Gazeta Wyborcza - 12/02/2000

 

MNIEJSZOŚĆ NIEMIECKA

 

Wyłączanie wrogich elementów

JERZY KOCHANOWSKI - rozmowa

 

 

Volksdeutschami zostawali nie tylko ludzie zastraszeni i oportuniści. Proszę sobie wyobrazić kogoś, kto ma 50 lat, z czego tylko 20 przeżył w państwie polskim. Wcześniej mieszkał na wsi, gdzie wszyscy mówili po niemiecku, uczył się w niemieckiej szkole, chodził do kościoła ewangelickiego. Tacy ludzie żyli nie tylko w byłym zaborze pruskim, lecz także w okolicach Łodzi i Warszawy - mówi JERZY KOCHANOWSKI* w rozmowie z Janem Tomaszem Lipskim

 

 

Jan Tomasz Lipski: Po opublikowaniu reportażu Urszuli Pietroczuk "Obrazy Aurelii Wais" - w którym opisano losy 15-letniej córki volksdeutscha, więzionej po wojnie w obozie w Sikawie pod Łodzią - napisał Pan w liście do "Gazety" (z 6 grudnia '99), że nadszedł czas, by historycy zajęli się również wojennymi i powojennymi dziejami Niemców z Łodzi czy spod Warszawy. Ilu ich było w przedwojennej Polsce?

Jerzy Kochanowski: Około 740 tys. Tylu w czasie spisu w 1931 r. oświadczyło, że najbliższy jest im język niemiecki. W województwie pomorskim i poznańskim było ich ok. 300 tys., na Śląsku - 100 tys., w województwie łódzkim - 150 tys., w warszawskim - 75 tys. Reszta była rozproszona po całej Polsce. Niemcy znacznie zawyżali liczbę swoich rodaków mieszkających w naszym kraju - do ponad miliona osób.

Na terenach byłego zaboru pruskiego ludność niemiecka mieszkała w zwartych społecznościach, gdzie indziej przetrwały wyspy osadnictwa niemieckiego, tworzone przez potomków ludzi, którzy przybywali na ziemie polskie od XVII-XVIII wieku.

Kim byli ci ludzie?

- Ok. 80 proc. Niemców żyło z rolnictwa. Byli wśród nich chłopi, zazwyczaj dość zamożni, a także posiadacze ziemscy - zwłaszcza w Wielkopolsce i na Pomorzu. Dużo Niemców pracowało w spółdzielczości.

W samej Łodzi przed wojną żyło ok. 60 tys. Niemców. Przemysłowcy, inteligencja, średnia kadra techniczna, ale też dużo ludzi biednych. W województwie łódzkim - poza osadami rzemieślniczymi, jak Pabianice czy Zgierz - przeważali chłopi. W województwie warszawskim też większość stanowili chłopi. W samej stolicy Niemcy spolonizowali się niemal całkowicie, bo to był silny ośrodek polskości.

Co sprzyjało polonizacji?

- Konieczność posługiwania się językiem polskim, służba w polskim wojsku, mieszane małżeństwa...

Z drugiej strony, w Niemców mocno uderzył kryzys gospodarczy. Zubożałym chłopom czy rzemieślnikom hitlerowskie Niemcy wydawały się atrakcyjne. Na dodatek władze polskie na różne sposoby utrudniały im życie. Starały się ograniczać własność niemiecką. Dezorganizowano niemiecką spółdzielczość wiejską za pomocą tendencyjnych kontroli sanitarnych. Zarządzono, że w spółdzielni musi być co najmniej połowa członków polskich. Spółdzielnie, które nie spełniały tego warunku, rozwiązano. Na początku maja 1939 r., po sejmowym przemówieniu ministra Becka, MSW skierowało do władz terenowych specjalny okólnik o restrykcjach wobec mniejszości niemieckiej.

Czy silne były wśród tej mniejszości wpływy nazistów?

- Od lat 30. coraz silniejsza była Partia Młodoniemiecka (Jungdeutsche Partei), wzorująca się na NSDAP. Ale aż do września 1939 zwalczały ją Katholische Volkspartei na Śląsku oraz Partia Socjaldemokratyczna w Wielkopolsce, na Pomorzu, w Łodzi. Te partie sprzeciwiały się faszyzacji, choć przeciwdziałały też asymilacji. Rozwijały niemieckie szkolnictwo, biblioteki.

Czy były organizacje zbrojne?

- Tak, Selbstschutz (oddziały samoobrony) - organizowane przez Partię Młodoniemiecką, finansowane przez Berlin.

W powszechnej świadomości zachowała się pamięć o niemieckiej piątej kolumnie w 1939 r.

- W Wielkopolsce podczas zbiórek na Fundusz Obrony Narodowej czy obronę przeciwlotniczą Żydzi i Niemcy ofiarowali proporcjonalnie więcej niż Polacy. Niekorzystne dla władz wyniki zostały odpowiednio "poprawione", co jednak wyszło na jaw i zakończyło się zmianami na stanowiskach wojewodów. Niektórzy Niemcy zgłaszali się do polskiego wojska jeszcze przed mobilizacją, by nikt ich nie oskarżył o zwlekanie.

Ale byli też tacy, którzy uciekali do Niemiec. Od wiosny 1939 z województw pomorskiego i wielkopolskiego zbiegło kilka tysięcy ludzi. Obawiali się, że w razie zawieruchy zostaną internowani, a może zlikwidowani. I mieli czego się obawiać. W Łodzi internowano 600 działaczy niemieckich. Może dlatego we wrześniu '39 nie było tam niemieckich wystąpień zbrojnych.

