozumieć lewicowców, zmagających się z problemami ekonomicznymi, ale wysokich urzędników, dyplomatów, naukowców? Co mogło pchnąć ich w taką stronę, co zmusiło ich do tego kroku, do przekroczenia granicy?

- Myślę, iż zdecydowana większość zwerbowanych agentów to szpiedzy ideologiczni. Mówię również o ludziach, pracujących w rządzie amerykańskim. Program New Deal, który zapoczątkowano w 1933 roku, spowodował niezwykły rozrost biurokracji. Rzesze młodych idealistów wyjechały do Waszyngtonu, gdzie podjęły pracę w administracji Franklina Roosevelta. Niektórzy z nich byli komunistami. Pod koniec lat 30. zajmowali już stanowiska, które dawały im dostęp do poufnych informacji. A jako że otwarte demonstrowanie poglądów komunistycznych groziło zwolnieniem z pracy, partia zorganizowała w urzędach tajne komórki. Właśnie one stały się bazą, którą wywiad radziecki wykorzystywał do poszukiwania osób nadających się do werbunku. Jak więc powiedzieliśmy - większość szpiegów wierzyła w to, co robi. Znacznie mniej było tych, którzy pracowali głównie dla pieniędzy (tacy wynosili zwykle informacje technologiczne).

 

Z zeszytów Wasiljewa

Od Łukasza (funkcjonariusz rezydentury nowojorskiej Paweł Pastelniak; po aresztowaniu Owakimiana, a przed przyjazdem Zarubina pełnił obowiązki rezydenta - dop. W. A.) - do Centrali 19 kwietnia 1941 

(...) O podarunkach.

"Zwuk" (agent Jakow Gołos - dop. W. A.) poinformował, że wiele źródeł pracuje dla nas bezpłatnie. Grupie waszyngtońskiej będzie trzeba coś dać. Jeśli można, przydałby się czarny kawior i rosyjska wódka.

 

- No a romantyzm?

- Romantycy też byli. Tyle że to był taki romantyzm doprawiony ideologią.

 

Wywiad radziecki stosował jednak również inne środki perswazji.

Z zeszytów Wasiljewa

Centrala do Giennadija (Owakimiana - dop. W. A.)

24 lutego 1941

(...) Kombinację z Sarą Weber należy zbudować, opierając się na jej krewnych, którzy przebywają na naszym terytorium. Odnaleźliśmy jej matkę i siostrę. Obie wzięliśmy w obroty. Rozgryźcie Sarę, zbadajcie sumiennie jej światopogląd, życie prywatne, kontakty, stosunek do bliskich, jej sytuację materialną itd. Należy koniecznie ustalić, czy pójdzie na werbunek pod groźbą represji bliskich, czy "zgodzi się" pracować dla nas na "prośbę" matki itd. Z naszej strony zabezpieczymy organizację wszelkich potrzebnych przedsięwzięć na miejscu.

Kolejna kandydatura to Rosa Karsner, która wydaje się atrakcyjna dla werbunku z dość oczywistych względów. Na miejscu przebywa jej siostra (represjonowana), niewykluczone, że w zamian za darowanie wolności, zapłaci werbunkowy "okup" i pójdzie na współpracę.

 

- Z jakich powodów przerywali współpracę? Czytałem, że wielu zrobiło to po referacie Chruszczowa na XX Zjeździe oraz po inwazji w Czechosłowacji...

- Przytłaczająca większość (prawie wszyscy) zakończyła współpracę na długo przed 1956 rokiem. Niektórzy przejrzeli na oczy dość szybko. Na przykład Larry Daggen, który odpowiadał w Departamencie Stanu za Amerykę Łacińską. Jego rozczarowanie zrodziło się w czasie czystek. Gorycz mieszała się ze strachem: jeśli ci pracownicy wywiadu rosyjskiego byli wcześniej agentami nazistów, to sprzedadzą mnie bez najmniejszych skrupułów. W czasie wojny przekazywał nadal informacje, czynił to jednak niechętnie.

Na niektórych podziałał pakt Ribbentrop-Mołotow. Tak stało się w przypadku Michaela Straighta, zwerbowanego przez Guy'a Burgessa i Anthony'ego Blunta w czasie studiów na uniwersytecie w Cambridge. Michael zaprzestał współpracy z KGB właśnie po podpisaniu paktu. Byli tacy, którzy wycofali się z gry w związku z kierunkiem własnej ścieżki kariery albo wskutek narastającego strachu. Tak czy inaczej, do końca lat 40. prawie wszyscy zaprzestali kontaktów z wywiadem radzieckim.

 

Książka Klehra i Haynesa rozstrzyga bardzo wiele sporów dotyczących postaw konkretnych osób. Daje na przykład jednoznaczną odpowiedź na pytanie, czy Alger Hiss był agentem radzieckim. Hiss pracował przed wojną w ministerstwie rolnictwa, w amerykańskim Kongresie, w sądzie najwyższym i ministerstwie sprawiedliwości, a w roku 1939 został doradcą politycznym Wydziału ds. Dalekiego Wschodu w Departamencie Stanu. W tym charakterze uczestniczył w konferencjach "Wielkiej Trójki" w Teheranie i na Krymie, brał udział w tworzeniu Organizacji Narodów Zjednoczonych i został jej pierwszym, czasowym, sekretarzem generalnym.

 

- Wygląda na to, że położyliście kres sporom na temat Hissa. Trafiliście na "dymiący pistolet", dowód wydaje się bezsporny...

- Odnaleźliśmy kilka takich "dymiących pistoletów". Wasiljew skopiował dokumenty, w których Alger Hiss zostaje wymieniony pod swoim prawdziwym nazwiskiem. W wielu innych dokumentach opisywany jest pod kryptonimem, jednak z kontekstu wynika wyraźnie, że chodzi właśnie o niego. Powiedziałbym, że jednym z najtwardszych dowodów jest raport KGB z 1950 lub 51 roku, w którym wymieniony jest "Leonard", opisany jako agent wywiadu wojskowego GRU, który zajmuje stanowisko kierownika jednego z wydziałów Departamentu Stanu i który w 1950 roku został skazany za działalność szpiegowską. Jedyna osoba, która spełnia te kryteria to Alger Hiss. Z tego powodu sprawę Hissa uważamy za zamkniętą. Dowody nie pozostawiają wątpliwości. Był szpiegiem, kropka. Zauważmy, że mówimy o materiałach KGB, podczas gdy on sam służył dla GRU. Jestem przekonany, że archiwum wywiadu wojskowego, które nigdy nie zostanie odtajnione, zawiera na temat Hissa znacznie więcej materiałów.

 

Z zeszytów Wasiljewa

Raport "Wadima" z 2 kwietnia 1945

(...) Współpracownik FBI powiedział Stettiniusowi (Edward Stettinius - Sekretarz Stanu USA - dop. W. A.), że jeden z ich agentów widział pakiet dokumentów, wywiezionych w teczce do Nowego Jorku. Dokumenty miały być sfotografowane, a po 24 godzinach powróciły do Waszyngtonu. Wśród nich znajdował się ważny referat polityczny oraz szyfrogramy. Do takich dokumentów miały dostęp tylko trzy osoby, wśród nich "Ales" (prawdopodobnie chodzi o Algera Hissa - dop. W. A.). Funkcjonariusz FBI powiedział, że w ciągu 72 godzin źródło wycieku powinno być zidentyfikowane. Stettinius twierdzi, że agent FBI poinformował go, iż podobne operacje wynoszenia dokumentów były prowadzone od 18 miesięcy i że w ten sposób mogły wyciec "setki, tysiące" stron. Stettinius zapytał agenta, czy dokumenty trafiają do "PM" (gazety liberalnej - dop. W. A.), na co ten ostatni odpowiedział: "Nie, to o wiele większa lewizna niż pan myśli". Stettinius rozmowę z "Alesem" na ten temat zakończył słowami: "Mam nadzieję, że to nie pan".

 

W cieniu podejrzeń pozostawał przez wiele lat także wielki ekonomista Harry Dexter White. O ile Hiss był współtwórcą ONZ, o tyle White może być śmiało nazwany ojcem Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Jeszcze przed wojną został zastępcą Sekretarza Skarbu USA, Henry'ego Morgenthau'ego. Stał na czele delegacji amerykańskiej podczas konferencji w Bretton Woods w 1944 roku, na której omawiano dwa projekty światowego systemu finansowego - White'a i Johna Maynarda Keynesa. Ostatecznie zdecydowano się na kompromis.

W 1946 roku prezydent Truman mianował go gubernatorem Międzynarodowego Funduszu Walutowego z ramienia USA. Uczynił to mimo sprzeciwu Hoovera i rządu kanadyjskiego, który dowiedział się o współpracy White'a z wywiadem radzieckim od Igora Guzenki. Kopię memorandum Hoovera otrzymał sekretarz stanu James Byrnes, który natychmiast po przeczytaniu dokumentu udał się do prezydenta i zażądał wycofania nominacji White'a. Truman odpowiedział, że on również jest wstrząśnięty listem Hoovera. Okazało się jednak, że kandydatura White'a została już zatwierdzona przez Senat. W 1947 roku gubernator zrezygnował z pełnionej funkcji z powodów zdrowotnych. Rok później Whittaker Chambers i Elizabeth Bentley wymienili go w swoich zeznaniach przed Komitetem do spraw Działalności Antyamerykańskiej jako jednego z agentów Moskwy.

Sam White zaprzeczył wszelkim oskarżeniom, których zresztą nie przedstawiono mu nigdy na drodze sądowej. Zmarł na atak serca w swoim domu w New Hampshire w sierpniu 1948 roku, trzy dni po przesłuchaniu w Kongresie. Pięć lat później wielki mistrz "polowania na czarownice", senator Joseph McCarthy oskarżył Harry'ego Trumana o to, że wysunął kandydaturę White'a, wiedząc o jego działalności szpiegowskiej. McCarthy zażądał od byłego prezydenta, by ten stawił się na przesłuchanie, Truman znalazł jednak legalny sposób na uniknięcie składania zeznań.

