Gazeta Wyborcza - 06/11/1998

 

 

Robert Leszczyński

VARIUS MANX - ślub i rozwód z rozsądku

 

 

Ponad półtora miliona płyt sprzedanych w niespełna cztery lata. Dzięki temu wynikowi zespół Varius Manx stał się najbardziej bestsellerowym polskim wykonawcą lat 90.

Tylko nielicznym polskim wykonawcom udało się nagrać wysokonakładowy album. A tylko zespołowi Varius Manx ta sztuka udała się więcej niż raz. Album "Emu" z 1994 roku rozszedł się w nakładzie przeszło 300 tys. egzemplarzy, "Elf" w ponadpółmilionowym, "Ego" w przeszło 450 tysiącach i "End" w ponad 120 tysiącach egzemplarzy.

Jeśli dodamy do tego dwa pierwsze albumy zespołu, ścieżki dźwiękowe do filmów "Młode wilki" i "Nocne graffiti", skomponowaną przez Roberta Jansona płytę zespołu De Su, jego solową płytę "Trzeci wymiar" i wreszcie bestsellerową solową płytę Anity Lipnickiej, to liczba sprzedanych płyt związanych z "obozem Varius Manx" wyniesie ponad 2,5 miliona. Tego wyniku nie powstydziliby się artyści światowej rangi.

To dość, aby zrozumieć, że wokół Varius Manx, a zwłaszcza dwóch jego centralnych postaci - Anity Lipnickiej i Roberta Jansona - w latach 1994-97 kręcił się niemal cały polski show-biznes.

Dinozaury w formalinie

Varius Manx uważany jest za symbol komercyjnego sukcesu, trudno więc uwierzyć, że jeszcze cztery lata temu twierdzono, że zainteresowanie masowego odbiorcy jest ostatnią rzeczą, jaka może się zespołowi przydarzyć. Łódzki Varius Manx (jest to nazwa bezogoniastego kota-dziwoląga żyjącego tylko na wyspie Man) był wówczas zespołem nie tylko niekomercyjnym, ale wręcz antykomercyjnym. Istniał już od czterech lat i wydał dwa albumy: w 1991 roku instrumentalny "The Beginning" i dwa lata później, z wokalistą Robertem Amirianem, anglojęzyczny "The New Shape". Oba poniosły komercyjną klęskę. Varius Manx grał muzykę dla wąskiego kręgu odbiorców i do tego konsekwentnie udawadniał swoimi nagraniami, że kompletnie nie interesuje go spełnianie oczekiwań szerokiej publiczności.

Twórczość Varius Manx zdawała się płynąć pod prąd wszelkich muzycznych koniunktur. Osadzona była w klimacie art rocka lat 70. i muzyki new age. W wywiadach członkowie zespołu wymieniali wśród swoich inspiracji dokonania The Allan Parsons Project, Genesis, Rush czy King Crimson. Z założenia byli więc muzycznymi dinozaurami.

Byli wirtuozami, dla których techniczna sprawność i panowanie nad instrumentem było wartością samą w sobie. Tworzyli więc muzykę, która pozwalała błyszczeć ich umiejętnościom. Jakby tylko sobie chcieli udowodnić, jacy są świetni. Na dodatek byli zespołem studyjnym - nie grali koncertów, które mogłyby promować ich nie najłatwiejszą muzykę. W ogóle zdawali się nie przywiązywać wagi do spraw tak nieistotnych dla natchnionych artystów, jak promocja czy wizualna strona twórczości. Nie byli zresztą zbyt fotogeniczni.

Sukces na kredyt

Muzycy Varius Manx wydawali się tak mocno przekonani do swojej wizji, że pojawienie się w 1993 roku w zespole Anity Lipnickiej, trochę zahukanej, 18-letniej wokalistki z Piotrkowa Trybunalskiego, nie powinno było zmienić ich spojrzenia na własną twórczość. Dziewczyna pisała melancholijne, bardzo osobiste i trochę infantylne teksty, miała raczej słaby głosik i preferowała niekomercyjne śpiewanie po angielsku, nic więc nie wskazywało na to, że w Varius Manx nastąpi przełom.

Stało się inaczej. Powodów było kilka. Robert Janson, lider zespołu, wyciągnął wnioski z klęski dwóch poprzednich płyt i chciał zwrócić uwagę publiczności na swoją muzykę. Nie miał innego wyjścia - oba albumy nagrał dzięki kredytowi bankowemu, nie mógł więc sobie pozwolić na to, aby trzeci album, też nagrywany na kredyt, poniósł klęskę. Na płycie nagranej z Anitą Lipnicką znalazły się trzy piosenki po polsku, które mogły stać się przebojami.

Varius był grupą wytrawnych muzyków, a Janson już wkrótce miał się okazać jednym z najlepszych kompozytorów i producentów dekady, ale los poprzednich albumów pokazał, że to zdecydowanie za mało. Dokładnie to, czego brakowało zespołowi, wniosła Lipnicka. Jako wokalistka nadała utworom spójny charakter. Jako autorka tekstów dodała muzycznej formie Jansona i spółki niezbędnej treści. Jako kobieta nadała całemu projektowi wizualną atrakcyjność i rozpoznawalność. Dała twarz anonimowej dotąd muzyce. Namówiła też zespół do koncertowania.

