RONALD KESSLER

W TAJNYCH SŁUŻBACH PREZYDENTA

2010 

 

(...)

 

Lansjer

(John F. Kennedy)

Prezydenta Johna F. Kennedy'ego ochraniało około dwudziestu czterech agentów. Na jednej zmianie służyło siedmiu z nich. Ich wyszkolenie polegało na nauce strzelania z pistoletu oraz zapoznaniu się z podręcznikiem. Innych szkoleń nie przechodzili.

- W drugim dniu pracy posadzono mnie na tylnym siedzeniu limuzyny prezydenta - wspomina były agent Larry D. Newman. - Dowódca zmiany położył mi na kolanach pistolet maszynowy marki Thompson. Nigdy w życiu nawet nie widziałem thompsona, nie wspominając o jego używaniu.

Przez następnych kilka lat Newman odbył w sumie dziesięć tygodni szkolenia, złożonego z czterech tygodni nauki procedur ochrony porządku publicznego w Departamencie Skarbu i sześciu tygodni szkolenia w agencji. Nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego Secret Service trzymało w Białym Domu broń w zamkniętych szafkach, do których klucze miała tylko Policja Białego Domu.

Na początku pracy usłyszał, że jego obowiązkiem jest w razie konieczności przyjąć kulę za prezydenta i nie udzielać nikomu informacji o jego życiu osobistym. Agenci Secret Service, żywy monitoring, widzą wszystko, co dzieje się za kulisami sceny politycznej. Po dziś dzień szefowie Secret Service stale przypominają agentom, że nie wolno im ujawniać nikomu - a szczególnie prasie - co się dzieje za zamkniętymi drzwiami. Nagabywani przez dziennikarzy, zwykle cytują ustęp z legitymacji służbowej, którą noszą wraz z odznaką: "w świetle prawa agent specjalny Secret Service Stanów Zjednoczonych upoważniony jest do noszenia broni, egzekwowania nakazów, aresztowania przestępców, ochraniania prezydenta i innych wskazanych osób. Ponadto uważa się go za godnego zaufania i niezdradzającego tajemnic zawodowych".

Newman i inni agenci przydzieleni do ochrony Kennedy'ego szybko zauważyli, że prowadzi on podwójne życie. Publicznie był charyzmatycznym przywódcą, prywatnie zaś niewiernym, lekkomyślnym mężem, któremu asystenci pomagali wprowadzać do Białego Domu kochanki.

Były agent, Robert Lutz, wspomina boską stewardessę, Szwedkę pracującą w liniach Pan Am, która latała samolotem dla prasy, towarzyszącym prezydenckiemu Air Force One. Najwyraźniej polubiła Lutza, a on planował zaprosić ją na kolację. Dowódca zmiany zauważył ich przyjaźń i kazał mu się trzymać z daleka.

- Ona należy do prywatnej stajni prezydenta - ostrzegł Lutza. Poza przygodami na jedną noc Kennedy miał w Białym Domu kilka stałych kochanek. Jedną z nich była Pamela Turnure, jego sekretarka za czasów senackich, a potem sekretarka prasowa Jackie w Białym Domu. Dwie inne, Priscilla Wear i Jill Cowen, również sekretarki, nazywane były Fiddle i Faddle. Fiddle nosiła już ten przydomek, kiedy zaczęła pracować w Białym Domu, więc asystenci Kennedy'ego ochrzcili Cowen mianem Faddle.

- Żadna z nich nie pracowała zbyt wiele - mówi były agent Larry Newman z ochrony prezydenta Kennedy'ego.

- Kiedy Jackie nie było, Pam Turnure spędzała noce z JFK w Białym Domu - wspomina były agent Secret Service Chuck Taylor. - Fiddle i Faddle, hojnie obdarzone przez naturę, pływały z nim w basenie. Nosiły tylko białe podkoszulki, które sięgały im do talii. Widać im było przez nie sutki. Byliśmy w stałym kontakcie z ochroną Jackie, na wypadek, gdyby postanowiła nagle wrócić do domu.

Pewnego dnia po południu JFK baraszkował z kochankami w basenie, kiedy agenci ochrony Jackie zawiadomili, że nieoczekiwanie wraca ona do Białego Domu.

- Jackie miała się zjawić za dziesięć minut. JFK wyskoczył z basenu. Miał na sobie slipki a w ręku trzymał szklankę z krwawą mary - opowiada agent Anthony Sherman, który pełnił wówczas służbę.

Kennedy rozejrzał się i oddał drinka Shermanowi.

- Napij się. Jest całkiem niezły - powiedział.

Według agentów Secret Service Kennedy spotykał się z Marilyn Monroe w hotelach w Nowym Jorku i w mieszkaniu mieszczącym się nad biurami Departamentu Sprawiedliwości, należącym do jego brata, ówczesnego prokuratora generalnego Roberta F. Kennedy'ego. Mieszkanie, znajdujące się między czwartym a piątym piętrem gmachu, miało podwójne łóżko, w którym prokurator mógł się przespać, jeśli sytuacja zmusiła go do nocowania w biurze. Bliskość prywatnej windy ułatwiała Kennedy'emu i Marilyn Monroe dyskretne wychodzenie z Departamentu Sprawiedliwości.

- Kennedy sypiał tam z Marilyn Monroe. Wiedzieliśmy o tym - mówi agent Secret Service.

Kennedy był nierozważny nie tylko w życiu osobistym, lecz także w kwestiach ochrony. Przed wizytą w Dallas, która odbyła się 22 listopada 1963 roku, otrzymał ostrzeżenia o możliwości zamachu. Ambasador ONZ, Adlai Stevenson zadzwonił do doradcy Kennedy'ego Arthura Schlesingera Jr. i nalegał, żeby odradził prezydentowi podróż do Dallas. Powiedział, że wygłaszał w Dallas przemówienie, podczas którego demonstranci wymyślali mu i pluli na niego. Stevenson twierdził, że Kennedy'ego ostrzegał również senator J. William Fulbright.

- Dallas to bardzo niebezpieczne miejsce - powiedział Fulbright. - Ja bym tam nie pojechał. Ty lepiej też nie jedź.

Mimo to, jak wynika z raportu Komisji Warrena, który w dużym stopniu opierał się na informacjach zebranych przez FBI, doradca Kennedy'ego O'Donnell poinformował Secret Service, że jeśli nie będzie padać, prezydent życzy sobie jechać w otwartej limuzynie. Gdyby padało, należało założyć plastikowy dach, który nie był kuloodporny. Kennedy - kryptonim Lancer (Lansjer) - powiedział agentom, że nie życzy sobie, by jechali na stopniach z tyłu samochodu.

Dziesięć minut przed dwunastą limuzyna Kennedy'ego jechała od strony Love Field w kierunku restauracji w Trade Mart, gdzie prezydent miał zjeść lunch. Samochód sunął Elm Street w stronę wiaduktu kolejowego. Dalej, przy Dealey Plaza, miał skręcić na Stemmons Freeway. Po prawej stronie znajdował się skład podręczników szkolnych.

Tylko dwóch agentów Secret Service pojechało do Dallas, by przygotować wszystko na przybycie prezydenta. Tak jak i dziś, agencja polegała w dużej mierze na lokalnej policji i pracownikach agencji federalnych. Nie przeprowadzano wtedy inspekcji budynków na trasie przejazdu kawalkady. Co więcej, trasę przejazdu prezydenta podawano z wyprzedzeniem do publicznej wiadomości.

O wpół do pierwszej samochód prezydenta jechał z prędkością niespełna dwudziestu kilometrów na godzinę. Od strony składu podręczników rozległo się kilka szybkich strzałów. Pierwsza kula trafiła prezydenta w kark, a kolejna w tył głowy, zadając rozległą, śmiertelną ranę. Kennedy upadł na lewo na kolana swej żony Jackie.

Samochód prowadził agent William R. Greer, obok niego siedział agent Roy H. Kellerman. Żaden nie był w stanie natychmiast udzielić Kennedy'emu pomocy, co z pewnością byłoby możliwe, gdyby pozwolono im jechać na tylnych stopniach samochodu. Dostęp do prezydenta utrudniał dodatkowo drugi rząd siedzeń. Zabójczy strzał oddano po 4,9 sekundy od pierwszego, który trafił prezydenta w szyję.

Greer nie został przeszkolony do prowadzenia samochodu w sytuacji zagrożenia. Po pierwszym strzale ani nie przyspieszył, ani nie zrobił uniku. Na moment zwolnił i czekał na rozkaz agenta Kellermana.

- Zabieraj nas stąd! Trafili nas! - krzyknął Kellerman.

Agent Clinton J. Hill, który jechał na stopniach po lewej stronie następnego samochodu w kawalkadzie, podbiegł do limuzyny prezydenta. Wskoczył na tył samochodu, kiedy ten nabierał prędkości. Odepchnął Jackie, kryptonim Lace (Koronka), na tylne siedzenie, i osłonił ciałem ją, i prezydenta.

- Gdyby agentom wolno było jechać na stopniach limuzyny, przewróciliby prezydenta i zasłonili, nim oddano by śmiertelny strzał - powiedział mi Chuck Taylor, który należał do ochrony Kennedy'ego.

Potwierdził to później szef Secret Service Lewis Merletti.

- Analiza przebiegu zamachu, w tym trajektorii pocisków, które trafiły prezydenta, wskazuje, że można było go uniknąć, gdyby agenci jechali na stopniach samochodu.

Kennedy'ego zawieziono do Parkland Memoriał Hospital, znajdującego się sześć kilometrów dalej. Jego zgon ogłoszono o pierwszej po południu. Agenci Secret Service byli załamani.

Ponownie zamach na prezydenta zmienił bieg historii. Pozostawało pytanie, jakie wnioski wyciągnie z niego Secret Service i czy zapobiegnie następnym tragediom?

 

Ochotnik

(Lyndon B. Johnson)

Kennedy, zdaniem agentów Secret Service, był lekkomyślny, natomiast jego następca, Lyndon B. Johnson, został przez nich zapamiętany jako człowiek nieokrzesany, niegrzeczny i często nietrzeźwy. Agent Taylor wspomina, jak wraz z kolegą z agencji wiózł Johnsona, który był wtedy wiceprezydentem, z Kapitolu do Białego Domu na spotkanie z Kennedym. Spotkanie wyznaczone było na czwartą po południu, ale Johnson, kryptonim Volunteer (Ochotnik), był gotowy do wyjazdu dopiero za piętnaście czwarta. Na Pennsylvania Avenue panował duży ruch i wiadomo było, że się spóźnią. - Johnson kazał mi wjechać na chodnik - opowiada Taylor. - Było tam mnóstwo ludzi, którzy właśnie wychodzili z pracy. Odmówiłem, na co on: "Wjeżdżaj na chodnik". Wziął gazetę i zaczął bić po głowie drugiego agenta, który prowadził samochód. Powiedział nam: "Obaj jesteście zwolnieni".

Kiedy dotarli do Białego Domu, Taylor powiedział Evelyn Lincoln, sekretarce Kennedy'ego:

- Wylali mnie.

Lincoln tylko pokręciła głową. Taylor nie został zwolniony.

Kiedy 22 listopada 1963 roku Johnson został prezydentem, romansował już z kilkoma młodymi, czarującymi sekretarkami. Podczas wyjazdów jego żony Lady Bird Johnson, Secret Service woził go do domu jednej z sekretarek. Upierał się, by agenci odjeżdżali, kiedy się z nią zabawiał.

- Woziliśmy go na miejsce, a on nas odprawiał - opowiada Taylor. Pewnego razu Lady Bird, kryptonim Victoria, przyłapała go, gdy uprawiał seks z jedną z sekretarek na kanapie w Gabinecie Owalnym. Johnson był wściekły na agentów Secret Service, że go nie ostrzegli.

- Powiedział: "Powinniście byli coś zrobić" - wspomina agent dowodzący Secret Service.

Incydent miał miejsce kilka miesięcy po objęciu urzędu. Johnson polecił Secret Service zainstalować system alarmowy, żeby agenci przebywający w mieszkalnej części Białego Domu mogli go ostrzegać o zbliżaniu się żony.

- Założyliśmy alarm, ponieważ Lady Bird przyłapała go, jak bzykał się z sekretarką w Gabinecie Owalnym - mówi były agent Secret Service. - Wściekł się wtedy. Alarm doprowadzono z pokoi na górze do Gabinetu Owalnego. Mieliśmy go uruchamiać, jeśli Lady Bird ruszyłaby w stronę schodów lub windy.

Johnson nie ograniczał się do kobiet, które zatrudniał. Miał wiele kochanek. Kilka z nich mieszkało na ranchu, choć Lady Bird była w domu.

- Spali z Lady Bird w jednej sypialni, a on wstawał w środku nocy i szedł do innego pokoju - wspomina były agent. - Lady Bird dobrze wiedziała, po co. Chodziło o pewną biuściastą blondynkę. Inna kochanka prezydenta była żoną jego przyjaciela. Miał zgodę jej męża na uprawianie z nią seksu. Coś niesamowitego.

- Mieliśmy na służbie kobiety, które pieprzył - wspomina Bill Gulley, który prowadził biuro wojskowe Johnsona. - Jedna z nich zjawiała się w pracy, kiedy miała ochotę. Nie mogłem jej nic nakazać.

- Johnson rżnął wszystko, co się ruszało - mówi William F. Cuff, asystent Gulleya w biurze wojskowym. - To był staruch z temperamentem, ale miał w Białym Domu niezwykle lojalny, zastraszony personel. Wszyscy się go bali i jednocześnie świetnie się ze sobą dogadywali, bo mieli wspólnego wroga.

Lady Bird Johnson, zapytana w 1987 roku podczas wywiadu telewizyjnego, czy to prawda, że jej mąż był niewierny, odpowiedziała:

- Musicie zrozumieć, że mój mąż kochał ludzi. Wszystkich. A połowa ludzi na świecie to kobiety.

Członkowie załogi Air Force One wspominają, że Johnson często zamykał się w swojej kabinie i spędzał tam całe godziny z ładnymi sekretarkami, nawet jeśli na pokładzie była jego żona.

- Johnson wchodził na pokład samolotu i kiedy tylko znikał z oczu tłumu, uśmiechał się od ucha do ucha i mówił: "Wy głupie skurwysyny. Szczam na was" - wspomina Robert M. MacMillan, steward na pokładzie Air Force One. - Potem szedł do kabiny i rozbierał się po drodze. Docierał tam w samych szortach i skarpetkach. Zdarzało się, że zdejmował szorty bez względu na to, kto był akurat w kabinie.

Johnson nie zważał na obecność kobiet.

- Chodził całkiem nago przy córkach, Lady Bird i sekretarkach - wspomina MacMillan. - Był całkiem hojnie obdarzony przez naturę, więc zaczęliśmy go przezywać "bycze jaja". Dowiedział się o tym i bardzo się wkurzył.

Johnson często bywał nietrzeźwy. Trzymał butelki whisky w samochodzie na ranchu. Pewnego wieczoru, kiedy był już prezydentem, wrócił do Białego Domu pijany, krzycząc, że włączanie wszystkich świateł to marnowanie prądu.

- Był jedynym prezydentem, którego widziałem pijanego - mówi Frederick H. Walzel, były szef Służby Mundurowej Secret Service w Białym Domu.

- Od czasu do czasu się upijał - powiedział mi George Reedy, jego sekretarz prasowy. - Czasami pił codziennie i można byłoby pomyśleć, że jest alkoholikiem, ale potem nagle przestawał. Znaliśmy pierwsze oznaki wpadania w ciąg. Kazał sobie przynosić szkocką z wodą sodową, zamiast sączyć drinka wypijał go duszkiem i prosił o następnego.

Picie tylko wzmagało jego agresję.

- Pewnego razu podawaliśmy pieczeń wołową - opowiada MacMillan. - Johnson wszedł do kabiny. Siedział tam jego doradca Jack Valenti. Właśnie dostał tacę z obiadem. Leżał na niej piękny kawałek wołowiny.

Johnson zabrał mu tacę i krzyknął:

- Ty głupi sukinsynu! Jesz surowe mięso.

Zaniósł tacę do kuchni pokładowej i powiedział:

- Wy skurwysyny, patrzcie tylko. To jest surowe. Macie dopiekać mięso, które podajecie w moim samolocie. Nie serwujcie ludziom surowego mięsa. Niech was szlag, jeśli jeszcze raz podacie niedopieczony stek w moim samolocie, skończycie obaj w Wietnamie!

Po czym rzucił tacę na podłogę i wybiegł z kuchni. Kilka minut później do kuchni przyszedł Valenti.

- Przepraszamy za obiad, panie Valenti - powiedział MacMillan.

- Macie jeszcze trochę słabo wysmażonej wołowiny? - spytał Valenti.

- Mnóstwo - odparł MacMillan.

- Dobra, on tu nie wróci. Już mu przeszło. Nie podawajcie mi dopieczonego mięsa.

Gerald F. Pisha, inny steward z Air Force One, opowiada, że raz, kiedy Johnsonowi nie spodobał się sposób, w jaki zmieszał mu drinka, rzucił kieliszek na podłogę.

- Znajdź kogoś, kto wie, jak się to przyrządza - zażądał.

Na swoim ranchu w Teksasie Johnson był jeszcze bardziej opryskliwy niż w Białym Domu.

- Na pewnej konferencji prasowej wyciągnął małego i odlał się stojąc bokiem do reporterów - opowiada D. Patrick O'Donnell, mechanik pokładowy na Air Force One. - Można było zobaczyć tryskający mocz. To było żenujące. Nie wierzyłem własnym oczom. To był prezydent Stanów Zjednoczonych, a odlewał się publicznie na frontowym trawniku.

Agent Secret Service przydzielony do Johnsona wspomina, że prezydent zabierał ważne osoby na przejażdżki po ranchu samochodem, który - o czym nie wiedzieli jego goście - był amfibią. Kiedy dojeżdżali do rzeki Pedernales wjeżdżał prosto w wodę. Pasażerowie byli przerażeni.

- Pewnego ranka o szóstej patrzę sobie jak słońce wstaje i słucham ptaszków, aż tu nagle słyszę hałas - opowiada agent, którego stanowisko znajdowało się przy drzwiach sypialni Johnsona. - Odwracam się, a tam człowiek, który ma największą władzę na świecie, odlewa się na tylnej werandzie. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz dostałem przydział do ochrony prezydenta, usłyszałem takie powiedzenie: "Kiedy LBJ jedzie na rancho, byki zwieszają głowy ze wstydu". Nie uwierzycie, jaką ten facet miał fujarę!

Jeden z byłych agentów był świadkiem konferencji prasowej, którą LBJ prowadził w Białym Domu, siedząc na kiblu. Zdjął gorset, za pomocą którego tuszował brzuch.

- Nie mogłem uwierzyć, że dzieją się takie rzeczy, ale dla ludzi, którzy go ochraniali to była codzienność - wspomina.

Po zabójstwie Roberta F. Kennedy'ego jednemu z agentów kazano obudzić Johnsona, żeby się spotkał z sekretarzem prasowym.

- Zapukałem do drzwi sypialni - opowiada agent. - Lady Bird powiedziała, żebym wszedł. "Jest w łazience", powiedziała. Zapukałem do drzwi łazienki. Johnson siedział na kiblu. Papier toaletowy był wszędzie. To było strasznie dziwne.

- Gdyby Johnson nie został prezydentem, trafiłby do zakładu dla obłąkanych - twierdzi były agent Richard Roth. Często to sobie powtarzał, kiedy miał służbę przy Johnsonie.

Johnson trzymał na ranchu masę pawi.

- Pewnego razu około północy jeden z tych pawi łaził po trawniku - opowiada David Curtis, który otrzymał czasowy przydział na rancho Johnsona. - Świecił księżyc i jeden z agentów chciał przepędzić ptaka. Wziął kamień, rzucił nim w pawia i trafił go prosto w głowę. Paw od razu padł.

Kiedy zastąpił go zmiennik, agent powiedział do kolegów:

- O Boże, zabiłem pawia. Jak sądzicie, co powinienem zrobić?

- Wszyscy byli zgodni, że przy takiej ilości pawi nikt nie zauważy braku jednego - opowiada Curtis. - Poradziliśmy mu, żeby zaciągnął ptaka nad rzekę i wrzucił do wody. Tak zrobił.

O świcie agenci zmienili się. Po chwili ktoś z nowej zmiany skontaktował się przez radio z punktem dowodzenia.

- Boże, musicie tu zaraz przyjść - powiedział. - Mamy tu pijanego pawia. Jest cały mokry i ledwie się wlecze, ale idzie w stronę domu.

Okazało się, że paw się ocknął i zdołał wydostać się z rzeki. Prezydent nigdy się nie dowiedział o tym zdarzeniu.

- Johnson był niezrównanym złodziejem - wspomina Gulley, jego doradca wojskowy w Białym Domu. - Wiedział, gdzie są pieniądze. Kazał nam założyć fundusz pod kryptonimem Green Ball. Rzekomo był to fundusz Departamentu Obrony, z którego miała być kupowana broń dla Secret Service. Wydawali tę forsę, na co tylko Johnson chciał. Na przykład na nowoczesne strzelby myśliwskie. Dostali je Johnson i jego kumple.

Równocześnie prezydent pozował na dusigrosza, który oszczędza pieniądze podatników. Ogłosił, że w ramach oszczędności kazał wyłączyć światła w damskiej toalecie w części Białego Domu przeznaczonej dla prasy.

Gulley wspomina, że kiedy Johnson opuścił urząd, potrzeba było przynajmniej dziesięć lotów, żeby przewieźć własność rządową na rancho prezydenta. O'Donnell, mechanik na pokładzie Air Force One, mówi, że odbył trzy takie loty, przewożąc, jak zrozumiał, rzeczy z Białego Domu na rancho Johnsona.