 

- Czy Harry Dexter White był agentem?

- W zeszytach Wasiljewa jest mnóstwo materiałów o Harrym Dexterze Whicie. Uważam, że dowody na jego działalność szpiegowską są w zupełności wyczerpujące. Wynika z nich niezbicie, że pracował dla KGB, że był dla nich bardzo ważnym źródłem informacji i że KGB ceniło go bardzo wysoko.

 

Z zeszytów Wasiljewa

Centrala do Maksyma (Zarubina - dop. W. A.), 26 listopada 1941

Zgodnie z otrzymanymi przez nas informacjami, "Prawnik" (Dexter White - dop. W. A.) był swego czasu stażystą sąsiadów ("stażysta" to agent, "sąsiedzi" - Zarząd Wywiadowczy Sztabu Generalnego Armii Czerwonej - dop. W. A.). Szczegóły na jego temat prześlemy osobno. Trzeba się za niego wreszcie wziąć i wykorzystać go w bezpośredniej działalności operacyjnej. Biorąc pod uwagę wartość "Prawnika" i konieczność zakonspirowania współpracy, uważamy za rozsądne przydzielenie mu do pracy specjalnego nielegała. Jak dokładnie rozstrzygnąć tę kwestię - powinniście wiedzieć najlepiej. Depeszujcie nam swoje propozycje.

27 listopada 1941

(...) "Prawnik" jest w tej grupie najcenniejszym źródłem. Jego możliwości są bardzo duże, szczególnie dzięki dostępowi do Morgenthau. W pracy z nim należy położyć nacisk na zdobycie ważnej informacji ustnej i dokumentów. Z tego powodu trzeba wyszkolić źródło tak, by potrafiło precyzyjnie powtarzać to, co wcześniej usłyszało i pozyskiwać dzięki kontaktom z Morgenthau najważniejsze dla nas dane. Pielęgnujcie także jego inne kontakty.

 

Na koniec jeszcze jedno nazwisko, co do którego udało się rozwiać wszelkie wątpliwości: I.F. Stone, inaczej Izzy Stone - wybitny dziennikarz amerykański.

 

- W jaki sposób Stone mógł pracować dla wywiadu radzieckiego?

- Ciekawe, że najbardziej ostrą dyskusję sprowokowały nasze materiały, dotyczące właśnie Stone'a. Szereg osób dał nam gniewną odprawę, reagowali nader gwałtownie. To pokazuje, jak znaczącą ikoną był Stone. Nie posiadał dostępu do tajnych informacji. Kiedy zwerbowali go w latach 30., był dziennikarzem. Dokumenty, które widzieliśmy, świadczą o tym, że zaopatrywał wywiad radziecki w plotki polityczne, pochodzące z niższych sfer, pełnił funkcję kuriera, zwracał uwagę KGB na ludzi, których warto było próbować zwerbować. Przekazywał również informacje od jednego z agentów zwerbowanych za jego rekomendacją, to jest od Billa Dodda młodszego, którego ojciec był konsulem USA w Niemczech. Innymi słowy, to co robił Stone, nie miało większego znaczenia. Ale jest jeszcze inny aspekt tej sprawy. Znaleźliśmy listę agentów, zwerbowanych przez KGB, wraz ze wskazaniem miejsca pracy. Drugie miejsce pod względem popularności zajęło dziennikarstwo. Reporterzy nie mają raczej dostępu do tajemnic państwowych, mogą być jednak bardzo użyteczni. Mają wielu znajomych, ich praca polega zna zadawaniu pytań. Mogą być również wykorzystani jako narzędzie dezinformacji. Stone był więc stosunkowo niezależny, jednak bez wątpienia pracował dla KGB.

- Wnioskując po reakcjach, podnieśliście rękę na świętość. Tak oddanych obrońców nie miał ani Hiss, ani Dexter White. Dlaczego właśnie spór o Stone'a wywołał tak żywe reakcje?

- Z dwóch powodów, jak sądzę. Po pierwsze, Stone jest ikoną. Krytykował wojnę w Wietnamie, stał się symbolem niezależnego dziennikarstwa. Część jego wyznawców nie jest w stanie pogodzić się z myślą, że wyrzekł się swojej niezależności w tak prosty sposób. Drugi powód jest bardziej skomplikowany. Zacznijmy od Rosenbergów. Julius i Ethel szpiegowali - z tym wszyscy się już pogodzili. Skazany w tej samej sprawie Morton Sobell przyznał się do współpracy z wywiadem radzieckim. Po tym wyznaniu zwolennicy tezy o niewinności Rosenbergów poddali się ostatecznie (Morton Sobell był trzecim oskarżonym w procesie Rosenbergów. Skazano go na 30 lat więzienia, na wolność wyszedł po 17 latach i 9 miesiącach. We wrześniu 2008 roku w wywiadzie dla "New York Times'a" przyznał się po raz pierwszy do szpiegostwa - dop. W. A.). Można spierać się co do zasadności zasądzenia kary śmierci, ale to już zupełnie osobna kwestia. Obrońcy Algera Hissa po publikacji naszej książki zamilkli. Sądzę, że tym samym przyznali się do przegranej. Ze Stonem sprawa ma się jednak inaczej. Stone jest ostatnim bastionem. Właśnie dlatego jego zwolennicy z taką pasją poświęcają się obronie tego, czego obronić się po prostu nie da.

- Dlaczego wywiad radziecki mógł tak swobodnie hasać w USA przed i w czasie wojny? Czym się wtedy właściwie zajmował kontrwywiad?

- Myślę, że złożyło się na to kilka czynników. Przez wiele lat Stany Zjednoczone nie przywiązywały wagi do działalności kontrwywiadowczej i słabo się znały na tym fachu. Zaczęły się w nim doskonalić w czasie drugiej wojny światowej, wtedy jednak skoncentrowały się na zwalczaniu szpiegów japońskich i niemieckich. Mimo to FBI rozpoczęło cały szereg poważnych śledztw, które ostatecznie doprowadziły do spektakularnej dekonspiracji siatki radzieckiej. W 1945 roku działania nie przynosiły jednak jeszcze znaczących owoców. Radiogramy radzieckich rezydentów, przechwytywane przez amerykański kontrwywiad, przez długi czas pozostawały nierozszyfrowane. Zaczęto nad nimi pracować już w roku 1943, jednak pierwsze sukcesy przyniosły dopiero lata 1945-46, kiedy odczytany komunikat zbiegł się w czasie z ujawnieniem działalności Elisabeth Bentley i Igora Guzenki. Po zakończeniu wojny wszystkie uwolnione siły można było zaangażować w walkę z nowym zagrożeniem.

 

 

Bomba Dla Stalina 2

24 lipca 1945 roku, po posiedzeniu plenarnym konferencji poczdamskiej, prezydent USA Harry Truman wziął Stalina na stronę i oznajmił mu: "Mamy nową broń o nieprawdopodobnej sile rażenia". Jak twierdzi Truman, Stalin odpowiedział, że cieszy się z amerykańskich osiągnięć i ma nadzieję, że nowa broń znajdzie "dobre zastosowanie w wojnie z Japończykami". Z kolei tłumacz Stalina Wiktor Pawłow utrzymuje, że Stalin w odpowiedzi kiwnął tylko głową, nie wypowiedziawszy ani słowa. Obaj pamiętnikarze zgadzają się co do jednego: reakcja Stalina była zaskakująco spokojna. Potwierdził to również Churchill, który z uwagą obserwował rozgrywającą się scenę.

Zastanawiając się nad tym opanowaniem, Truman i Churchill doszli do wniosku, że wódz radziecki nie zrozumiał znaczenia tego, co mu powiedziano.

Tymczasem Stalin dowiedział się o amerykańskim projekcie atomowym znacznie wcześniej niż Truman. Jego spokój był jednak pozorny - Związek Radziecki nie posiadał jeszcze wtedy swojej bomby atomowej.

W książce Spies: The Rise and Fall of the KGB in America Johna Haynesa, Harveya Klehra i Alieksandra Wasiljewa szpiegostwu atomowemu poświęcono sporo soczystych akapitów. Dokumenty, nad którymi pracował Wasiljew, odkrywają wiele nieznanych faktów, nazwisk, szczegółów. Jak rozpoczęła się historia szpiegostwa atomowego? Na pytanie odpowiada Harvey Klehr:

Dane zaczęły spływać do ZSRR dość wcześnie, w latach 1940-1941, najpierw od źródeł brytyjskich. Raporty mówiły o wstępnych badaniach i dyskusjach o możliwości skonstruowania bomby atomowej. Kiedy Brytyjczycy postanowili wcielić projekt w życie, Rosjanie wiedzieli o tym od razu: John Cairncross, którego zwerbowano podczas jego studiów w Cambridge, został sekretarzem członka gabinetu, odpowiadającego za te właśnie kwestie. W materiałach Alieksandra Wasiljewa znajduje się raport nowojorskiej rezydentury z 1941 roku, o tym, że do Anglii przybyło kilku amerykańskich fizyków... Od Cairncross'a Rosjanie dowiedzieli się, że goście przyjechali, by omówić postępy badań atomowych. Wywiad radziecki wiedział więc o pracach Brytyjczyków i Amerykanów prawie od samego początku. Istnieje dokument, w którym mowa o tym, że informacje atomowe są niezwykle ważne i należy niezwłocznie zająć się pozyskiwaniem danych na ten temat.

John Cairncross, pseudonim "Moliere", został zwerbowany w 1937 roku. W 1941 roku pracował jako osobisty sekretarz Przewodniczącego Brytyjskiego Komitetu Nauki, lorda Maurice'a Hankey'a.