Do jakich doszło w Bydgoszczy.

- Już przed wojną w Bydgoszczy, Tomaszowie, Łodzi stosunki narodowe były bardzo napięte. Z chwilą wybuchu wojny zaczynają się poszukiwania szpiegów, internowania. Do wybuchu paniki, zamieszek, linczów wystarczy jedna iskra. 3 września w Bydgoszczy grupki Selbstschutzu zaczęły strzelać do polskich żołnierzy, policjantów i ludności cywilnej. Wojsko, wspomagane przez uzbrojonych ochotników cywilnych, szybko zlikwidowało dywersantów. Według historyków polskich zginęło podczas walk lub zostało rozstrzelanych na mocy prawa wojennego nieco ponad stu Niemców. Zdaniem historyków niemieckich - wielekroć więcej. Po wkroczeniu do miasta 5 września Niemcy wzięli krwawy odwet. Prof. Włodzimierz Jastrzębski ocenia, że do połowy listopada zabito ok. 1500 Polaków. Niemieckie sądy wydawały jednak wyroki śmierci za "krwawą niedzielę" jeszcze w latach 40.

Kwestia Niemców zabitych w czasie kampanii wrześniowej odgrywała dużą rolę w propagandzie niemieckiej. Zginęło ich ok. 5 tys. - łącznie z tymi, którzy polegli w walce i w czasie bombardowań albo po internowaniu zostali wysłani na Wschód i tam zaginęli. Propaganda niemiecka podwyższyła tę liczbę do ponad 50 tys.

Jak traktowały władze okupacyjne miejscowych Niemców?

- Teoretycznie wszyscy Niemcy mieli być uważani za obywateli Rzeszy. Ale nie było jasne, jak realizować ów postulat. Podwaliny stworzył Artur Greiser, namiestnik Kraju Warty (Wielkopolski). Dekretem z marca 1941 podzielono ludność pochodzenia niemieckiego na cztery grupy. Pierwszą stanowili Niemcy, którzy przed wojną byli czynni w niemieckich instytucjach. Drugą ci, którzy deklarowali się jako Niemcy, lecz nie dawali temu publicznie wyrazu. Trzecia to Niemcy częściowo spolonizowani, rokujący nadzieje na szybką germanizację. Czwarta obejmowała ludzi całkowicie spolonizowanych, którzy mogli zostać prawdziwymi Niemcami w ciągu dłuższego czasu.

Pierwsza i druga grupa otrzymały niemieckie obywatelstwo. Wiązały się z tym prawa, ale i obowiązki - przede wszystkim służba w Wehrmachcie. Ci z trzeciej grupy też szli na front, ale nie mogli pełnić funkcji dowódczych, a w cywilu nie mogli być urzędnikami. Czwarta grupa była w pewnej mierze w najwygodniejszej sytuacji, bo miała wyższe niż Polacy przydziały żywnościowe, w zasadzie nie podlegała wysiedleniom i - z wyjątkiem końcowego okresu wojny - nie szła na front. Później te zasady przyjęto na wszystkich terenach włączonych do Rzeszy.

Jak silny był nacisk na podpisywanie volkslisty?

- Największy był na Pomorzu. Alfred Forster, namiestnik prowincji Gdańsk-Prusy Zachodnie, postanowił całkowicie zniemczyć Pomorze w ciągu dziesięciu lat. Dobrowolnie volkslistę podpisało 190 tys. osób, ale Forster uznał, że to za mało. Na początku 1942 r. zmusił do przyjęcia volkslisty ponad 700 tys. osób. Zaliczono je głównie do trzeciej kategorii.

Jak zmuszano opornych?

- Groźbami wysiedlenia do Generalnego Gubernatorstwa, rozmaitymi szykanami, a nawet wysłaniem do obozu. To poskutkowało. Ludzie byli zmęczeni okupacją. Proszę pamiętać, że to był jeszcze czas niemieckich zwycięstw. W Bydgoszczy volkslistę przyjęła większość mieszkańców.

Podobnie było na Śląsku, gdzie władzom zależało nie tyle na szybkiej germanizacji, ile na spokoju i zapewnieniu wydajności tamtejszego przemysłu. Na listę niemiecką - przeważnie do trzeciej i czwartej grupy - wciągnięto ponad milion osób. Ponad 400 tys. podpisało volkslistę w Wielkopolsce i w Łódzkiem; ponad 40 tys. w okręgu ciechanowskim. Tak więc na terenach włączonych do Rzeszy było około 2,5 mln volksdeutschów. Nieco powyżej 900 tys. zaliczono do grupy pierwszej i drugiej. Było to niedalekie od liczby Niemców, którzy przed wojną deklarowali posługiwanie się językiem niemieckim.

Niektórzy Polacy wcieleni do armii niemieckiej zasilili później armię Andersa. Ilu ich było?

- Do armii Andersa wstąpiło kilkadziesiąt tysięcy byłych niemieckich żołnierzy. Do polskiej armii na Wschodzie - ok. 2 tys.

To mówi coś o rozmiarach przymusu.

- Są relacje o pociągach odjeżdżających z Działdowa, Wielkopolski czy Śląska ze śpiewającymi po polsku rekrutami Wehrmachtu. Później ci ludzie próbowali wiać, gdy tylko mieli okazję. Było to zjawisko na tyle masowe, że w 1943 r. przestano tworzyć jednostki wojskowe z większością polską. Były też instrukcje zakazujące deprecjonowania żołnierzy mówiących po polsku, by nie prowokować ucieczek.

Volkslisty wprowadzono też w Generalnym Gubernatorstwie.