- Przewoziliśmy meble z Białego Domu - wspomina. - Brałem udział w niektórych misjach. Loty powrotne wypadały za dziesięć ósma albo za dziesięć dziewiąta wieczorem i wcześnie rano. Chyba zabrał nawet elektryczne łóżko ze szpitala wojskowego imienia Waltera Reeda. Wstyd.

Największym osiągnięciem Johnsona było złamanie oporu Południa w kwestii praw obywatelskich dla Afroamerykanów, jednak prywatnie zawsze mówił o nich "czarnuchy".

Po śmierci Johnsona agenci Secret Service pilnujący Lady Bird z zaskoczeniem stwierdzili, że choć miała w domu dużo zdjęć Johnsona ze sławnymi ludźmi, nie było ani jednego przedstawiającego go z Johnem Kennedym.

 

Szperacz

(Richard Nixon)

Prezydent Lyndon Johnson był nie do opanowania, natomiast Richard Nixon i jego rodzina byli najdziwniejszymi podopiecznymi Secret Service. Nixon - kryptonim Searchlight (Szperacz) - podobnie jak Johnson nie sypiał z żoną, ale w przeciwieństwie do swojego poprzednika, który konsultował się często z Lady Bird, w ogóle nie utrzymywał stosunków z Pat.

- Nigdy nie trzymał jej za rękę - mówi agent Secret Service. Towarzyszył kiedyś Nixonowi, Pat i ich dwóm córkom podczas partii golfa niedaleko ich domu w San Clemente w Kalifornii.

- W ciągu półtorej godziny Nixon nie powiedział ani słowa. W ogóle nie miał w zwyczaju rozmawiać, on tylko dyskutował. Zawsze kalkulował, zastanawiał się, jaki efekt wywrą jego słowa.

Choć ta informacja nigdy nie przeniknęła do mediów, Pat Nixon - kryptonim Starlight (Światło gwiazd) - była alkoholiczką, uwielbiała martini.

- Kiedy Nixon opuścił Biały Dom i zamieszkał w San Clemente, Pat niemal codziennie była pijana do nieprzytomności - wspomina agent przydzielony do Nixona. - Miała kłopoty z pamięcią.

- Pewnego dnia, w San Clemente, stałem z kolegą na zewnątrz. Nagle usłyszeliśmy szelest w zaroślach - opowiada inny agent. - Na pobliską plażę często trafiali emigranci, usiłujący dostać się do Stanów, więc nigdy nie było wiadomo, kto się kręci w pobliżu posiadłości. Kolega odbezpieczył broń i poszedł sprawdzić, co to za szelest. A to była Pat. Chodziła na czworakach po plaży i próbowała znaleźć dom.

- Pat miała ciężkie życie. Nixon prawie w ogóle z nią nie rozmawiał. Potrafił się zrelaksować tylko z przyjaciółmi: Bebe Rebozo i Bobem Abplanalpem. Często pili razem.

Nixon często spędzał czas z Abplanalpem na jego wyspie Grand Cay na Bahamach.

- Jeśli chodzi o jego aktywność fizyczną czy raczej jej brak, to jedynym sportem, który uwielbiał było łowienie ryb - wspomina agent. - Siadał z wędką na rufie siedemnastometrowego jachtu Abplanalpa. Załoga zakładała przynętę i rzucała haczyk, a Nixon tylko siedział i trzymał oburącz wędkę. Jeśli coś złapał, załoga to wyciągała i wkładała do wiadra. Nixon się tylko przyglądał.

- Podczas afery Watergate Nixon był bardzo przygnębiony - wspomina inny były agent. - Nie zachowywał się już jak prezydent. To Bob Haldeman, szef sztabu Nixona, rządził państwem.

Milton Pitts, właściciel kilku zakładów fryzjerskich w Waszyngtonie, strzygł Nixona w małej salce w suterenie zachodniego skrzydła Białego Domu.

- Nixon mówił bardzo mało - powiedział mi Pitts. - Chciał wiedzieć, co myślą ludzie. Mieliśmy tam telewizor, ale nigdy go nie włączał. Inni prezydenci zawsze to robili.

Podczas Watergate Nixon pytał Pittsa:

- I co dziś o nas mówią?

Fryzjer odpowiadał, że niewiele słyszał.

- Nie chciałem powtarzać plotek - tłumaczy. - Nie chciałem mu mówić nieprzyjemnych rzeczy. To był mój szef.

Pewnego dnia po południu Alexander Butterfield, który później ujawnił istnienie taśm Nixona, przyszedł się ostrzyc tuż przed prezydentem. Wskazał telewizor i powiedział:

- Zostaw włączony. Chcę żeby zobaczył, co nam robią.

- Ale kiedy prezydent wszedł do zakładu, nacisnął guzik i wyłączył telewizor - wspomina Pitts. - Powiedział: "I co dziś o nas mówią?". A ja na to: "Panie prezydencie, niewiele słyszałem".

- Skandal narastał, a Nixon popadał w paranoję - wspomina agent Secret Service. - Nie wiedział, w co wierzyć i komu ufać. Uważał, że ludzie okłamują go. Pod koniec sądził, że kłamią wszyscy.

Choć przed Watergate Nixon rzadko pił, zmieniło się to wraz z narastaniem napięcia. Zwykle wybierał martini albo drink Manhattan.

- Pił jednego drinka, może dwa - wspomina agent Secret Service. - Nie upijał się, ale widać było, że nie do końca nad sobą panuje. Po alkoholu był trochę bardziej zrelaksowany, mówił więcej i zaczynał się uśmiechać. To było zupełnie nie w jego stylu. Ale poprzestawał na dwóch drinkach co drugi wieczór. Pił zawsze po pracy, w domu. Nigdy nie pokazywał się pijany publicznie.

Pomimo wrzasków znanych z nagranych rozmów, prywatnie Nixon zachowywał się biernie, odseparował się od wszystkich i był dosyć pogodny. Po tygodniu spędzonym w Camp David wyszedł z domu wraz z Pat. Czekała na nich limuzyna, która miała ich podwieźć do Marine One, prezydenckiego helikoptera.

- Agenci Secret Service byli gotowi do drogi - wspomina jeden z ochroniarzy Nixona. - Kierowca wszystko sprawdził, wyregulował ogrzewanie. Nixon zatrzymał się, żeby powiedzieć coś do Pat, a wtedy kierowca przypadkowo nacisnął klakson. Nixon, sądząc, że to na niego, zawołał: "Już wsiadam!".

Pewnego dnia w San Clemente Nixon karmił psimi herbatnikami jednego ze swoich psów.

- Wziął herbatnik, popatrzył na niego, a potem go ugryzł - wspomina Richard Repasky, który miał wtedy służbę.

Nixon chodził na plażę w garniturze - wszystkie jego garnitury były granatowe - i w lakierkach. Latem upierał się, by palono w kominku. Pewnego wieczoru sam napalił, ale zapomniał otworzyć szyber.

- Dom wypełnił się dymem i natychmiast przybiegło dwóch agentów - opowiada były członek ochrony Nixona.

- Widzisz go? - spytał jeden drugiego.

- Nie, nie widzę tego sukinsyna - odparł drugi. Wtedy z sypialni dobiegł ich głos Nixona.

- Sukinsyn jest tutaj, próbuje znaleźć skarpetki do pary!

Jeden z agentów pamięta spotkanie Nixona z jeńcami uwolnionymi z Wietnamu, które odbyło się przed domem w San Clemente.

- Jeden z jeńców namalował kilka, całkiem niezłych moim zdaniem, scenek z obozu w Hanoi. Podarował Nixonowi wielki portret jeńców. Wieczorem, kiedy wszyscy już się rozeszli, Nixon ruszył do domu. To była ciepła noc. Jego asystent zapytał: "A co mam zrobić z tym obrazem? Zanieść go do domu?". "Postaw go w garażu" - nakazał Nixon. - "Nie chcę go oglądać".

Agent pokręcił głową i pomyślał: "Uśmiechałeś się i podawałeś tym ludziom ręce, a tak naprawdę nic cię nie obchodzą. Grzeczność była tylko na pokaz".

- Codziennie, od poniedziałku do piątku, Nixon wychodził z domu punktualnie za pięć trzynasta, żeby grać w golfa - wspomina Dale Wunderlich, były agent z ochrony prezydenta. - Grał w golfa, nawet gdy lało.

Czasami chodził z nim grać jego zięć, David Eisenhower, wnuk byłego prezydenta, Dwighta Eisenhowera. Zdaniem agentów młody Eisenhower był największą łamagą, jakiej przyszło im pilnować. Nixon podarował mu na gwiazdkę grill ogrodowy i obaj usiłowali rozpalić go w domu, żeby upiec steki. Po chwili Eisenhower zawołał Wunderlicha i powiedział, że grill nie chce się rozpalić.

- Nasypał brykietów i usiłował podpalić, ale nie użył podpałki - wyjaśnia Wunderlich.

- Znasz się na bramach garażowych? - spytał Eisenhower innego agenta. - Potrzebuję pomocy. Mam ją od dwóch lat, ale światło w garażu się nie zapala. Czy nie powinno się włączać automatycznie?

- Może żarówka jest przepalona? - zasugerował agent.

- Serio? - zdziwił się David.

Agent sprawdził. W lampie w ogóle nie było żarówki.

- Pilnowaliśmy Davida Eisenhowera, kiedy prezydent dostawał masę pogróżek, a on uczęszczał wtedy do George Washington University Law School w Waszyngtonie - opowiada były agent. - Jeździł czerwonym pinto. Raz wyszedł z zajęć i pojechał do Safeway w Georgetown. Zaparkował i zrobił zakupy. Obok niego zaparkowała kobieta w innym czerwonym pinto. Po czterdziestu pięciu minutach Eisenhower wyszedł ze sklepu i włożył zakupy do jej samochodu. Przez dobre dwie minuty próbował go odpalić. Tymczasem kobieta wyszła ze sklepu i zaczęła krzyczeć: "Co ty robisz w moim samochodzie?".

- To mój samochód - on na to. - Tylko nie mogę zapalić. Kobieta zagroziła, że wezwie policję. Wreszcie wysiadł, a ona odjechała.

- Był zupełnie zdezorientowany - wspomina agent. - Popatrzył na nas bezradnie, a my pokazaliśmy mu jego samochód. Wtedy wsiadł i odjechał jak gdyby nigdy nic.

Później Eisenhower kupił sobie nowego oldsmobile'a i planował nim przejechać z Kalifornii do Pennsylvanii, żeby odwiedzić babcię, Mamie Eisenhower, której nadano kryptonim Springtime (Wiosenny czas). W Phoenix samochód się zepsuł. Eisenhower wezwał miejscowego mechanika, a ten obiecał naprawić wóz na rano. David spędził noc w motelu, a rano poszedł do warsztatu, gdzie odstawiono jego samochód. Mechanik powiedział mu, że załatwił problem. W samochodzie skończyła się benzyna i trzeba było zatankować.

Pod koniec prezydentury Nixona jego wiceprezydenta, Spira Agnewa, oskarżono o przyjęcie łapówek na kwotę o łącznej wysokości 100 000 dolarów. Miał je przyjąć, kiedy był urzędnikiem stanowym w Marylandzie i później, kiedy był już wiceprezydentem. Agnew złożył nolo contendere *[Nolo contendere - przyjęcie kary bez przyznawania się do winy.] i zgodził się zrezygnować z urzędu, co też uczynił 10 października 1973 roku.

Nigdy nie wyszło na jaw, że Agnew, człowiek żonaty, afiszujący się przywiązaniem do wartości rodzinnych i nie kryjący pogardy dla liberalnej prasy, podczas urzędowania miewał romanse. Pewnego ranka, pod koniec 1969 roku poprosił swoją ochronę, złożoną z pięciu agentów, by zawieźli go do eleganckiego waszyngtońskiego hotelu St. Regis przy Szesnastej ulicy.

- Wprowadziliśmy go tylnym wejściem i zaprowadziliśmy do pokoju na czwartym piętrze - mówi jeden z agentów. - Poprosił, żebyśmy go zostawili samego na trzy godziny. Dowódca zmiany zrozumiał, że wiceprezydent ma romans.

Agenci czekali w parku Lafayettea, dwie przecznice od hotelu, na przeciwko wejścia do Białego Domu. Potem wrócili do hotelu odebrać wiceprezydenta.

- Sprawiał wrażenie zawstydzonego - wspomina były agent. - Zostawiając go samego w niezabezpieczonym miejscu, naruszyliśmy zasady bezpieczeństwa. Dla agentów to było żenujące, bo ułatwialiśmy mu zdradę małżeńską. Czuliśmy się jak stręczyciele. Nie mogliśmy potem spojrzeć w oczy jego żonie.

Agnew miał też romans z ciemnowłosą, zgrabną kobietą, należącą do jego personelu. Kiedy miał nocować w hotelu, Secret Service musiał pilnować, żeby dostawała pokój obok. Była w wieku córek Agnewa.

To właśnie Agnew - który był w dobrych stosunkach ze swoją ochroną - obawiał się o to, co będą o nim mówić publicznie. A sprawy mają się tak, że choć agenci uwielbiają się wymieniać historyjkami o swoich podopiecznych, z zasady poza własnym gronem o tym nie rozmawiają - milczą jak agenci CIA czy FBI. Secret Service wymaga, by nie ujawniali informacji o prywatnym życiu osób, które ochraniają, ponieważ obawia się, że w przeciwnym wypadku osoby te nie dopuszczą do siebie agentów, w obawie o swoją prywatność.

Cóż, osoby ubiegające się o wysokie stanowisko zamiast martwić się o to, jakie szczegóły z ich prywatnego życia mogą wyjawić agenci ochrony, powinny być gotowe na to, że będą uważnie obserwowane i pamiętać, że właśnie dlatego nie mogą robić prywatnie rzeczy, które mogłyby zepsuć ich wizerunek publiczny. Zamiast oczekiwać, że Secret Service będzie tuszować ich skandale, tacy ludzie powinni raczej wycofać się z życia publicznego, tym bardziej, że potajemny romans prezydenta czy wiceprezydenta stanowi zachętę do szantażu. Jeśli romans nawiąże niższy urzędnik federalny, odmawia mu się dostępu do tajnych informacji.

- Jeśli chcesz dostać tę robotę, musisz być osobą, która wytrzyma ciągłą obserwację i być przygotowany na prowadzenie życia pod nadzorem - mówi były agent Secret Service Clark Larsen.

- Agenci z ubolewaniem kręcą głowami na myśl o tym wszystkim, co słyszą i widzą na co dzień. Ze zdziwieniem obserwujemy, jak wielką wiarę ludzie pokładają w osobach publicznych - mówi były agent Secret Service. - Nie zdają sobie sprawy, że politycy są chyba gorsi niż przeciętni obywatele - dodaje. - Amerykanie mają takie wyidealizowane wyobrażenie o prezydenturze i cnotach, jakimi powinien się on odznaczać, no wiesz, uczciwość i tak dalej. W większości przypadków nie ma to nic wspólnego z prawdą. Wady prezydenta odbijają się na jego osiągnięciach. A my zakładamy klapki na oczy i udajemy, że nie widzimy tych słabości.

Paskudny charakter niektórych prezydentów np. Nixona czy Johnsona wpływał na błędne decyzje, a te przełożyły się na aferę Watergate i ciągnącą się bez końca, beznadziejną wojnę w Wietnamie, która nie była konieczna do zapewnienia bezpieczeństwa Stanom Zjednoczonym. Wyborcy zapominają, że prezydenci są przede wszystkim ludźmi. Jeśli są źli i niezrównoważeni, jeśli są hipokrytami, wpływa to na ich decyzje i sposób sprawowania urzędu.

Gdyby kandydat do pracy na stanowisku elektryka czy hydraulika przedstawił dossier, z którego wynikałoby, że postępuje nieetycznie i jest notorycznym kłamcą jak Johnson czy Nixon, nikt nie chciałby go zatrudnić. Jednak wyborcy często nie dostrzegają złych cech charakteru prezydentów oraz innych polityków i dają się nabrać na ich umiejętności aktorskie prezentowane przez nich w telewizji.

Nikt nie może sobie wyobrazić presji, jaka wiąże się ze sprawowaniem urzędu Prezydenta Stanów Zjednoczonych i tego, jak łatwo władza demoralizuje. Stać na czele najsilniejszego kraju na świecie, móc w każdej chwili wsiąść na pokład Air Force One i polecieć w dowolne miejsce, móc spełnić niemal każde swoje marzenie, podejmować decyzje, które wypływają na życie milionów ludzi, to niezwykle upajające doświadczenie. Tylko człowiek o niezwykle silnej osobowości i mocnym kręgosłupie moralnym potrafi sobie z tym poradzić. Zwykłe zaproszenie na przyjęcie do Białego Domu czy głos sekretarki oznajmiającej "dzwoni Biały Dom" wywierają na ludzi tak wielki efekt, że prezydenci i pracownicy Białego Domu muszą sobie ciągle przypominać, że są śmiertelni.

Nic nie jest równie upajające jak fakt zamieszkania w stutrzydziestodwupokojowym Białym Domu. Tu służba, gotowa zaspokoić każdą zachciankę prezydenta, jest zawsze na skinienie ręki. Praniem, sprzątaniem i zakupami zajmuje się personel. Kucharze przygotowują posiłki w trzech kuchniach, wszystkie potrawy mogą konkurować jakością i wyglądem z daniami serwowanymi w najlepszych restauracjach.

Jeśli członkowie rodziny prezydenta chcą codziennie jeść śniadanie w łóżku - jak to robił Lyndon Johnson - nie ma problemu. Cukiernicy są w stanie przygotować wszystko, od ciasteczek świątecznych po czekoladowe eklery. Jeśli rodzina prezydenta ma na to ochotę, może codziennie urządzać przyjęcia. Rzadko odrzuca się ich zaproszenia, pisane ręcznie przez pięciu kaligrafów. Prezydent ma do wyboru zastawy stołowe zamówione przez swoich poprzedników. Może na przykład wybrać zastawę Reagana z czerwoną obwódką i złoceniem wokół niej albo tę ze wzorem Johnsonów, malowaną w delikatne polne kwiaty i z prezydencką pieczęcią.

We wszystkich pokojach stoją świeże kwiaty, a z okien rozciąga się piękny widok - między innymi na ogród różany i ogród Jacqueline Kennedy.

- Mieszkanie w Białym Domu to próba charakteru - mówi Bertram S. Brown, psychiatra, który stał na czele Państwowego Instytutu Zdrowia Psychicznego i był doradcą prezydenta Johna F. Kennedy'ego, a także leczył wielu czołowych polityków Waszyngtonu i doradców Białego Domu - albo buduje, albo wypacza charakter. Niewielu uczciwych ludzi ma ochotę wdawać się w wyczerpujące kampanie prezydenckie, polegające głownie na obrzucaniu się błotem. Wielu z tych, którzy startują, pragnie tylko sławy. To płytcy ludzie pozbawieni zasad, którzy po prostu chcą zostać wybrani. Nawet jeśli ktoś jest zrównoważony, to kiedy zostaje prezydentem musi rozwiązać poważny problem: jak pozostać skromnym, uczciwym człowiekiem, sprawując najwyższy urząd w kraju i będąc otoczonym przez patologiczne otoczenie, które traktuje cię jak cesarza. To prawdziwa siła charakteru człowieka, a nie jego przeszłe dokonania, decyduje czy prezydentura zakończy się sukcesem czy klęską. Stąd, jeśli prezydent nie ma z natury dobrego charakteru, niszcząca moc urzędu i ciągłych pochlebstw w sposób nieunikniony prowadzi do katastrofy. Z tego powodu wyborcy powinni mieć prawo wiedzieć, jacy naprawdę są ich przywódcy.

 

Klucz patentowy

(Gerald Ford)

Agenci Secret Service są zgodni co do tego, że - w przeciwieństwie do Richarda Nixona - Gerald Ford - kryptonim Passkey (Klucz patentowy) - to uczciwy człowiek, który ceni ich pracę. Zaskoczyło ich jednak skąpstwo byłego prezydenta. Wspominają jego wyjazdy z Białego Domu:

- Chciał mieć co rano w hotelu gazetę i szedł ją sobie kupić - opowiada przydzielony Fordowi agent. - I tak się zawsze składało, że nie miał przy sobie pieniędzy. Jeśli nie było przy nim nikogo z jego sztabu, prosił o pieniądze agentów.

Ford zameldował się kiedyś w stylowym hotelu Pierre w Nowym Jorku. Chłopiec hotelowy załadował na wózek jego walizki i zawiózł do pokoju.

- Potem wyszedł z pokoju, trzymając w ręku banknot jednodolarowy i klął po hiszpańsku - wspomina były agent.

A tak było w Rancho Mirage, gdzie Ford zamieszkał po opuszczeniu Białego Domu:

- Chodził na golfa do ekskluzywnego klubu, w którym standardowy napiwek dla chłopaka noszącego kije wynosi od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu dolarów - wspomina inny agent. - Ford zawsze dawał jednego dolara, o ile w ogóle dał napiwek.

5 września 1975 roku dwudziestosześcioletnia Lynette Squeaky Fromme, wyciągnęła colta kaliber .45 i pociągnęła za spust, kiedy prezydent Ford witał tłum zebrany przed Senator Hotel w Sacramento w Kalifornii. Świadkowie twierdzą, że Ford nagle zamarł i zrobił się szary na widok broni wycelowanej w niego z niewielkiej odległości.