Opowieść o początkach radzieckiego szpiegostwa atomowego uzupełnia Alieksandr Wasiljew:

Wszystko zaczęło się w Anglii, od agenta Berta Brody. No i od Władimira Barkowskiego. Barkowski był w młodości ślusarzem, w 1939 roku skończył Moskiewski Instytut Tokarski. W tym samym roku został zmobilizowany do pracy w organach bezpieczeństwa, skierowany na kilkumiesięczne szkolenie specjalnego znaczenia, następnie wysłany do Londynu. Wspominał później, że kiedy Broda pojawił się w ich polu widzenia dzięki kanałom angielskiej partii komunistycznej, nie miał pojęcia o energii atomowej. Zdobył w Londynie jakiś podręcznik fizyki jądrowej i po prostu go przeczytał. Zwróćmy uwagę na ten rok: 1938-1939. Data ta pojawia się w teczkach wszystkich pracowników operacyjnych - właśnie wtedy kończyli naukę w instytutach, byli wzywani do NKWD i zaczynali pracować w wywiadzie. Dlaczego? Albowiem dotychczasowa siatka wywiadowcza została zniszczona w wyniku czystek stalinowskich.

Engelbert, czyli Bertie Broda - to zupełnie nowa figura w historii wywiadu. Jego rola została wyjaśniona po raz pierwszy w książce Klehra, Haynesa i Wasiljewa. Młody, wybitny uczony austriacki, pochodzący z arystokratycznej rodziny, komunista, wyemigrował do Anglii w 1938 roku. Tam zaangażowano go do pracy nad projektem atomowym. Raporty płynące z USA były wtedy bardzo mgliste.

WASILJEW: Pierwsza informacja o projekcie "Manhattan" nadeszła w 1942 roku. Pojawiła się przypadkowo. Jeden ze współpracowników rezydentury nowojorskiej trafił w metrze na swojego znajomego uczonego, który mu się po prostu wygadał: powiedział o rozpoczęciu prac nad bombą niewiarygodnej siły. Współpracownik nie zrozumiał, o co znajomemu chodzi, streścił jednak rozmowę w raporcie wysłanym do Moskwy. Centrala odpowiedziała, że takie prace są rzeczywiście prowadzone i że należy je uważnie śledzić.

W którym momencie szpiegostwo atomowe stało się priorytetem w pracy radzieckiego wywiadu w Ameryce? Alieksandr Wasiljew twierdzi, że przełomem był sierpień 1943 roku, kiedy szef wywiadu zagranicznego NKWD Paweł Fitin wysłał do swoich bezpośrednich zwierzchników raport zbiorczy, podsumowujący wszystkie informacje o projektach atomowych.

WASILJEW: To niezwykle ciekawy dokument. Pisząc go, Fitin zdobył się na bardzo odważny krok: zaproponował, by skupić szpiegostwo atomowe w rękach NKWD i nie rozpraszać niepotrzebnie sił (do tej pory sprawą, oprócz NKWD, zajmował się wywiad Armii Czerwonej). Fitin napisał: rozdrabniamy się, a przecież śledzimy tych samych ludzi, szukamy tych samych tajemnic. Taka dwoistość może doprowadzić do bardzo poważnych błędów i wpadek. Ciągle się zastanawiam - jak wielką trzeba było mieć odwagę, by się tak podstawić. Przecież w 1943 roku nie było jeszcze wiadomo, czy cała operacja rokuje rzeczywiście szansę na sukces, czy uda się zdobyć wystarczającą liczbę informacji, by stworzyć radziecką bombę. Trudno sobie nawet wyobrazić, co Stalin uczyniłby z człowiekiem, który wyszedłby z podobną inicjatywą i nie zdołał wywiązać się z zadania.

Praca NKWD nie przynosiła z początku sukcesów.

KLEHR Z materiałów Wasiljewa wynika, że przez co najmniej kilka lat rezydentura w USA buksowała w miejscu. Większość informacji płynęła do Moskwy z Wielkiej Brytanii. Rezydentura nowojorska była wielokrotnie i bardzo surowo krytykowana przez Centralę za nieudolność w zdobywaniu informacji o "Manhattanie". Mieli co prawda długą listę osób, z którymi chcieli nawiązać kontakt, próby kończyły się jednak klęską. Tak działo się do 1943 roku. Wtedy Juliusowi Rosenbergowi udało się zwerbować Russella McNutta, który był jego przyjacielem i pracował w Oak Ridge (Tennessee). Później do Stanów Zjednoczonych przybył, wysłany przez Centralę, Fuchs. Następnie swoje usługi zaoferował Theodore Hall. Wreszcie Julius Rosenberg zwerbował swojego szwagra, Davida Greenglassa, który pracował jako mechanik w Los Alamos. Tak więc NKWD pozyskało amerykańskie źródła stosunkowo późno, po kilkuletnich staraniach.

Najważniejszym źródłem wywiadu radzieckiego okazał się Klaus Fuchs - niemiecki fizyk, emigrant, zaangażowany w projekt "Manhattan". W Anglii - jak pamiętamy - nawiązał z własnej inicjatywy kontakt z wywiadem radzieckim. Pracował dla wywiadu Armii Czerwonej, jednak po raporcie Fitina został przekazany nowojorskiej rezydenturze NKWD.

WASILJEW: Reguły kontaktu brzmiały następująco: Fuchs miał się pojawiać dwa razy w miesiącu w określonym miejscu i o określonym czasie. W rękach powinien trzymać zieloną książkę i piłeczkę tenisową. Pracownik operacyjny miał mieć z kolei na dłoniach rękawiczki i trzymać trzecią rękawiczkę w ręce. Wyobraźcie sobie tę scenę: w centrum Nowego Jorku stoi człowiek z piłeczką i książką, do niego podchodzi drugi, z trzecią rękawiczką w ręce. Hasło brzmiało tak: "Jak dostać się na Chinatown"? Odpowiedź: "Chinatown jest już zamknięte". Litości! Nawet w kiepskich filmach szpiegowskich nie nawiązuje się kontaktu w ten sposób. Sęk w tym, że Fuchs umówił się na takie warunki z GRU przed wyjazdem do USA - nie było już możliwości ich skorygowania. Nie pozostało więc nic innego niż podjęć maskaradę. Harry Gold przyszedł w trzech rękawiczkach, Fuchs paradował z książką i piłeczką. Spotkali się i przystąpili do pracy. Inna rzecz, że później kontakt został zerwany i Fuchsa udało się znaleźć dopiero przez siostrę z Bostonu.

Jak pamiętamy, Fuchs nie zdążył zawiadomić o swoim wyjeździe do Los Alamos i zaangażowaniu w projekt "Manhattan". Harry Gold był łącznikiem nowojorskiej rezydentury. Poszukiwania Fuchsa doprowadziły do spalenia siatki szpiegostwa atomowego: w korespondencji rezydentury z Centralą jego siostra, z braku przypisanego kryptonimu, została nazwana w radiogramie swoim prawdziwym nazwiskiem. Właśnie ta informacja pozwoliła Amerykanom złamać szyfr.

WASILJEW: Przełom nastąpił w 1944 roku, kiedy pozyskano Fuchsa, Davida Greenglassa i jego siostrę, zamężną z Juliusem Rosenbergiem; następnie pojawiła się osoba niezwykle ważna i interesująca: Theodore Hall. Cudowne dziecko, w wieku 18 lat ukończył Harvard. Zmobilizowano go do armii jako szeregowca i posłano do Los Alamos, by pracował tam nad bombą. Bilet do wojska okazał się wtedy dla rządu amerykańskiego bardzo dogodnym instrumentem, pozwalającym utrzymać ludzi w miejscach, w których byli potrzebni Hall nie był jedynym fizykiem, powołanym do wojska (to podobna sytuacja do kompletowania wojskowej drużyny hokejowej z pokłosia mobilizacyjnego). Mówiąc krótko - Ted Hall wyjechał do Los Alamos. Został członkiem amerykańskiego Komsomołu. Podczas jednej z przepustek przyjechał do Nowego Jorku i postanowił nawiązać kontakt z Rosjanami. Dokonywał kilku prób. Wszedł w kontakt z człowiekiem o nazwisku Siergiej Kurnakow, agentem nowojorskiej rezydentury, Amerykaninem rosyjskiego pochodzenia, dziennikarzem, specjalizującym się w tematyce wojskowej (pisał dla gazet rosyjskojęzycznych). Kiedy Ted Hall przyszedł do niego, przyniósł ze sobą kartkę, na której opisał to, nad czym pracowano w Los Alamos. Rozmawiali długo, z półtorej godziny: Kurnakow spytał Halla: "Czy pan w ogóle rozumie, czym pan ryzykuje? Dlaczego pan to właściwie robi?" . Ted odpowiedział, że nowa broń jest tak straszliwa, że tylko ZSRR obejdzie się z nią rozumnie; skoro zaś inne kraje, w tym USA, mogą ją również stworzyć, to niech Związek Radziecki ma chociaż równe szanse. ZSRR jest bowiem jedyną nadzieją ludzkości. Tak oto toczyła się ta frapująca rozmowa. Kolejnego dnia Ted Hall wysłał swojego przyjaciela do ambasady radzieckiej w Nowym Jorku, gdzie ten trafił na Anatolija Jackowa. Widocznie Jackow siedział na dyżurce, nie wiem, jak się to stało dokładnie, w każdym razie się poznali. Tak właśnie rozpoczęto pracę z Tedem Hallem.

Anatolij Jackow był współpracownikiem wywiadu naukowo-technicznego rezydentury NKWD w Nowym Jorku.

WASILJEW: Nikt z pracowników operacyjnych nie był specjalistą. Dosłownie nikt. Sądzę, że o istnieniu energii jądrowej dowiedzieli się dopiero w delegacji.

Wiemy już, że pierwsze raporty o anglo-amerykańskim projekcie atomowym wysłał do Moskwy współpracownik londyńskiej rezydentury NKWD, Władimir Barkowski. Od chwili, gdy badania zostały przeniesione do USA, ciężar inwigilacji spadł na rezydenturę nowojorską, w której strategiczne zadanie szpiegowskie wzięli na swoje barki nasi dobrzy znajomi z sagi o Rosenbergach: Leonid Kwasnikow, Alieksandr Fieklisow i Anatolij Jackow. Czy możemy powiedzieć o trójce naszych zuchów cokolwiek więcej?