Jakim cudem "Emu"?

Już samo pojawienie się w Varius Manx Anity Lipnickiej umożliwiło zespołowi podpisanie kontraktu płytowego z energiczną i ekspansywną wytwórnią Zic Zac. Dzięki temu zespół miał zapewnioną profesjonalną promocję. Varius poszedł do Zic Zaca z gotową już trzecią płytą, nagraną pod koniec 1993 roku.

W marcu 1994 roku do radia trafił pierwszy utwór z tej sesji - "Zanim zrozumiesz". Okazał się przełomowy w dziejach zespołu. Jednak na początku wcale na to się nie zanosiło. Ta piękna, liryczna i niezwykle delikatna piosenka niezbyt znanego jeszcze zespołu mogła zostać zagłuszona przez rockowe wokalistki, które królowały wtedy w radiu. Stało się inaczej. Szept Lipnickiej okazał się bardziej słyszalny od wrzasków.

"Zanim zrozumiesz" zdobywał popularność powoli. Nie jest to utwór, który kocha się od pierwszego słyszenia. Nie wpada w ucho, wręcz przeciwnie, trzeba zainwestować w niego swoje skupienie i uwagę. Ta piosenka oczarowała najpierw radiowców, a ci nadawali ją tak długo, aż trafiła do słuchaczy i w końcu na szczyty list przebojów, a także popularnego wówczas telewizyjnego plebiscytu "Muzycznej Jedynki".

W kwietniu do sklepów trafiła kaseta, a w czerwcu płyta kompaktowa pod tytułem "Emu". Po jej przesłuchaniu nawet dzisiaj pojawia się natrętna myśl: jakim cudem ten album stał się bestsellerem? Śpiewa na nim aż trójka wokalistów, co utrudnia identyfikację nieznanego wówczas zespołu. Muzyka jest skomplikowana, trudno uznać ją za komercyjną, a już zdecydowanie nie jest taneczna. I najgorsze - ta płyta w przeważającej części jest anglojęzyczna, a u nas był tylko jeden anglojęzyczny hit polskiego zespołu Wilki - "Son of the Blue Sky".

Wszystkie trzy utwory po polsku śpiewa Lipnicka. To dzięki nim "Emu" stał się sukcesem. Ale trzy piękne piosenki to jeszcze nie powód, żeby album kupiło 300 tys. osób. Jest wiele przyczyn popularności "Emu" - oto kilka z nich.

Ładne jest ładne

Opisując muzykę zawartą na "Emu", nie sposób nie nadużywać przymiotnika "ładne". Jest tak, jakby autorom albumu przede wszystkim chodziło o to, żeby wszystko na nim było ładne, bezproblemowe, przyjemne dla ucha i oka. Żeby nie zaskakiwało, nie raziło, nie prowokowało. Tymczasem już dawno zauważono, że muzyka może być czymś o wiele więcej niż tylko ułatwiającym relaks "przyjemnym szumem dla uszu". Rock był medium przeróżnych ruchów subkulturowych, niezbędnym elementem promowanych przez nie postaw życiowych. Żeby jednak osiągnąć taką siłę przekazu, muzycy używali często antyestetycznych środków - agresji, hałasu, seksualnej prowokacji, wrzasku, transu itd. "Emu" oczywiście nic takiego w sobie nie ma. Czyste piękno, chciałoby się powiedzieć. To po prostu "ładność". Ładna jest muzyka, teksty Lipnickiej i jej "szeptany" śpiew.

Premiera "Emu" miała miejsce w czasie, gdy muzyka otwierała się na inną niż rockowa publiczność, która wcześniej nie kupowała płyt.

Szeroka publiczność nie oczekuje od muzyki buntu, rewolucyjności. Chce po prostu, żeby była ładna. Przynajmniej tego chciała polska publiczność na początku lat 90. Po latach odseparowania od tego, co działo się na rynku zachodnim, zapragnęła nadrobić zaległości.

PC, CD, MTV

O obliczu światowej muzyki rozrywkowej zadecydowały trzy rewolucje technologiczne: upowszechnienie mikroprocesorów, zapis cyfrowy i telewizja satelitarna. Pojawienie się tanich syntezatorów, komputerów, samplerów i innych elektronicznych urządzeń znacznie zwiększyło możliwości studiów nagraniowych. Realizowane w nich utwory zyskiwały zupełnie nową, "kosmiczną" przestrzeń, dynamikę i atrakcyjne "wykończenie". Dzięki nim dobry producent potrafił słabą muzykę przerobić na atrakcyjny produkt.

Zapis cyfrowy zaowocował upowszechnieniem płyty kompaktowej. Przeciętny słuchacz otrzymał do dyspozycji sprzęt, który pozwalał mu odtworzyć w domu uzyskane w studiu "kosmiczne" brzmienie.

I wreszcie trzecia, bodaj najważniejsza rewolucja. Na początku lat 80. ruszyła satelitarna stacja MTV. Wkrótce okazało się, że puszczane w niej wideoklipy mają największy wpływ na promocję nowych albumów. Narodził się zupełnie nowy, audiowizualny, jak mawiają wtajemniczeni, model konsumpcji muzyki.