- Niemcy wiedzieli, że tego terenu nie uda się zniemczyć. Na samym początku znaleziono tu 90 tys. osób "przynależnych do narodu niemieckiego", którym wydano odpowiednie kenkarty. W 1940 ok. 30 tys. spośród nich przewieziono do Kraju Warty. Później jednak okazało się, że 60 tys. Niemców w GG to za mało. Zaprzestano więc ich przenosić, a w 1942 r. zaczęto poszukiwać nowych "ludzi pochodzenia niemieckiego". Wystarczył jeden dziadek, by zostać Niemcem. Starczyło niemieckie nazwisko, a Millerów czy Szwarców w Polsce nie brakowało. Tym sposobem udało się zwerbować ponad 20 tys. volksdeutschów. Stosowano też przymus, przede wszystkim na Zamojszczyźnie i w Tarnowskiem, gdzie były tradycje osadnictwa niemieckiego. Zachowały się instrukcje dla urzędników terenowych: jeśli czyjeś gospodarstwo wyróżniało się czystością, to miała być wskazówka, że właściciel jest z pochodzenia Niemcem. Wielu ludzi traktowało podpisanie volkslisty jako szansę na przeżycie lub ochronę przed wysiedleniem.

Czy zatem można powiedzieć, że volksdeutschami zostawali głównie ludzie zastraszeni i oportuniści?

- Nie. W Polsce centralnej część volksdeutschów rzeczywiście uważała się za Niemców. Proszę sobie wyobrazić kogoś, kto ma 50 lat, z czego tylko 20 przeżył w państwie polskim. Wcześniej mieszkał na wsi, gdzie wszyscy mówili po niemiecku, uczył się w niemieckiej szkole, chodził do kościoła ewangelickiego. Świadomość polska rosła w okresie międzywojennym, ale nie u wszystkich. Mieliśmy 700 tys. Poleszuków, którzy na pytanie o narodowość odpowiadali, że są "tutejsi". Podobnie w okolicach Łodzi i Warszawy też zdarzali się ludzie, którzy mówili o sobie, że są tutejsi i są ewangelikami... Przeważnie mówili to po niemiecku, zwłaszcza starsi.

Dziś w wielu miejscowościach można spotkać opuszczone ewangelickie cmentarze, które miejscowa ludność nazywa niemieckimi. Stereotyp, że ewangelik to Niemiec, częściowo jest chyba uzasadniony. Z drugiej strony polscy ewangelicy czczą biskupa Juliusza Burschego, polskiego patriotę zamordowanego przez hitlerowców.

- Z wyjątkiem Łodzi, która była silnym niemieckim ośrodkiem kulturalnym, zamożni, wykształceni ewangelicy byli w dużym stopniu spolonizowani i na ogół odrzucali volkslistę. Warstwy niższe polonizowały się dużo wolniej.

Jak zachowali się ewangeliccy duchowni?

- Spośród 227 księży Kościoła ewangelicko-augsburskiego w Polsce 125 przyznawało się do polskości. Aresztowano 63, wielu zginęło. Natomiast po wojnie, mimo okólników wydawanych przez władze, powszechnie traktowano polskich ewangelików jako Niemców. Zajmowano ich kościoły i nieruchomości, niszczono cmentarze.

W literaturze wojennej volksdeutsch to zwykle konfident gestapo.

- Nie wiem, jaki procent kolaborował, ale społeczeństwo traktowało wszystkich jako konfidentów. Oczywiście, większość nie pełniła żadnych funkcji, ale wykorzystywano ich znajomość języka i stosunków miejscowych. Ci ludzie wiedzieli, gdzie w gospodarstwie można ukryć świnię czy zboże, a gdzie człowieka. Na Lubelszczyźnie działała formacja policyjna - Sonderdienst. Ludzie, którzy w niej służyli, nie musieli znać niemieckiego. Ważne, że znali polski.

Jak do problemu volksdeutschów ustosunkowały się władze polskie w podziemiu i na emigracji?

- Rząd i Delegatura zdawały sobie sprawę z przymusu. Biskup katowicki Stanisław Adamski próbował się dowiedzieć, co sądzi o tym premier Sikorski. Uzyskał nawet aprobatę dla podpisywania przez Polaków volkslisty. Chodziło przede wszystkim o księży, ale w dużej mierze dotyczyło to także innych grup społecznych. Władzom polskim zależało na utrzymaniu tych ludzi na miejscu, bo to mogło być ważne w przyszłości.

Jakie rozwiązania szykowano na okres powojenny?

- Delegatura Rządu pracowała nad tym przez całą okupację. W każdym doniesieniu z terenu jest osobny dział o volksdeutschach. Zapowiedziano, że każda sprawa będzie rozpatrywana indywidualnie. Zastanawiano się, jak zakwalifikować podpisanie volkslisty. Pojawił się projekt wytaczania procesów o "zbiegostwo narodowe".

Jakie kary przewidywano?

- Przede wszystkim zauważono, że niektórzy volksdeutsche wykazywali mimo wszystko postawy obywatelskie. Ci uniknęliby kary. Dla innych przewidziano więzienie i konfiskatę mienia. Najwyższym stopniem "eliminacji", stosowanym tylko w wypadkach najcięższych, miała być banicja, po odbyciu orzeczonej sądownie kary więzienia. Volksdeutsche pozostali w Polsce mieliby ograniczone prawa cywilne w zakresie nabywania akcji, nieruchomości, przedsiębiorstw czy zajmowania odpowiedzialnych stanowisk, zakaz przebywania w szerokim pasie granicznym. Postępowanie takie prowadziłoby jednak, zdaniem autorów projektu, do utworzenia w społeczeństwie licznej grupy upośledzonej. Idealnym rozwiązaniem byłoby więc stworzenie przez rząd polski warunków do dobrowolnej emigracji byłych volksdeutschów i zobowiązanie powojennych Niemiec do ich przyjęcia.