- Wśród lasu wyciągniętych rąk zobaczyłem dłoń trzymającą pistolet - wspominał potem Ford.

Agent Secret Service Larry Buendorf już wcześniej zwrócił uwagę na kobietę przesuwającą się w ślad za prezydentem. Kiedy Fromme pociągnęła za spust, Buendorf rzucił się w stronę Forda, żeby go osłonić, po czym złapał za broń i przewrócił kobietę na ziemię. Później ustalono, że Fromme odwiodła kurek, ale w komorze nie było naboju. W bębnie znajdowały się cztery naboje. Napastniczka twierdziła później, że celowo usunęła nabój z komory i pokazała agentom, że znajdował się on u niej w domu.

Fromme była uczennicą Charlesa M. Mansona, którego skazano za rytualny mord na aktorce Sharon Tate i sześciu innych osobach. Na dwa miesiące przed próbą zamachu wydała oświadczenie, że otrzymywała listy od Mansona, w których o swoje uwięzienie oskarżał Nixona.

Siedemnaście dni po tym incydencie Ford wychodził z St. Francis Hotel w San Francisco, kiedy Sara Jane Moore, czterdziestopięcioletnia aktywistka polityczna, strzeliła do niego z rewolweru kaliber .38 z odległości dwunastu metrów. Na odgłos strzału Ford obejrzał się zdumiony. Zbladł i nogi się pod nim ugięły.

Oliver Sipple, niepełnosprawny komandos, weteran z Wietnamu, stał tuż koło zabójczyni. Podbił jej rękę kiedy wypaliła. Ford pochylił się i kula przeleciała ponad metr nad jego głową. Odbiła się od ściany hotelu i lekko raniła taksówkarza.

Agenci Secret Service Ron Pontius i Jack Merchant szybko powalili Moore na chodnik i aresztowali ją. Wśród krzyków tłumu agenci pospiesznie wepchnęli całego i zdrowego Forda na podłogę limuzyny, osłaniając go własnymi ciałami.

Przez ponad trzy godziny Moore czekała na Forda przed hotelem. Ubrana była w luźne spodnie i niebieski płaszcz przeciwdeszczowy. Przez cały czas stała z rękami w kieszeniach. Agenci zwykle proszą ludzi, by wyjęli ręce z kieszeni, ale tym razem nie zauważyli jej w tłumie.

Moore to jedyna osoba, która jeszcze przed próbą zamachu figurowała w bazach Secret Service jako potencjalnie groźna. Dwa dni przed zamachem zadzwoniła na policję w San Francisco i oświadczyła, że ma broń i że zamierza "sprawdzić" system ochrony prezydenta. Następnego dnia policja przesłuchała ją i skonfiskowała broń.

Jej dane przekazano Secret Service. Agenci przesłuchali ją przeddzień wizyty Forda, uznali jednak, że nie stanowi zagrożenia uzasadniającego nadzór podczas prezydenckiej wizyty. Jak wiadomo, ocena intencji potencjalnych zamachowców nie jest nauką ścisłą. Później wyszło na jaw, że Moore następnego dnia rano kupiła nową broń.

Agenci zadawali sobie pytanie, czy to przypadkiem nie ich przesłuchanie skłoniło ją do próby zamachu.

- Dajemy osobom psychicznie chorym, potencjalnym zamachowcom, poczucie, że są ważni i wtedy oni dochodzą do wniosku, że powinni dokonać zamachu - mówi agent Secret Service. - Normalna osoba pomyślałaby raczej: "O rany! Mogą mnie aresztować".

Incydent, który zdarzył się w następnym miesiącu przekonał Forda, że ciąży na nim fatum. 14 października 1975 roku kawalkada prezydencka wracała na lotnisko po przemówieniu, które Ford wygłosił podczas zbierania funduszy dla partii republikańskiej w Hartford w stanie Connecticut. Boczne ulice mieli zamykać policjanci na motocyklach i zmieniać się co drugą przecznicę. Kiedy kawalkada dotarła do wąskiej przecznicy, motocyklistów już nie było. Dziewiętnastoletni James Salamites wjechał na zielonym świetle na skrzyżowanie. Jego buick uderzył w limuzynę prezydenta.

Andrew Hutch, kierowca z Secret Service, skręcił gwałtownie w lewo. Manewr złagodził uderzenie, ale Ford spadł na podłogę. Limuzyna miała wgięty zderzak. Agenci Secret Service wyjęli broń, otoczyli buicka i wyciągnęli roztrzęsionego kierowcę.

- Spojrzałem na ten drugi samochód, a z okna patrzył na mnie prezydent Ford. Od razu go rozpoznałem. Nie mogłem w to uwierzyć - wspomina Salamites.

Początkowo agenci byli pewni, że stłuczka była próbą zamachu na prezydenta, ale po kilku godzinach przesłuchania wypuszczono Salamitesa. Policja z Hartford uznała, że nie był winny zderzenia.

Prasa przedstawiała Forda jako tępaka i ofermę, jednak agenci twierdzą, że to nieprawda. Kiedy studiował na uniwersytecie stanowym w Michigan był cenionym futbolistą. Ponadto świetnie jeździł na nartach, co denerwowało agentów, którzy nie mogli za nim nadążyć, aż wreszcie przydzielili do jego ochrony światowej klasy narciarza. Agent jeździł tyłem i machał, kiedy prezydent próbował go dogonić.

- Ford był bardzo wysportowany - mówi Dennis Chomicki, jeden z jego agentów. - Codziennie pływał, dobrze grał w golfa i był doskonałym narciarzem.

Pewnego dnia, już po zakończeniu prezydentury, w Palm Springs w Kalifornii Ford przypadkowo wjechał wózkiem golfowym w elektryczną tablicę rozdzielczą na ścianie szopy, gdzie ładowano akumulatory wózków.

- Cała tablica zerwała się i spadła na wózki - wspomina Chomicki. - Ford był wściekły. Popatrzył na mnie i powiedział: "Wiesz, po tylu latach okazało się, że jednak mieli rację. Wszyscy dziennikarze pisali, że jestem niezdarny i to prawda. Jestem, kurna, niezdarnym sukinsynem". I odszedł.

* * *

W przeciwieństwie do wielu prezydentów, Ford nigdy nie wdawał się w romanse. Dopóki w maju 1987 roku "The Miami Herald" nie ujawniło romansu Gary'ego Harta z Donną Rice, dopóty media nie zajmowały się skokami w bok prezydentów i kandydatów na prezydentów. Dziennikarze zawsze wiedzieli o prezydenckich romansach, ale kryli mieszkańców Białego Domu. Jednak hipokryzja i lekkomyślność polityków angażujących się w pozamałżeńskie związki dużo mówią o ich charakterach, które wyborcy powinni znać i brać pod uwagę.

Jak na ironię, "The Miami Herald" przełamało zmowę milczenia tylko dlatego, że jeden z dziennikarzy, Tom Fiedler, napisał artykuł w obronie Harta, głównego kandydata z ramienia partii demokratycznej, któremu zarzucano uganianie się za kobietami. Pewna czytelniczka, która nie chciała podać nazwiska, zadzwoniła do Fiedlera i powiedziała, że się z nim nie zgadza. Poinformowała, że jej przyjaciółka, która pracuje w Miami jako modelka, leci w piątek 1 maja do Waszyngtonu, żeby spędzić weekend z Hartem. Opisała ją jako atrakcyjną blondynkę.

Fiedler, reporter Jim McGee i dziennikarz śledczy Jim Savage przejrzeli rozkład lotów i wytypowali najbardziej prawdopodobny wieczorny samolot do Waszyngtonu. McGee poleciał nim i naliczył kilka kobiet odpowiadających rysopisowi. Jedna miała charakterystyczną, błyszczącą torebkę. Kiedy wylądowali w Waszyngtonie, zniknęła w tłumie.

McGee pojechał taksówką do domu kandydata na prezydenta i ujrzał tę samą kobietę z błyszczącą torebką, wychodzącą z Hartem z jego domu. W sobotę do McGee ego przyłączyli się Savage i Fiedler. Przez następną dobę razem obserwowali dom. Kiedy Hart ich zauważył, podeszli do niego i zapytali o piękną, młodą kobietę, przebywającą w jego domu.

Zaprzeczył, jakoby ktoś u niego był. - Nie jestem związany z osobą, którą śledzicie - zapewnił. Określił kobietę jako "przyjaciółkę przyjaciółki" która przyleciała do Waszyngtonu, żeby odwiedzić znajomych.

Tego wieczoru, kiedy opisano już historię, choć bez identyfikacji głównej bohaterki, Savage, Fiedler i McGee spotkali się z waszyngtońskim kolegą Harta, który poznał go z Donną Rice. Savage wyjaśnił, że próby zidentyfikowania tej kobiety mogą wywołać w prasie istną gorączkę i że w interesie Harta leży podanie jej personaliów. Historia została opublikowana w "The Miami Herald" w niedzielę 3 maja. Tego ranka rzecznik prasowy Harta poinformował agencję Associated Press, że tajemnicza kobieta nazywa się Donna Rice.

W tym samym dniu "The New York Times" opublikował artykuł, w którym cytował zaprzeczenia Harta. Hart wzywał reporterów, by go śledzili. "To będzie nudne zajęcie" - zapewniał. Zaprzeczył romansowi z Rice, ale CBS wyemitowało amatorski film wideo, ukazujący ich razem na pokładzie luksusowego jachtu Monkey Business w Bimini. CBS podało, że Rice, której nazwiska nie ujawniono, zeszła z pokładu, by wziąć udział w konkursie "Gorące ciała" w pobliskim barze. "National Enquirer" opublikował zdjęcia Rice, siedzącej na kolanach Harta na jachcie. Hart zmuszony był zrezygnować z ubiegania się o fotel prezydenta. Padł ofiarą własnych kłamstw i arogancji.

To jednak nie wszystko. Według byłego agenta Secret Service, przydzielonego do jego ochrony, jeszcze przed poznaniem Rice, Hart spotykał się w Los Angeles z pięknymi modelkami i aktorkami, co ułatwiał mu jeden z jego politycznych doradców, aktor Warren Beatty.

- Warren Beatty dawał mu klucz do swojego domu przy Mulholland Drive, położonego niedaleko domu Jacka Nicholsona - mówi agent. Beatty aranżował spotkania Harta z dwudziestolatkami - "dziesiątkami" jak je określał agent - w swoim domu.

- Hart mówił: "Spodziewamy się gości" - wspomina były agent. - Jeśli było ciepło, dziewczyny zakładały bikini i wskakiwały do podgrzewanej wanny na tyłach domu. W wannie często zdejmowały staniki. Potem wchodziły do domu. Zostawały do późna, a nierzadko wychodziły dopiero nad ranem. Beatty był kawalerem, ale Hart ubiegał się o fotel prezydenta i był żonaty.

- Czasami były z nim dwie lub trzy dziewczyny - opowiada agent. - Mówiliśmy: "Idzie dziesiątka. Idzie dziewiątka. Widzieliście? Dajecie wiarę?". Harta to nie obchodziło. Był jak dzieciak w sklepie ze słodyczami.

Gayle Samek, jego rzeczniczka, powiedziała:

- Senator Hart woli skupiać się na teraźniejszości niż na przeszłości, więc bez komentarza.

 

Diakon

(Jimmy Carter)

Secret Service uważał Richarda Nixona za najdziwniejszego z ostatnio urzędujących prezydentów, natomiast Jimmy Carter był przez nich najmniej lubiany. Jeśli prawdziwy charakter człowieka objawia się w tym, jak traktuje ludzi sobie podległych, Carter był człowiekiem o fatalnym charakterze. Traktował z pogardą pracowników Białego Domu, którzy mu pomagali i strzegli go.

- Kiedy Carter się tu zjawił, nie chciał, żeby funkcjonariusze i agenci patrzyli na niego albo odzywali się do niego, kiedy szedł do biura - mówi Nelson Pierce, asystent mistrza ceremonii Białego Domu. - Nie chciał, żeby zwracali na niego uwagę, kiedy przechodził. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego. Nie chodził przecież do Gabinetu Owalnego bez butów czy w szlafroku.

- Nigdy nie odzywamy się pierwsi. Odpowiadamy tylko, gdy ktoś się do nas zwróci - mówi Fred Walzel, był szef Służby Mundurowej Secret Service. - Carter narzekał, że nie chce, żeby funkcjonariusze się z nim witali.

Agent John Piasecky przez trzy i pół roku przydzielony był do ochrony Cartera, w tym przez siedem miesięcy prowadził prezydencką limuzynę. Twierdzi, że przez cały okres służby prezydent nie odezwał się do niego ani razu. Jednocześnie Carter publicznie pozował na zwykłego człowieka, który sam nosi swój bagaż podczas podróży. Jak się okazuje, robił to tylko na pokaz. W 1976 roku podczas kampanii wyborczej, tylko przy prasie, sam nosił swój bagaż, a gdy nie było dziennikarzy, musieli to robić agenci Secret Service.

- Carter kazał nam nosić bagaże na lotniskach - mówi były pracownik służb John F. Collins. - Nie należało to jednak do naszych obowiązków i wreszcie przestaliśmy to robić. Pewnego razu otworzyliśmy bagażnik, ale - ponieważ prezydent nie wyjął swoich walizek - po chwili zatrzasnęliśmy samochód, zostawiając bagaż w środku. Carter został bez ubrań na całe dwa dni.

Jako prezydent Carter robił z bagażem jeszcze więcej numerów.

- Kiedy podróżował, wsiadał do helikoptera i leciał do Air Force One, stojącego w bazie lotniczej Andrews - mówi były agent Secret Service. Clifford R. Baranowski. - Podwijał rękawy i niósł na ramieniu pustą torbę, żeby ludzie myśleli, że sam nosi swój bagaż.

- Chciał, żeby wszyscy widzieli, że sam wyciąga torbę z bagażnika limuzyny, ale ona zawsze była pusta - opowiada inny przydzielony do niego agent. - Zupełnie pusta. To wszystko było tylko na pokaz.

W pierwsze Boże Narodzenie swojej prezydentury Carter wyszedł po gazety na ganek domu w Plains w Georgii. Zamiast życzyć Wesołych Świąt agentowi Secret Service, który stał na stanowisku, zignorował go zupełnie. Po powrocie z kościoła i bożonarodzeniowym lunchu żona Cartera, Rosalynn, oddała resztki jedzenia ich syjamskiemu kotu. Jak opowiada Collins, agenci zaprzyjaźnili się wcześniej z bezpańskim terrierem Jack Russell, którego nazywali Delfin. To imię pasowało do kryptonimów Carterów, które wszystkie zaczynały się na "D".

W to pamiętne Boże Narodzenie Delfin rzucił się na jedzenie i odepchnął kota prezydenckiej pary. Jak opowiada agent, który widział całe zajście, Carter chwycił piłę - taką, jakich używa się do ścinania drzew - i zaatakował nią psa.

- Carter wziął piłę ze stosu drewna leżącego koło patio i na oczach członków rodziny - była wśród nich również jego matka, pani Lillian - próbował zabić psa. Delfin był rzecz jasna dużo szybszy od Cartera. Myślał, że to zabawa i zaczął uciekać przed prezydentem-elektem. Wówczas Carter wezwał dowódcę zmiany i zażądał, żeby usunąć psa z Plains. Secret Service przekazał go korpusowi prasowemu, przydzielonemu do Cartera.

Co niezwykłe, Carter odmawiał pełnienia najważniejszej funkcji, jaka spoczywa na prezydencie - trwania w gotowości do natychmiastowej reakcji na atak nuklearny.

- Gdy wyjeżdżał na wakacje, nie życzył sobie w Plains czarnej teczki z "nuklearnym przyciskiem" - opowiada agent służb. - W Plains nie było gdzie nocować. Wojsko chciało tam postawić przyczepę, ale on się nie zgodził, więc adiutant z czarną teczką musiał mieszkać w Americus, piętnaście minut drogi od domu Cartera.

W razie ataku nuklearnego Carter nie mógłby zareagować natychmiastowym kontratakiem. Musiałby najpierw wezwać adiutanta z Americus, a ten dotarłby do Plains zaledwie pięć minut przed uderzeniem pocisków wroga w Stany Zjednoczone. - Facet musiałby przejechać dziesięć mil - mówi agent. - Carter nie chciał, żeby ktoś mu przeszkadzał w jego posiadłości. Pragnął zachować prywatność. Naprawdę był inny niż jego poprzednicy.

Za pośrednictwem swojego prawnika Terrence'a B. Adamsona Carter zaprzeczył, jakoby nie zgadzał się na przechowywanie czarnej teczki w pobliżu Plains i twierdził, że to nieprawda, iż polecił funkcjonariuszom mundurowym, by nie mówili mu "dzień dobry" w Białym Domu. Jednak Bill Gulley, któremu jako szefowi biura wojskowego Białego Domu, podlegała ta sprawa, potwierdził, że Carter nie godził się na obecność adiutanta w Plains.

- Próbowaliśmy ustawić koło Plains przyczepę kempingową dla lekarza i adiutanta z "nuklearną walizką", ale Carter na to nie pozwolił - mówi Gulley. - Nic go to nie obchodziło.

Carter - kryptonim Deacon (Diakon) - był humorzasty i podejrzliwy.

- Kiedy był w złym humorze, lepiej było nic mu nie przynosić - opowiada były agent. - Miał takie formalne podejście do wszystkiego, jakby chciał każdemu udowodnić, kto jest szefem i jakby nikomu nie ufał. Publicznie szeroko się uśmiechał, ale w Białym Domu to był zupełnie innym człowiekiem.

- Widywałem uśmiech na twarzy Cartera jedynie w obecności kamer - twierdzi były agent George Schmalhofer, który przez pewien czas pełnił służbę w ochronie prezydenta.

- Carter mówił: "Ja tu rządzę, wszystko ma być po mojemu" - opowiada inny były agent. - Próbował kierować wszystkim najdrobniejszymi sprawami. Takie mikrozarządzanie. Trzeba go było pytać o zgodę, jeśli chciało się skorzystać z kortu tenisowego. To było śmieszne.

Pewnego dnia Carter zauważył wodę lejącą się z zakratowanego otworu przed Białym Domem.

- To był awaryjny system zasilania - wyjaśnia William Cuff, zastępca szefa biura wojskowego Białego Domu. - Carter się tym zainteresował i zaczął kontrolować działanie systemu. Łaził i wszystko sprawdzał. Codziennie zadawał pytania asystentowi: Ile to kosztuje? Czy wszystko jest potrzebne? Kiedy to się włącza? Który przycisk jest do czego?

Na konferencji prasowej Carter zaprzeczył, jakoby pracownicy Białego Domu musieli go prosić o zgodę na korzystanie z kortu tenisowego. Tak naprawdę jednak, nawet kiedy podróżował Air Force One, domagał się, by agenci przebywający w Białym Domu prosili go o zgodę na grę na korcie.

- To prawda z tymi kortami tenisowymi - mówi Charles Palmer, były szef personelu pokładowego na Air Force One. Ponieważ asystenci bali się przekazywać Carterowi wiadomość z taką prośbą, Palmer często musiał to robić osobiście. - Prezydent z samolotu decydował, kto może grać na korcie, a kto nie - opowiada. - Ludzie zwykle korzystali z kortów, kiedy prezydenta nie było w mieście. Jeśli Carter był w złym humorze, asystenci mówili jeden do drugiego: "Ty mu zanieś wiadomość". Kiedy prezydent miewał złe dni, nikt nie chciał z nim rozmawiać. Wszyscy mówili: "Mam wiadomość dla prezydenta, ale nie chcę, żeby na mnie wrzeszczał".

Palmer twierdzi również, że Carter rozkoszował się tym, że ma władzę. Czasami celowo opóźniał odpowiedź i mówił, że da znać później, czy wyraża zgodę na korzystanie z kortów.

- A czasami patrzył na mnie, uśmiechał się i mówił: "powiedz im, że się zgadzam". Czułem, że on to uważa za sprawę wielkiej wagi. Nie rozumiem, dlaczego tak było.

Na początku prezydentury Carter oświadczył, że Biały Dom będzie "trzeźwy" Za każdym razem, kiedy wydawano przyjęcie państwowe, informowano dziennikarzy, że zostanie na nim podane wyłącznie wino.

- Carterowie to byli najwięksi obłudnicy na świecie - mówi Gulley. - Dostaliśmy informację, żeby się pozbyć całego alkoholu. Miało go nie być ani w Air Force One, ani w Camp David, ani w Białym Domu. Przekazali nam ją bliscy współpracownicy rodziny Carterów.

Gulley powiedział wojskowym z Białego Domu, żeby ukryli alkohol i poczekali, co będzie dalej.

- Pierwszej niedzieli, którą Carterowie spędzili w Białym Domu, dostałem telefon z kuchni: "Chcą dostać krwawą mary przed pójściem do kościoła. Co robić?" Odparłem: "Znajdź alkohol i im zanieś".

- Za Cartera nigdy tak naprawdę nie zrezygnowaliśmy z alkoholu - mówi Palmer. - Czasami prezydent pił martini albo piwo Michelob Light.

Natomiast Rosalynn - kryptonim Dancer (Tancerka) - wolała drinki Screwdriver, czyli wódkę z sokiem pomarańczowym.

Lillian Carter, matka prezydenta, zadała kłam deklaracjom syna. W wywiadzie dla "The New York Timesa" z 1977 roku powiedziała, że choć oficjalnie Biały Dom jest "trzeźwy", kiedy tam przebywała, każdego południa dostawała szklaneczkę bourbona.

- Pewnego wieczoru powiedziała do jednego z kamerdynerów: "Przywykłam do odrobiny alkoholu przed pójściem spać. Czy możesz mi zorganizować co wieczór troszeczkę brandy?" - mówi Shirley Bender, gospodyni Białego Domu.