To, że takie rewolucje technologiczne nie mogą pozostać bez wpływu także na artystyczną stronę muzyki, nie ulega kwestii. Zmieniła się czołówka w głównym nurcie światowej muzyki pop. Wylansowała ją właśnie MTV. Wykonawcy, którzy się w tej czołówce znaleźli, nie grali prawie koncertów, ale robili drogie, atrakcyjne wideoklipy. Nie występowali na żywo, bo i tak nie byli w stanie odtworzyć brzmienia upiększanego miesiącami w studiu.

Poza tym w latach lat 80., stojących pod znakiem gospodarczej prosperity, stabilizacji i bezpieczeństwa, publiczność stawiała muzyce jeden cel - miała być dobrą zabawą. A to w Polsce, gdzie panował wciąż depresyjny i konfrontacyjny nastrój stanu wojennego, było nie do pojęcia. Nad Wisłą królował surowy rock, radykalny metal, buntowniczy punk rock, egzystencjalna nowa fala. Muzyka młodzieżowa była walcząca i zaangażowana, a wszystko, co pachniało komercją, było bezlitośnie wyśmiewane i niszczone.

Przyszłość muzyki dla wrażliwych

To właśnie Varius Manx w roku 1994 nadrobił w Polsce stylistyczne zaległości z lat 80. Zespół chętnie i umiejętnie sięgał po nowoczesne brzmienia syntezatorów, wykorzystywał możliwości pojawiających się dopiero u nas profesjonalnych studiów nagraniowych. Bez wątpienia jego muzyka brzmiała atrakcyjniej niż innych polskich zespołów. Jak żadna inna wówczas zyskiwała, kiedy słuchało się jej na kompakcie. Słuchacze nie chcieli już, żeby muzyka o coś walczyła. Chcieli przebojowych melodii, profesjonalnego brzmienia, dobrego wykonania i romantycznych tekstów o miłości - wszystkiego, co od lat znali z zagranicznych list przebojów. I to wszystko dał im Varius Manx.

Może się to wydać dziwne, ale w pierwszych recenzjach, jakie pojawiły się po ukazaniu się "Emu", nikt nie twierdził, że Varius Manx gra pop. Dziennikarze pisali o nich jako o zespole art-rockowym, który ma w repertuarze, co zupełnie naturalne, melodyjne ballady. Muzycy zespołu byli wirtuozami, których można było "użyć" do zagrania każdej muzyki. Nie zauważyli, że oczyszczony, "uładniony" art rock, który rezygnuje z kilkunastominutowych suit i proponuje atrakcyjne, zwrócone w stronę publiczności piosenki, zmienia się w nowoczesny pop. Przykładem mogą być tu przemiany, jakie zaszły w latach 80. w muzyce faworytów Jansona, art-rockowych gwiazd lat 70. - Genesis i Yes. Zaczęły one grać pop, a nawet muzykę taneczną.

W latach 80. w Polsce pop kojarzył się z podstarzałymi, festiwalowymi szansonistami w błyszczących marynarkach, śpiewającymi jakieś niewiarygodne bzdury z towarzyszeniem orkiestry Alex Band. Na zachodzie pop wyglądał zupełnie inaczej. Kiedy więc pojawił się Varius Manx, grający nowoczesny, świetnie skomponowany, zaaranżowany i wykonany pop, było to zjawisko na tyle nowe, wręcz awangardowe, że wywołało powszechne zachwyty krytyków. Byli oni przekonani, że mają do czynienia z naprawdę ambitną muzyką.

"12 czerwca usłyszałem przyszłość muzyki dla wszystkich wrażliwych..." - pisał profetycznie Kuba Wojewódzki w "Brumie".

Popowy album "Emu" wszedł więc na rynek w aurze wielkiej sztuki, wśród zachwytów krytyków.

Kopciuszek i piękny królewicz

Nie bez znaczenia dla sukcesu Varius Manx jest też fakt, że początek ich popularności przypadł na czasy potęgi telewizyjnej rozrywki opanowanej przez "pampersów". Nowi szefowie rozrywki w "Jedynce", Andrzej Horubała i Maciej Chmiel, zreformowali plebiscyt "Muzycznej Jedynki", stale zaopatrywali go w wysokobudżetowe wideoklipy na światowym poziomie. Przywrócili świetność festiwalom w Sopocie i Opolu. Stworzyli nagrodę Fryderyka i serię codziennych programów muzycznych. Najbardziej radykalna zmiana dotyczyła nie tego jak, ale co pokazywać. W krótkim czasie w telewizji debiutowała cała grupa nowych gwiazd polskiego popu: Edyta Górniak, Grzegorz Turnau, Edyta Bartosiewicz, Justyna Steczkowska, przede wszystkim jednak Varius Manx.

Varius Manx stał się gwiazdą "Muzycznej Jedynki", został więc reprezentantem Polski na festiwalu w Sopocie.

Do Opery Leśnej przyjechali jako zespół szerzej nie znany, obiecujący debiutant - wyjechali jako największa krajowa gwiazda. Za wykonanie "Zanim zrozumiesz" dostali Grand Prix i Nagrodę Dziennikarzy. Dzięki temu występowi szeroka publiczność skojarzyła ze sobą nazwę, muzykę i wizerunek zespołu.