Powojenne władze polskie tworzyli jednak komuniści.

- Przez pierwsze pół roku PKWN rządził tylko na terenach, gdzie volksdeutschów było stosunkowo mało. Wielu zdążyło uciec, inni nie przeżyli wkroczenia Rosjan i spontanicznej zemsty sąsiadów. Dekret z 4 listopada 1944 określający "środki zabezpieczające w stosunku do zdrajców narodu" dotyczył tylko Generalnego Gubernatorstwa i Białostocczyzny. Teoretycznie wszyscy volksdeutsche powinni przejść pobieżną procedurę, w ramach której prokuratorzy sądów specjalnych decydowali, kogo umieścić w obozie. Ale praktycznie urzędy bezpieczeństwa zamykały volksdeutschów na podstawie instrukcji Stanisława Radkiewicza, a prokuratura później zatwierdzała te decyzje.

Ilu zamknięto?

- Są tylko informacje szczątkowe. Np. w Krzesimowie pod Lublinem jesienią 1944 r. siedziało 400 volksdeutschów. Od początku 1945 r. stanowili oni coraz większy odsetek uwięzionych. Według danych z maja 1945 r. w więzieniach i obozach było ok. 50 tys. 600 osób - w tym 35,5 tys. volksdeutschów i 2,1 tys. reichsdeutschów (Niemców z Rzeszy).

Pod koniec roku w obozach przebywało ok. 25 tys. Niemców (w większości volksdeutschów), a w więzieniach prawie 8 tys. volksdeutschów. Aż do 1948 r. stanowili oni najliczniejszą grupę w obozach. W więzieniach natomiast ich liczba malała; trzymano tam głównie oskarżanych o przestępstwa popełnione w czasie wojny.

Do obozów szli wszyscy volksdeutsche?

- Teoretycznie tylko ci, którzy zawinili - donosili, służyli w Sonderdienscie. Dekret z 4 listopada 1944 przewidywał też pozbawienie praw rodzicielskich ludzi, którzy "zdradzili ojczyznę". W grudniu 1944 Bolesław Drobner, szef resortu opieki społecznej, zwołał konferencję, podczas której stwierdzono, że wkrótce trzeba się będzie zająć 200 tys. dzieci.

Co z nimi zrobiono?

- Ostatecznie nie było ich aż tyle. Część została w obozach z matkami, część oddano do ochronek czy domów dziecka. Te, które mogły pracować, wypożyczano do pracy chłopom czy do sklepów. Dopiero w 1948 r. wprowadzono specjalne komisje, które miały decydować o losach dzieci. Teoretycznie dążono do łączenia rodzin, co było ważne z powodów propagandowych. Dzieci, które miały rodziców czy bliskich krewnych w Niemczech, zazwyczaj do nich wracały. O pozostałych miały decydować komisje społeczne. Często jednak opiekun nie chciał pozbywać się dziecka potrzebnego jako siła robocza lub do którego się przywiązał. Jeśli nic nie wiedziano o rodzinie, a samo dziecko chciało pozostać - pozostawiano je w Polsce. Opiekunowie zazwyczaj zobowiązywali się do wychowywania go "w duchu polskim".

Wybiegliśmy trochę do przodu. Zimą 1945 armia sowiecka wyparła Niemców z przedwojennych ziem polskich. Co działo się z volksdeutschami na zajętych terenach?

- Częste były akty odwetu, zabójstw, wyrzucania z domów. Trochę inaczej wyglądało to w Łodzi, bo tamtejsi urzędnicy przyzwyczajeni byli do różnorodności etnicznej i nie palili się do rozwiązań skrajnych. 19 stycznia Łódź została wyzwolona, a cztery dni później zarząd miejski ustalił, że część Niemców powinna pozostać na miejscu i nadal pracować. Można ich było wyrzucać z dobrych mieszkań, ale nie na bruk. Od razu też zaczęto traktować Niemców jak ludzi drugiej kategorii, tak jak przedtem traktowano Polaków. Nie mogli chodzić do kina, do teatru, do fryzjera. Niektóre sklepy były "nie dla Niemców". Pojawiło się żądanie oznaczania Niemców, ale zostało odrzucone przez Ministerstwo Administracji Publicznej. Władza chciała zachować pozory praworządności. W innych miejscowościach częstsze były przejawy spontanicznej zemsty. Spędzano Niemców do improwizowanych obozów.

Kto to robił?

- "Czynnik społeczny razem z milicją obywatelską", w dokumentach często spotykamy taką formułę. Spędzano ich najczęściej do kościołów ewangelickich. Mogli tam siedzieć po kilka tygodni czy miesięcy. Kierowano ich do pracy przy odgruzowywaniu, grzebaniu zabitych. Później umieszczano ich w więzieniach, obozach i obozikach. Zazwyczaj organizowano je tam, gdzie wcześniej były obozy niemieckie.

W Oświęcimiu też?

- Tak. To był specyficzny obóz, część była administrowana przez Polaków, część przez NKWD. Podobnie było np. w Majdanku.

Zamykali więc także Rosjanie.

- Beria nakazał frontowym jednostkom NKWD, by dla uniknięcia wrogich działań, izolować w specjalnych obozach nie tylko "bandytów" i "powstańców", lecz także osoby zajmujące eksponowane stanowiska: burmistrzów, urzędników administracji, członków zarządów instytucji gospodarczych, dziennikarzy. W zasięgu działań I Frontu Białoruskiego aresztowano do kwietnia 1945 r. ok. 35 tys. Niemców. Jednak nieraz zatrzymywano i aresztowano jak leci.