WASILJEW: Fieklisow pochodził z prostej rodziny kolejarza. W 1939 roku skończył Moskiewski Instytut Łączności. Zmobilizowany do NKWD, w 1941 roku wysłany do Nowego Jorku. Do USA wyjechał z zadaniem skonstruowania radiostacji, umożliwiającej komunikację z Moskwą. O fizyce jądrowej nie miał pojęcia. Był radioinżynierem.

Weźmy teraz Jackowa. Budowlaniec, skończył Moskiewski Instytut Poligraficzny, również w 1939 roku. W tym samym roku skierowano go do NKWD, dwa lata później wysłano do Nowego Jorku. O fizyce jądrowej nie wiedział nic.

No i Kwasnikow. Budowlaniec, maszynista parowozu. Absolwent Instytutu Inżynierii Chemicznej w Moskwie. Do wywiadu trafia w 1938 roku. W 1939 zostaje zastępcą szefa wywiadu naukowo-technicznego w NKWD. Rok po ukończeniu szkoły! Wyobrażacie sobie taki awans? Oszałamiające tempo kariery wiązało się z deficytem zasobów ludzkich: jego poprzednicy leżeli już po prostu w piachu. W roku 1944 Kwasnikow został naczelnikiem oddzielnej rezydentury naukowo-technicznej w Nowym Jorku. Właśnie do niego trafił Fieklisow i Jackow. Jak pisze w jednym z dokumentów, reputacja obu podopiecznych była co najmniej wątpliwa: ot, niezdyscyplinowani chłopcy na posyłki. Jackow spóźniał się, zawalał spotkania z agentami. Z tego powodu ani Fieklisowowi, ani Jackowowi nie powierzano poważniejszych zadań. Później jednak pojawili się agenci atomowi, których trzeba było komuś przekazać. Wszyscy inni kuratorzy byli już przeciążeni. Chcąc nie chcąc, szpiegów jądrowych powierzono opiece naszych łobuziaków.

Jakby nie patrzeć, właśnie ci ludzie dostarczyli najcenniejsze dane wywiadowcze.

WASILJEW: Kogóż więc wymieniliśmy? Barkowskiego, Jackowa, Fieklisowa, Kwasnikowa. Właśnie ta czwórka wykradła bombę Amerykanom. W sporach o szpiegostwo pojawia się często ogólne pytanie: na ile praca wywiadowcza jest efektywna, czy warto na nią tracić siły i środki, co ona w ogóle daje? Takie pytanie ma jakikolwiek sens jedynie w przypadku szpiegostwa politycznego w krajach zachodniej demokracji, głównie USA, gdzie mamy Kongres, rozwinięte mass media, gdzie tajemnice polityczne można wygrzebać z ogólnodostępnych źródeł i dzięki spotkaniom z ludźmi, których nie ma konieczności uprzednio werbować. Natomiast wywiad naukowo-techniczny jest bardzo potrzebny, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Spójrzmy: czwórka ludzi - Barkowski, Jackow, Fieklisow, Kwasnikow - zmieniła bieg historii XX wieku, bieg historii ludzkości.

W jakim stopniu wykradzione materiały pomogły zbudować bombę radziecką? Na pytanie odpowiada Harvey Klehr:

W ogromnym stopniu. Pierwsza bomba radziecka była kopią amerykańskiej. Informacje zdobywali głównie Fuchs i Ted Hall. Wiemy, co prawda, że Związek Radziecki byłby w stanie skonstruować bombę samodzielnie, potrzebowałby jednak do tego jeszcze co najmniej dwóch lat i ogromnych nakładów finansowych. Nie chodziło nawet o kapitał intelektualny, Rosja miała przecież świetnych fizyków. ZSRR borykał się nie tyle z problemami natury naukowej, co inżynieryjnej - jak bowiem zrobić bombę, którą da się zrzucić i która eksploduje dopiero przy uderzeniu? Rozwiązanie tej kwestii wymagało kosztownych operacji, modeli i doświadczeń. Wywiad dostarczył jednak potrzebnych materiałów, dzięki czemu Związek Radziecki poszedł "na szagę", unikając drogi prób i błędów, którą przedzierali się Amerykanie.

Główni agenci NKWD w laboratorium Los Alamos to Klaus Fuchs i Ted Hall. W cieniu podejrzeń pozostawał długo kierownik projektu "Manhattan", Robert Oppenheimer. Po publikacji książki Spies... sprawa jest jasna, uważa Klehr:

Dziś wiemy już, że Oppenheimer należał w połowie lat 30. do amerykańskiej partii komunistycznej. Zawsze temu zaprzeczał, sądzę jednak, że mamy na to niezbite dowody. Oprócz członkostwa, wpłacał również na działalność partyjną niemałe datki. Mniej więcej w tym czasie, kiedy Stany Zjednoczone włączyły się do wojny (w 1941 roku), Oppenheimer pozostawał w bliskich relacjach z pewnym człowiekiem z Kalifornii. Był nim Steve Nielson, przywódca partyjny z Oakland, przyjaciel żony Oppenheimera, związany z wywiadem radzieckim. Żona Roberta wyszła za mąż po raz pierwszy za amerykańskiego komunistę, Joe'a Dalleta, który zginął podczas wojny domowej w Hiszpanii. Steve Nielson był bliskim przyjacielem Joe'a, później zaś nić przyjaźni połączyła go również z rodziną Oppenheimerów. Wiadomo, że zanim Robert wyjechał do Los Alamos, powiedział Nielsonowi, że Amerykanie próbują skonstruować bombę atomową (dowiadujemy się tego z raportu, jaki Steve przesłał Rosjanom). Nielson starał się bardzo intensywnie zwerbować któregoś ze studentów Oppenheimera. Żywił również nadzieję, że i Robert stanie się jednym z jego źródeł. Kiedy jednak tylko Oppenheimer został włączony do projektu "Manhattan", znalazł się natychmiast pod stałą obserwacją służb bezpieczeństwa. Nadto zaś zaczął się dystansować od swych komunistycznych pobratymców. Zeszyty Wasiljewa zawierają wiele dokumentów, które pokazują, że wywiad radziecki chciał zwerbować Oppenheimera, nie potrafił jednak do niego dotrzeć: Próbowano wielu sposobów, działano przez jego przyjaciół, ostatecznie jednak nic z tych podchodów nie wyszło. Zmagali się z tym werbunkiem cztery lata, ciągle wierzyli, że jest szansa, był przecież komunistą... Nie udało się. Dowody są tu całkiem jednoznaczne - Oppenheimer nie był nigdy źródłem.

Istnieje świadectwo na to, że Fuchs kategorycznie odmówił, gdy łącznik zaproponował mu honorarium. A pozostali? Czy brali pieniądze od wywiadu radzieckiego?

WASILJEW: Trudne pytanie. Z tego, co pamiętam, Fuchs wziął pieniądze, ale już później, w Anglii. Każdy był inny, każdy inaczej odnosił się do kwestii honorariów. Większość źródeł atomowych stanowili jednak prawdziwi komuniści. Niemniej, nawet tacy ideowcy jak Julius Rosenberg brali pieniądze. Dzięki temu łatwiej było im przetrwać w czasie wojny. Jedni otrzymywali środki na podreperowanie zdrowia, inni na czesne dla dzieci... Nie można jednak powiedzieć, że ci ludzie pracowali dla pieniędzy. Gdyby nie otrzymywali honorariów, nadal wykonywaliby swoje zadania.

Czyżby więc Joseph McCarthy, który rozpętał w latach 50. XX wieku polowanie na szpiegów radzieckich w szeregach skrytych i jawnych komunistów amerykańskich, miał rację?

WASILJEW: To złożona kwestia. Senator McCarthy mylił się co do wielu spraw i popełnił wiele błędów w swym działaniu. Po pierwsze - stosował metody, które nie mieściły się w demokratycznych standardach, przez co wystawił na krytykę innych senatorów i kongresmenów. Atakował ludzi, którzy nie mieli żadnego związku z wywiadem. Nie wszyscy szpiedzy byli komunistami i nie wszyscy komuniści byli szpiegami. Co do jednego się nie mylił - w USA działała rzeczywiście potężna agentura radziecka.

Sęk w tym, że kiedy w latach 50. Joseph McCarthy zaczął mówić o potężnej siatce, z prawdziwej agentury nie pozostał już kamień na kamieniu.

Na dekonspirację radzieckiej siatki szpiegowskiej złożyło się kilka czynników, jednak - jak pamiętamy - decydującą rolę w dramacie odegrała Elisabeth Bentley, zwykła łączniczka, która jednak dysponowała mnóstwem informacji od swego męża, Jakowa Gołosa, niezwykle wysoko cenionego agenta radzieckiego. Kiedy Gołos zmarł w listopadzie 1943 roku, Bentley - jak pamiętamy - pogrążyła się w depresji.

WASILJEW: Zmarł jej ukochany człowiek. Ona miała już ponad 40 lat. Została sama - bez rodziny, bez dzieci. Korespondencja, jaką agentura prowadziła w jej sprawie, jest niezwykle interesująca. Przecież Icchak Achmerow, kierujący siatką nielegałów w USA i rezydent Anatolij Gorski pisali do Moskwy, że Bentley potrzebuje mężczyzny natychmiast: przyślijcie pilnie "operacyjnego", zobaczycie, że będzie szczęśliwy, ona jest piękna i młoda, ma wszystko, co trzeba. Pośpieszcie się, Bóg wie, co ona może jeszcze nawywijać. No i nawywijała. Centrala powiedziała, że pracuje nad sprawą. Pracowała i pracowała, trudziła się nad znalezieniem spec-narzeczonego, a Bentley w tym czasie, mówiąc dosadnie, dostała szmergla i w 1945 roku oddała się w ręce FBI.