Po festiwalu rozpoczyna się bezprecedensowa ofensywa prasowa, radiowa i telewizyjna. Varius i Anita bez przerwy pozują do zdjęć i udzielają wywiadów. Zwłaszcza Anita i Robert. Ustala się podział ról między nimi - ona jest wesoła, romantyczna, kobieca, on małomówny i konkretny. Piszą o nich nie tylko dzienniki i pisma muzyczne, ale też młodzieżowe, brukowe i kobiece. Dla tych ostatnich Anita jest kopciuszkiem z bajki, który w ciągu kilku miesięcy ze zwykłej dziewczyny z Piotrkowa Trybunalskiego stał się największą gwiazdą sceny. Janson występuje tu w roli pięknego królewicza. Nie po raz ostatni.

Anita trafia na okładki pism i staje się idolką młodzieży.

Zanim zrozumiesz Fryderyka

W październiku rozpoczynają triumfalną trasę koncertową razem z De Mono. W 12 największych miastach kraju zobaczyło ich 30 tysięcy osób. Tuż przed trasą, po blisko sześciu miesiącach, sprzedano 100 tysięcy egzemplarzy "Emu". Trasa kończy się wielkim koncertem w Sali Kongresowej, gdzie zespół odbiera Platynową Płytę za sprzedaż 200 tysięcy sztuk "Emu".

Płyta "Emu" ukazała się już w czasie działania ustawy antypirackiej. Zanik pirackiej produkcji wywołał na rynku czterystuprocentowy skok cen. Szok minął dopiero po pół roku, w okresie gwiazdkowych zakupów. To m.in. dlatego pierwsze 100 tys. płyt Varius Manx sprzedawało się pół roku, a później ich sprzedaż gwałtownie wzrosła.

Kasety podrożały, ale ceny płyt CD nie zmieniły się, stały się więc bardziej konkurencyjne i zaczęły na dobre się upowszechniać. "Emu", w porównaniu z innymi krajowymi płytami, był wyjątkowo chętnie kupowany w wersji kompaktowej, co jeszcze bardziej zwiększało zysk producentów i zespołu.

Do marca 1995 roku liczba sprzedanych egzemplarzy "Emu" podwaja się i osiąga niewyobrażalną wręcz liczbę 400 tys. Wpływa na to również ogromny sukces zespołu w muzycznych podsumowaniach roku. Varius otrzymuje aż sześć nominacji w pierwszym rozdaniu Fryderyków. Ostatecznie dostaje dwa - za piosenkę "Zanim zrozumiesz" i za wideoklip do niej.

Kiedy zespół odbiera te nagrody, na rynku jest już następna płyta! Tempo zaiste ekspresowe. W rok po "Emu" na rynek trafił "Elf".

Replika strusia

Varius Manx nagrywał "Elfa" już jako najważniejszy zespół w kraju. To daje komfort - wysoki budżet, spokój i dużo czasu. Wywołuje też ogromną presję. Fani i wytwórnia oczekują jeszcze lepszego albumu.

Zespół obronił się. Na "Elfie" nie ma tak wielkiego hitu jak "Zanim zrozumiesz", cały album jest natomiast bardziej przebojowy. Już choćby przez to, że jest na nim "aż" osiem utworów po polsku, cztery po angielsku i tylko jeden instrumentalny. "Elf" jest bardziej spójny i konsekwentny już przez to, że zamiast trzech wokalistów śpiewa na nim tylko Lipnicka. Najlepsze studio (S4), realizator (Leszek Kamiński) i czas mają niebagatelny wpływ na brzmienie muzyki. Jest ono tak potężne, czyste i przestrzenne, że album "Emu", który wydawał się ósmym cudem świata, brzmi przy "Elfie" jak jakieś demo.

Album mógł powstać tak prędko m.in. dlatego, że nie towarzyszyły mu żadne przemyślenia ani poszukiwania dotyczące muzycznej formuły. "Elf" był nie tyle kontynuacją, co muzyczną repliką "Emu". To zresztą logiczne. Jeżeli metoda pracy nad "Emu" przyniosła tak znakomity efekt, to po co ją zmieniać? Wystarczy wszystko powtórzyć, starając się tylko jeszcze bardziej zbliżyć do upragnionego wzorca muzycznej "ładności". Utwory są podobne, podobnie ułożone i nawet spełniają na płycie podobną dramaturgiczną funkcję. Podobny jest nawet trzyliterowy tytuł na "e". Jedynym nowym środkiem użytym na tej płycie jest chórek trzech dziewczyn o potężnych głosach, które niebawem poznamy jako De Su.

Ostatnie "Tango"

Premierze "Elfa" towarzyszyło ogromne zainteresowanie mediów i publiczności. Album z miejsca stał się bestsellerem. Zespół mógł odetchnąć. Pokazał, że sukces ich poprzedniego albumu nie był przypadkowy.

Wrzawa wokół zespołu nie ucichła, bo już w miesiąc po "Elfie" do sklepów trafia kolejna nowa płyta Variusów. No, może nie do końca taka nowa i nie do końca Variusów. Spośród czternastu utworów na ścieżce dźwiękowej do kinowego bestsellera "Młode wilki" aż dziewięć firmuje Varius Manx. Pięć pochodziło z "Elfa", jeden z "Emu", do tego trzy premierowe instrumentalne miniatury Jansona.