Kiedy wiceprezydent Walter "Fritz" Mondale odwiedził po raz pierwszy Cartera w Plains, pani Lillian zapukała do drzwi pawilonu, w którym Secret Service miał swój punkt dowodzenia.

- Otworzyłem drzwi i zobaczyłem panią Lillian z papierową torbą w ręku, w której były dwa sześciopaki piwa - mówi David Curtis, agent przydzielony do ochrony Mondale'a.

- Mam coś dla was, chłopcy - powiedziała. - Tylko nic nie mówcie Jimmy'emu.

- Doceniam Pani gest, pani Lillian, ale nie możemy tego przyjąć - odparł Curtis.

Kiedy Carter przebywał w Białym Domu, codziennie demonstracyjnie szedł do Gabinetu Owalnego o piątej czy szóstej rano, żeby pokazać wszystkim, jak to ciężko pracuje dla kraju.

- Szedł do Gabinetu Owalnego o szóstej rano, popracował pół godziny, a potem zasłaniał okna i ucinał sobie drzemkę - mówi Robert B. Sulliman Jr, który ochraniał prezydenta. - Jego personel mówił prasie, że pracuje.

Inny agent powiedział mi, że czasami widział przez okno gabinetu, jak Carter śpi w fotelu zamiast pracować.

Carter mówił prasie, że oszczędza energię, ponieważ kazał zainstalować na dachu Białego Domu panele słoneczne do ogrzewania wody.

- Nie dawały dość energii, by ogrzać wodę w zmywarce w kuchni dla personelu - mówi Cuff. - To było kompletne fiasko. Personel kuchni musiał kupić nowy sprzęt, żeby odpowiednio podgrzewać wodę. Wydali na to wszystkie zaoszczędzone dzięki bateriom pieniądze.

Carter usiłował nawet zredukować załogę Air Force One.

- Air Force One to samolot i potrzebuje określonej liczby osób do obsługi, żeby mógł latać - tłumaczy Cuff. - Musi być pilot, drugi pilot i inni. Carter nie mógł tego pojąć. Jego pilot i zastępca szefa sztabu lotnictwa musieli się z nim o to wykłócać.

Carter odkrył, że po przyjęciach w Blair House, wydawanych dla zagranicznych gości, nie wyrzuca się resztek potraw, tylko, zgodnie ze zwyczajem, przekazuje agentom Secret Service pilnującym imprezy.

- Ci ludzie pracowali po dwanaście, a niekiedy po czternaście godzin na dobę - mówi były agent. - Czasami nie mieli czasu na jedzenie.

Carter polecił, żeby firma cateringowa obliczała koszty tych resztek i obciążała nimi agentów.

Gulley, szef biura wojskowego, powiedział, że Carter tak się skupiał na zarządzaniu drobnymi sprawami w Białym Domu, że sprzeciwił się nawet wymianie dywanów.

- Nie pozwalał zmienić wykładziny w tych częściach Białego Domu, po których chodzili zwiedzający. Kiedy odchodziłem, Biały Dom wyglądał jak magazyn orzeszków ziemnych, które były uprawiane na farmie Cartera. - Przez Biały Dom przewijają się tysiące zwiedzających, a to wymaga wielu zabiegów. Przez decyzję Cartera wykładzina podłogowa była zniszczona i brudna.

Carter uważał się za lepszego biegacza niż jego agenci i lubił urządzać sobie zawody ze swoją ochroną. Secret Service zaczął przydzielać do niego swych najlepszych biegaczy. Pewnego dnia w Camp David Carter zemdlał i został zniesiony z bieżni przez agenta, którego próbował prześcignąć.

- Nie był w złej formie, ale po prostu nigdy się nie rozgrzewał - tłumaczy agent David Chomicki. - To był wyjątkowo gorący dzień, a on wystartował naprawdę szybko i po prostu się wypalił.

Innym razem w Camp David agenci ostrzegli Cartera, że biegi na nartach mogą być niebezpieczne, ponieważ na ziemi nie leży dostatecznie dużo śniegu. Carter zignorował to ostrzeżenie.

Według agenta Chomickiego miał wtedy powiedzieć: - Tak, dobra, ale ja o tym decyduję.

- Poszedł pojeździć na nartach. Przewrócił się oczywiście i złamał obojczyk.

W Waszyngtonie Secret Service starał się znaleźć odludne miejsca, gdzie Carter mógłby swobodnie biegać. Pewnego pięknego, jesiennego poranka prezydent biegł ścieżką holowniczą przy C&O Canal. Zamierzał przebiec od mostu Key do mostu Chain, a potem z powrotem do Fletchers Boat House, gdzie agenci Secret Service mieli na niego czekać w samochodzie. Wskutek nieporozumienia, kiedy Carter i jego obstawa dotarli do hangaru na łodzie, agentów z samochodem nie było.

Stephen Garmon, dowódca zmiany i reszta obstawy jechali za Carterem na rowerach. Garmon, który później został zastępcą dyrektora Secret Service, próbował przez radio wezwać samochód, ale nie mógł się połączyć.

- Prezydent powiedział, że zaczyna marznąć - wspomina. - Spytałem, czy mógłby pobiec z powrotem do mostu Key, skąd byłoby możliwe wezwanie taksówki. Potem zobaczyłem budkę telefoniczną, ale nie miałem drobnych.

Garmon postanowił zadzwonić pod numer ratunkowy 911. Przedstawił się jako agent Secret Service i poprosił o przełączenie do centrali agencji łączności Białego Domu.

- Operator 911 połączył mnie i mogłem wezwać samochody po prezydenta - opowiada.

Agenci Secret Service nie tylko widzą, jaki naprawdę jest prezydent i jaka jest jego rodzina, ale poznają również prawdziwe oblicze personelu Białego Domu. Pewnej nocy agent Cliff Baranowski, kiedy Carter spotykał się w Camp David z premierem Izraela, Menachemem Beginem i egipskim prezydentem Anwarem Sadatem, usłyszał dziwny hałas w lesie.

- Z lasu wyszedł po chwili Hamilton Jordan, szef sztabu Cartera, z piękną stażystką - wspomina Baranowski. - Chcieli zaparkować w lesie i jego samochód utknął. Ten hałas to były buksujące koła.

Carter przydzielał niewiele zadań swojemu wiceprezydentowi Walterowi Mondale owi, który w związku z tym spędzał większość czasu na grze w tenisa i podróżach.

Pod koniec swej kadencji Carter zaczął podejrzewać, że ludzie kradną i podsłuchują rozmowy prowadzone w Gabinecie Owalnym.

Carter i jego personel zrobili się "strasznie paranoiczni", jak to określił zarządca budynku z ramienia General Services Administration (GSA), pod którego pieczą pozostawało Zachodnie Skrzydło.

- Uważali, że GSA i Secret Service cały czas ich podsłuchują - powiedział.

Pewnego dnia, po południu, Susan Clough, sekretarka Cartera, oświadczyła, że ktoś ukradł z Gabinetu Owalnego fiolkę z ropą naftową, która była prezentem od arabskiego przywódcy.

- Susan Clough sklęła wszystkich, twierdziła, że ktoś wziął fiolkę i wylał z niej część ropy - wspomina zarządca z GSA. Choć fiolka była zapieczętowana, zrobiła się z tego wielka afera. Na szczęście Secret Service fotografuje co jakiś czas wszystko w apartamencie prezydenta. Zrobili ponownie zdjęcie, porównali z poprzednim i okazało się, że nikt nie tknął tej fiolki. Cała sytuacja była dowodem paranoi prezydenta i jego otoczenia.

Pewnego ranka, przed wyruszeniem do Georgii na ryby, Carter oskarżył agenta Secret Service o kradzież pieczonego kurczaka, którego przygotowali kucharze. W rzeczywistości zjedli go doradcy prezydenta, Jody Powell i Hamilton Jordan.

Po wprowadzeniu się Reagana do Białego Domu, GSA odkryło, że personel Cartera zostawił tam śmieci i zniszczył meble w Eisenhower Executive Office Building.

- Wszystkie meble były poprzewracane: biurka i szafki na dokumenty - opowiada zarządca budynku z ramienia GSA. - Poprzesuwali biurka i musieliśmy je na nowo ustawiać. W jednym miejscu leżało piętnaście czy dwadzieścia przewróconych biurek. Biuro wyglądało jak po przejściu cyklonu.

Po przegranych wyborach Carter czasami zatrzymywał się w domu, który GSA utrzymuje w Waszyngtonie dla byłych prezydentów. Znajduje się on przy Jackson Place, pod numerem 1716. Na ścianach domu wiszą fotografie byłych prezydentów.

GSA odkryło, że podczas swoich wizyt Carter zdejmuje zdjęcia republikańskich prezydentów tj. Forda i Nixona oraz ozdabia ściany sześcioma własnymi fotografiami o wymiarach 15x60 centymetrów. Za każdym razem Charles B. "Buddy" Respass, wówczas zarządca w GSA zajmujący się Białym Domem, irytował się, ponieważ trzeba było odszukać brakujące fotografie i znów je powiesić.

Prawnik Cartera Adamson zaprzeczył temu. Prezydent oświadczył również, że nigdy nie uważał, jakoby jego rozmowy w Gabinecie Owalnym były podsłuchiwane.

Lucille Price, zarządca z General Services Administration, podległej Respassowi mówi jednak:

- Carter zmieniał zdjęcia [...]. Nie lubił, kiedy Ford i Nixon patrzyli na niego ze ścian. Odkryliśmy, że zamiast nich wiesza własne fotografie, a potem zabiera je ze sobą.

Mimo dziwacznego zachowania i oszustw, Carter był osobą bardzo religijną, nie przeklinał i bardzo kochał swą żonę Rosalynn, która była jego doradcą.

- Tak naprawdę to Rosalynn była mózgiem pary prezydenckiej - twierdzi Richard Repasky, agent przydzielony do ochrony Cartera.

 

Rzemień

(Ronald Reagan)

W przeciwieństwie do Jimmy ego Cartera, Ronald Reagan traktował agentów Secret Service, załogę Air Force One i pokojówki z szacunkiem.

- Carter przyszedł do kokpitu raz w ciągu dwóch lat mojej służby - mówi James A. Buzzelli, inżynier pokładowy Air Force One. - Natomiast Reagan nigdy nie wysiadł z samolotu, dopóki nie wetknął głowy do kokpitu i nie powiedział: "Dziękuję, chłopaki" albo "Miłego dnia". Był zarówno miły prywatnie, jak i publicznie.

- Pewnego razu w Boże Narodzenie, kiedy byliśmy na ranczu, przyszedł do mnie i przeprosił, że muszę spędzać święta z dala od rodziny - wspomina były agent Cliff Baranowski. - Wiele razy przekazywano nam jedzenie z przyjęcia. Nie oczekiwałem tego, ale Reaganowie nalegali.

Były agent Thomas Blecha wspomina, że kiedy Reagan po raz pierwszy ubiegał się o prezydenturę, pewnego razu wyszedł z domu w Bel Air, żeby pojechać na swoje siedmiusetakrowe Rancho del Cielo, położone na północ od Santa Barbara. Jeden z agentów zauważył, że ma przy sobie pistolet i zapytał, po co.

- W razie, gdybyście nie podołali napastnikom, ja wam pomogę - odparł Reagan, kryptonim Rawhide (Rzemień). Zwierzył się kiedyś pewnemu agentowi, że w maju 1988 roku, podczas swej pierwszej podróży do Związku Radzieckiego miał w teczce broń.

Przez pewien czas East Executive Avenue była zamknięta dla ruchu i po opuszczeniu Białego Domu kawalkada Reagana jeździła ulicą E, żeby dojechać do Piętnastej ulicy. Z tego powodu Reagan nigdy nie widział demonstrantów protestujących przeciwko broni nuklearnej, którzy koczowali po drugiej stronie Pennsylvania Avenue w Lafayette Park. Pewnego dnia, kiedy ponownie otwarto East Executive Avenue, prezydent jechał tamtędy swoją limuzyną, a za kierownicą siedział Patrick Sullivan. Reagan nagle zobaczył, jak jeden ze stałych demonstrantów z Lafayette Park salutuje mu nazistowskim pozdrowieniem.

- Ten facet był tam zawsze i miał ze sobą plakaty - wspomina Sullivan. - Nie uciekał się do przemocy. Pojechaliśmy East Exec i skręciliśmy w lewo w Pennsylvania. Demonstrujący był zdumiony, ponieważ koczował tam od roku i nigdy nie widział, żeby kawalkada jechała tą drogą.

Niemniej zerwał się na równe nogi i pozdrowił po nazistowsku prezydenta Raegana.

- Potem zaczął krzyczeć: "Heil Reagan! Heil Reagan!" - opowiada Sullivan. - Prezydent był tym tak wstrząśnięty, że zaczął nas pytać: "Widzieliście tego człowieka, który oddawał mi nazistowski salut? Dlaczego to robił?".

Choć pytanie zabrzmiało retoryczne, najwyraźniej oczekiwał odpowiedzi.

- Panie prezydencie, on tam sterczy od dłuższego czasu. To wariat - wyjaśnił Sullivan. - Nic innego nie robi, tylko koczuje pod Pałacem. Jest tam codziennie.

- A, to w porządku - odparł Reagan.

- Taki właśnie był - mówi Sullivan. - Kiedy zrozumiał, że to wariat, przestał się przejmować. Martwił się tylko, że to może być zwykły obywatel. Był uczciwym, trzeźwo myślącym człowiekiem i zabolało go, że ten facet pozdrawiał go po nazistowsku.

Reagan często wypisywał czeki ludziom, którzy w liście do niego opisali swoje problemy. Przekazywał własne pieniądze, by im pomóc.

- Słynął z tego, że potrafił zaangażować myśliwce wojskowe, jeśli jakieś dziecko potrzebowało przeszczepu nerki - mówi Frank J. Kelly, który był pisarzem prezydenta. - O takich sprawach mało kto wiedział. Reagan nie chwalił się nimi. Sam doręczałem ludziom czeki na cztery czy pięć tysięcy dolarów, którzy pisali do niego z prośbą o pomoc. Mówił: "Tylko nikomu nie mówcie. Ja też byłem biedny".

Choć Reagan lubił doszukiwać się w ludziach tego, co najlepsze, nie był święty. Pewnego razu przemawiał na Georgetown University. Kiedy kawalkada jechała ulicą M w kierunku Białego Domu, zauważył w tłumie jakiegoś mężczyznę.

- Chłopaki, patrzcie - zwrócił się do agentów. - Tamten facet pokazuje mi palec, dacie wiarę?

Zaczął machać i się uśmiechać.

- Przejeżdżamy obok tego faceta, a on nadal macha, uśmiecha się i mówi: "Cześć ty sukinsynu" - opowiada agent Dennis Chomicki, naśladując minę Reagana.

W pewien piątek po południu Reagan opuścił Biały Dom i udał się do Camp David. Agent Sullivan pracował akurat w W-16, biurze Secret Service pod Gabinetem Owalnym.

- Jakiś facet zjawił się pod południowo-zachodnią bramą z żywym kurczakiem i żądał widzenia z prezydentem - opowiada. - Powiedział, że chce złożyć ofiarę prezydentowi Reaganowi i nadział tego kurczaka na płot Białego Domu. Uniósł go i nadział na słupek.

Funkcjonariusze Służby Mundurowej aresztowali go i wysłali na obserwację do St. Elizabeths Hospital.

Kiedy w 1986 roku Reagan jechał do Spokane w stanie Waszyngton, Pete Dowling udał się tam z zespołem przygotowawczym. Sprawdził wszystkie możliwe zagrożenia i spotkał się z policją ze Spokane, FBI i innymi agencjami, które mogły dysponować ważnymi informacjami.

Wieczorem policja zadzwoniła do Dowlinga z informacją, że jakaś starsza para nocująca w hotelu Best Western znalazła na podłodze windy dużą serwetkę stołową. Na serwetce było coś napisane, więc ją obejrzeli. Okazało się, że jest tam narysowany plan Spokane Coliseum, gdzie Reagan miał przemawiać za cztery dni.

- Poszedłem na policję i zabrałem tę serwetkę. Rzeczywiście, był na niej plan Coliseum - wspomina Dowling. - Także legenda, według której iksy narysowane na zewnątrz Coliseum to były stanowiska ochrony. Podano też numery rejestracyjne wszystkich naszych samochodów. Najwyraźniej ktoś nas obserwował.

W tamtym czasie w Coeur d'Alene w Idaho, oddalonym o mniej więcej czterdzieści pięć minut jazdy samochodem od Spokane, miała swoją siedzibę neonazistowska grupa Aryan Nations. Grupa sprzeciwiała się systemowi podatkowemu i groziła zamachami na urzędników państwowych. Dowling doszedł do wniosku, że plan na serwetce może być ich dziełem. Pojechał do Best Western i poprosił recepcjonistę o wszystkie karty meldunkowe.

- Podał mi niewielkie, drewniane pudełko z kartami - opowiada Dowling. - W hotelu było czterysta pokoi. Zacząłem przeglądać karty, a kiedy dotarłem do sześćdziesiątego - bingo. To był charakter pisma z serwetki.

Dowling zapisał sobie numer rejestracyjny podany na karcie, wyszedł na parking i znalazł czterodrzwiowego sedana. Zajrzał do środka i zobaczył z tyłu porządnie złożone koce, a na nich dwie poduszki. Na podłodze leżało kilka książek. Najwyraźniej ktoś mieszkał w tym samochodzie. Dowlinga zdumiał panujący tam porządek. Zadzwonił na policję i poprosił o przysłanie dwóch radiowozów.

- Poszliśmy do pokoju i zapukałem do drzwi. Ktoś zapytał: "Kto tam?", a potem jak idiota otworzył drzwi - wspomina Dowling. - Był w samej bieliźnie. Złapałem go za włosy i wywlokłem na korytarz. Jeden z policjantów go przytrzymał, a my wkroczyliśmy do pokoju i dokonaliśmy, jak to nazywamy, zabezpieczającego przeszukania, żeby mieć pewność, że nie chowa się tam nikt uzbrojony.

Dowling zauważył nabój na blacie toaletki. Do naboju przymocowany był sznurek, a do niego kawałek papieru.

Było na nim napisane: "Reagan umrze".

Podejrzany dał Dowlingowi zezwolenie na przeszukanie pokoju hotelowego, ale nie pozwolił przeszukać samochodu.

- I tak będę na nogach przez całą noc, więc nie mam nic przeciwko zwleczeniu z łóżka sędziego o trzeciej nad ranem, żeby mi wydał nakaz - powiedział mu Dowling. - Zresztą, to i tak bez znaczenia.

- Możecie przeszukać samochód - zdecydował mężczyzna. - Jest tam broń.

Okazało się, że podejrzany właśnie wyszedł z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za napad na bank. W celi nawiązał romans ze współwięźniem, ale jego kochanek został przeniesiony do innego więzienia. Podejrzany dowiedział się, że związał się tam z kimś innym.

- Chciał popełnić jakieś spektakularne przestępstwo w okolicach Spokane, żeby wrócić do więzienia i znów być z kochankiem - wyjaśnia Dowling.

Kiedy w 1984 roku Reagan ubiegał się o reelekcję, pewien policjant z Nowego Jorku zauważył starego buicka jadącego czterdzieści kilometrów na godzinę po New York State Thruway, gdzie obowiązuje prędkość stu kilometrów na godzinę. Policjant zatrzymał samochód, natychmiast zauważył broń i amunicję na podłodze oraz siedzeniu pasażera.

- Co pan robi? - spytał.

- Zamierzam zabić tych, którzy startują przeciwko Reaganowi - odparł mężczyzna.

Policjant aresztował go. Podejrzany trafił do szpitala psychiatrycznego na obserwację. Ponieważ groził zabiciem kandydatów na prezydenta, do jego przesłuchania skierowano dwóch agentów z wywiadu Secret Service. Początkowo lekarze sprzeciwiali się przesłuchaniu. Potem wyrazili zgodę, pod warunkiem, że agenci zostawią na zewnątrz broń, kajdanki, radio i teczki.

- Podejrzany powiedział, że cieszy się, że nas widzi - opowiada agent. - Powiedział, że uwielbia Secret Service i zamierza wyznać nam wszystko. Chciał jednak, żebyśmy najpierw się z nim pomodlili, więc posłusznie złożyliśmy ręce i pochyliliśmy głowy. Wtedy wszedł psychiatra. Prawdziwy cud, że nas też nie uznał za chorych.

Kiedy rozeszła się wieść o tym, że kandydat z ramienia partii demokratycznej, Gary Hart, ma romans z Donną Rice, Reagan wracał właśnie do Białego Domu z wieczornej imprezy.

- Byliśmy w windzie, wjeżdżaliśmy na piętro Białego Domu - opowiada były agent Ted Hresko. - Drzwi windy właśnie miały się zamknąć, ale ktoś z personelu je przytrzymał i powiedział Reaganowi o Donnie Rice i Garym Harcie.

Reagan pokiwał głową i spojrzał na agenta.

- Chłopcy zawsze będą chłopcami - stwierdził. A kiedy drzwi windy się zamknęły dodał: - Ale chłopcy nie zostają prezydentami.

 

Tęcza

Jeśli bogate kalifornijskie przyjaciółki Nancy Reagan dostawały nowy numer "Vogue'a" albo "Mademoiselle" wcześniej niż ona, winiła za to personel Białego Domu. Z tego powodu Nelson Pierce, asystent mistrza ceremonii Białego Domu, zawsze bał się zanosić jej pocztę.