Zeznania Elisabeth Bentley okazały się dla radzieckiej agentury w Ameryce prawdziwym pogromem (o ich skutkach pisałem w rozdziale "Bomba dla Stalina"). W 1949 roku aresztowano w Anglii Klausa Fuchsa. Przyznał się, sąd brytyjski skazał go na 14 lat więzienia. Wyszedł po dziewięciu i zamieszkał w NRD. Moskwa wybaczyła mu wydanie kolegów. Juliusa i Ethel Rosenbergów stracono 19 czerwca 1953 roku. Mortona Sobella skazano na 30 lat więzienia, odsiedział 18. Przyznał się do winy dopiero w 2008 roku, w wywiadzie udzielonym "New York Timesowi". Szwagier Rosenberga, David Greenglass poszedł na układ ze śledczymi i otrzymał tylko 15 lat. Ted Hall nie został nigdy pociągnięty do odpowiedzialności.

 

 

Proszę o zwolnienie na własne życzenie

Na okładce książki sensacyjnej Spies: The Rise and Fall of the KGB in America nazwisko Alieksandra Wasiljewa widnieje na trzecim miejscu - zgodnie z łacińskim porządkiem alfabetycznym. Bez niego jednak John Earl Haynes i Harvey Klehr nigdy by swojego bestsellera nie napisali.

Moja przyjaźń z Saszą urwała się 15 lat temu. Kiedy zacząłem pisać o książce, szukałem z nim oczywiście kontaktu. Harvey Klehr - jak pamiętacie - przekazał mi pozdrowienia od Alieksandra, który jednak dał do zrozumienia, że na nic więcej nie mogę liczyć. Później opublikowaliśmy w "Sowierszenno Siekrietno" wywiad z Klehrem, uzupełniony o moje komentarze i dokumenty z zeszytów Wasiljewa. Po publikacji Sasza przysłał mi maila: okazało się, że do tej pory nie mógł udzielać wywiadów, był bowiem związany kontraktem z BBC. Teraz jednak zwolnił się z redakcji i jest gotów spotkać się ze mną. Zadzwoniłem do Londynu. Rozmawialiśmy dwukrotnie, dzień po dniu, razem około trzech godzin. Nie o książce jednak, lecz o nim i jego niezwykłym losie...

- Opowiedz, jak trafiłeś do KGB.

- Uczyłem się na specjalizacji międzynarodowej Fakultetu Dziennikarstwa MGU *[Państwowy Uniwersytet Moskiewski im. M. Łomonosowa]. Szło mi nieźle, władałem trzema językami, dostałem specjalne stypendium, byłem już członkiem KPZR i grupowym Komsomołu na naszym roku. Chyba w 1983 roku w dziekanacie powiedziano mi, że ktoś chce się ze mnę spotkać i porozmawiać w sprawie pracy. Dali mi adres, wyznaczyli termin. Pojechałem. Wysiadłem na stacji metra "Park kultury". Odszukałem adres. Tak, pamiętam: pomiędzy starym MGIMO *[Moskiewski Państwowy Instytut Stosunków Międzynarodowych.] i "injazem" *[Instytut Języków Obcych.], tam to było. Dziewiętnastowieczny budynek, ukryty za płotem. O ile wiem, w KGB nazywano go "obiektem Riabina". Tabliczki na drzwiach nie było, tylko dzwonek. Zadzwoniłem, otworzyli. Nie pamiętam szczegółów, jestem, jednak pewien, że podczas rozmowy ani razu nie padły słowa o bezpiece. Powiedzieli mi po prostu, że praca jest odpowiedzialna i wymaga wyjazdów zagranicznych. Od razu zrozumiałem w czym rzecz. Zgodziłem się. Potem - jak sądzę - zaczęli sprawdzać moją rodzinę, kontakty z zagranicą, których jednak nie miałem ani ja, ani moi bliscy. Co dokładnie weryfikowali - nie mam pojęcia. Zdążyłem w tym czasie ukończyć fakultet dziennikarstwa. Potem egzaminy - język obcy i prezentacja. Przyjęli mnie. Powiedzieli jednak, że muszę popracować rok w jakiejś redakcji, nabrać doświadczenia. Poszedłem do działu międzynarodowego w "Komsomolskiej Prawdzie", pracowałem tam do lata 1985. Potem niby powołali mnie do wojska - to znaczy do redakcji przyszedł bilet do WKU. Wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Najpierw wysłali nas do Mołdawii, ćwiczyli nas miesiąc w dywizji powietrzno-desantowej. Takich obciążeń fizycznych nie doświadczyłem nigdy w życiu. Ale nigdy też nie miałem takiej formy, jak po tych skokach - same kości i mięśnie. Dywersantów z nas nie zrobili - chodziło głównie o sprawdzenie wytrwałości i stabilności psychicznej. Jesienią wróciliśmy i kolejne dwa lata spędziłem w obiekcie na przedmieściach Moskwy: jednopiętrowy budynek w lesie, z basenem i kortami tenisowymi. Karmili nas dobrze, a w weekendy puszczali do rodziny - miałem już w tym czasie żonę i dziecko. Potem stanęliśmy przed komisją przydziałową. Rozmawiał ze mną generał Jakuszkin Dmitrij lwanowicz - był wtedy naczelnikiem Pierwszego Działu (USA i Kanada) w Pierwszym Zarządzie Głównym. Nie mam pojęcia, dlaczego, chyba z nerwów, w każdym razie przyszedłem na komisję w białym, trzyczęściowym garniturze, białych butach, niebieskiej koszuli i niebieskim krawacie.

- Wyzywająca kreacja jak na tamte czasy.

- A i owszem. Kiedy do nich wszedłem, ktoś parsknął śmiechem. Kariery sobie jednak nie popsułem. Jakuszkin wziął mnie do siebie. Bardzo się z tego oczywiście cieszyłem, bo Pierwszy Dział był uważany za elitarny, trafić tu, to był wielki zaszczyt. Praca okazała się jednak upiornie nudna. To był trudny czas dla działu. Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęto pracować z Aldrichem Amesem, ale mniej więcej w tym czasie, to jest w 1986-1987 roku zwierzchnictwo dostało od niego listę zdrajców na odcinku amerykańskim. Jednego chłopaka z naszego działu - nazywał się chyba Motorin, był moim rówieśnikiem - rozstrzelano. Nie widziałem go nigdy. Ames wydał 10-12 ludzi, wszyscy poszli pod ścianę (Wysoki funkcjonariusz CIA Aldrich Ames zaczął pracować z wywiadem radzieckim w kwietniu 1985 roku. Na liście Amesa, wysłanej 13 czerwca tego samego roku, znajdowało się 11 nazwisk. Wszyscy zostali aresztowani, osądzeni i rozstrzelani, wśród nich znalazł się generał GRU Dmitrij Polakow, który pracował dla CIA od 25 lat, pułkownik Leonid Poliszczuk i młodzi pracownicy waszyngtońskiej rezydentury, Walierij Martynow i Siergiej Motorin - dop. W. A.). Atmosfera w dziale była gęsta. Do nas, młodych, odnoszono się bardzo grzecznie, zwracano po imieniu i otczestwie oraz na "pan", nawet generał. Z drugiej jednak strony, nie ufano nam. Przez dwa i pół roku, które tam spędziłem, a tkwiłem tam do lutego 1990, nie zrobiłem niczego ciekawego: przekładałem jakieś kretyńskie papierki, rejestrowałem przychodzące telegramy, czytałem ogólnie dostępne czasopisma amerykańskie o polityce - ot i właściwie wszystko.

- Powiedz, czułeś jakiś świeży powiew z zewnątrz? To był już jednak czas głasnosti, pieriestrojki...

- Oczywiście. Zaczęło się od publikacji w "Moskowskich Nowostiach" i "Argumientach i Faktach. "Moskowskije Nowosti" wychodziły w środę. Ktoś przynosił zawsze świeży numer, a gazety nie było tak łatwo dostać, trzeba było wstać o piątej rano. Czytaliśmy, roztrząsaliśmy publikacje - o Leninie, Stalinie... Mocnym momentem był pierwszy zjazd tych tam... Jak się oni nazywali?

- Deputowani ludowi.

- Wszystko było transmitowane przez radio. Praca w dziale całkowicie zamarła, wszyscy (włącznie z kierownictwem) siedzieli i słuchali. A na zjeździe wygadywali nieprawdopodobne rzeczy, nie wyobrażaliśmy sobie, że kiedykolwiek ktoś wypowie to otwarcie. Później to wszystko było dyskutowane w palarniach...

- Naczelnicy też z wami kurzyli?

- Oni nie. W kierownictwie byli różni ludzie. Omawiali to widocznie w swoim gronie. Przez pewien czas odpowiadałem za informację polityczną. Gazety i tak wszyscy czytają, postanowiłem więc przygotować coś wyjątkowego. W rejonie, w którym mieszkałem, kandydował Roj Miedwiediew. Zacząłem więc chodzić na jego wystąpienia, a potem opowiadałem o nich w dziale. Różnie to przyjmowano, niezależnie od rangi i stanowiska. Zastępcy naczelników reagowali adekwatnie, mój bezpośredni zwierzchnik dał mi jednak upomnienie za to, że streszczałem przemówienia Miedwiediewa, nie oceniając ich politycznie. A po co miałem je oceniać? Każdy ma przecież swój rozum. Ta negatywna reakcja jest jednak zrozumiała. Rozpad ideałów i stereotypów był dla wywiadu bardzo niebezpieczny. Gwałtowne zmiany w kraju uderzały bezpośrednio w tych, którzy operują za granicą. A zostać na Zachodzie było bardzo łatwo - wystarczyło pójść do FBI. Wtedy jednak sprzedawałeś pozostałych. Każdy taki ruch mógł więc prowadzić do prawdziwej katastrofy: w takim przypadku praca musiała być zamrożona na miesiące, może na lata. Dlatego kierownictwo było tak przestraszone. Przyglądano się nam uważnie - kogo można wysłać za granicę, a kogo nie wolno. Poczułem, że z jakiegoś powodu stopniowo moje nazwisko utrwaliło się na liście niepewnych. Nikt mi jednak tego wprost nie powiedział.