Kolejny rozkaz, z 6 lutego 1945, dotyczył wszystkich mężczyzn poniżej 50. roku życia, zdolnych do pracy lub noszenia broni. Żołnierzy i członków Volkssturmu (oddziałów obrony terytorialnej) należało kierować do punktów kontrolnych, pozostałych powołać do batalionów roboczych. Niemcy - tak reichsdeutsche, jak i volksdeutsche - byli z obozów zbiorczych wysyłani do ZSRR. Wśród jeńców niemieckich powracających w 1946 r. z ZSRR zdarzali się ludzie wywiezieni na roboty do Niemiec, rolnicy z Generalnego Gubernatorstwa zabrani "na podwody" przez armię niemiecką, a nawet powstańcy warszawscy. Wywożono ich przede wszystkim do Donbasu, ale też na Syberię i Kaukaz.

Relacja Aurelii Wais o warunkach w obozie dla volksdeutschów w Sikawie brzmi dramatycznie.

- Warunki były rzeczywiście tragiczne. Aprowizacja początkowo nie istniała. Osadzeni w Oświęcimiu czy w Jaworznie albo mieli rodzinę za drutami, która im pomagała, albo umierali z głodu. Znalazłem raporty kontrolerów z wojewódzkich urzędów bezpieczeństwa, którzy apelowali, by coś z tym zrobić.

Mamy też do czynienia z odwetem. Na początku strażnikiem czy komendantem w takim obozie zostawał każdy, kto chciał. Często byli to dawni więźniowie obozów koncentracyjnych, którzy teraz chcieli pokazać, że potrafią mocniej bić. Powszechny był terror fizyczny i psychiczny. Tłum więźniów skaczących "żabki" - to typowy obraz z tych obozów. Albo bunkier metr na metr, w którym nie można stanąć ani się położyć.

Do tego dochodziły fatalne warunki sanitarne. W obozach były przeważnie wodociągi i urządzenia do dezynfekcji, jednak rzadko je uruchamiano. Wybuchały więc epidemie, głównie tyfusu, co skłoniło władze do interwencji z obawy, że choroba się rozniesie.

Były jednak przypadki - np. w Jaworznie bezpośrednio po wojnie - że marnie opłacani i żywieni strażnicy przymykali oczy na kontakty więźniów ze światem zewnętrznym. Naturalnie, nie za darmo. Nieformalne kontakty, ułatwiające Niemcom czy volksdeutschom życie, zdarzały się zresztą i później. W Sikawie w końcu 1948 r. - czyli w okresie, gdy siedzieli tam już głównie oficerowie niemieccy - jedna ze strażniczek wysyłała nieocenzurowane listy jeńców. Na Górnym Śląsku postępowanie takie należało do reguły. Do obozów zaczęła też nadchodzić pomoc z UNRRY i Międzynarodowego Czerwonego Krzyża.

Ilu ludzi zginęło w obozach?

- Dane są fragmentaryczne. Jak wynika z badań przeprowadzonych przed kilku laty przez Centralny Zarząd Zakładów Karnych, w obozie Jaworzno i jego filiach zmarło 6 tys. 987 osób. Oczywiście, byli wśród nich także Polacy i Ukraińcy, ale 90 proc. ofiar zginęło w latach 1945-46, kiedy w obozie przebywali prawie wyłącznie cywilni Niemcy (reichsdeutsche i volksdeutsche) oraz jeńcy wojenni.

Z tych samych badań wynika, że w Sikawie zmarło ponad 1 tys. Niemców. W ciągu pięciu miesięcy (od czerwca do października 1945) życie straciło 161 osób, a w listopadzie '45, wskutek epidemii tyfusu - 188.

W Potulicach, jak wynika z zachowanych wykazów, zginęło ok. 4,5 tys. osób - więcej zatem niż Polaków, którzy zginęli w tym obozie w latach okupacji.

Po co zamykano Niemców w obozach? Żeby ich ukarać, żeby pracowali, czekali na wysiedlenie?

- Żeby odizolować ich od społeczeństwa polskiego na czas, zanim zostaną podjęte dalsze decyzje. Obozy służyły jako jednostki ewidencyjne, pozwalały wprowadzić jakiś porządek. Każdy z uwięzionych volksdeutschów był w ewidencji jakiegoś obozu - co nie znaczy, że w nim siedział. Mówi się czasem, że w obozach było po kilkanaście tysięcy ludzi. To nieporozumienie. Siedzieli w nich ludzie najsłabsi, którzy nie nadawali się do pracy albo wobec których toczyło się jakieś postępowanie.

Obozowi w Sikawie podlegało kilkanaście tysięcy osób. Ale niewiele ponad tysiąc siedziało w barakach i czekało zmiłowania - śmierci, wysiedlenia. Większość więźniów obozy "wypożyczały" do pracy. Ci ludzie byli rozlokowani po różnych urzędach, jednostkach wojskowych, u chłopów albo w małych, przyfabrycznych obozach. Niektórzy nigdy nie przekroczyli bram Sikawy. To było wygodne, bo obóz nie musiał ich utrzymywać.

Niemcy byli bardzo pożądaną siłą roboczą. Organizowano nawet na nich łapanki, szczególnie w okresie żniw. Przed żniwami zatrzymywano więcej Niemców niż zwykle, a jesienią - więcej zwalniano.

Byli zatem niewolnikami...