- Była na mnie wściekła, gdy prenumerata się spóźniała albo gdy jej przyjaciółki w Kalifornii dostały już pisma, a ona nie. Chciała wiedzieć, dlaczego tak się stało.

Pracownicy Białego Domu musieli wtedy szukać pisma w waszyngtońskich kioskach, które zwykle nie miały jeszcze najnowszych numerów.

W pewne słoneczne popołudnie Pierce zaniósł pocztę Nancy, która siedziała w zachodniej bawialni na piętrze Białego Domu. Jej Rex pies rasy King Charles Spaniel, leżał na podłodze obok niej.

Pierce przyjaźnił się, a przynajmniej tak sądził, z Rexem, który był prezentem gwiazdkowym dla żony od Ronalda Reagana. W ciągu dnia zwierzęta prezydenckiej pary często śpią w biurze mistrza ceremonii Białego Domu, które znajduje się tuż przy frontowym wejściu do budynku. Z jakichś powodów tego dnia Rex nie był zachwycony widokiem Piercea i złapał go za łydkę, kiedy urzędnik wychodził do pokoju. Pierce wskazał na psa palcem - było to polecenie, że ma puścić to, co trzyma w pyszczku.

- Nigdy więcej nie wydawaj poleceń mojemu psu - oburzyła się Nancy.

Od początku politycznej kariery Reagana to Nancy nią kierowała.

"Czy daję Ronnie'emu rady? Oczywiście - napisała w książce My Turn: The Memoirs of Nancy Reagan. - To ja znam go najlepiej. Byłam jedyną osobą w Białym Domu, która nie miała żadnych ukrytych celów. Ja mu tylko pomagałam".

- Pani Reagan była dokładną i wymagającą kobietą - wspomina John F.W. Rogers, doradca Reaganów zajmujący się zarządzaniem Białym Domem. - Interesowało ją wyłącznie wspieranie kariery męża.

Większość rad Nancy była rozsądna. Tłumaczyła to tak:

- Choć kocham Ronnie'ego, muszę przyznać, że ma przynajmniej jedną wadę: jest naiwny. W otaczających go ludziach dostrzega tylko dobro. Choć to wspaniała cecha u przyjaciela, w polityce może powodować kłopoty.

Nancy - kryptonim Rainbow (Tęcza) - była bardzo zdystansowana, jak twierdzi agent Secret Service przydzielony do Reaganów.

- Miała w Los Angeles cztery przyjaciółki i nikogo bliskiego poza nimi. Nie stawała się bardziej serdeczna nawet wtedy, kiedy przebywała z własnymi dziećmi. Dawała im jasno do zrozumienia, że jeśli chcą się zobaczyć z ojcem, muszą najpierw poprosić ją o zgodę. To była podstawowa zasada. Oczywiście, pozwalała na te spotkania "Dam wam znać, kiedy możecie się z nim zobaczyć" - mówiła. Była niewiarygodna.

- Córka Reagana, Patti Davis, miała trudny charakter, jak jej matka. Kiedy agenci jeździli z nią do Nowego Jorku, usiłowała im uciekać, wyskakując z samochodu na światłach. Uważała swoją obstawę za wrogów.

- Podczas jednej takiej wizyty w Nowym Jorku umówiła się z aktorem Peterem Straussem, z którym wówczas się spotykała - mówi Albracht. - Zaczęła robić te same numery, co przy poprzednich wizytach i ogólnie traktowała przydzielonego jej agenta bez krzty szacunku. Straussa zdenerwowało jej zachowanie i wreszcie powiedział: "Albo zaczniesz traktować tych agentów z szacunkiem, albo wracam do Los Angeles". I wiecie co? Zaczęła traktować nas lepiej.

Inny agent twierdzi, że Nancy Reagan kontrolowała wszystko do tego stopnia, że miała nawet pretensje o to, iż Reagan rozmawia z agentami.

- Reagan to był bardzo rozsądny człowiek. Dobrze się z nim rozmawiało - wspomina agent. - Świetnie potrafił nawiązać rozmowę. Chciał być ze wszystkimi w przyjacielskich relacjach. Przyjmował ludzi takimi, jakimi byli. Jego żona miała zupełnie inny charakter. Gdy zobaczyła, że prezydent rozmawia z agentami, że z nimi żartuje, natychmiast go wzywała. Ona rządziła.

- Na ranczu był pies. Agenci bawili się z nim, a on wtedy szczekał. - Albracht przytacza opowieść swojego kolegi. - Pewnego wieczoru, kiedy pies szczekał, Nancy się wściekła i powiedziała mężowi: "Masz tam iść i kazać agentom zostawić tego psa w spokoju".

Najwyraźniej szczekanie ją obudziło. Była uparta, więc Reagan posłusznie wyszedł z sypialni.

- Poszedł do kuchni i po prostu tam stał - opowiada Albracht. - Wziął sobie szklankę wody, a potem wrócił do sypialni i powiedział: "Już, zająłem się tym". Nie chciał psuć agentom zabawy. To był prawdziwy dżentelmen.

W dniu, w którym Reagan opuszczał urząd, odleciał do Los Angeles Air Force One. Niedaleko hangaru ustawiono trybuny, z których pozdrawiały go wiwatujące tłumy oraz orkiestra z University of Southern California.

- Jeden z chłopaków ze straży przybrzeżnej zdjął hełm, taki z pióropuszem - opowiada agent Secret Service. - Zawołał: "Panie prezydencie!" i rzucił mu ten hełm. Reagan złapał go i założył na głowę. Tłum oszalał.

Ale Nancy pochyliła się do niego i powiedziała:

- Zdejmuj natychmiast ten hełm. Wyglądasz jak idiota.

- Widać było jak prezydentowi psuje się humor - opowiada agent. - Zdjął posłusznie hełm. Tak było zawsze.

Choć Reagan i Nancy bardzo się kochali, jak wszystkie małżeństwa, czasami się kłócili.

- Bardzo się kochali i często całowali - wspomina steward z Air Force One, Palmer. - Ale również kłócili, np. o to, co będą jedli i o inne drobiazgi. - Zdaniem Palmera to Nancy prowokowała prezydenta. - Kiedy lecieliśmy na Alaskę, włożyła na siebie tyle ubrań, ile się dało. Potem spojrzała na męża i spytała: "Gdzie masz rękawiczki?" On na to: "Nie noszę rękawiczek". A ona: "Owszem, nosisz". A on, że nie.

Reagan wziął wreszcie rękawiczki, ale oświadczył, że nie będzie w nich mógł podawać ręki. Zapowiedział, że ich nie włoży i tak też zrobił.

Nancy próbowała pilnować, by mąż zdrowo się odżywiał, ale kiedy nie było jej w pobliżu, zawsze jadał swoje ulubione potrawy.

- Nancy dbała o to, co jadał - mówi Palmer. - Kiedy jej nie było, jadał inaczej. Jedną z jego ulubionych potraw był makaron z serem, choć ona zabraniała mu go jeść. Kiedy pojawiał się w menu, mówiła: "Nie będziesz tego jadł".

Choć Carter najwięcej mówił o abstynencji w Białym Domu, to Reaganowie pili najmniej.

- Podałem Reaganom w sumie może cztery drinki, poza tym pili tylko wino - mówi Palmer.

Kiedy przebywali na ranczu, codziennie po lunchu jeździli konno. Pomimo swoich licznych ról w westernach, Reagan jeździł po angielsku, w bryczesach i wysokich butach. Zwykle dosiadał El Alamein, szarego angloaraba, podarowanego mu przez byłego prezydenta Meksyku Jose Lópeza Portillo. Reagan zawsze robił to samo.

- Szedł do stajni, która znajdowała się koło domu. Siodłał konie, przygotowywał je. Miał ze sobą dzwonek-trójkąt. Zawsze uderzał w ten trójkąt i to był znak dla Nancy, że konie są gotowe i że mogą ruszać - wspomina były agent Chomicki.

Pewnego razu Reagan zadzwonił trójkątem, ale Nancy się nie zjawiła. W końcu poszedł po nią do domu. Wyszedł potem razem z nią, a ona wyglądała na bardzo smutną. W tym momencie technik z agencji łączności Białego Domu poinformował Chomickiego, że wykrył problem z telefonami na ranczu. Któraś słuchawka musiała być źle odłożona i technik chciał to sprawdzić. Chomicki wpuścił go do domu. Technik wrócił po chwili z rozbitym aparatem telefonicznym.

- Rozmawiała przez telefon, dlatego nie przyszła na wezwanie - tłumaczy Chomicki. - Nancy tak naprawdę nie przepadała za ranczem. Przyjeżdżała tam, ponieważ prezydent je lubił. Poza przejażdżkami konnymi prawie cały czas siedziała w domu, zwykle rozmawiając przez telefon z przyjaciółkami z Los Angeles. Dla prezydenta przejażdżka z Nancy była najważniejszym punktem dnia, więc kiedy nie wyszła, bo rozmawiała przez telefon, roztrzaskał go na kawałki.

Reagan jeździł konno również w bazie piechoty morskiej w Quantico, leżącej na południowy zachód od Waszyngtonu w Camp David i w waszyngtońskim Rock Creek Park. Jedna z agentek, Barbara Riggs, była utalentowanym jeźdźcem. Została zaprzysiężona w 1975 roku jako dziesiąta kobieta w Secret Service. Pierwsze agentki - było ich pięć - wstąpiły do agencji w 1971 roku.

Riggs była z Reaganem na ty. Kiedyś spadła z jednego z własnych koni i mocno się potłukła. Kiedy wróciła do pracy, prezydent wezwał ją do bawialni w Białym Domu i dał jej książkę The Principles of Horsemanship and Training Horses. Mrugnął do niej przy tym i poradził, żeby przeczytała ją uważnie.

 

"Zapomniałem się uchylić"

Pewnego dnia, wracając z rancza, prezydent Reagan rozmawiał z agentami o tym, jak trudno jest być prezydentem wiecznie otoczonym przez ochroniarzy.

- Bardzo chciałbym móc wejść do sklepu jak zwyczajny człowiek, podejść do stojaka z gazetami i przeglądać je, tak jak kiedyś, chodzić sobie tu i tam - powiedział.

Agenci zaproponowali, żeby poszedł do sklepu bez uprzedniego planowania, dla zmniejszenia ryzyka. Kiedy będzie w środku, oni zablokują wejście.

- Zbliżały się Walentynki. Reagan stwierdził, że chciałby pójść do sklepu z kartkami i kupić coś dla Nancy - opowiada były agent Dennis Chomicki. - Pojechaliśmy więc niewielką kawalkadą. Prezydent wysiada z samochodu i wchodzi do sklepu. Szpera na półkach i świetnie się bawi. Kartki przegląda też jakiś mężczyzna.

- Reagan patrzy na tego faceta. Bierze kartkę, pokazuje mu ją i mówi: "Myśli pan, że spodoba się Nancy?" - opowiada Chomicki.

- Tak, na pewno żonie się spodoba - mruknął klient. Potem przyjrzał się Reaganowi i zawołał: - O Boże, pan prezydent!

Niedługo potem Reagan przekonał się, dlaczego prezydenci potrzebują ochrony. 30 marca 1981 roku o czternastej trzydzieści pięć dwudziestopięcioletni John W. Hinckley Jr strzelił do niego z rewolweru Rohm RG-14 kaliber .22, kiedy prezydent wychodził z waszyngtońskiego hotelu Hilton po wygłoszeniu przemówienia.

Gapiom pozwolono witać się z Reaganem, kiedy wychodził z hotelu. W tamtych czasach wykrywaczy metalu używało się tylko podczas podróży. Właściwie nikogo nie sprawdzano. Wmieszawszy się w tłum, w którym znajdowali się również dziennikarze, Hinckley dostał się na odległość sześciu metrów od prezydenta.

Agent Timothy McCarthy instynktownie rzucił się przed Reagana i został trafiony w prawą stronę klatki piersiowej. Przebiła mu prawe płuco i uszkodziła wątrobę. Choć agenci Secret Service i funkcjonariusze Służby Mundurowej niejednokrotnie odnosili rany i ginęli podczas pełnienia obowiązków, McCarthy to jedyny agent, który naprawdę przyjął kulę za prezydenta, stając na linii ognia. W ciągu półtorej sekundy Hinckley wystrzelił sześć razy. Oprócz McCarthy'ego ranny został funkcjonariusz policji Thomas Delahanty oraz sekretarz prasowy prezydenta, Jim Brady. Brady doznał poważnego urazu mózgu.

Agent Dennis McCarthy - niespokrewniony z Timothym - jako pierwszy rzucił się na Hinckleya. Początkowo sądził, że słyszy odgłos petard.

- Po drugim strzale już wiedziałem, że ktoś strzela - opowiada. - W tym momencie ogarnęła mnie panika. Wiedziałem, że muszę to powstrzymać.

Kiedy rozległ się trzeci strzał, McCarthy zauważył ręce ściskające pistolet, wystające spomiędzy kamer telewizyjnych zaledwie dwa i pół metra od niego. Podbił broń i rzucił się na Hinckleya, który nadal strzelał.

- Pamiętam te rozpaczliwe myśli, kiedy skakałem w jego stronę: "Muszę go dorwać! Muszę go dorwać!" - opowiada McCarthy.

Hinckley, kucający w pozycji strzeleckiej, upadł, kiedy McCarthy skoczył mu na plecy. Choć nie stawiał oporu, agent pamięta szybko po sobie następujące odgłosy uderzania iglicy - zamachowiec nadal naciskał spust, mimo iż wystrzelił już wszystkie sześć kul. Wcześniej McCarthy często się zastanawiał, jak zareaguje, jeśli zacznie się strzelanina. Teraz już wiedział.

Podobnie jak McCarthy, prezydent Reagan w pierwszej chwili sądził, że słyszy petardy.

- Byłem już prawie w samochodzie, kiedy usłyszałem coś jakby dwie czy trzy petardy, wybuchające gdzieś na lewo ode mnie. Taki cichy, niepokojący dźwięk, pop, pop, pop - opowiadał później Reagan. - Odwróciłem się i powiedziałem: "Co jest?" Właśnie wtedy Jerry Parr, dowódca zmiany, złapał mnie w pasie i dosłownie wrzucił na tylne siedzenie limuzyny. Wylądowałem na brzuchu, na podłokietniku tylnego siedzenia, a Jerry skoczył mi na plecy.

- Pamiętam trzy szybkie strzały, a potem jeszcze cztery - opowiada Parr. - Wraz z agentem Rayem Shaddickiem wepchnąłem prezydenta za osłonę innego agenta, który trzymał otwarte drzwi samochodu. Agent McCarthy skoczył na Hinckleya. Wsadziłem prezydenta do samochodu, agent zatrzasnął drzwi i odjechaliśmy.

Limuzyna ruszyła pędem do Białego Domu.

- Sprawdziłem, co z prezydentem, ale nie zobaczyłem krwi - mówi Parr. - Po piętnastu czy dwudziestu sekundach byliśmy już na Dupont Circle i jechaliśmy coraz szybciej. Prezydent Reagan miał w ręku serwetkę, którą zabrał z imprezy i wycierał nią sobie usta. Powiedział: "Chyba przygryzłem sobie policzek"

Parr zauważył, że krew na serwetce jest jasna i spieniona. Wiedział, że to niebezpieczny objaw, więc polecił kierowcy jechać do George Washington University Hospital. Ten szpital został wcześniej wybrany jako miejsce, gdzie w razie niebezpieczeństwa należy szukać pomocy medycznej.

Kiedy dotarli do szpitala, okazało się, że prezydenta od śmierci dzieli zaledwie kilka minut. Decyzja agenta, by jechać właśnie tam, zapewne uratowała mu życie.

Reagan pamiętał, że kiedy podjeżdżali do szpitala prawie nie mógł oddychać.

- Choć bardzo się starałem, nie mogłem nabrać dość powietrza - opowiadał. - Byłem przerażony i trochę spanikowałem. Po prostu nie mogłem nabrać tchu.

- Nie miałem pojęcia, że został postrzelony, póki nie dotarliśmy do szpitala - opowiada Parr. - Upadł, kiedy tam wchodziliśmy.

Kiedy Reagana położono na noszach, prezydent poczuł dotkliwy ból w piersiach.

- Najbardziej niepokoiło mnie to, że nie mogę nabrać powietrza, nawet kiedy lekarze umieścili mi w tchawicy rurkę - opowiadał potem Reagan. - Kiedy próbowałem zrobić wdech, wciągałem coraz mniej powietrza. Pamiętam, że leżałem na noszach, patrzyłem na kwadratowe płyty sufitu i modliłem się. Potem chyba na kilka minut straciłem przytomność.

Kiedy ją odzyskał, poczuł, że ktoś go trzyma za rękę.

- To była miękka, kobieca dłoń - opowiadał. - Poczułem, jak dotyka mojej dłoni, a potem ściska ją mocno. To było cudowne uczucie. Nawet teraz nie potrafię wyrazić, jakie to było wspaniałe, jak dodawało odwagi. To musiała być ręka pielęgniarki nachylającej się nad noszami, ale ja jej nie widziałem. Zacząłem pytać: "Kto mnie trzyma za rękę, kto mnie trzyma za rękę?".

W pewnym momencie otworzył oczy i zobaczył swoją żonę, Nancy.

- Kotku, zapomniałem się uchylić - zażartował.

Tak się szczęśliwie złożyło, że w to popołudnie większość lekarzy była na zebraniu, które odbywało się w pobliżu urazówki.

- W ciągu kilku minut od naszego przyjazdu na urazówce znalazł się tłum lekarzy, chyba wszystkich specjalności - opowiadał Reagan. - Kiedy jeden poinformował mnie, że będą mnie operować, odparłem: "Mam nadzieję, że jest pan republikaninem". Spojrzał na mnie i powiedział: "Dzisiaj, panie prezydencie, wszyscy jesteśmy republikanami". Pamiętam również, że kiedy jedna z pielęgniarek zapytała mnie, jak się czuję, odparłem: "Dobrze, ale wolałbym być w Filadelfii".

To było epitafium jego kolegi, aktora W.C. Fieldsa.

Chirurdzy znaleźli kulę. Przebiła płuco, które się zapadło i utkwiła dwa centymetry od serca Reagana. Gdyby miał na sobie kamizelkę kuloodporną, zapewne nie zostałby ranny.

- Kilka razy, kiedy występowałem publicznie, Secret Service zmusiło mnie do włożenia kamizelki kuloodpornej pod garnitur - wyjaśniał potem Reagan. - Tego dnia, choć miałem przemawiać do zatwardziałych demokratów, którzy byli zaciętymi przeciwnikami mojego programu odbudowy gospodarczej, nikt nie uznał, że ta kamizelka będzie konieczna, ponieważ miałem być odsłonięty tylko na czas przejścia dziesięciu metrów do samochodu.

- Niektórzy moi koledzy mówili: "Ja bym go zabrał do Białego Domu, bo to najbezpieczniejsze miejsce" - mówi Parr. - Ryzykujesz, kiedy zabierasz prezydenta do szpitala. Jeśli nie jest ranny, niepotrzebnie przerazisz naród. W tym przypadku postąpiliśmy jednak słusznie, a tamtejszy zespół lekarzy ma wielkie doświadczenie z ranami postrzałowymi.

Dla Parra była to decyzja, której miał nadzieję nigdy nie podejmować. Wstąpił do Secret Service w 1962 roku, na rok przez zamachem na Kennedy ego.

- Nigdy nie zapomnieliśmy tamtego zamachu - wspomina. - Nie chcieliśmy, żeby coś takiego zdarzyło się na czyjejkolwiek zmianie. Tak się jednak złożyło, że historia omal nie powtórzyła się podczas mojej służby.

- Ci agenci, którzy zabrali stamtąd Reagana, zachowali się wzorowo - mówi były agent William Albracht, który, jako starszy instruktor w centrum szkoleniowym, uczył nowych agentów wniosków wyciągniętych z poprzednich zamachów. - Inni agenci zajęli się zamachowcem i pomogli go obezwładnić. Teraz można się spierać, czy nie powinni byli wskoczyć do następnego samochodu i ruszyć za podopiecznym, zamiast zostać na miejscu i zajmować się Hinckleyem, ponieważ należało to do zadań policji, która znajdowała się na miejscu. Wszyscy agenci zawsze myślą o możliwej dywersji: czy to jest główny atak, czy może zamachowcy próbują nas zmusić, byśmy zaangażowali wszystkie środki, i uderzą kiedy będziemy się wycofywać. Dlatego tak naprawdę nie wiadomo, czy więcej agentów powinno jechać z Reaganem, czy zostać. Uczymy ich, żeby zapewniali podopiecznemu bezpieczną drogę ucieczki.

W szpitalu FBI skonfiskowało prezydentowi teczkę z przyciskiem nuklearnym. Funkcjonariusze twierdzili, że jest ona potrzebna jako dowód. Ponieważ nie opracowano żadnego scenariusza na wypadek poważnej choroby prezydenta, nie było wiadomo, komu należy ją przekazać.

Dwudziesta piąta poprawka do konstytucji pozwala wiceprezydentowi przejąć obowiązki prezydenta tylko, jeśli ten zawiadomi na piśmie Senat i Izbę Reprezentantów, że nie jest zdolny do sprawowania urzędu. Wiceprezydent i większość gabinetu również mogą uznać, że prezydent nie jest w stanie wykonywać swych obowiązków i przekazać władzę wiceprezydentowi, ale to wymaga czasu.

Wiceprezydent George H.W Bush mógłby w razie potrzeby odpalić rakiety, komunikując się z sekretarzem obrony przez bezpieczną linię, ale zrodziły się wątpliwości, czy ma do tego prawo. Kiedy został prezydentem, jego administracja przygotowała szczegółowy, tajny plan natychmiastowego przekazania władzy wiceprezydentowi w przypadku poważnej jego choroby.