- Odszedłeś więc z braku perspektyw?

- Na to złożyło się więcej czynników. Ten brak perspektyw nie był najważniejszy. Każdy, nawet najmniej rozgarnięty pracownik wywiadu, rozumie, że fach, którym się para, jest przestępstwem. Twoje zadanie polega na werbowaniu agentów, którzy mają ci dostarczać tajne informacje i pomogą w werbunku kolejnych. Prędzej czy później wszystkich twoich ludzi posadzą, to prawie pewne. W USA otrzymuje się za to z automatu dożywocie. Zniszczysz i zhańbisz ich rodziny. Ucierpi nie tylko on, ale co najmniej kilka osób wokół. A co stanie się z tobą? W najgorszym razie wydalą cię z kraju, wrócisz do Moskwy, awansują cię, dadzą medal i po jakimś czasie przerzucą w inne miejsce na świecie. To nie są przyjemne sprawy. Prędzej czy później zaczynasz rozumieć, jaką krzywdę wyrządzasz człowiekowi, który z różnych powodów zaczyna ci ufać, łamie prawo swojego kraju, kładzie na szali swoją wolność i losy swojej rodziny...

- Jest przecież dorosły...

- To nie może być twoim jedynym usprawiedliwieniem. Jeśli idziesz do takiej pracy (a ja bardzo chciałem pracować w wywiadzie), to ma ona sens jedynie wtedy, gdy werbujesz dla idei, w imię wyższych wartości. W 1984-1985 roku wierzyłem, że robię to-jakby to wzniośle nie brzmiało - by bronić mojej ojczyzny. Do roku 1990 owa wiara wyparowała jednak.

- Sasza, a ciemna strona Łubianki - terror, represje? Czy to nie przeszkadzało twoim ideałom?

- Absolutnie nie. Po pierwsze, kiedy tam szedłem, wiedziałem o represjach niewiele. Kiedy z kolei pojawiły się na ten temat publikacje, nie poczuliśmy wstydu - ani ja, ani moi towarzysze. Nie widzieliśmy po prostu związku pomiędzy tymi sprawami. Wywiad zagraniczny był dla nas oddzielną instytucją. Mieszkaliśmy niby pod jednym dachem, ale nie mieliśmy z nimi nic wspólnego.

- Tak, to częsta postawa. A co z likwidacją zbiegów, którą zajmował się Jasza Sieriebrianski i Oleg Kaługin? (pułkownik bezpieki Jakow Isaakowicz Sieriebrianski był kierownikiem Grupy Specjalnego Znaczenia przy przewodniczącym OGPU, znanej jako "grupa Jaszy", która była odpowiedzialna za porwania i zabójstwa; Oleg Daniłowicz Kaługin był szefem Zarządu "K" Pierwszego Zarządu KGB - zajmującego się kontrwywiadem zagranicznym. W ramach obowiązków poszukiwał i likwidował zbiegów - dop. W. A.)

- Nie mieliśmy o tym pojęcia. Kto to taki, ten Jasza Sieriebrianski? Nic o nim wtedy nie słyszałem.

- Nie opowiadali wam w Instytucie Czerwonego Sztandaru *[Wojskowy Instytut Ministerstwa Obrony ZSRR im. Czerwonego Sztandaru, tzw. WKIMO] o Ignatiju Reissie ani o Walterze Kriwickim?

- Nie. Nie uczyli nas historii wywiadu. Nikt nam nie zabraniał samodzielnego jej zgłębiania, ale książki amerykańskie leżały w spec-archiwum. Żeby się do niego dostać, należało uzyskać specjalne pozwolenia.

- Spec-achiwum wewnątrz KGB? Przyznasz chyba, że to absurd.

- Przyznaję, ale taka organizacja wynikała z ogólnej logiki, na której zbudowano te struktury. Weźmy sprawę Algera Hissa, wokół którego narobiło się tyle szumu po ukazaniu się moich książek. Kiedy pracowałem w dziale amerykańskim, nie usłyszałem nigdy jego nazwiska. W tej pracy obowiązywała żelazna zasada: wiesz tylko o tych, o których musisz wiedzieć

- Jak wyglądało twoje odejście?

- W lutym 1990 roku napisałem raport: "Do przewodniczącego KGB ZSRR, generała armii Kriuczkowa W. A. od pracownika operacyjnego Pierwszego Działu Pierwszego Zarządu kapitana Wasiljewa Alieksandra Jurjewicza. Proszę o zwolnienie mnie z szeregów KGB ZSRR na własne życzenie. Nie popieram polityki obecnego kierownictwa KPZR i nie znajduję uzasadnienia dla jej obrony”.

Dokument włożyłem do swojego sejfu i dałem sobie czas na przemyślenie sprawy. Właśnie wtedy dowiedzieliśmy się, że demokraci chcą przeprowadzić demonstrację przed siedzibą główną Pierwszego Zarządu w Jasieniewie. Powiedziano, że może dojść do prowokacji i że dadzą nam pistolety, byśmy mogli się bronić. Mieliśmy strzelać, jeśli demonstranci przejdą przez ogrodzenie: "Dam panu parabellum" - usłyszałem. "Nie trzeba!" - odpowiedziałem. Tego samego dnia złożyłem podanie o zwolnienie. Wszystko odbyło się bardzo szybko. Wezwał mnie do siebie jeden z zastępców naczelnika. Był pułkownikiem, naprawdę porządny facet, uwielbiałem go. Wchodzę, a ten pyta: "Wszystko przemyślałeś?". Odpowiadam: "Tak". "No, mam z tobą odbyć rozmowę, siadaj więc sobie, a ja w tym czasie popracuję" - mówi. Odsiedziałem tak półgodziny w milczeniu, po czym mnie wypuścił. Potem wezwali mnie do naczelnika działu. Rozmawiał ze mną bardzo grzecznie, spytał, czym chcę się zajmować. Powiedziałem, że dziennikarstwem międzynarodowym. Czy mam jakieś prośby, życzenia? Odrzekłem, że proszę, by nie zabraniali mi wyjazdów zagranicznych. Znałem tajemnice państwowe, mogli więc to z powodzeniem uczynić. Generał na to: "Do kapitalistów was na razie nie puścimy. A w demoludy - droga wolna". To był 1990 rok, jakie tam "demoludy"... Mówiąc krótko, wszystko trwało dzień: wyprowadzili mnie przed wrota, odebrali przepustkę i stałem się nagle absolutnie wolnym człowiekiem.

- A nie usłyszałeś niczego w stylu: "Jeszcze się zobaczymy, jeszcze będziemy sobie potrzebni"?

- Nie: ani takich fraz, ani nawet aluzji. Istnieje rzeczywiście przekonanie, że czekistą się jest raz na zawsze, a byli czekiści po prostu nie istnieją, sam Putin o tym mówił. Źle, że tak powiedział, takie jest moje zdanie. Postawił wielu ludzi w bardzo niewygodnej sytuacji. Wielu kagebistów zwolniło się po sierpniowym puczu, oni nie mieli często od tego czasu żadnego kontaktu ze służbami. Sam tego doświadczyłem. Redakcja zagraniczna "Komsomołki", do której powróciłem, składała się w połowie z oficerów, dla których praca dziennikarska była przykrywką. Znali mnie, wiedzieli, że się zwolniłem i z początku patrzyli na mnie krzywo, spodziewali się zapewne, że zmienię się w maleńkiego Kaługina i zacznę ich besztać z trybuny, że będę demaskować i piętnować byłych kolegów. Ja nie miałem jednak takiej potrzeby - potraktowali mnie po ludzku, odszedłem z twarzą, nie przywalali się do mnie. Nie czułem żadnej urazy do Pierwszego Zarządu, co więcej, czułem do niego ciągle szacunek. Nie chciałem tam po prostu dalej pracować, to wszystko.

- Poznaliśmy się właśnie mniej więcej w tym czasie...

- Tak. I jak zapewne pamiętasz, nie miałem żadnych problemów z podróżami. Pierwszy raz wyjechałem za granicę pół roku po odejściu z wywiadu. System kontroli przestał wtedy działać, mieli potworny burdel z wizami i paszportami. Gdy zostałem wysłany na delegację do Jemenu Południowego, wyrobiono mi paszport w 24 godziny. Po miesiącu zaś miałem już trzy różne paszporty.

- Ja też miałem trzy, w tym jeden niebieski, służbowy. Opowiedz teraz o swoim projekcie książkowym. Jak widać, specsłużby o tobie nie zapomniały. Ostatecznie zaprosiły cię do współpracy, tyle że w innym charakterze...

- Kiedy powstał ten projekt, wszystko wyglądało już inaczej - nie było ani KGB, ani Pierwszego Zarządu, istniała za to Służba Wywiadu Zagranicznego (SWR). Jej dyrektorem został Jewgienij Primakow, którego znałem z czasów, gdy pełnił funkcję doradcy Gorbaczowa do spraw międzynarodowych. Z kolei szefem biura prasowego SWR został Jura Kobaladze. Postanowili wydać pięć książek, każda we współautorstwie z Amerykaninem. Rosyjskich autorów dobierał Kobaladze, a amerykańskich - wydawnictwo Crown, wchodzące w skład korporacji Random House. Primakow szukał cywilów, którzy potrafią pisać, a jednocześnie rozumieją język archiwów, są w stanie odczytać ich sens. Podam prosty przykład: to, że wywiad nadał amerykańskiemu politykowi pseudonim, nie oznacza, że był on agentem.

- Prezydent USA też miał pseudonim.