Już wkrótce Robert Janson znów potwierdzi swoją kompozytorską klasę, nagrywając przebojową płytę dla tria De Su. A poza tym wszystko po staremu - wywiady, teledyski, występy na festiwalach, udział w programach telewizyjnych. "Elf" sprzedaje się znakomicie, jeszcze lepiej od swego poprzednika, i szybko przekracza magiczny nakład pół miliona egzemplarzy.

Podobnie jak przed rokiem, w październiku zespół udaje się w trasę koncertową. I nagle tę idyllę przerwała niewiarygodna wprost plotka. Anita odchodzi z zespołu! Nikt początkowo nie chciał w to uwierzyć - nie odchodzi się z najpopularniejszego zespołu w kraju. Wkrótce jednak wieść się potwierdza. Najpierw Anita twierdziła, że chce odpocząć, że chce się uczyć, że nie chce już śpiewać, pragnie zająć się czymś zupełnie innym. Nie brzmiało to zbyt przekonująco. Potem okazało się, że miała już podpisany kontrakt z producentem musicalu "Metro" i Edyty Górniak Wiktorem Kubiakiem. Kubiak dwa lata wcześniej odrzucił propozycję wydania albumu "Emu", zanim Varius Manx udał się do Zic Zaca. Teraz najwyraźniej chciał naprawić błąd. Anita byłaby szalona, gdyby odmówiła. Nie była szalona. Z zespołem jednak grała fair - z Varius Manx miała podpisany kontrakt do końca roku i oznajmiła, że nie zamierza go przedłużać.

Podczas tej samej trasy koncertowej Robert Janson oświadczył, że ma już kandydatkę na jej miejsce. To mógł być rozwód z klasą, prasa jednak do tego nie dopuściła i wyszperała sporo brudów. Okazało się, że stosunki w Varius Manx dalekie były od idylli. Ostatni koncert Varius Manx miał miejsce w warszawskim klubie Tango 15 grudnia 1995 roku. Przyszłość była niewiadomą. Wszyscy byli jednak zgodni, że jeśli nawet związek Anity z Variusem był małżeństwem z rozsądku, to na rozwodzie stracą obydwie strony.

Nowy kopciuszek, stary książę

Jako pierwszy odezwał się Varius Manx. Następczynią Anity została 19-letnia uczennica klasy maturalnej liceum w Działdowie Kasia Stankiewicz. Jej historia znów przypomina bajkę o kopciuszku. Kasia wystąpiła w programie telewizyjnym "Szansa na sukces", którego bohaterem był Varius Manx. Wykonała piosenkę "Zawirował świat" i zrobiła to tak, że kiedy Lipnicka odeszła, Janson, który znowu wystąpił w roli księcia z bajki, nie wahał się powierzyć jej roli wokalistki. Tak więc piękna, płowowłosa Kasia z dnia na dzień z naśladowczyni Anity Lipnickiej zmieniła się w jej następczynię. Zdawała maturę i jednocześnie pracowała nad nagraniami albumu "Ego". Oba te egzaminy zdała celująco.

Po dwóch bestsellerowych albumach muzyczny styl Varius Manx jest doskonale znany. Kolejny album o trzyliterowym tytule na "e", jak nietrudno zgadnąć, nie wnosi nic nowego pod względem formy, poza tym że chce być jeszcze ładniejszy. Jedyne zmiany są efektem pojawienia się nowej wokalistki i zarazem autorki tekstów. W obowiązkach autorki wspomagał Kasię krytyk muzyczny "Expressu Wieczornego" Andrzej Ignatowski.

Pewną nowością jest też zaangażowanie do czterech utworów chóru Poznańskie słowiki. Są też dwaj wspomagający wokaliści i oczywiście trio De Su. Wszystko po to, żeby wspomóc Kasię Stankiewicz. Nie było takiej potrzeby. Ma ona głos o wiele potężniejszy niż jej poprzedniczka.

Publiczność mogła poznać jego moc już w zapowiadającym album utworze "Orła cień". Nie da się ukryć, że obdarzona głosem jak dzwon Stankiewicz lepiej pasuje do zespołu "muzycznych formalistów" niż "szepcząca" Lipnicka.

Janson jednak musiał być uszczęśliwiony. Potężny i piękny głos Kasi przybliżał go do ideału "ładności". Kasi brakowało jednak tego "czegoś", co miała Anita. Magii, która sprawiała, że gdy unosiła rękę, publiczność wpatrywała się w nią, a jej głosu słuchała jak zahipnotyzowana. Jej siła w Varius Manx być może polegała na tym, że nie do końca pasowała do reszty zespołu, była jakby z innej bajki. Dawała zespołowi to, czego mu brakowało. Bez niej zespół stał się jakby jeszcze bardziej formalny, perfekcyjny i zimny. Kasia nie była już tym niezbędnym kontrapunktem. Do tego jej teksty nie miały emocjonalnej siły wyznań Anity. Były o niczym. Puste słowa i utarte zwroty, które wylatują z głowy wkrótce po wysłuchaniu.

Floyda cień

Nowością na "Ego" jest też to, że aż sześć piosenek spośród 14 skomponowali inni muzycy Variusa, są one jednak nie do odróżnienia od piosenek Jansona. Dzięki tej kooperacji "Ego" jest jednak najbardziej hitowym albumem Varius Manx.