Przed postrzeleniem Reagana, Hinckley miał obsesję na punkcie aktorki Jodie Foster, znanej z filmu Taksówkarz z 1976 roku, w którym niezrównoważony mężczyzna planuje zabójstwo kandydata na prezydenta. Postać głównego bohatera, grana przez Roberta De Niro, wzorowana była na Arthurze Bremerze, który postrzelił gubernatora Georgea Wallacea. Obejrzawszy ten film wiele razy, Hinckley zaczął prześladować Foster. Tuż przed zamachem na Reagana napisał do niej: "Będziesz ze mnie dumna, Jodie. Miliony Amerykanów pokochają mnie, pokochają nas".

9 października 1980 roku, mniej więcej sześć miesięcy przed zamachem na Reagana, Hinckley został aresztowany, ponieważ usiłował wsiąść do samolotu w Nashville (stan Tennessee) z trzema pistoletami. W tym czasie w Nashville przebywał prezydent Carter. Reagan, ubiegający się wówczas o prezydenturę, odwołał swoją wizytę w tym mieście.

 

Podczas urzędowania Reagan nie wykazywał żadnych objawów choroby Alzheimera, która ostatecznie stała się przyczyną jego śmierci.

- Przydzielonych do jego ochrony było stu dwudziestu agentów, a on sprawiał takie wrażenie jakby pamiętał imiona wszystkich - mówi Smith.

Ale w marcu 1993 roku, na rok przed podaniem do publicznej wiadomości informacji o chorobie, były prezydent przyjął kanadyjskiego premiera Briana Mulroneya i zaprosił go na swoje ranczo. Kiedy Mulroney wyjeżdżał, spytał agenta Chomickiego:

- Zauważył pan coś dziwnego w zachowaniu prezydenta? Chomicki odparł, że tak, ale nie wie, na czym polega problem.

- Urywał w połowie zdania i zapominał, o czym mówił - wspomina. - A potem zaczynał mówić o czymś zupełnie innym.

Trzy lata po opuszczeniu urzędu Reagan przemawiał w Akron w Ohio. Podróżował wówczas tylko z jednym asystentem i z agentami Secret Service. Jeden z agentów przyszedł na stanowisko dowodzenia i powiedział do Dowlinga:

- Wiesz co? Prezydent siedzi w pokoju sam przez cały ranek, a chętnie by z kimś pogadał. Mógłby tu do was przyjść i porozmawiać trochę?

- Wspaniały pomysł. Przyprowadź go - powiedział agent Dowling. Przez dwie godziny Reagan rozmawiał z agentami, opowiadał historyjki i dowcipy.

- Opowiedział nam o prywatnych rozmowach z Michaiłem Gorbaczowem - wspomina Dowling. - Umówili się, że nie będą rozmawiać ani o obecnej sytuacji, ani o swoich krajach. Rozmawiali o wnukach i o tym, jak będą żyć w przyszłości.

 

Wilk amerykański

(George H.W. Bush)

Rezydencja wiceprezydenta to ładny, trzykondygnacyjny budynek z białej cegły o powierzchni ośmiuset pięćdziesięciu metrów kwadratowych, stojący przy Massachusetts Avenue. Jest tam basen, domek przy basenie i siłownia. Wzniesiono go w 1893 roku jako siedzibę dyrektora obserwatorium Marynarki Wojennej. W 1974 roku Kongres przeznaczył go na oficjalną rezydencję wiceprezydenta i nadał mu nowy adres - Observatory Circle, numer 1.

Wiceprezydent Mondale jako pierwszy zamieszkał w tej rezydencji. Jego poprzednik, Nelson Rockefeller, też mógł się tam przenieść, ale wolał pozostać we własnej rezydencji przy Foxhall Road, a w oficjalnej rezydencji wiceprezydenta jedynie przyjmować gości.

Pięćdziesięciu stewardów Marynarki zaspokaja wszelkie potrzeby drugiej rodziny kraju: gotują, robią zakupy, sprzątają i piorą. W nocy stewardzi - nazywani adiutantami - pieką czekoladowe ciasteczka i inne smakołyki, a pozostałości po przyjęciach chowają do lodówki.

Na terenie posiadłości Secret Service posiada osobny budynek o kryptonimie Tower (Wieża). Sama rezydencja wiceprezydenta określana jest przez agentów po prostu jako "rez".

Pewnego razu, za czasów wiceprezydentury George'a H.W. Busha, agent William Albracht miał nocną zmianę w jego rezydencji. Agenci nazywają służbę przy prezydencie "wielką imprezą" a przy wiceprezydencie - "małą imprezą z darmowym parkingiem" ponieważ w przeciwieństwie do Białego Domu, rezydencja wiceprezydenta udostępnia agentom parking.

Albracht, nowy na tym stanowisku, usłyszał od agenta Pete'a Dowlinga:

- Bill, stewardzi codziennie pieką ciasteczka i to jest ich najważniejsze zadanie. A naszym zadaniem jest znaleźć te ciasteczka w czasie nocnej zmiany i zjeść ich tyle, ile się da.

O trzeciej nad ranem Albracht, którego stanowisko znajdowało się w suterenie, poczuł głód.

- Nie mieliśmy oficjalnego pozwolenia na branie jedzenia z kuchni, ale czasami na nocnej zmianie człowiek po prostu robi się głodny - tłumaczy Albracht. - Poszedłem więc do kuchni, która znajdowała się w suterenie i otworzyłem lodówkę. Miałem nadzieję, że znajdę jakieś resztki z ostatniego przyjęcia, ale nie było w czym wybierać. Nagle usłyszałem za sobą głos:

- Jest tam coś do jedzenia?

- Nie. Wygląda na to, że wszystko sprzątnęli - odpowiedział Albracht.

- Odwróciłem się i zobaczyłem George'a Busha. Kiedy opanowałem szok, Bush powiedział: "Miałem nadzieję, że coś zostało". A ja na to: "Stewardzi co wieczór pieką ciasteczka, ale chowają je przed nami". Bush z błyskiem w oku: "To ich poszukajmy". Więc przeszukaliśmy kuchnię i znaleźliśmy ciasteczka. Bush wziął sobie stos ciastek, szklankę mleka i wrócił do łóżka, a ja wziąłem resztę słodyczy, również nalałem sobie mleka i wróciłem na stanowisko.

Po powrocie Dowling spytał:

- Z kim u diabła rozmawiałeś?

- Tak, jasne - mruknął, kiedy Albracht mu powiedział.

Agenci przydzieleni do ochrony wiceprezydenta na stałe robili sobie żarty z agenta, który miał przydział tymczasowy. Powiedzieli mu, że wolno mu prać ubrania w pralni wiceprezydenta.

- Zszedł na dół i skorzystał z pralki i z suszarki - wspomina były agent Patrick Sullivan. - Pani Bush zajrzała na dół, a potem powiedziała do agentów ze zdziwieniem: "On tam robi pranie!".

O tym zdarzeniu dowiedział się szef zespołu. Przerażony wyjaśnił Barbarze Bush, że to był tylko żart.

- Och, proszę się nie przejmować - powiedziała.

Pewnego razu w Kennebunkport w Maine, gdzie Bushowie mieli dom, Barbara przyszła na stanowisko Secret Service i spytała, czy agenci mają może coś do prania, ponieważ i tak będzie je wstawiać. Była z agentami bardzo spoufalona. Kiedy dowiedziała się, że żona Pete'a Dowlinga, Lindy, jest w ciąży, kazała mu zadzwonić do siebie, jak tylko dziecko się urodzi, obojętnie, czy będzie to w dzień, czy w nocy.

Jeszcze jako wiceprezydent, Bush poleciał kiedyś do Boise w stanie Idaho na imprezę połączoną ze zbiórką funduszy na kampanię wyborczą w 1982 roku. Miał zjeść kolację w Chart House, restauracji przy North Garden Street na brzegu rzeki Colorado, serwującej owoce morza.

- W takich sytuacjach mieliśmy agentów w lokalu, w którym przebywał prezydent. Zwykle po prostu zajmowaliśmy stolik nieopodal niego - opowiada były agent Dowling.

Dowling siedział już przy stoliku od kilka minut, kiedy usłyszał przez radio, że dwóch białych mężczyzn w wojskowych strojach maskujących i uzbrojonych w broń długą podkrada się do restauracji. Trzymali broń w pogotowiu i czołgali się na brzuchach.

Agent podniósł głowę i zobaczył tych dwóch. Natychmiast przypomniał sobie raporty wywiadu, w których czytał, że Libia wysłała do Stanów zespół uderzeniowy, który miał za zadanie zabijać amerykańskich urzędników. W jednej chwili zerwał się z krzesła i rzucił na Busha, żeby go zasłonić. Jedzenie rozleciało się na wszystkie strony, a Dowling przewrócił wiceprezydenta i położył się na nim.

- Co się dzieje? - spytał Bush.

- Nie wiem, ale proszę nie podnosić głowy - polecił Dowling. Następnie sam podniósł głowę i zobaczył setkę funkcjonariuszy z bronią - agentów Secret Service, zastępców szeryfa i policjantów stanowych. Znajdowali się na miejscu w ramach rutynowej ochrony wiceprezydenta. Dwóch podejrzanych klęczało na ziemi z rękami na głowie.

- Na wszelki wypadek ewakuowaliśmy wiceprezydenta z restauracji - opowiada Dowling. - Miałem wrażenie, że właśnie udaremniłem próbę zamachu.

Jak się okazało, restauracja znajdowała się niedaleko osiedla, na którym mieszkała dziewczyna jednego z podejrzanych.

- Facet poszedł zobaczyć się z dziewczyną, a ona akurat była z innym - opowiada Dowling. - Podejrzany się wściekł, bo ten koleś, który był z jego dziewczyną, wyciągnął nóż i dźgnął go. Cios był dość lekki, więc mężczyzna postanowił, że wróci z kumplem i załatwi rywala.

Nie mieli pojęcia, że do miasta przyjechał wiceprezydent. Zostawili samochód na parkingu Chart House i postanowili podkraść się do osiedla lasem. Zostali osądzeni i skazani za nielegalne posiadanie broni i próbę zabójstwa.

W przeciwieństwie do wielu innych prezydentów Bush - kryptonim Timberwolf (Wilk amerykański) - traktował Secret Service i cały personel z szacunkiem i uwagą, podobnie postępowała jego żona, Barbara. Pewnego dnia dwunastoletni wnuk prezydenta, George Prescott Bush, odbijał piłki na korcie Białego Domu. J. Bonnie Newman, asystentka prezydenta do spraw zarządzania i administracji i Joseph W. Hagin, zastępca asystenta do spraw planowania, wyszli na kort. Zarezerwowali go sobie wcześniej, ale kiedy zobaczyli, że gra na nim prezydencki wnuk, zawrócili do Białego Domu.

Właśnie wtedy przyszła Barbara Bush - kryptonim Tranquility (Spokój) - i kazała synowi Jeba Busha ustąpić miejsca urzędnikom.

- Kiedy zobaczyliśmy wnuka prezydenta uznaliśmy, że to on ma prawo grać - opowiada Newman - ale pani Bush kazała mu natychmiast zejść z kortu. Powiedziała, że o dobrych manierach powinien pamiętać nie tylko personel, ale także prezydencka rodzina.

- Bush, 41. prezydent, to wspaniały człowiek, bardzo miły - mówi pewien agent. - On i jego żona, są bardzo troskliwi, nie skupiają się wyłącznie na swoich własnych problemach. Myślą o innych.

- Bush dał jasno do zrozumienia swojej ekipie, że nikt z nich nie jest specem od ochrony i jeśli Secret Service coś postanowi, to on się pod tym podpisuje i nikomu nie wolno kwestionować naszych decyzji ani utrudniać nam życia - wspomina Dowling. - To naprawdę było coś, wszyscy pracowali razem, żeby go chronić i aby imprezy, w których uczestniczył, były udane.

Bush tak bardzo dbał o strzegących go agentów, że zostawał w mieście w wigilię Bożego Narodzenia, żeby mogli spędzić święta z rodzinami. Leciał do Teksasu dzień po świętach. Jedyne na co uskarżali się jego agenci, to jego nadaktywność, która objawia się do dziś dnia.

- Nie może usiedzieć na miejscu - mówi agent. - Przez cały czas jest w ruchu.

W każdym hotelu agenci Secret Service musieli pilnować, żeby Bush miał w swoim apartamencie rowerek treningowy. Jeśli w hotelu go nie było, wypożyczali jakiś z siłowni.

- Nie potrafi posiedzieć i poczytać książki - mówi agent. ~ Musi ćwiczyć na steperze czy StairMasterze. Cały czas być w ruchu. Dla Secret Service oznacza to więcej pracy. Korty tenisowe, boiska do rzucania podków, pola golfowe, jachty. Zawsze coś się działo.

Początkowo Busha drażniła ochrona.

- Większość ludzi ma kłopoty z przystosowaniem się do ochrony - mówi były zastępca dyrektora Secret Service, Danny Spriggs. - Godzą się na nią, ponieważ jest przypisana do stanowiska, ale początkowo są wściekli z jej powodu. Agenci ingerują w ich prywatne życie. Choć robiłem to przez dwadzieścia osiem lat, nie mogę sobie wyobrazić, jak to jest usłyszeć, że nie mogę iść do kina czy do wesołego miasteczka, jeśli mam ochotę, albo że przyjaciele, których znam od lat, muszą się legitymować i podawać swój numer ubezpieczenia, żeby się ze mną zobaczyć. Pewnego razu w jednym tygodniu zawieziono Busha kawalkadą z włączonymi syrenami na dwie imprezy, które odbywały się parę przecznic od Białego Domu. Bush złościł się z powodu tych zabezpieczeń i chciał wiedzieć, dlaczego nie może po prostu pójść tam na piechotę, więc agenci postanowili spłatać mu figla. Prezydencka limuzyna i drugi wóz kawalkady prowadzone są przez agentów, natomiast inne pojazdy prowadzą tak zwani technicy od wsparcia fizycznego. Billy Ingram, jeden z takich kierowców, był weteranem jeszcze z wojny koreańskiej.

- Zawsze miał w ustach papierosa, z którego sypał się popiół - mówi Joe Funk, agent przydzielony do Busha. - Jego własny samochód miał dwadzieścia lat, był strasznie poobijany i śmierdział dymem papierosowym.

Agenci przyczepili do samochodu Ingrama pieczęć prezydencką i flagę amerykańską. Kiedy prezydent wyszedł gotów do wyjazdu, zamiast limuzyny na czele kawalkady stał właśnie ten samochód.

- Spojrzał na niego, odwrócił się do Barbary i spytał: "Co się dzieje?"

- Przecież ciągle się uskarżasz na limuzyny. Chodź, jedziemy - powiedziała pierwsza dama.

Bush wsiadł do samochodu Ingrama i powiedział do agentów:

- Wygraliście.

- Podwieźli go do bramy, a tam czekała już limuzyna - opowiada Funk.

Pomimo ostrzeżeń agentów, Bush miał zwyczaj wychodzić z Gabinetu Owalnego do Ogrodu Różanego i witać się z turystami stojącymi wzdłuż płotu przy Pennsylvania Avenue. Agenci rzucali się biegiem do płotu, gdy tylko rozległ się alarm ostrzegający, że Bush otworzył drzwi wyjściowe. Wkrótce "The Washington Post" opublikował artykuł o tym, jacy zachwyceni są turyści tymi nieoczekiwanymi spotkaniami z prezydentem. Kilka dni później, kiedy Bush znów witał się z ludźmi, agenci zauważyli, jak to określił Glenn Smith, "podręcznikowego" zamachowca.

- Miał na sobie płaszcz, choć był środek lata, był zaniedbany i cały czas się rozglądał. - mówi Smith. - Przeszukaliśmy go i okazało się, że miał przy sobie pistolet. Zapewne zamierzał go użyć przeciwko prezydentowi.

Dowódca zmiany powiedział Bushowi, że witając się spontanicznie z ludźmi, wystawia na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, lecz także agentów.

- Potem Bush dawał nam czas, żebyśmy mogli stworzyć strefę bezpieczeństwa przy płocie.

Z grzeczności agenci Secret Service starali się ustawić radio w limuzynie na stacje, które lubi prezydent. Bush przepadał za country, więc w każdym mieście agenci ustawiali radio na stację nadającą taką muzykę.

- Pewnego razu Bush wsiadł do limuzyny, włączył radio i oczywiście odezwała się stacja grająca country, gdzie nadawano właśnie jedną z jego ulubionych piosenek - wspomina Albracht. - Zaczął śpiewać. Agent, który prowadził, spojrzał w lusterko wsteczne i napotkał wzrok Busha.

- I co o tym sądzisz, Larry? - spytał go Bush. Larry bez wahania odpowiedział:

- Niech pan lepiej nie zmienia profesji, szefie.

Agenci Secret Service mają polecenie nie zwracać uwagi na rozmowy odbywane w ich obecności, ale oczywiście wszystko słyszą. Pewnego razu wieźli prezydenta Busha, Barbarę oraz dwoje ich dzieci.

- Rozmawiali o czymś i nagle urwali - wspomina Albracht. - Zaczęli się pytać nawzajem, o czym mówili, ale nie mogli sobie przypomnieć.

Wtedy agent, który prowadził samochód powiedział: "rozmawialiście o ubezpieczeniu społecznym".

To było naruszenie protokołu Secret Service i dowódca zmiany, siedzący na przednim siedzeniu, udzielił potem agentowi nagany. Jego przydział do sekcji transportowej miał zostać zmieniony, ale Bush go lubił. Ponieważ po tym zajściu nie widział go przez jakiś czas, poprosił Secret Service, by znów przydzielił go jako jego kierowcę. Szefostwo nie było tym zachwycone.

Kiedy Bush był prezydentem, Secret Service otrzymał informację, że kolumbijski kartel narkotykowy dał zabójcom zlecenie na rodzinę prezydenta. W rezultacie agencja zaczęła ochraniać przyszłego prezydenta George'a W. Busha, jego dzieci, siostrę i braci.

- George W. Bush kupił sobie właśnie nowego lincolna, a my jeździliśmy zaraz za nim - wspomina były agent John Golden. - Zatrzymał się nagle, kiedy światło zmieniło się na żółte, a my uderzyliśmy go w tył, ale nieszkodliwie.

Ponieważ cała rodzina Bushów zbierała się w letnim domu w Kennebunkport, agenci nazywali to miejsce Camp Timberwolf. Dom znajdował się nad wodą, więc zwrócono się do wojska, żeby patrolowało ocean i sprawdziło, czy na dnie nie ma materiałów wybuchowych.

- Nasza motorówka była szybsza od motorówki prezydenta, ale gdybyśmy mu o tym powiedzieli, od razu kupiłby sobie szybszą - mówi Andrew Gruler, który był przydzielony do ochrony Busha.

Pewnego razu prezydent i Barbara przylecieli do domu w Kennebunkport w zimie. Było bardzo zimno, a para prezydencka wyszła na spacer.

- Miałem kapelusz, ale kolega przydzielony do pierwszej damy nie wziął nakrycia głowy - wspomina były agent Sullivan. - Prezydent wyszedł z domu z panią Bush i ruszyliśmy na spacer.

- Gdzie masz kapelusz? - spytała Barbara swojego agenta.

- Och, proszę pani, nie zabrałem ze sobą. Nie miałem pojęcia, że będzie tu tak zimno - odparł.

- George, musimy dać temu panu czapkę - zdecydowała Barbara.

- Proszę bardzo - odparł.

Pierwsza dama wróciła do domu i przyniosła futrzaną czapkę prezydenta.

- Ależ nie, proszę pani, nie trzeba - protestował agent.

- Nie spieraj się z panią Bush - powiedział prezydent. Agent posłusznie włożył czapkę.

- To była cała pani Bush - mówi Sullivan. - Wszystkim matkowała i nie chciała dopuścić, żeby czterdziestoletni mężczyzna chodził po Kennebunkport bez czapki. Była urocza.

- Barbara i George Bush bardzo się kochali - mówi były agent Albracht. - Są nie tylko małżeństwem, ale i najlepszymi przyjaciółmi, a to nie zdarza się często. Wiem, że wśród personelu była kobieta, o której krążyły plotki, że Bush ma z nią romans, ale mówię wam, ja nic nie zauważyłem, a byłem przy nim przez cztery lata.

- Choć Barbara potrafi być miła i słodka, to jeśli ktoś wyrządzi krzywdę członkowi jej rodziny, od razu zostaje skreślony - mówi były agent przydzielony do Busha. - Pamiętam, że jeden z przyjaciół Busha postanowił głosować na Rossa Perota, a ona wtedy skreśliła go jako przyjaciela. Prezydent Bush mówił: "Och Barb, to tylko polityka", na co ona: "Nie, to nie w porządku". Jeśli ktoś się rozwiódł z żoną i ożenił się z młodszą kobietą, również jej się to nie podobało.

 

Orzeł

(Bill Clinton)

Agenci Secret Service mówią między sobą o tak zwanym czasie Clintona, ponieważ prezydent Bill Clinton - kryptonim Eagle (Orzeł) - często spóźniał się o godzinę lub dwie.

- Dla niego wyznaczone godziny spotkań w czasie podróży to były jedynie "sugestie" - mówi były agent William Albracht.

Czasami spóźniał się dlatego, że grał z personelem w kierki. Kiedy indziej ignorował grafik, ponieważ chciał porozmawiać z woźnym albo pracownikiem hotelu.