- Tak. Roosevelt został "Kapitanem", Truman - "Marynarzem". Takich niuansów jest bardzo dużo. Jednym słowem, w 1993 roku Kobaladze zadzwonił do mnie do pracy i zaproponował uczestnictwo w projekcie: miałem pracować nad książką o działalności wywiadu radzieckiego w USA w latach 30. i 40. Współautorem miał być Allen Weinstein. Byłem w tym czasie zawalony robotą, oprócz pracy w gazecie, prowadziłem program w telewizyjnej "Jedynce", ponadto miałem wątpliwości co do samej koncepcji: czy to nie będzie zwykły event, medialna bańka? Czy nie będziemy tworzyć pseudohistorii? Kobaladze zapewniał mnie, że nic podobnego - będziemy bazować na prawdziwym archiwum. Zgodziłem się, podpisałem kontrakt, zacząłem pracować od 1994 roku. Nie podpisywałem nawet żadnego zobowiązania o nieujawnianiu tajemnic. Jak już mówiłem - z historią wywiadu byłem kompletnie na bakier, przeczytałem raptem jedną z książek Gordijewskiego i Andrew'a, może jeszcze kilka amerykańskich pozycji, które były w biurze. Startowałem więc praktycznie od zera. Postanowiłem zacząć od korespondencji operacyjnej, gdzie trafiają wszystkie dokumenty wymieniane pomiędzy Centralą a rezydenturą. Po pierwszym zeszycie widać, że z początku pracowałem po omacku.

Z czasem zacząłem systematyzować informacje, układać rejestr pseudonimów. W jednej z teczek znalazłem listę wpadek, sporządzoną przez Anatolija Gorskiego w grudniu 1948 roku, która stała się kultowym dokumentem dla historyków (Anatolij Wieniamowicz Gorski - pomocnik rezydenta, następnie rezydent NKWD w Londynie, od października 1944 - rezydent w Waszyngtonie. "Lista Gorskiego" zawiera 91 nazwisk - dop. W. A.). Teraz widać czarno na białym: kto był głównym agentem, kto wspomagającym, kto czym się zajmował. Rozszyfrowano sporo pseudonimów. Kiedy analizowałem listę, zacząłem zamawiać teczki imienne agentów. Ja zamawiałem, oni mi je dostarczali. Prawie zawsze.

- Co to znaczy "prawie"?

- To, że Primakow przyklepał projekt, nie oznacza, że dostałem carte blanche. Sprawy osobowe znajdowały się w gestii konkretnych sekcji, które same decydowały, czy wziąć udział w moim projekcie, czy też nie. Zarząd "S" (nielegalny) oraz Zarząd "T" (naukowo-techniczny) odmówiły jakiejkolwiek współpracy. Mój własny dział (amerykański) podszedł do projektu z życzliwością i zainteresowaniem, nie czynił mi żadnych trudności. W taki oto sposób przepracowałem dwa lata. Do biura prasowego przyjeżdżałem codziennie, jak na służbę.

- No i co z tego wszystkiego wynikło?

- W 1995 roku atmosfera się zagęściła. Sądzę, że władze SWR zaczęły się zastanawiać, co się stanie w roku 1996, gdy dojdzie do wyborów prezydenckich. Osobiście byłem przekonany, że wygra Ziuganow. Mało znałem ludzi, którzy wierzyliby w zwycięstwo Jelcyna. Pracowało się coraz trudniej: zwlekali z dostarczaniem akt. Komisja do spraw odtajniania, której musiałem przedstawiać gotowe rozdziały, stała się bardzo ślamazarna (swoją drogą, ciało stworzono specjalnie na potrzeby tego projektu). Materiały swojemu amerykańskiemu współautorowi mogłem przekazać dopiero po ich akceptacji, niektóre fragmenty przeszły piorunem, a rozdział o szpiegostwie atomowym, jeden z najważniejszych, utknął w komisji na siedem czy osiem miesięcy. Koniec końców, nie podjęli żadnej decyzji, a tekst do mnie nie wrócił.

- Śliska sprawa: z jednej strony, chciałoby się pokazać efektywność wywiadu, z drugiej zaś - wychodzi na to, że radzieccy fizycy atomowi niczego samodzielnie nie wymyślili.

- Nie w tym rzecz. Z paradoksem, którego właśnie dotykamy, boryka się każdy wywiad: z jednej strony trzeba przyciągać do siebie ludzi i odświeżać kadry, opowiadać o swoich sukcesach, reklamować się. Jeśli jednak zaczniemy opowiadać o konkretnych operacjach, ze wszystkimi szczegółami, możemy odstraszyć potencjalnych agentów - dojdą bowiem do wniosku, że wcześniej czy później ich imiona zostaną odtajnione i wszyscy dowiedzą się o ich - mówiąc dosadnie - zdradzieckiej działalności. Dla służb specjalnych to bardzo poważny problem. Rosyjski wywiad zagraniczny rozstrzygnął tę kwestię bardzo rozsądnie: póki ktoś nie przyzna się, że współpracował z rosyjskim bądź radzieckim wywiadem, SWR nie powie oficjalnie, że był agentem.

- Przypomniała mi się odpowiedź Primakowa na pytanie Wołkogonowa o Hissa: "Wywiad zagraniczny nie udziela informacji ani o tym, kto był szpiegiem, ani o tym, kto nim nie był".

- Oni takich spraw z reguły w ogóle nie komentują.

- Ani Ames, ani Hanssen nie zostali do tej pory uznani za agentów.

- Nawet z Rosenbergami było trudno. O ile wiem, pułkownik Fieklisow Alieksandr Semionowicz, który z nimi pracował, apelował jeszcze w latach 80. o oficjalne potwierdzenie ich roli i przekonywał, że sami by sobie tego życzyli, gdyby żyli.

- Wróćmy do projektu.

- W 1995 roku wydawnictwo Crown zerwało jednostronnie umowę ze mną i z moim amerykańskim współautorem. Z jakiego powodu tak uczynili - nie mam pojęcia, przypuszczam, że poszło o pieniądze. Dowiedziałem się o całej sprawie od Kobaladze, który powiedział mi jednak, bym pracował dalej. No więc pracowałem. Jak widać - wywiadowi rzeczywiście zależało na tym, żeby książki zostały wydane. Mój współautor znalazł nowego wydawcę. Był nim Random House. Nowy kontrakt został jednak podpisany bez udziału SWR.

- Pisałeś o chmurach, które zaczęły gromadzić się nad twoją głową, o groźbach, które zdecydowały o twoim wyjeździe z Rosji. Możesz o tym opowiedzieć?

- Chmury gromadziły się stopniowo. Praca była coraz trudniejsza, odtajnianie utknęło w miejscu. A biuro prasowe SWR? Ludzie jak ludzie, różni tam pracowali: mądrzy i głupcy, liberałowie i konserwatyści. Byli tacy, którzy mi od początku nie dowierzali, mówili, że mój współautor jest agentem CIA. A w styczniu 1996 roku rozegrała się następująca scena: siedzimy w biurze, pijemy herbatę i oglądamy wiadomości. W telewizji pokazują Ziuganowa. Jeden ze szczególnie czujnych funkcjonariuszy odwraca się do mnie i mówi: "Kiedy dojdziemy do władzy, weźmiemy się za ciebie, sprawdzimy, coś tam nawypisywał". Wiedziałem, że kilka osób z biura należy oficjalnie do KPRF *[Komunistyczna Partia Federacji Rosyjskiej.]: płacą składki, chodzą na zebrania. Nie bardzo wiadomo, w jaki sposób godzili to z pracą w SWR, wtedy bowiem obowiązywało już prawo o apartyjności, które zabraniało urzędnikom państwowym należeć do jakichkolwiek partii. Ten, który obiecywał, że się do mnie dobierze, był u nich bodajże sekretarzem komórki partyjnej (w owym czasie obowiązywało nie tyle prawo, co dekret prezydenta Jelcyna z dnia 20 lipca 1991 r. "o przerwaniu działalności struktur organizacyjnych partii politycznych i masowych organizacji społecznych w organach państwowych, urzędach i organizacjach RFSRR". 17 grudnia 1997 r. weszła w życie federalna ustawa konstytucyjna "O rządzie RF", której 11 artykuł przewiduje, że członkowie rządu nie mają prawa pełnić funkcji w organizacjach społecznych. Prawo to obowiązuje do dziś - dop. W. A.).

- Może on się tylko droczył? Może tak zażartował po prostu?

- Nie sądzę. Jak już mówiłem, nie miałem wątpliwości, że Ziuganow wygra. Po tym wydarzeniu zacząłem konstruować warianty rozwoju sytuacji. Po zwycięstwie komunistów wyleci nie tylko Kobaladze, ale i Primakow, to jasne. Wtedy nikt mnie już nie obroni. Przypuszczenie ataku na moją osobę wydawało się bardzo proste - zostałem przecież dopuszczony do ściśle tajnych materiałów, wiadomo więc było, że zablokują mi możliwość wyjazdu z kraju. To z kolei oznaczało, że nie będę już mógł pracować jako zagraniczny korespondent. To wariant optymistyczny. Jeśli sprawy potoczą się gorzej, mogą mnie zupełnie utopić - nie będę przecież w stanie udowodnić, że nie przekazywałem Waszyngtonowi tajemnic państwowych. Przemyślałem wszystko, naradziłem się z żoną i postanowiliśmy wyjechać. Dogadałem się z redaktorem "Ekspress-gazety", że wyśle mnie do Londynu jako korespondenta bez stałej pensji. Wyjechaliśmy w połowie maja.

- Wziąłeś ze sobą materiały?

- Bałem się kontroli celnej. Teksty przegrałem na dyskietki, które położyłem na dno torby. Z laptopa wszystko skasowałem. To była jednak niewielka część materiałów. Reszta pozostała w zeszytach (11 tysięcy stron notatek). Te zeszyty zostawiłem w Moskwie.

- Co było dalej?

- Odpracowałem uczciwie cztery lata dla "Ekspress-gazety" W 2000 roku wygrałem konkurs i zostałem przyjęty do Rosyjskiej Sekcji BBC. W tym samym roku przyznano nam prawo do pobytu.

- Tymczasem wyszła pierwsza książka.

- The Haunted Wood, napisany przeze mnie i Weinsteina, pojawił się w 1999 roku. Znalazłem się zupełnie niespodziewanie w epicentrum bardzo ostrej walki politycznej w Ameryce. Rozpętała ją grupa liberałów, niewielka, ale bardzo aktywna. Stałem się dla nich wrogiem numer jeden. Zaczęli systematycznie rujnować mi reputację.

