Gazeta Wyborcza - 10.06.2010
Krzysztof Varga
Wideokretynizacja,
czyli pluszowy faszyzm
Właściwie każdy mój kontakt z telewizorem kończy się może nie aż
traumą, ale na pewno osłupieniem. Dla ludzi na co dzień obytych z tym wiodącym
medium nie jest to zapewne nic szokującego, ale mnie się zdarza często
zastygnąć przed ekranem jak gekon. Jak ktoś codziennie pobiera dawkę
skondensowanego kretynizmu, to jest jakoś na niego uodporniony, traktuje to
jako naturalny, może nawet niezbędny element codzienności. Jak ktoś jednak
sporadycznie strzeli sobie taką truciznę, to zesztywniały pada na glebę.
Mnie się to zdarza. Zdarza mi się to głównie w hotelach, w których z racji
swoich sporadycznych wyjazdów nocuję. Wtedy często telewizor towarzyszy mi
wieczorami, jest to towarzystwo nie do końca pożądane, ale jedyne, nigdy nie
wychodzę z tych spotkań bez ran. Pamiętam do dzisiaj, jak najpierw osłupiałem, a potem padłem na glebę,
gdy w hotelu w Bielsku-Białej obejrzałem show, w którym Borys Szyc prowadził,
rzec można, debatę z gwiazdami. Borys Szyc zadawał kuriozalne pytania,
gwiazdy odpowiadały, telewidzowie zapewne się zachwycali. Prowadzący zapytał
którąś z bohaterek naszej codzienności o jej bieliznę, odpowiedź była
szybka i porażająca, aktorka ujawniła, że bielizny nie nosi. Borys Szyc się
zachwycił, z offu gruchnął nagrany aplauz, machina ruszyła, później było
nie mniej strasznie, w nocy dręczyły mnie koszmary, goniły mnie monstrualnej
wielkości stringi i gigantyczny biustonosz, rano musiałem wziąć lodowaty
prysznic, by powrócić do normalności. Dlaczego o tym opowiadam, czemu dziwię
się rzeczom, które już nikogo nie dziwią, rzeczom, które zostały oswojone
i zaakceptowane? Ano dlatego, że obejrzałem wioski dokument pt. "Wideokreacja",
był on pokazywany na festiwalu Doc Review, teraz wszedł do kin, proszę szybko
biec go oglądać, bo zaraz pewnie zejdzie z ekranów, podejrzewam, że mało
kto będzie chciał na niego chodzić, ludzie raczej wolą, aby nie uświadamiano
im tak dobitnie, że są laboratoryjnymi szczurami, telewidzowie wolą myśleć,
że jedząc trutkę na szczury i zapijając wodą z kanalizacji, kosztują
homary i popijają chablis. "Powiedzą, że to patos - tu trzeba patosu" - powiada Poeta, zatem ja
też będę teraz patosem leciał, żadnych żartów tym razem, sprawa jest poważna,
choć zdawałoby się, że o rzeczach niepoważnych traktuje, o rozrywkowej
telewizji mianowicie, o gołych cyckach i drgających pośladkach, a wygląda na
to przecież, że to są fundamenty włoskiej telewizji, którą steruje
arcysatyr Europy Silvio Berlusconi. Gdyby rzecz tyczyła jedynie telewizji
Berlusconiego, można by machnąć ręką, uznać, że to włoska specyfika, my
aż tak nisko nie upadliśmy, my w naszej telewizji zajmujemy się rzeczami poważniejszymi
niż tylko gibające się kobiety w negliżu. Będę jednak profetą: otóż
upadniemy tak nisko, jest to tylko kwestia czasu, Berlusconi potrzebował ze
trzydziestu lat, żeby doprowadzić swój projekt do doskonałości, jestem
pewien, że za dekadę polska telewizja mu dorówna, ba, myślę, że go
przegoni. Jest w "Wideokracji" kilka kuriozalnych postaci, jest karateka-śpiewak,
który chce być sławny, jest król paparazzich, który ze swojej paskudnej
praktyki zrobił sztukę, za którą go tłumy kochają i płacą mu gigantyczne