- Traktowano ich przedmiotowo. Znalazłem raport, w którym ktoś, u kogo mieszkała i pracowała służąca Niemka, podpisał się: "opiekun i właściciel Niemki".

Ale wypożyczonemu do pracy więźniowi trzeba zapewnić przynajmniej takie warunki, by nie opłacało mu się zwiać.

- Przypuszczam, że rodziło się tu wiele układów i zależności, o których niewiele dziś wiemy. Niektórzy chłopi zatrudniali Niemców, ale nikomu o tym nie mówili. Działo się tak zapewne za zgodą ofiar: "Ja pracuję u ciebie, ty na mnie nie donosisz. A zanim władza się dowie, skończy się tropienie volksdeutschów i będę mógł wyjechać z Polski". Władze bezpieczeństwa oceniały, że tylko w Łódzkiem w 1946 r. chłopi ukrywali ok. 10 tys. Niemców.

Od początku jednak było jasne, że obozy i praca przymusowa to rozwiązania tymczasowe. Jaki zatem los planowano dla volksdeutschów?

- Dekret z 6 maja 1945 "O wyłączeniu ze społeczeństwa polskiego wrogich elementów" przewidywał procedurę rehabilitacyjną. Na terenach Generalnego Gubernatorstwa rehabilitacja miała się odbywać na drodze sądowej. Na terenach włączonych do Rzeszy sądy miały się zajmować tylko volksdeutschami drugiej grupy (pierwsza była traktowana na równi z Niemcami z Rzeszy). Sprawy pozostałych grup miały rozpatrywać w sposób uproszczony władze administracyjne, czyli starostowie. W sierpniu te łagodniejsze warunki ograniczono do Śląska i starej część województwa pomorskiego.

A co przewidziano dla niezrehabilitowanych?

- "Sąd grodzki postanawia: umieszczenie wnioskodawcy na czas nieoznaczony w miejscu odosobnienia (obozie), poddanie go przymusowej pracy, utratę na zawsze praw publicznych oraz obywatelskich praw honorowych tudzież przepadek całego mienia".

Jakie były kryteria rehabilitacji?

- Zachowanie podczas wojny oraz kwestia, czy ktoś podpisał volkslistę pod przymusem. Rehabilitację szybko przeprowadzono na Pomorzu i na Śląsku. Ludzi z grup trzeciej i czwartej, których było najwięcej, rehabilitowano nieraz wręcz automatycznie. Przed sądami grodzkimi musieli stawać tylko ci z grupy drugiej, ale i im zazwyczaj nie czyniono trudności. W Polsce centralnej, Ciechanowskiem, Łódzkiem szło wolniej, tutaj bowiem wszyscy musieli poddać się skomplikowanej procedurze, a nastawienie władz i społeczeństwa było dużo bardziej negatywne niż w Bydgoszczy czy Katowicach. Szybko okazało się też, że tylko niewielka część ludzi, którzy podpisali volkslistę, chce się rehabilitować. Bali się tych procedur, często nie mieli pieniędzy na ich opłacenie, bo zabrano im absolutnie wszystko. Mało kto liczył, że po rehabilitacji odzyska swą ziemię, zagrodę, dom, sklep, zakład rzemieślniczy - skonfiskowane na podstawie dekretu o mieniu poniemieckim. Tym bardziej że sąd mógł orzec rehabilitację, ale z przepadkiem mienia.

Choć pierwsze dekrety nie mówiły nic o możliwości wysiedleń, volksdeutsche marzyli o wyjeździe i rozpoczęciu nowego życia w Niemczech. I władze lokalne dawały niekiedy po cichu zezwolenia na wyjazd, zwłaszcza osobom nieprzydatnym do pracy. Zostało to usankcjonowane rozporządzeniem Ministerstwa Administracji Publicznej z 14 grudnia 1945. Wielu ludzi wyjeżdżało nielegalnie, jeśli zdołali przedostać się na ziemie zachodnie i wmieszać między ludność wysiedlaną do Niemiec.

13 września 1946 władze wydały nowy dekret. Stwierdzono w nim, że ktoś, kto przed 1939 r. deklarował narodowość niemiecką, ma być wysiedlony z Polski. Jeżeli popełnił jakieś przestępstwo, musi najpierw swoje odsiedzieć. W stosunku do reszty volksdeutschów należało sprawdzić, w jakim stopniu zachowali się nagannie w okresie wojny. Jeśli tak, to - na podstawie dekretu z 28 czerwca 1946 "O odpowiedzialności karnej za odstępstwa od narodowości w czasie wojny 1939-45" - groziło im od kilku miesięcy do dziesięciu lat więzienia.

Kogo więc w praktyce wysiedlano?

- Tych, którzy twierdzili, że przed wojną byli Niemcami. Administracja państwowa chciała szybko pozbyć się kłopotu. Na ziemiach przedwojennej Polski przejęto po Niemcach ok. 100 tys. gospodarstw. Dostawali je najczęściej sąsiedzi. Po co władze miały tworzyć jeszcze jeden problem ze zwrotem ziemi? Lepiej dawnego właściciela wyrzucić.

Często urzędnicy lub milicjanci straszyli volksdeutschów, że albo udowodnią swoją niemieckość, albo pójdą siedzieć za "odstępstwo" od polskości. To skłaniało ludzi do wyjazdów. W 1950 r. na terenie województw centralnych stwierdzono, że głównym powodem deklarowania narodowości niemieckiej jest obawa przed kilkumiesięczną choćby karą więzienia lub obozu, grożącą ludziom, którzy chcieliby wystąpić o rehabilitację.

W połowie 1946 r. volksdeutsche zaczynają więc opuszczać Polskę...