W maju 1993 roku prezydent kazał Air Force One stać na płycie międzynarodowego lotniska w Los Angeles, ponieważ strzygł go właśnie Christophe Schatteman, fryzjer z Beverly Hills, wśród klientów którego była Nicole Kidman, Goldie Hawn i Steven Spielberg.

- Specjalnie po to przylecieliśmy z San Diego do Los Angeles - wspomina James Saddler, steward podczas tej podróży. - Zjawił się jakiś facet i powiedział, że ma ostrzyc prezydenta. Wystartowaliśmy dopiero, gdy skończył. Staliśmy na płycie lotniska przez godzinę.

Kiedy Clinton strzygł się w samolocie, na lotnisku trzeba było zamknąć dwa pasy. Oznaczało to wstrzymanie startów i lądowań. Pasażerowie w całym kraju odczuli skutki prezydenckiego strzyżenia.

Prasa poinformowała, że strzyżenie kosztowało dwieście dolarów - tyle samo, ile wynosiła stawka Christophe'a za strzyżenie w jego salonie pod numerem 348 przy North Beverly Drive. Jednak Howard Franklin, główny steward na Air Force One, powiedział mi, że Schatteman chwalił się, iż dostał za nie pięćset dolarów, co, jeśli uwzględnimy inflację, równa się dziś siedmiuset pięćdziesięciu dolarom. Podobno któryś z darczyńców partii demokratycznej zapłacił za to strzyżenie.

Kiedy Clinton dowiedział się o opóźnieniach lotów, zganił swój personel za zaaranżowanie tego strzyżenia, ale w końcu to jego strzyżono i to on wydał rozkaz opóźnienia startu. Jako prezydent powinien mieć świadomość, że jeśli Air Force One pozostanie na pasie, ruch powietrzny zostanie wstrzymany.

Personel Clintona z zapałem usiłował zmienić tę wpadkę w sukces.

- Czy Clinton nadal jest prezydentem zwykłych ludzi? - spytano doradcę prezydenta George'a Stephanopoulosa podczas konferencji prasowej.

- Ależ oczywiście - odparł. - Widzicie, prezydent musiał się ostrzyc. Każdy musi się czasem strzyc. Uważam, że ma prawo wybrać sobie fryzjera.

Po zaprzysiężeniu Clintona, Franklin powiedział jego personelowi, że "kluczem do efektywności jest planowanie". Jego słowa wywołały gwałtowne protesty.

- Dostaliśmy się tutaj dzięki spontaniczności i nie zamierzamy tego zmieniać - powiedzieli.

Franklin wspomina, że poza awersją do planowania, prezydent i jego ekipa wyrażali przekonanie, że "wojskowi to ludzie, którzy nie potrafią sobie znaleźć lepszej pracy".

Clinton często się spóźniał, z kolei Hillary Clinton była tak surowa, że nawet Richard Nixon wydawał się przy niej łagodny jak baranek. Cały personel Białego Domu pamięta dobrze, co się stało, kiedy Christopher B. Emery, mistrz ceremonii Białego Domu, pomógł Barbarze Bush, chociaż jej mąż przestał być prezydentem. Wcześniej pomagał jej opanować obsługę laptopa, a potem, kiedy miała problemy z komputerem, dwukrotnie udzielił jej rady. Hillary Clinton zwolniła go za to.

Emery, ojciec czworga dzieci, nie mógł sobie znaleźć pracy przez rok. Według W. Davida Watkinsa, asystenta prezydenta do spraw administracyjnych, Hillary była również odpowiedzialna za masowe zwolnienia pracowników biura podróży Białego Domu.

Kiedyś w Białym Domu pierwsza dama przyłapała elektryka na wymienianiu żarówki i zaczęła na niego wrzeszczeć, ponieważ wydała wcześniej polecenie, by wszystkie prace konserwacyjne wykonywane były pod nieobecność pierwszej rodziny.

- Przyłapała biedaka na drabinie, kiedy zmieniał żarówkę - opowiada Franette McCulloch, asystentka cukiernika Białego Domu. - Był potem roztrzęsiony.

- Kiedy występowała publicznie, włączała jeden tryb pracy, a kiedy światła rampy gasły, przełączała się na inny - mówi agent z jej ochrony. - Łatwo wpada w gniew, jest sarkastyczna i bardzo surowa dla pracowników. Krzyczy na nich i ciągle coś jej się nie podoba.

W swojej książce Tworząc historię, Hillary Clinton pisała, jak bardzo jest wdzięczna personelowi Białego Domu. Ale według agenta Secret Service, prawda jest taka, że nie odzywała się do nikogo z obsługi.

- Spędziliśmy z nią kilka lat. Nigdy nie powiedziała nawet dziękuję. Według agentów, wiceprezydent Clintona, Al Gore - kryptonim Sundance - był ulepiony z tej samej gliny. Kiedyś przy agentach ochrony tak napominał syna, Ala Gore'a III, za złe wyniki w nauce:

- Jeśli się nie poprawisz, nie dostaniesz się do dobrych szkół i skończysz tak jak oni. - Tu wskazał na agentów.

- Czasami Gore wychodził z rezydencji, wsiadał do samochodu i nawet nie skinął chłopakom głową na powitanie. Nic - wspomina były agent Albracht. - Zupełnie jakbyśmy nie istnieli. Mieliśmy mu tylko ułatwić dostanie się z punktu A do punktu B. Jesteśmy zawodowcami i nie musimy lubić osoby, którą chronimy, ale dzięki sympatii ta praca robi się nieco łatwiejsza.

W przeciwieństwie do Gore'a jego żona, Tipper, była tak zaprzyjaźniona z agentami, że płatała im nawet figle, na przykład spryskiwała ich wodą po joggingu.

- Zawsze chciała mieć agentów-mężczyzn - mówi były agent Chomicki, przydzielony do Gore'a. - Nie chciała mieć kobiet wśród swoich agentów.

Podobnie jak Clinton, Gore zawsze się spóźniał. Pewnego razu zjawił się godzinę po wyznaczonym czasie na kolacji z burmistrzem Pekinu. Innym razem w helikopterze Secret Service, który osłaniał go podczas pobytu w Las Vegas, skończyło się niemal paliwo, ponieważ Gore guzdrał się z wyjściem z hotelu.

- Według grafiku miał opuścić rezydencję wiceprezydenta o siódmej piętnaście - opowiada były agent Dave Saleeba. - O siódmej trzydzieści sprawdzaliśmy, co się dzieje, a on właśnie jadł ciastka przy basenie.

- Gore nigdy nie wychodził z rezydencji o wyznaczonej godzinie - mówi Chomicki. - Jeśli miał spotkanie w Białym Domu, wsiadał do samochodu i mówił: "Możecie przyspieszyć, ale bez włączania świateł i syren? Zawieźcie mnie tam najszybciej jak się da".

Agenci nie mieli zamiaru gnać na łeb na szyję bez świateł i syreny, więc szybko znaleźli rozwiązanie.

- Agent dowodzący wyciągał radio i mówił: "Dobra, jedziemy tak szybko jak się da, ale bezpiecznie" - opowiada Chomicki. - Robił to tylko po to, żeby zadowolić wiceprezydenta. Inny agent odpowiadał: "Dobra, jedziemy, szybko". I Gore był zadowolony.

Gore nigdy nie nosił przy sobie pieniędzy i zawsze pożyczał je od agentów Secret Service, jeśli musiał coś kupić. Kiedy jedna z jego córek kończyła szkołę średnią, poszedł na przyjęcie dla rodzin absolwentów w Old Ebbitt Grill. W barze trzeba było płacić gotówką.

- Gore prosi o kieliszek wina, a oni domagają się pieniędzy - wspomina Chomicki.

- Ile masz pieniędzy? - spytał Gore Chomickiego. Chomicki odparł żartobliwie:

- Dobrze mi się powodzi, jestem agentem specjalnym. Dużo zarabiam.

Gore wyjaśnił, że musi zapłacić za drinki.

- Dwadzieścia dolarów panu wystarczy? - spytał Chomicki.

- Tak - odparł Gore.

Chomicki dał mu banknot, a wiceprezydent potem zwrócił mu pieniądze.

- Mam wrażenie, że myślał sobie: "Jestem wiceprezydentem. Nie muszę za nic płacić" - mówi Chomicki.

Gore starał się jeść niskokaloryczną, zdrową żywność, ale nie potrafił się opanować na widok jedzenia.

- Śmialiśmy się z niego - wspomina Chomicki. - Zwykle na przyjęciu gospodarz ciągle coś podtyka, z uprzejmości. Al Gore nie mógł się oprzeć ciastkom. Nie było takiego, którego by nie lubił. Starał się z całych sił schudnąć. Zauważyliście, jak się zaokrąglił po opuszczeniu urzędu?

W ramach dbania o zdrowie Gore załatwił dostawy butelkowanej wody do rezydencji oraz dyspenser zimnych napojów. Secret Service rutynowo sprawdza jakość wody w rezydencji wiceprezydenta.

- Zarówno w Białym Domu, jak i w rezydencji wicepremiera jest fenomenalny system oczyszczania wody - mówi Chomicki, były agent dowodzący. - Badaliśmy wodę raz w miesiącu. Technicy przychodzili i brali próbki ze wszystkich kranów.

Chomicki zauważył, że butelkowana woda nie jest poddawana badaniom. Kiedy poprosił, by ją też zbadano, Secret Service posłał próbki do Agencji Ochrony Środowiska. Dwa dni później zadzwoniono z Agencji do Chomickiego. Wstrząśnięty technik poinformował, że woda w rezydencji wiceprezydenta jest pełna bakterii.

- Powiedział, że musieli rozszerzyć wykres, żeby ująć te wszystkie bakterie - wspomina Chomicki. - Ta woda mogła być przyczyną bólów głowy, biegunek i bólów brzucha.

W wyniku tej kontroli Agencja Ochrony Środowiska skonfiskowała wielkie partie wody z firmy, która ją butelkowała.

 

POTUS

Aktualne miejsce pobytu prezydenta pokazywane jest przez elektroniczną skrzynkę umieszczoną w kluczowych biurach w Białym Domu i w siedzibie Secret Service. Prezydent określany jest tam jako POTUS (skrót od wyrażenia President Of The United States). Lokalizator chronionego, jak nazywa się tę skrzynkę, pokazuje również miejsce przebywania pierwszej damy (FLOTUS - First Lady Of The United States), wiceprezydenta (VPOTUS - Vice President Of The United States) oraz dzieci prezydenta i wiceprezydenta. Jeśli nie przebywają w Waszyngtonie, lokalizator pokazuje właściwe miasto. Funkcjonariusze Służby Mundurowej Secret Service podają sobie przez radio aktualne miejsce przebywania prezydenta i pierwszej damy na terenie posiadłości.

- Kiedy w Białym Domu mieszkali Clintonowie było zabawnie. Chłopcy podawali przez radio, że Hillary gdzieś weszła, a potem, że Bill poszedł do niej, ale za każdym razem, kiedy on do niej przychodził, ona szła gdzie indziej - opowiada były funkcjonariusz Służby Mundurowej.

Jak większość prezydentów, Clinton miał zwyczaj wychodzić i witać się z gapiami. Pewnego wieczoru miał iść na spotkanie absolwentów szkoły średniej w Little Rock. Secret Service zamknął w hotelu piętro, na którym znajdował się apartament prezydenta i sprawdził personel hotelowy, który miał tam wstęp. Dwie pozytywnie zweryfikowane pokojówki spytały agenta Timothy'ego Gobble'a, czy mogą stanąć na końcu korytarza, żeby zobaczyć Clintona, kiedy będzie wychodził z pokoju. Prezydent, już spóźniony, zobaczył dwie machające do niego kobiety i przeszedł przez cały korytarz, żeby z nimi porozmawiać.

- Widać było, jakie są podekscytowane - opowiada Gobble. - Oto przywódca wolnego świata poświęca trzy minuty na rozmowę z nimi. Dziękowały mi bardzo za to, że dałem im taką okazję. W pobliżu nie było żadnych kamer, więc to nie było na pokaz.

Clinton nie tylko uwielbiał witać się z ludźmi, ale potrafił również zapamiętać masę szczegółów na ich temat. Po wygłoszeniu mowy na konwencji AFL-CIO *[AFL-CIO (The American Federation of Labor and Congress of Industrial Organizations, czyli Amerykańska Federacja Pracy i Kongres Organizacji Przemysłowych) - największe stowarzyszenie związków zawodowych w Stanach Zjednoczonych, zrzeszające 56 narodowych i międzynarodowych związków, które łącznie reprezentują ponad 11 milionów pracowników.] w Nowym Jorku witał się z widzami. Agenci zauważyli pomocnika kelnera, który wpatrywał się w prezydenta i podchodził coraz bliżej.

- Clinton go zauważył i zawołał po imieniu - mówi agent z jego zmiany. - Podał mu rękę i zapytał jak się miewa jego ojciec. Pomocnikowi kelnera łzy zakręciły się w oczach i powiedział, że jego ojciec umarł. Clinton, pełen współczucia, zwrócił się do swego doradcy i wyjaśnił, że ojciec tego człowieka chorował na raka.

- Kiedy prezydenci wchodzą w tłum odnosisz wrażenie, że energia ludzi, którym podają rękę, daje im siłę - mówi Albracht. - Mogą być zmordowani po całym dniu podróży i przemówień, ale kiedy podchodzą do gapiów, nagle znów są w formie. Widziałem to wiele razy.

Najsilniejszy wpływ wywierało to na Clintona. Wzmacniał się ich energią i już po chwili był gotów działać dalej. Wszyscy się tak zachowywali, ale w jego przypadku było to najbardziej widoczne.

Clinton lubił jogging, co stawiało przed jego ochroną kolejny problem.

- Ludzie czekali na niego co rano, kiedy wychodził biegać - opowiada Pete Dowling, który był zastępcą agenta dowodzącego ochroną Clintona podczas jego pierwszej kadencji. - Dla niego to było miłe, ale dla nas, tak całkiem szczerze, to byli nieproszeni goście. Nie byli uprzednio sprawdzani i nie mieliśmy pojęcia kim są. Próbowali mu podawać butelki z wodą, więc naprawdę mieliśmy się o co martwić. Gdyby prezydent biegał codziennie tą samą trasą, terrorystom bardzo łatwo byłoby np. umieścić bombę w koszu na śmieci i w ten sposób przeprowadzić udany zamach. A gdyby akurat tego dnia nie poszedł biegać? Cóż, wyjęliby ją po prostu i wrócili nazajutrz. To było zagrożenie, z którym nie zetknęliśmy się nigdy wcześniej.

Secret Service przekazał swoje uwagi Clintonowi, ale on biegał nadal. Zmieniło się to dopiero, kiedy spadł ze schodów w domu zawodowego golfisty Grega Normana na Florydzie. Zdarzenie mało miejsce wczesnym rankiem 4 marca 1997 roku. Centrum Operacji Połączonych Secret Service obudziło wtedy w domu agenta Norma Jarvisa i kazało mu zabezpieczyć National Naval Medical Center w Bethesda w Marylandzie, gdzie planowano operacyjnie naprawić zerwane ścięgno kolanowe prezydenta.

Przed południem Clinton przyjechał do szpitala kawalkadą z lotniczej bazy wojskowej w Andrews. Jarvis załatwił, by na sali operacyjnej cały czas obecny był agent.

- Nie jestem pewien, czy wiedzieli, że mamy ze sobą broń, ale obecność tylu ostrych narzędzi tak blisko prezydenta - nawet w rękach zaufanego chirurga wojskowego - wymagała przedsięwzięcia specjalnych środków ostrożności - mówi Jarvis.

Lekarz Clintona, admirał Eleanor "Connie" Mariano, która podróżowała z prezydentem, nadzorowała operację. Jarvisa zaskoczyła ilość chirurgów na sali operacyjnej.

- Każdy miał jakiś instrument, zgłębnik, skalpel czy coś tam i czekał na swoją kolej, żeby odsunąć, przeciąć czy zszyć, więc potem wszyscy mogli opowiadać, że operowali prezydenta Stanów Zjednoczonych - tłumaczy Jarvis. - Po podaniu narkozy pierwszy chirurg wykonał cięcie. Potem drugi przeciął ścięgno, żeby wyrównać uszkodzoną część. Kolejny oczyścił i odsłonił rzepkę kolanową - tak to trwało przez całe godziny.

Jarvis widywał to zjawisko wiele razy, w takiej czy innej formie. Dla większości ludzi kontakt z prezydentem to kulminacyjny punkt ich życia.

Clinton nie chciał wracać do Białego Domu karetką, a pojazdy Secret Service nie były przystosowane do transportowania wózka inwalidzkiego. Ponieważ Jarvis znał Sarę Brady, żonę byłego sekretarza prasowego Reagana, spytał, czy Secret Service może pożyczyć samochód jej męża, przystosowany do przewożenia wózka *[James Brady, rzecznik prezydenta Ronalda Reagana, został postrzelony podczas próby zamachu na głowę państwa w 1981 roku.].

Clinton miał przed sobą co najmniej osiem tygodni poruszania się o kulach, a potem miesiące fizykoterapii. Musiał nosić stabilizator kolana, żeby ograniczać jego ruchy. Po tym wypadku przestał biegać i zaczął ćwiczyć na siłowni.

Secret Service starał się przystosować do stylu prezydenta.

- Kiedy prezydent Clinton widział choćby małą grupkę gapiów, od razu szedł podawać im rękę - mówi Jarvis. - Oczywiście dla nas to był kłopot, bo nie chcieliśmy, żeby się zbliżał do niesprawdzonych osób. Nie wiedzieliśmy, czy nie czyha tam na niego z bronią jakiś Hinckley czy Bremer. Taka osoba mogła się snuć po okolicy, ponieważ nie wpuszczono jej na imprezę.

Pewnego razu na zmianie Janasa Clinton wmieszał się w grupę niezweryfikowanych osób.

- Byłem przydzielony do jego ochrony - mówi Jarvis. - Jeśli prezydent wchodzi w tłum, agenci idą przed nim i za nim.

Nagle Jarvis zauważył kobietę, która trzymała ręce pod płaszczem.

- Jeśli coś zauważysz, kiedy ochraniasz prezydenta w tłumie, zawiadamiasz o tym przez radio dowódcę zmiany - mówi Jarvis. - Generalnie zachowujesz się bardzo cicho. Zwykle nie mówimy wiele, ale jeśli powiesz coś, stojąc przy prezydencie, twoje słowa mają duże znaczenie. Patrzysz na osobę, która zwróciła na siebie twoją uwagę i musisz szybko zdecydować, co robić lub co mają zrobić inni agenci. W tym przypadku dziwne było to, że wszyscy patrzyli na prezydenta, klaskali, krzyczeli, uśmiechali się, a ona patrzyła w ziemię i miała szczerze zdumiony wyraz twarzy. Prezydent szedł w odległości dwóch długości ramienia od nas. Powiadomiłem dowódcę zmiany, że mam problem i po prostu objąłem tę kobietę, bo nie miałem czasu jej przeszukać.

Jarvis przytrzymał ją do momentu, aż inni agenci i prezydent nie oddalili się.

- Była zaskoczona, ale nie pozwoliłem jej wyjąć rąk spod płaszcza - mówi Jarvis. - Przytrzymałem ją, póki nie zjawiła się pomoc.

Agenci przesłuchali kobietę i szybko stwierdzili, że jest chora umysłowo.

- Nie miała broni pod płaszczem, ale ludzi z zaburzeniami umysłowymi od razu można poznać po ich reakcjach - mówi Jarvis. - Zwraca się na nich uwagę, bo reagują inaczej niż pozostali. Od razu wiadomo, że ma się do czynienia z kimś nienormalnym. Niewielu ludzi ucieszy się, kiedy agent Secret Service złapie ich w objęcia i przytrzyma na miejscu, ale ty masz ledwie kilka sekund na właściwą reakcję w sytuacji, która potencjalnie może mieć katastrofalne konsekwencje.

- Mieliśmy do czynienia z młodym, towarzyskim facetem, który uwielbiał przebywać w tłumie - mówi Dowling. - Nie mogliśmy mu powiedzieć: "Panie prezydencie, musi pan zmienić sposób postępowania. To nie na miejscu". Musieliśmy zmienić naszą taktykę.

Dowling jest zdania, że spontaniczność Clintona działała na korzyść Secret Service, ponieważ jego wejścia w tłum nie były planowane.

- Szanse, że ktoś będzie go chciał celowo skrzywdzić, były niewielkie - mówi Dowling, który później kierował waszyngtońskim biurem terenowym. W tamtym czasie Secret Service współpracował z personelem prezydenta, usiłując ustalić miejsca, w których Clinton mógłby wmieszać się w tłum, żeby dać agentom szansę sprawdzić je z wyprzedzeniem.

26 lutego 1995 roku, w niedzielny poranek Dowling przeczytał artykuł w magazynie "Parade" i od razu wiedział, że będą kłopoty. Dziennikarz pytał, ile jest prawdy w "tych historiach krążących po Waszyngtonie, że Bill Clinton jest nadal nieuleczalnym kobieciarzem".

Artykuł dawał odpowiedź na to pytanie: "Gdyby były na to jakieś niepodważalne dowody, możecie być pewni, że pojawiłyby się już w mediach. Czasy, kiedy korpus prasowy Białego Domu szanował prywatność prezydenta i ignorował jego nadobowiązkowe zajęcia -jak w przypadku JFK - już minęły".