pieniądze, by tylko był, ale nade wszystko jest jasny przekaz, że jak cię
nie ma w telewizji, to znaczy, że nie ma cię w ogóle, nie istniejesz, jasna
sprawa, twoja głupia twarz w kamerze, mężczyzno, twoje podskakujące cycki,
kobieto, to wasze najważniejsze atrybuty, tylko dzięki temu istniejecie w
kraju Dantego i Petrarki. Kluczowa jednak dla filmu jest postać producenta
telewizyjnego, obrzydliwie bogatego i obleśnie uśmiechającego się do kamery,
który stwarza gwiazdy telewizji. Jest ubrany na biało i mieszka w wielkim białym
domu, bierze młode ciało, sprawdza, czy przypadkiem nie zostały w nim resztki
mózgu, i kreuje na gwiazdę. Jego willa na Sardynii pełna jest bezmyślnych
ciał, których jedynym pragnieniem jest zrobić z siebie idiotę w telewizji,
oto przepustka do nieśmiertelności, cóż z tego, że jest to nieśmiertelność
chwilowa, niestety nawet dobrze peklowane ciało w pewnym momencie zaczyna się
psuć. Jest w tym filmie scena kluczowa, kiedy ów magnat telewizyjny przyznaje, że
jest wielbicielem Mussoliniego, na dowód czego ze swoim obleśnym uśmiechem na
gładkiej twarzy przypominającej pośladki puszcza z telefonu ulubione włoskie
pieśni faszystowskie, a na ekraniku jego komórki migają swastyki, portrety
Mussoliniego, maszerujący faszyści, jego rowek między policzkami robi się
coraz szerszy, nie ma w nim żadnego wstydu, jest fascynacja i uwielbienie dla
Duce. I rządzi on milionami telewidzów niczym Duce, podporządkowuje ich
sobie, a tłum maszeruje bezmyślnie i śpiewa pieśni, ogłupienie tłumów
jest wspólne dla faszyzmu i dla telewizji. Żeby rządzić tłumem, trzeba go skretynić, skretyniony tłum pójdzie za
dźwiękiem fletu jak owe stado szczurów, skretyniony tłum szczurów zje tę
kolorową trutkę i zanim padnie w konwulsjach, powie, że bardzo smaczna.
Dotyczy to i włoskiego faszyzmu, i włoskiej telewizji, wspólny mianownik
polega na tym, że tłum wyje w ekstazie, a to, czy wyje na widok maszerujących
czarnych koszul, czy drgających pośladków, jest sprawą drugorzędną. Oto pluszowy faszyzm, oto botoksowy totalitaryzm, sylikonowa przemoc. Bo to
jest rodzaj faszyzmu w wersji light, liczy się efekt końcowy, a tym efektem końcowym
jest poparcie tłumów, którym zrobiono niewidzialną lobotomię i teraz - jak
na teledysku wyborczym pokazanym w "Wideokreacji"- mogą śpiewać pieśni
na cześć Berlusconiego, tego Duce po operacji plastycznej. Telewizja uzależnia, to wiadomo, wiadomo też, że bardziej uzależni masy
oglądające "Taniec z gwiazdami" niż "Pegaza", to jest jasne.
Specyfika owego uzależnienia polega na tym - jak wszystkich uzależnień - że
trzeba zwiększać dawki narkotyku, a narkotyk ten musi być coraz mniej
wyszukany. Być może są alkoholicy, którzy uwalać się mogą wyłącznie
Chivas Regal, innego napoju do ust nie wezmą, jak ich telepie delirium, to jadą
do delikatesów po Chivas, sądzę jednak, że większość musi sobie walnąć
byle co, zwykła gorzała ich satysfakcjonuje w zupełności. Dać im zatem
trzeba zwykły "Taniec z gwiazdami", a nie "Pegaza", dać im należy
jakieś gwiazdy bez majtek zamiast Teatru Telewizji i powiedzieć im, że to
program misyjny - misja ta polega na propagowaniu szlachetnej sztuki tańca
towarzyskiego. Pamiętać jednak warto, że różne były w historii ludzkości
misje, niektóre polegały na krwawym wycinaniu tych, którzy do przekazu
misyjnego mieli niejaki dystans.