- I wyjeżdżają dość licznie do jesieni 1947, kiedy to władze sowieckie przestały ich wpuszczać do swojej strefy w okupowanych Niemczech. Wcześniej postąpili tak Brytyjczycy. Okazało się, że w Polsce jest jeszcze 14 tys. bezpaństwowców. Próbowano ich wysyłać na podstawie zezwoleń jednostkowych, ale to żmudna procedura.

Radykalna zmiana nastąpiła z chwilą powstania NRD. Względy polityczne, manifestowanie dobrych stosunków między "bratnimi" krajami socjalistycznymi skłaniały obie strony do daleko posuniętych kompromisów. Odpowiednią umowę podpisano 2 stycznia 1950. Znacznie poprawiły się warunki wyjazdu - Niemcom pozwolono zabierać więcej rzeczy, a nawet pieniądze.

Ale przecież było to wysiedlenie?

- Tak. Do końca roku 1950 obowiązywał dekret z 13 września 1946 o pozbawieniu obywatelstwa polskiego osób narodowości niemieckiej. Nakazywano jednak postępować bardzo ostrożnie; zrehabilitowani volksdeutsche nie mogli być w żadnym wypadku wysiedleni. Tych natomiast, których pozbawiono obywatelstwa, należało szybko wyrzucić z kraju. Zdarzało się, że opierających się Niemców doprowadzano pod konwojem na dworzec i wsadzano do pociągu odjeżdżającego na Zachód.

 

 

OBÓZ W SIKAWIE

Dr K. Dobiecki, Wydział Lekarsko-Sanitarny Departamentu Więziennictwa i Obozów do dyrektora Departamentu Więziennictwa i Obozów, D.J. Łańcuta sprawozdanie z inspekcji obozu Sikawa, 3 grudnia 1945

Zaludnienie obozu pracy 2328, z tego chorych 76, w tym rekonwalescentów po tyfusie plamistym 12.

Stan sanitarny obozu stale się polepsza, stoi temu jednak na przeszkodzie w dużej mierze brak prycz, sienników i kocy. W niektórych celach na stan więźniów 250-257 znajduje się do 32 sienników i kilkadziesiąt kocy, w innych celach znów brak ich zupełny. W baraku I są prycze, sienniki i koce w dostatecznej ilości. Barak ten jest zamieszkały przez funkcyjnych. W baraku IV część cel zamieszkała przez zatrudnionych w pracowniach posiada prycze, sienniki i koce. Na ogół w większości więźniowie nakrywają się własnymi rzeczami, śpiąc na podłogach. Niemal zupełny brak słomy. W nowo wybudowanym baraku brak jest pokrycia dachu papą oraz szyb, które zostają wprawiane.

Zawszenie obozu minimalne. W celach u nowo przybyłych duże - dochodzące do 80 proc., a u więźniarek niektórych gnida na gnidzie układa się na całej długości włosa.

Ogólna śmiertelność w obozie w ciągu miesiąca listopada rb. wynosiła 188.

 

 

OBÓZ W JAWORZNIE

Michał Szarapow do Wydziału Więziennictwa i Obozów WUBP w Krakowie. Raport z inspekcji w Jaworznie z 9 czerwca 1945

W wykonaniu polecenia z dnia 9 bm. w sprawie przeprowadzenia inspekcji w Centralnym Obozie Karnym w Jaworznie komunikuję, co następuje: na pierwsze spojrzenie od razu rzuca się w oczy, to jest brak żadnej dyscypliny jak wśród personelu, tak i więźniów. Nie można zorientować się, kto jest więzień, a kto pracownik, ponieważ w służbie nie wszyscy noszą opaski na rękach i ta cała masa mężczyzn i kobiet pomieszana razem wałęsa się jak w samym obozie, tak i obrębie pozaobozowym. (...)

Strażnicy z powodu słabego uposażenia całkowicie zależni od więźniów, dostając od ich rodzin prezenty w postaci żywności i wódki. Idąc na pracę pozawięzienną, wstępują do mieszkań ich krewnych, piją wspólnie wódkę, itp. robią nadużycia. W dniu przyjęć paczek żywnościowych strażnicy biorą po kilka kobiet więźniów, podchodzą do drutów i nielegalnie w taki sposób przyjmują paczki, dając jednocześnie widzenie, grypsy i różne informacje, za co otrzymują dla siebie różne dary.

W koszarach zatrudniono 30 kobiet i to najmłodszych i najładniejszych, dobrze odżywionych i taka zgraja ludzi prawie nic nie robi, siedząc lub leżąc na łóżkach nieraz i ze strażnikami lub też spacerują po całym więzieniu. Nie zważając na nieporządki w terenie i brudy w barakach dla więźniów, ludzie niezatrudnieni siedzą bezczynnie jak w sanatorium. Gdzie tylko nie spojrzysz, wszędzie po zakątkach praca odbywa się przez więźniów parkami, tj. mężczyzna z kobietą. (...) Pobrataństwo i łapownictwo doprowadziło do tego, że na dniach był wypadek, że więźniarka pozwoliła sobie uderzyć strażniczkę i to pozostało bez żadnego użytku służbowego.

 

Sprawozdanie Antoniego Białeckiego, zastępcy kierownika Wydziału IV Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie z inspekcji w Jaworznie, 16 maja 1946

Stwierdzam, co następuje: pojemność obozu - 4500, stan zaludnienia - 2170, stan ochrony wraz z administracją - 170. Stan sanitarny nie najgorszy, jednak brak jest mydła i sody do prania, więźniowie mają wszy. Śmiertelność jest wielka, na miesiąc umiera ok. 50 ludzi, a to ze względu na uszczuplenie przydziałów żywnościowych.