- O co mieli pretensje? Jakim łgarstwem uraziłeś tych uczciwych ludzi?

- Chodziło głównie o Algera Hissa. Znalazłem dokumenty, z których jasno wynikało, że był radzieckim agentem. Hiss zawsze się tego wypierał, a amerykańscy liberałowie wierzyli mu bezkrytycznie. Starali się udowodnić, że FBI go usidliło, że padł ofiarą Josepha McCarthy'ego i Nixona, który zbudował karierę polityczną na sprawie Hissa (przyszły, 37. prezydent USA, wtedy kongresman Richard Nixon, prowadził śledztwo przeciw Hissowi jako członek Komisji Izby Reprezentantów do Badania Działalności Antyamerykańskiej - dop. W. A.). Nikt oprócz mnie tych dokumentów nie widział, zupełnie logicznym posunięciem była więc dyskredytacja mojej osoby. Wśród wielu innych w prasie pojawił się między innymi artykuł przyjaciela i adwokata Hissa - Johna Lowenthala w nieistniejącym już periodyku specjalistycznym "Intelligence and National Security". Mówiąc krótko, Lowenthal twierdził, że wszystko wymyśliłem i żadnych dokumentów nie widziałem na oczy. Postanowiłem wytoczyć mu sprawę. Przestudiowałem, jak brytyjskie prawo traktuje zniesławienie i doszedłem do wniosku, że powództwo można wygrać. Spróbowałem znaleźć firmę prawniczą, która by się tego podjęła. Nie znalazłem. Pieniędzy już nie miałem, wszystkie się do tego czasu rozeszły. Postanowiłem więc zaskarżyć Lowenthala samodzielnie. Spór przed Sądem Najwyższym rozpoczął się w 2001 roku i trwał dwa lata. Codziennie w czasie przerwy obiadowej biegłem do sądu (na szczęście budynek znajdował się pięć minut od siedziby BBC) i wypełniałem kolejne formularze.

- Jakie miałeś dowody? Istnienia dokumentów nie mogłeś udowodnić...

- Zgodnie z prawem brytyjskim, jeżeli ktoś twierdzi, że ja dokumentów nie widziałem, musi mi to udowodnić. Istnieje przy tym różnica pomiędzy komentarzem a stwierdzeniem faktu (statement of fact). Jeżeli mówisz, że Wasiljew napisał kiepską książkę, to dajesz komentarz i nie możesz być ukarany. Jeżeli jednak mówisz, że Wasiljew kłamie, to stwierdzasz fakt i mogę cię za to oskarżyć o zniesławienie. Jeszcze przed rozprawą periodyk próbował pójść na ugodę i proponował mi dwukrotnie rekompensatę. Odpowiadałem, że domagam się nie tylko pieniędzy, ale również przeprosin. Na to oni pójść nie chcieli. Propozycje ugody utwierdziły mnie jednak w przekonaniu, że sprawę da się wygrać. Rozprawa trwała pięć dni. Wszystko jak trzeba, oprawa była godna: sędzia w peruce, przysięgli...

- Zeszytów ze sobą nie miałeś.

- Tuż przed rozprawą zrozumiałem, że notatki są konieczne jako dowód rzeczowy (w przedmowie do książki pisanej z Klehrem i Haynesem Alieksandr Wasiljew pisze, że zeszyty zostały nadane z Moskwy do Londynu zwykłą przesyłką kurierską - dop. W. A.). Przynosiłem je codziennie do sądu, kładłem przed sobą, okazywałem przysięgłym. Oczywiście nie byli w stanie niczego rozczytać, miałem jednak nadzieję, że taka paczka zapisanych maczkiem zeszytów utwierdzi ich w przekonaniu, że nie mają do czynienia z podróbką.

No i przeliczyłem się. Przegrałem. Przysięgli uznali, iż w danym przypadku mieliśmy do czynienia z komentarzem, a nie ze stwierdzeniem faktu.

- Co czułeś wtedy?

- Kompletnie się tego nie spodziewałem. Wszystko mi zbrzydło. Na sam dźwięk nazwiska Algera Hissa dostawałem dreszczy. Postanowiłem zająć się zupełnie innym projektem: razem z dwoma kolegami zaczęliśmy wydawać rosyjskojęzyczne czasopismo "Hyde Park". Przetrwaliśmy dwa lata, później w Londynie pojawiło się kilka bezpłatnych gazet rosyjskojęzycznych i nie wytrzymaliśmy konkurencji. Nie byliśmy w stanie rozprowadzać periodyku za darmo. Zysku tytuł nie przynosił, przychody były równe wydatkom, reklamodawcy odpłynęli do nowych gazet. W 2006 roku zamknęliśmy redakcję.

- A zeszyty poszły w kąt?

- Leżały w domu. Byłem przekonany, że ten etap został w moim życiu zamknięty, że pożegnałem się z nim w poczuciu niesmaku po przegranej rozprawie i zderzeniu z amerykańskimi liberałami. Jak na ironię losu, czułem z nimi pokrewieństwo ideologiczne, sam jestem liberałem, szczególnie po tylu latach przeżytych na Zachodzie. Mimo to, ci dziwni ludzie, którzy powinni być mi tak bliscy, żyją przeszłością i próbują wygrać bitwy, rozpoczęte 50 lat temu.

A potem było tak: wszedłem na Wikipedię i zacząłem czytać artykuł o Algerze Hissie. Znalazłem w nim odsyłacz na stronę Johna Haynesa, którego znałem z książki o projekcie "Venona", napisanej razem z Klehrem. Kliknąłem. Przeglądając witrynę, trafiłem nagle na swój charakter pisma - na stronie umieszczony był dokument z moich zeszytów, "lista Gorskiego", którą skopiowałem dla sądu i która jakimś trafem dotarła do Haynesa. Na tej samej stronie przeczytałem artykuł Davida Lowenthala, który kontynuował walkę, podjętą przez zmarłego już brata Johna. Tekst dotyczył mojej osoby i roił się od rozmaitej maści wymysłów. Napisałem do Haynesa. Odpowiedział natychmiast. Opublikował mój list na swojej stronie i zapytał, czy mam jeszcze jakieś dokumenty, niewykorzystane w książce The Haunted Wood. Poinformowałem go więc, że pozycja bazuje na korpusie stanowiącym jedynie 10 procent moich materiałów. W taki oto sposób rozpoczęła się nasza współpraca przy nowej książce.

- Projekt był czasochłonny i - jak się domyślam - bardzo kosztowny.

- Rzeczywiście. Wszystkie dokumenty należało przetłumaczyć na język angielski. Haynes i Klehr znaleźli fundację, która zgodziła się sfinansować projekt. Nim jednak została podjęta decyzja o przyznaniu środków, zebraliśmy w Waszyngtonie grupę historyków wywiadu radzieckiego, którzy ustalali autentyczność dokumentów: czytali zeszyty, zadawali mi pytania, wymieniali poglądy. Potem napisali wnioski. A później wzięliśmy się do pracy i przesiedzieliśmy nad projektem dwa lata.

- Tak, słyszałem co nieco o tym waszyngtońskim auto da fe. I zawsze mnie zastanawiało: jak można ustalić oryginalność dokumentów, które nie są oryginalne?

- Nie wyobrażam sobie fałszowania takiej sterty dokumentów. Przecież one zawierają setki imion, pseudonimów, okoliczności zdarzeń. Do tego istnieje masa innych, amerykańskich materiałów, których nie znałem. Na przykład te o projekcie "Venona", wtedy jeszcze niepublikowane.

- One do tej pory nie zostały w pełni ujawnione.

- No właśnie. Do tego materiały FBI - obserwacja, przesłuchania... Powiązanie takiej ilości szczegółów i budowanie z nich fałszywej konstrukcji wydaje mi się niewyobrażalne. Historią wywiadu zajmuje się teraz tak wielu wysoko wykwalifikowanych specjalistów, iż nie życzyłbym nikomu próbować fałszerstwa w tej materii. Zwróć uwagę choćby na losy książki Sudopłatowa i Wołkogonowa, którzy oznajmili raptem, iż mają dowody na niewinność Hissa. Specjaliści sprowadzili ich natychmiast do parteru. Ci faceci zjedli zęby na historii wywiadu. Tworzenie podróbek to beznadziejna sprawa. Eksperci, którzy mnie sprawdzali w Waszyngtonie, mówili mi, że zebrane przeze mnie fragmenty pasują idealnie do mozaiki, ułożonej już przez Amerykanów.

- Nie trzeba jednak podrabiać całości. Można spreparować oddzielne dokumenty i zmieszać je z oryginalnymi.

- Gdybym podrabiał dokumenty dotyczące Hissa, uczyniłbym to inaczej. Spójrz: tyle czasu trwa już spór o pseudonim "Ales - czy chodzi o Hissa, czy o kogo innego? Dokumenty nie stwierdzają tego jednoznacznie. Gdybym tworzył fałszywki, pierwszego bym uczynił, to spreparował dokument, w którym "Ales" zostaje rozszyfrowany jako Hiss.

 

Gwoli sprawiedliwości należy przypomnieć, że książka Wasiljewa, Klehra i Haynesa wiele osób oczyszcza z podejrzeń, nie zaś tylko je potwierdza. Stało się tak - jak już wiemy - w przypadku Roberta Oppenheimera, który - jak wykazują zeszyty - nigdy z wywiadem radzieckim nie współpracował. Niemniej, publikacja sprawiła, iż w światku eksperckim stara polemika wybuchła z nową siłą. Harvey Klehr mówi, iż sam jest zadziwiony tak gwałtownym wybuchem namiętnych dyskusji. Historia wywiadu nie będzie nigdy martwą nauką. To jedno jej z pewnością nie grozi.

 

 

 

wilsoncenter.org/ - VASSILIEV NOTEBOOKS , Venona Project