To samo najlepsze studio - S4, i ten sam najlepszy realizator - Leszek Kamiński. Można nawet powiedzieć, że zespół konsekwentnie dąży do doskonałości własnego stylu, odrzucając to, co było w nim przypadkowe.

Dzień konfrontacji z publicznością zbliżał się jednak nieubłaganie. Nikt nie wiedział, jak pomiędzy zwaśnionych małżonków podzielony został najcenniejszy majątek Varius Manx - sympatia fanów. Janson zostawił przy sobie nazwę i muzyczny styl zespołu. Anita - twarz, głos, słowa i jeszcze to owo "coś". "Ego" ukazał się w czerwcu ?96. Pierwsza konfrontacja wypadła nadzwyczaj korzystnie dla zespołu. Po bezprecedensowej promocji i radiowym sukcesie piosenki "Orła cień" pierwszego dnia album rozchodzi się w nakładzie ponad 100 tys. egzemplarzy. Wcześniej zespół obiecał pojawić się w sklepie, gdzie w przedpremierową niedzielę rozejdzie się najwięcej płyt. I rzeczywiście - wsiadają do helikoptera i lądują w katowickim Empiku, gdzie do wieczora podpisują swój nowy album. Zanim nadszedł festiwal w Opolu, "Ego" rozeszło się niemal w 200 tys. egzemplarzy. Na festiwalu polskiej piosenki miała odbyć się druga część konfrontacji. Miał to być w ogóle jeden z pierwszych występów nowej wokalistki, i to od razu na żywo przed kamerami telewizji! Przed publicznością, która będzie ją porównywać z Anitą!

Na domiar złego w przeddzień występu wybuchł skandal. Radiowa "Trójka" zauważyła, że "Orła cień" jest zaskakująco podobny do utworu "Lost for Words" z ostatniego albumu Pink Floyd. A nieszczęsna Kasia ów "Orła cień" miała wykonać w ramach swojego chrztu bojowego. I wykonała. Porywająco. Po tym występie nikt już o tych bliźniaczych Pink Floydach nie wspominał.

Jansonizm

Dzień wcześniej na tej samej scenie odbył się pierwszy oficjalny solowy występ Anity Lipnickiej. Zaprezentowała kilka premierowych, skromnie zaaranżowanych, melancholijnych piosenek, które na preferującym telewizyjny barok opolskim festiwalu wypadły blado. Po festiwalu wynik konfrontacji "eks-małżonków" wydawał się jasny. Varius Manx z nową wokalistką odziedziczył całą miłość fanów. Lipnicka popełniła życiowy błąd, odchodząc z zespołu.

Album "Ego" sprzedawał się dobrze, zespół zajęty był nagrywaniem kolejnych teledysków do kolejnych przebojów, grał też koncerty. Jak co roku jesienią wyruszył na trasę koncertową, ale bez Jansona, który skupił się na komponowaniu i pracy w studiu. Okazało się, że Varius Manx nie jest w stanie zagospodarować całego jego kompozytorskiego talentu. Janson przystąpił do realizacji swojego największego marzenia - pisania muzyki filmowej. W 1997 roku ukazała się płyta zawierająca jego muzykę do filmu Macieja Dutkiewicza "Nocne graffiti". Na albumie znalazł się kolejny wielki przebój Varius Manx "Ruchome piaski". W kwietniu 1997 roku ukazał się z kolei jego solowy album "Trzeci wymiar", na którym śpiewają różni wokaliści.

Wszystkie te produkcje mają bardzo silnie odciśnięte piętno muzycznego gustu autora. Mówiąc prościej, są niemal identyczne. Zmieniają się głosy i melodie, ale to jest tylko muzyczna kosmetyka, pod którą kryje się ciągle to samo, niezmienne upodobanie do to tych samych muzycznych rozwiązań, chwytów aranżacyjnych i brzmień. To są po prostu "Roberta Jansona kolejne etapy dążenia do ideału muzycznej ładności". Od sukcesu płyty "Emu" z 1994 roku Robert jest niezmiennie w tym samym miejscu. Ale ma rację - po co właściwie zmieniać metodę, skoro się sprawdza? Taśmowo produkowane hity okupują szczyty list przebojów, a śpiewający je wykonawcy stają się gwiazdami. Zaczęto już nawet mówić o "jansonizacji muzyki pop" (w skrócie - "jansonizm").

We wrześniu 1997 roku ukazał się szósty album Varius Manx złowieszczo zatytułowany "End". Choć wszyscy zainteresowani twierdzą, że to tylko nazwa, nad Varius Manx zaczęły zbierać się ciemne chmury. Publiczność przestała kupować ich płyty. "End" rozeszło się w nakładzie "zaledwie" 120 tys. egzemplarzy, co przy obecnej dekoniunkturze na rynku płytowym nie jest osiągnięciem złym, ale dla Varius oznacza czterokrotny spadek nakładów. Przyczyna tego spadku jest jednak o wiele prostsza. "End" jest do tego stopnia podobny do "Ego", "Emu" i "Elfa", że publiczność nauczona doświadczeniem postanowiła nie kupować czwarty raz tej samej płyty. Ludzie oswoili się już z variusowskim brzmieniem lat 80. i przestały działać mechanizmy, które wywindowały "Emu", "Elfa" i "Ego" na szczyty list sprzedaży. Prawdopodobnie więc następna płyta znajdzie jeszcze mniej nabywców. Chyba że Varius Manx zaproponuje coś nowego. Wierzę, że stać ich na to.