W dniu inspekcji na śniadanie otrzymali herbatę z ziół i 20 dkg chleba na obiad. Zupa według zeznań kierownika kuchni zawierała mięso, mąkę, kaszę, ziemniaki, buraki, marchew, sól. Ze swej strony mogę dodać, że w zupie nie znalazłem nawet jednego kartofla (czysta woda). (...) Na zapytanie skierowane do magazyniera, dlaczego nie wydaje wszystkich przydziałów według norm, na podstawie których wystawia się asygnaty, odpowiedział, że na rozkaz komendanta. (...) Paczki żywnościowe przyjmują codziennie w każdej ilości, jednak tych paczek więźniowie w całości nie otrzymują, a z zawartością lepszych produktów w ogóle nie.

Więźniowie są bici, według zeznań, przez blokowych (Polaków), a nawet przez komendanta Staniszewskiego. Według zeznań volksdeutschów pewnego razu zbiegła jedna volksdeutschka z powodu nieostrożności strażników. Na rozkaz komendanta gonili nimi po polu, rozkazując: padnij, powstań, i inne dyscyplinarki. (...) Zbiegło dwóch więźniów. Komendant obozu posłał strażników do domu zbiegłych i zabrał rodziców będących Polakami, którzy siedzą dwa tygodnie. (...) Strażnicy w nocy zabierają volksdeutschki pod groźbą broni do swoich mieszkań i przemocą gwałcą, odnośnie czego jest spisany protokół.

 

 

Z PRASY

Niemcy przy żniwach

"Express Ilustrowany", Łódź, 9 marca 1946

W wielu wypadkach Niemcy wykorzystywani są do pracy w prywatnych gospodarstwach, przy czym z pracy ich korzystają często ludzie, którzy nie zasłużyli na tę pomoc. Niemcy mają w pierwszym rzędzie pomóc tym rodzinom chłopskim, które najbardziej ucierpiały wskutek wojny. A więc Niemcy przydzielani będą do pomocy w pracy na polu rodzinom, w których synowie, ojcowie czy bracia polegli w walkach, najbiedniejszym rodzinom chłopskim, nie posiadającym siły zaprzęgowej itd.

24.000 Niemców w Łodzi!

"Express Ilustrowany", Łódź, 17 lipca 1946

Onegdajsza akademia z okazji 536. rocznicy bitwy pod Grunwaldem obchodzona była w Łodzi pod hasłem "Ani jednego Niemca na ziemi polskiej!".

Czy trzeba uzasadniać jeszcze historyczną konsekwencję wcielenia w życie tego hasła? Ani jeden Niemiec nie ma prawa pobytu na ziemi polskiej, na tej ziemi, która przez sześć długich lat była terenem niemieckiego bezprawia, niemieckiego gwałtu, niemieckiego terroru, popełnianych w stosunku do ludności polskiej.

Słusznie więc czyni Polski Związek Zachodni, prowadząc z Niemcami energiczną i bezwzględną walkę. Polski Związek Zachodni za pomocą czynnika społecznego wyławia ukrywających się Niemców, którzy, korzystając z wszelkich udogodnień, jako Polacy często nawet zajmują odpowiedzialne stanowiska w rozmaitych urzędach i instytucjach.

Akcja Związku Zachodniego nie może być odosobniona. Poprzeć ją winno całe społeczeństwo, od władz zaś domagamy się, aby przyspieszyły jak najbardziej proces wysiedlania Niemców! Jesteśmy bowiem w posiadaniu cyfr i faktów, które biją na alarm! Otóż, jak wynika ze sporządzonego ostatnio spisu ludności naszego miasta, na terenie Łodzi przebywa 24 321 Niemców!

Tych 24 tysiące Niemców - to 24 tysiące jawnych wrogów Polski, to 24 tysiące prowokatorów!

Czyż nie wiemy, co naprawdę Niemcy o nas myślą? Czy jest choć jeden taki naiwny wśród nas, który by przypuszczał, że Niemcy wyzbyli się snu o niemieckiej potędze, o panowaniu nad światem?

 

W SZKOLE

Rezolucja w sprawie uczęszczania dzieci niemieckich do szkół polskich, 19 września 1945

Obywatele gromady Leśmierz zrzeszeni w PPS, PPR, Związku Zawodowym Pracowników Cukrownictwa i Związku Zawodowym Pracowników Rolnych, jak również pozostali pracownicy cukrowni Leśmierz, dowiadując się o zarządzeniu władz Kuratorium Okręgu Szkolnego Łódzkiego, jakoby szkoła polska miała obowiązek przyjąć w swoje progi kadry znienawidzonej przez nas młodzieży niemieckiej, na wiecu odbytym w dniu 19 września br. w Leśmierzu, gorąco protestują przeciw temu zarządzeniu. Jak również nauczycielstwo gm. Leśmierz, które było w tak okrutny sposób prześladowane przez okupanta, za żadną cenę nie może podjąć się tej niewdzięcznej pracy. Dzieci szkoły powszechnej w Leśmierzu oświadczyły, że po przyjęciu jednego Niemca do klasy gremialnie usuwają się z naszej szkoły.

 

* Dr Jerzy Kochanowski - pracuje w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Ostatnio wydał m.in. "Węgry. Od ugody do ugody 1867-1990". W ramach polsko-niemieckiego programu "Losy Niemców w Polsce 1945-50" bada powojenne dzieje społeczności niemieckiej w Polsce centralnej. Przygotowuje książkę o niemieckich jeńcach wojennych w Polsce po 1945 r.