 

 

 

Pięćsettysięczniki

Przez kilka miesięcy prowadziliśmy w "Gazecie" plebiscyt "O!polskie piosenki". Przy okazji stworzyliśmy swoistą panoramę dziejów muzyki popularnej w Polsce ostatnich 35 lat. Okazało się, że w tym czasie mieliśmy cztery epoki prosperity. Pierwsza rozpoczęła się w 1963 roku. To pierwsze Opole i m.in. debiuty Ewy Demarczyk, Czesława Niemena, Wojciecha Młynarskiego. Druga przypada na koniec lat 60. - czasy Grechuty, Breakout, Skaldów i Czerwonych Gitar. Kolejna to lata 1980-82 i boom polskiego rocka: Brygady Kryzys, Maanamu, Republiki, TSA, Perfectu, Lombardu, Lady Pank i innych. Czwarta to polska muzyka w latach 1994-97. To czasy m.in. Wilków, Hey, Varius Manx z Anitą Lipnicką, Edyty Górniak, Grzegorza Turnaua, Edyty Bartosiewicz, Justyny Steczkowskiej. Były to też czasy wielkich, niekomercyjnych objawień jak Homo Twist, Świetliki czy Kaliber 44.

O ile trzy pierwsze okresy zostały już dosyć dobrze opisane, ten czwarty wydawał się dotychczas zbyt bliski, aby go zanalizować. Zamknął go zaledwie rok temu wielki sukces albumu Budki Suflera "Nic nie boli tak jak życie" i przebój "Takie tango".

Te cztery okresy łączy jedno: powodzi interesujących artystycznych propozycji towarzyszyło wielkie zainteresowanie publiczności.

W połowie lat 90. w Polsce ukazało się kilkanaście bestsellerowych płyt, które osiągnęły nakłady powyżej 400 tysięcy, a niekiedy nawet 700-800 tysięcy egzemplarzy. Być może za kilka czy kilkanaście lat te bestsellerowe płyty będą najlepszym symbolem pierwszych, naiwnych lat polskiego kapitalizmu, podobnie jak filmy absolwentów łódzkiej filmówki są symbolem lat 60., blichtr opolskich i sopockich festiwali symbolem gierkowskiej propagandy sukcesu, a rock i polityka - symbolem lat 80. Najważniejsze przyczyny tego muzycznego wybuchu to: wprowadzenie ustawy antypirackiej, wejście na nasz rynek światowych koncernów fonograficznych, powstanie ponad setki komercyjnych stacji radiowych i pojawienie się w telewizji "pampersów", którzy zaczęli lansować zupełnie nowe gwiazdy.

Rozpoczynamy w "Magazynie" cykl, w którym prezentować będziemy historie i analizować przyczyny sukcesu kolejnych bestsellerowych płyt. Zaczynamy od Varius Manx.

 

 

EMU

"Emu" zaczyna się od "Tokyo" - najbardziej dynamicznego i rockowego utworu na płycie. Jest w nim cała, charakterystyczna dla Varius Manx, aranżacyjna premedytacja, skomplikowane rytmy, zmiany tempa, efektowne solówki i bogactwo melodii. Tekst przywołuje wspomnienie pobytu Anity w Tokio, gdzie przez trzy miesiące pracowała jako modelka. Chwilę później mamy najdoskonalsze dzieło Varius Manx - "Zanim zrozumiesz". Utwór zaczyna się od urokliwej introdukcji na gitarze akustycznej. Do niej dołącza Lipnicka, szepcząc raczej niż śpiewając. Jej aktorska interpretacja jest bez zarzutu - po prostu wierzy się w to, co do nas mówi. W następnych taktach dołączają pozostałe instrumenty. Wszystko narasta aż do refrenu: "Ona ma siłę, nie wiesz, jak wielką.

Umierała długo, teraz rodzi się lekko

...nie dla ciebie...".

"This Kind of Days" to kolejna tonąca w aranżacyjnym przepychu piosenka w stylu rocka symfonicznego. Nie zapada w pamięć w przeciwieństwie do surowej, akustycznej "Promises". Oszczędna aranżacja eksponuje piękną melodię. Śpiewa ją nieco manierycznie Robert Amirian. Piękna, bardzo filmowa instrumentalna miniatura "A Key" pokazuje, że Varius o wiele lepiej radzi sobie w nastrojowych i lirycznych klimatach. Taki też jest następny, śpiewany przez Lipnicką utwór "In spite of all".

Szybszy, ostrzejszy i bardziej rockowy utwór "Lessons of Fly" i zespół znowu gubi się w udziwnionych aranżacjach. Na dodatek Lipnicka stara się śpiewać ostro, co jej nie wychodzi.

"Piosenka księżycowa" to trzeci i ostatni na tej płycie utwór zaśpiewany po polsku, i trzeci wielki przebój. Kołysanka na dzwoneczki, fortepian i gitarę akustyczną. Melodia i aranżacja równie atrakcyjna i przebojowa jak w "Zanim zrozumiesz", tekst jest jednak zbyt enigmatyczny, osobisty i czułostkowy. Jakby zaczerpnięty z brazylijskiego serialu. Po nim następują trzy barwnie i przestrzennie zaaranżowane piosenki: "The Gardeners" śpiewa Lipnicka, "Vale of Tears" - Amirian i najpiękniejszą z nich, zatytułowaną "Father Pio", ze smyczkami i obojem, śpiewa Robert Janson.

Zamykający płytę instrumentalny utwór tytułowy jest barwnym popisem kompozytorskiego, aranżacyjnego i instrumentalnego kunsztu całego zespołu.

 

ELF

Album zaczyna się od mocnego, rockowego "Zabij mnie", który ma spełniać rolę otwierającego "Emu" utworu "Tokyo".

Po nim, podobnie jak na "Emu", jest największy hit na płycie - znakomita kompozycja "Oszukam czas" - oparty na gitarze akustycznej, ze znakomitym, potężnym refrenem śpiewanym razem z dziewczynami z De Su. Nieco enigmatyczny tekst traktuje o obciążeniach psychicznych, jakie towarzyszyły Anicie w ostatnim, niezwykłym roku.

Potem dwa utwory po angielsku - rockowo-symfoniczny "Sleight of Hand" i bardziej liryczny "Belle". Oba ciekawe, ale nie wybitne.

Przebojowy utwór "Wolne ptaki" powinien się raczej nazywać "Młode wilki", bo jest jakby zapowiedzią filmu z muzyką Varius Manx. Po nim jednak kolejne tchnienie geniuszu Jansona - bliźniacza siostra "Piosenki księżycowej" z poprzedniej płyty. "Bez" to przepiękna, liryczna ballada zaaranżowana na fortepian. Tekst też zdaje się nawiązywać do tamtego - jest jakby pisany nocą, obok śpiącego mężczyzny. Po nim kolejny dynamiczny i barwnie zaaranżowany, typowo variusowski przebój "Pocałuj noc", a po nim bodaj najważniejszy utwór na płycie - "Wstyd":

"Zasłaniam ręką twarz

Jest mi wstyd

Sprzedałam swoje ja

By tylko kochaną być

Jest mnie coraz mniej

I mniej co dnia".

Gorzki tekst wydaje się być podsumowaniem ostatniego rok w Varius Manx. Jest też zapowiedzią tego, co wydarzy się w zespole za pół roku.

"The Pretty Time" i "Deadpanse Parade" to utwory nie wnoszące nic nowego do obrazu płyty. Pomiędzy nimi jest wyróżniający się wspaniałą melodią "Zamigotał świat". Tekst z litanią retorycznych pytań i nawet sformułowaniem "Tysiąc nowych pytań przywiał wiatr" najwyraźniej zainspirowany jest hymnem "Blivin? in the Wind" Boba Dylana. Wszystkie trzy utwory wspaniale przyozdobione potężnymi głosami dziewczyn z zespołu De Su. Instrumentalny "Elf skradnie wasze serca" jest barwny, wirtuozowski i filmowy niczym tytułowy utwór z ostatniej płyty. I na koniec już tylko "Co dalej?" - ostatnia część "Tryptyku ze śpiącym obok mężczyzną" - zaaranżowana na fortepian.

"Wszystko mam

Wszystko co chciałam mieć

Swobodnie tak unoszę się

Na fali ludzkich rąk

Co dalej jest...

Dalej nie ma już nic".

 

EGO

Znakomity, melodyjny i przestrzenny "Ten sen". Po nim trochę śpiewany, a trochę opowiedziany "A Prisoner". Dynamiczny "Mówią mi" to kolejny wielki hit zespołu. Potem piękna ballada "Tak mało wiesz" i wreszcie wspomniany "Orła cień" - najważniejszy na tej płycie utwór w karierze zespołu. Monumentalny, z symbolicznym tekstem, bardzo pinkfloydowski.

Instrumentalny, lekki, finezyjny i bardzo filmowy utwór tytułowy to po prostu majstersztyk. A po nim już mniej przekonujący "Deszcz - bezimienny". "Dom - gdzieś blisko mnie" - piękna piosenka, ale, kto choć trochę zna muzyczny alfabet Varius Manx , potrafi przewidzieć tu każdy dźwięk. Potem wyszeptany "Szept" z akompaniamentem syntezatorów i Poznańskich Słowików. "Bored to Tears" nie jest nudny do łez, ale aranżacyjnie jakby żywcem wzięty z płyty "90125" zespołu Yes. "Czy to jeszcze jestem ja" to jeden utwór na płycie zaśpiewany czy raczej wyjęczany przez Jansona. I przez to może ciekawszy, bo odcinający się od tej wszechogarniającej ładności. "Brak słów" to znowu typowy, "estetyczny" Varius. Smutna zwrotka i wesoły refren. Szczery tekst o niemożności napisania tekstu. "Street" to najsłabsza melodia, tekst i aranżacja na płycie, i wreszcie "Zwierciadło życia", jedyny na "Ego" utwór na fortepian i głos. Typowy, refleksyjny numer na wygaszenie płyty.