Dalej napisano jednak: "Ludzie dobrze poinformowani mówią, że pieprzne historyjki o Billu Clintonie często mają swe źródło w opowieściach agentów Secret Service, którzy są skonfliktowani z pierwszą damą. Podobno uważa ona, że wtykają nos w nie swoje sprawy i próbuje ich trzymać na dystans. Pewien agent rozgłaszał ostatnio historię, że pani Clinton ma tak dość skoków w bok męża, że zagroziła rozwodem i startowaniem przeciwko niemu w wyborach w 1996 roku. Nikt nie wierzy w tę dziwaczną historię, ale taka plotka krąży po Waszyngtonie".

Dowling, zastępca dowódcy zespołu chroniącego Clintona, akurat w tę niedzielę miał służbę. Przed wyjściem do kościoła prezydent nie powiedział ani słowa o artykule w "Parade", jednakże dwie godziny później, kiedy Dowling był w swoim biurze, w pokoju 62 w rezydencji wykonawczej, zadzwonił telefon.

- Panie Dowling, będzie mówił prezydent - poinformowała go telefonistka.

- Widziałeś ten artykuł w dzisiejszym "Parade"? - spytał Clinton.

- Tak, panie prezydencie, widziałem - odparł Dowling. - Bardzo mnie zaniepokoił.

- Za często się twierdzi, że Secret Service rozpuszcza plotki - powiedział Clinton.

- Panie prezydencie, to pierwszy przypadek w historii, by stawiono nam zarzuty, że nie chronimy prywatności rodziny prezydenckiej - powiedział Dowling. - Niech pan pomyśli przez chwilę. Czy sądzi pan, że gdybyśmy chcieli coś o panu powiedzieć, to byłoby to coś tak niedorzecznego jak pogłoska, że pańska żona zamierza startować przeciwko panu?

- Wiesz co? Masz rację - powiedział Clinton.

Wiele tych historii nie było prawdziwych. Hillary nigdy nie rzuciła w Billa lampą, Secret Service nie zauważył, żeby miała skłonności homoseksualne, a Bill nigdy nie wychodził z Białego Domu, żeby się spotkać z kochanką w Marriotcie. Ale 17 sierpnia 1998 roku Bill Clinton podczas ogólnokrajowej transmisji prowadzonej z sali map przyznał się do swojego związku z Moniką Lewinsky.

- Tak, rzeczywiście utrzymywałem niestosowne stosunki z panną Lewinsky. To było złe - powiedział Clinton.

Następnego dnia Clintonowie udali się Air Force One do Marthas Vineyard.

- Byłem w Marthas Vineyard zaraz po jego przyznaniu się w telewizji do afery z Moniką Lewinsky - mówi Albracht. Kiedy pracował na stanowisku dowodzenia, zadzwoniła Hillary.

- Gdzie on jest? - spytała.

- Prezydent jest obecnie w mieście, proszę pani. Chyba właśnie wszedł do Starbucksa - odparł Albracht.

- Potwierdź to - zażądała Hillary. Albracht potwierdził. Wówczas Hillary poleciła mu, żeby przekazał prezydentowi, że "ma wracać do domu i to w tej chwili".

Albracht przekazał wiadomość agentom pilnującym prezydenta.

- Clinton uwielbia być wśród ludzi i grać w golfa, ale ona nie zamierzała mu na to pozwolić. Miał siedzieć w Marthas Vineyard. Został ukarany. Zupełnie jakby mu dała szlaban - mówi Albracht.

Publicznie Hillary uśmiechała się i zachowywała się wspaniałomyślnie, ale kiedy tylko wyłączono kamery, jej gniewna osobowość brała górę. Podczas kandydowania do Senatu postanowiła w ramach "kampanii słuchania" odwiedzać jadłodajnie i miejscowe knajpy.

- Wszystkie te imprezy były planowane i ustalano z góry listę pytań - mówi agent Secret Service, który był do niej przydzielony. - Przyjeżdżała do takiej jadłodajni, która była o tym uprzedzona na trzy dni wcześniej. Jej ludzie rozmawiali z właścicielem i kazali mu zaprosić przyjaciół. Hillary wpadała w furię, jeśli się okazało, że jej ludzie nie okiełznali odpowiednio widzów. Miała wybuchowy charakter.

Publicznie Hillary - kryptonim Evergreen (Zimozielona) - okazywała szacunek agencjom, strzegącym porządku publicznego, ale nie chciała wokół siebie policji.

- Nie chciała, żeby kręcili się przy niej funkcjonariusze policji - wspomina były agent. - I jak to mieliśmy wyjaśnić policjantom? Nie chciała też w pobliżu ochrony Secret Service. Chciała, żeby policja, miejscowa i stanowa, była po cywilnemu i poruszała się nieoznakowanymi samochodami. Gdyby do czegoś doszło, byłby to duży problem. Jeśli funkcjonariusze nie są w mundurach i w radiowozach, ludzie nie zdają sobie sprawy, że wszędzie jest policja. A jeśli nie wiedzą o obecności policji, jest bardziej prawdopodobne, że wymkną się spod kontroli.

W Syracuse brodaty mężczyzna, który agresywnie dopominał się autografu, zatrzymał Hillary, kiedy wyszła na spacer z hotelu.

- Złapał ją tak mocno - mówi agent - że aż cała zsiniała, ale nie chciała, żebyśmy byli blisko niej.

Sztab kampanii Hillary zaplanował wizytę w klubie 4-H, działającym w północnej części stanu Nowy Jork, na terenach, gdzie przeważają farmy mleczarskie. Impreza odbywała się na świeżym powietrzu. Kiedy Hillary zobaczyła ludzi ubranych w dżinsy i otoczonych przez krowy, wpadła w szał.

- Zwróciła się do swoich ludzi i powiedziała: "Po co [przekleństwo] tu przyjechaliśmy? Tu nie ma pieniędzy" - wspomina agent Secret Service.

- W przeciwieństwie do Hillary, Bill Clinton od czasu opuszczenia Białego Domu jest bardzo miły dla agentów - mówi pewien pracownik Secret Service. - Chyba rozumie, że kiedy nie jest już prezydentem, jesteśmy w zasadzie wszystkim, co mu zostało, i traktuje agentów naprawdę dobrze.

Do 1997 roku byli prezydenci otrzymywali dożywotnią ochronę Secret Service, podobnie jak ich małżonki, o ile nie wyszły drugi raz za mąż. Jednak uchwała Kongresu, która weszła w życie w 1997 roku ograniczyła okres ochrony byłych prezydentów do dziesięciu lat po odejściu z urzędu. Bill Clinton będzie pierwszym prezydentem, który zostanie pozbawiony ochrony. Dzieci byłych prezydentów ochraniane są do szesnastego roku życia. We wrześniu 2008 roku Kongres przyjął ustawę przedłużającą ochronę wiceprezydenta, jego małżonki i ich dzieci poniżej szesnastego roku życia do sześciu miesięcy po odejściu z urzędu.

- Kiedy skończyła się druga kadencja Clintona, jeszcze chętniej spotykał się z obywatelami. Specjalnie zbaczał z trasy, żeby przywitać się z robotnikiem - mówi były agent, który był do niego przydzielony. - Robotnik stoi piętnaście metrów dalej, na płycie lotniska, a były prezydent obchodzi samolot, żeby mu podać rękę. Albo przechodzi przez restaurację hotelową, idzie do kuchni, wita się z ludźmi i robi zdjęcia.

Biuro Clintona znajduje się w Harlemie. Pewna kobieta powiedziała agentowi spotkanemu na ulicy:

- Kotku, możesz sobie wziąć wolne. Nie pozwolimy, żeby coś się stało temu facetowi.

 

Pionier

(George W. Bush)

11 września 2001 roku Secret Service ewakuował prezydenta Busha w Air Force One ze szkoły w Saratosie na Florydzie, gdzie czytał dzieciom bajki. Zwykle Air Force One towarzyszy Boeing 747, nazywany samolotem sądu ostatecznego *[Dokładnie jest to wojskowa wersja Jumbo Jeta oznaczona symbolem E-4B. Siły powietrzne USA dysponują czterema takimi samolotami służącymi jako latające stanowiska dowodzenia (National Airborne Operation Center). Maszyny te są użytkowane przez 1 Airborne Command Control Squadron 55 Skrzydła Air Combat Command USAF, bazujący w Offutt w Nebrasce.]. Załadowany jest po dach niezwykle czułym sprzętem wojskowym i urządzeniami do nawiązywania łączności. Pełni funkcję przenośnego stanowiska dowodzenia w przypadku zmasowanego ataku, na przykład nuklearnego. 11 września rozważano przeniesienie Busha właśnie do tego samolotu. Pomysł odrzucono, ponieważ sam widok prezydenta wsiadającego do tej maszyny wywołałby panikę.

- Rozmawiałem z nim po powrocie do Waszyngtonu - wspomina Brian Stafford, ówczesny dyrektor Secret Service. - Początkowo się zgodził, ale później już miał duże obiekcje. W tym czasie niebo należało już do nas. Choć nie wiedzieliśmy jeszcze wszystkiego o zamachu, czuliśmy się pewniej.

Po wylądowaniu w bazie wojskowej Andrews Bush udał się do Białego Domu na pokładzie helikoptera Marine One.

Agenci przenieśli Laurę Bush z Kapitolu do piwnic kwatery Secret Service. W przypadku tak wielkiego zagrożenia Secret Service współpracuje z wojskiem i koordynuje ochronę osób, na które zgodnie z konstytucją przechodzi władza prezydencka. Właśnie z tego powodu, nawet jeśli takie osoby chronione są przez inne agencje - Departamentu Stanu w przypadku sekretarza stanu, czy policję kapitolińską w przypadku przewodniczącego Izby Reprezentantów i prezydenta pro tempore - otrzymują one kryptonimy. Sekretarz pracy nosi kryptonim Firebird (Ognisty Ptak) od czasu, kiedy Elaine Chao zaprotestowała przeciwko kryptonimowi Fireplug (Hydrant).

W czasie ataku Laura Bush poruszała się tylko dwoma samochodami, w towarzystwie czterech agentów ochrony. Zanim agenci przywieźli ją do kwatery Secret Service, wezwali dodatkowe samochody i wsparcie. Po 11 września ilość agentów przydzielonych do ochrony pierwszej damy została zwiększona ponad dwukrotnie.

Bush dotarł do Białego Domu o osiemnastej czterdzieści pięć i zastał rezydencję otoczoną przez agentów ubranych w uniformy bojowe, z bronią maszynową gotową do strzału. Laura spotkała się z nim w Centrum Operacyjnym, podziemnym bunkrze. Pół godziny przed północą, kiedy spali w swojej sypialni na piętrze, obudził ich zdyszany agent Secret Service.

- Panie prezydencie! Panie prezydencie! - wołał. - Niezidentyfikowany samolot kieruje się nad Biały Dom!

Bushowie w szlafrokach zbiegli do podziemnego bunkra, gdzie asystent przygotował dla nich polowe łóżko. Potem okazało się, że to fałszywy alarm.

- George musiał ją dosłownie zaprowadzić na górę - mówi Nancy Weiss, bliska przyjaciółka Bushów. - Laura nie jest w stanie znaleźć nawet łazienki bez szkieł kontaktowych. Jest bez nich prawie całkiem ślepa. Nosi twarde soczewki, bo korekcja jest w nich lepsza.

Ponad miesiąc po atakach z 11 września Laura Bush przebywała na ranczu Crawford ze swoją bliską przyjaciółką Debbie Francis. Bush odwiedzał wówczas Chiny. W pewnej chwili agenci Secret Service poinformowali pierwszą damę o zagrożeniu, które wykryli.

- Kazali mi się przenieść z domku dla gości do głównego budynku na wypadek, gdyby trzeba nas było szybko ewakuować - wspomina Debbie Francis - Zamieszkałam w pokoju jednej z dziewczynek. Nie pozwolili nam włączać świateł, więc zasłoniłyśmy zasłony i zapaliłyśmy sobie świecę. Przez cały ten czas Laura była zupełnie spokojna.

Ponieważ każde wyjście prezydenta z Białego Domu wymaga poważnych przygotowań, Bush wolał nie chodzić do restauracji. Kiedyś powiedział Laurze, że nie lubi, gdy ktoś patrzy, kiedy on je.

- To może nie powinieneś był zostawać prezydentem - odparła Laura ze śmiechem.

W przeciwieństwie do swojego męża Laura regularnie wymykała się z Białego Domu, żeby zjeść lunch z przyjaciółmi w takich miejscach jak Cafe Deluxe, Zola czy Old Ebbitt Grill. Jej ochrona siadała przy sąsiednich stolikach.

Prezydenci sami płacą za swoje posiłki - na przykład kotlety z baraniny - i prywatne przyjęcia. Za oficjalne przyjęcia płaci Biały Dom lub Departament Stanu. Rządząca partia polityczna pokrywa koszty obchodów Bożego Narodzenia oraz kartek świątecznych. Podczas ostatniego Bożego Narodzenia goście zaproszeni przez Bushów zjedli 4 500 kilogramów krewetek, wypili 1200 litrów eggnoga *[Eggnog - słodzony napój na bazie mleka z ubitymi jajami, popularny w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie zwłaszcza w porze zimowej. Dodaje się do niego mielony cynamon, gałkę muszkatołową, a czasem także trunki takie jak brandy, rum, whisky czy advocaat.], pochłonęli 10 000 tamali *[Tamal - popularna potrawa meksykańska; mielone mięso przyprawione chili lub innymi przyprawami, zawijane w liść kukurydzy.], i 700 ciast. Nie wolno też zapominać o przygotowanym przez Biały Dom, wyłącznie na pokaz, 135-kilogramowym pierniku ozdobionym białą czekoladą.

Bufet dla prasy serwował kotlety cielęce, pierś kurczaka w sosie, wędzonego łososia, krewetki, placki z krabami z Marylandu, szynkę z Virginii glazurowaną bourbonem, mamałygę i tamale z pieczoną papryką Poblano i cebulką Vidalia, nie wspominając już o cieście czekoladowym, czekoladowych truflach, deserze wiśniowym i niezliczonych ilościach lukrowanych ciastek w kształcie zwierzątek.

Prawdziwe koszty ponoszone na utrzymanie Białego Domu pozostają kwestią domysłów. Prezydent otrzymuje wynagrodzenie w wysokości 450 000 dolarów rocznie plus 50 000 dolarów na wydatki i 100 000 na podróże, Biały Dom i urząd prezydenta otrzymują 202 miliony dolarów rocznie, ale te liczby to jedynie wierzchołek góry lodowej. Prawdziwe koszty - przekraczające na pewno miliard dolarów - nie są znane nawet Kongresowi i Government Accountability Office, instytucji kontrolnej Kongresu, ponieważ Biały Dom pomaga utrzymywać dziesiątki innych agencji i przekazuje mu swój personel.

- Całkowite koszty utrzymania Białego Domu nie są nigdzie rejestrowane - mówi John Cronin Jr, który kierował audytami rezydencji prezydenta, przeprowadzanymi przez GAO przez dwanaście lat. - Marynarka obsługuje kuchnię i Camp David, wojsko dostarcza samochody i kierowców, Departament Obrony zapewnia łączność, lotnictwo - samoloty, piechota morska - helikoptery. Departament Stanu płaci za funkcje państwowe, National Park Service zarządza terenem rezydencji, Secret Service zapewnia ochronę, a General Services Administration (GSA) zarządza Skrzydłem Wschodnim i Zachodnim oraz Starą Rezydencją Wykonawczą i zapewnia ogrzewanie.

Prasa często pisała, że Bush był marionetką Dicka Cheneya albo odwrotnie, że był tak uparty, że nikogo nie słuchał. Prawda natomiast była taka, że Bush podejmował decyzje samodzielnie i zwalniał doradców, jeśli nie mieli odwagi się z nim nie zgadzać. Według byłego szefa sztabu prezydenta, Andy'ego Carda, to sam Bush wpadł w 2003 roku na pomysł złożenia w Święto Dziękczynienia niespodziewanej wizyty oddziałom stacjonującym w Bagdadzie. Według Carda Bush chciał najpierw wiedzieć, czy zdaniem Secret Service da się to przeprowadzić bezpiecznie. Na ponad miesiąc przed podróżą Card spotkał się w Białym Domu z dyrektorem Markiem Sullivanem i innymi urzędnikami z Secret Service, w celu zaplanowania tej podróży. Biały Dom poinformował później Departament Obrony o planach prezydenta.

Jak powszechnie wiadomo, i o czym często Bush wspominał w żartach, prezydentowi zdarzały się wpadki językowe. Jego bliski przyjaciel, Clay Johnson, był w Gabinecie Owalnym na kilka dni przed przemówieniem Busha na kolacji dla korespondentów radiowych i telewizyjnych.

- Wygłoszę najzabawniejszą mowę, jaką w życiu słyszałeś - powiedział Bush "Dużemu Człowiekowi" jak nazywał Johnsona. - Widziałeś tę taśmę ze śmiesznymi oświadczeniami, które wygłosiłem podczas kampanii w 2001 roku? Nie wierzę, że jakiś kandydat na prezydenta mógł powiedzieć coś takiego.

Bush zaczął cytować niektóre przykłady.

- Afryka, to naród, który...

- Dick Cheney i ja nie chcemy, żeby ten naród popadł w recesję. Chcemy, żeby każdy, kto potrafi znaleźć pracę, znalazł pracę...

- Wiem, że ludzie i ryby potrafią żyć w pokoju...

- Stosunki nadgraniczne między Kanadą a Meksykiem nigdy nie były lepsze...

- Ogromna większość naszego importu pochodzi z zagranicy...

- Nigdy nie widziałem, żeby tak strasznie się śmiał - mówi Johnson.

Agenci Secret Service cenili sobie to, że prezydent był punktualny.

- Bush to bardzo praktyczny człowiek - mówi agent. - Zawsze myśli o ludziach wokół siebie.

Bushowie częstowali pracowników ochrony jedzeniem. Agentów zawsze zaskakiwała jednak różnica pomiędzy Bushem prywatnie a tym, jak się zachowywał na konferencjach prasowych.

- Nie wygląda swobodnie przed rzędem mikrofonów - mówi agent przydzielony do jego ochrony. - Z nami tak nie rozmawiał, nie tym tonem. Jest niezwykle zabawny. Ma wspaniałe poczucie humoru, ciągle żartuje. Bush prywatnie i podczas wystąpień publicznych to dwie różne osoby.

Agenci bardzo lubili biegać z Bushem - kryptonim Trailblazer (Pionier) - i rąbać z nim drzewo. Agencja starała się przydzielać do niego najlepszych biegaczy, żeby mogli dotrzymać mu kroku. Z powodu problemów z kolanami Bush potem przestał biegać i przesiadł się na rower. Często jeździł nim w ośrodku treningowym Secret Service w Laurel w Marylandzie.

- Miał na swojej zmianie agentów, których lubił - wspomina pewien agent. - Facet jest w niesamowitej kondycji, a oni dopingowali zarówno jego, jak i siebie. Zabawne, ale kiedy z powodu problemów z kolanami przesiadł się na rower górski, całkiem wyrwał się spod kontroli. Jeździł za szybko i rozbijał się. Zjeżdżał z trasy, walił w kłodę i spadał z roweru. Po czym wstawał, otrzepywał się, wsiadał na rower i znowu to robił.

- Wiedzieliśmy, że nie należy go wyprzedzać, kiedy jedzie na rowerze - opowiada inny agent. - Miał być na czele. Byłem tam, kiedy na ranczo przyjechał Lance Armstrong *[Lance Armstrong - mistrz świata w kolarstwie szosowym, siedmiokrotny zwycięzca Tour de France.], żeby dotrzymać mu tempa. Myślę, że Lance pozwolił mu wygrać.

Agenci bardzo poważali Busha, a jego żonę po prostu uwielbiali.

- Laura była lubiana przez wszystkich agentów. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś źle o niej mówił. Ani słowa. Wszyscy kochają ją na zabój i bardzo szanują.

Agent, który miał służbę w Boże Narodzenie, wspomina jaka Laura - kryptonim Tempo - była opiekuńcza. Rozmawiała z nim przez pół godziny i przepraszała za to, że nie może spędzić świąt z rodziną.

- Jeśli chodzi o Laurę, to w telewizji widzisz ją taką, jaka jest naprawdę. Zawsze się uśmiecha, a mojej matce powiedziała komplement, którego nigdy nie zapomnę. Byliśmy zaproszeni na przyjęcie bożonarodzeniowe do Białego Domu. Moja matka zawsze przyglądała się jak Laura Bush się ubiera i próbowała naśladować jej styl. Kiedy zaanonsowała ją eskorta wojskowa, pani Bush zawołała ją po imieniu i powiedziała: "Wyglądasz dziś absolutnie cudownie". Moja matka była w siódmym niebie.

I jeszcze jeden przykład na pozytywne podejście Laury do życia. Kiedy Teresa Heinz Kerry powiedziała tuż przed wyborami z 2004 roku: "Nie wiem, czy ona [Laura] kiedykolwiek miała prawdziwą pracę", Laura przeszła nad tym do porządku dziennego. Kiedy Heinz - która porzuciła nazwisko Kerry po wyborach - przeprosiła, pierwsza dama powiedziała dziennikarzom, że nie było takiej potrzeby.

- Wiem, jak jest ciężko i znam takie chwyty - zapewniła.

To samo pozytywne podejście okazała podczas kolacji w jasnozielonej prywatnej jadalni prezydenta. Kiedy służący podawał enchilady z serem i kurczakiem, córki prezydenta, Jenna i Barbara, wyraziły oburzenie z powodu uwag Teresy. Oczywiście to Jenna była najbardziej wylewna.

- Wiesz mamo, ona źle mówi o każdej kobiecie, która sama wychowuje dzieci. Twierdzi, że to nie jest prawdziwa praca. I to jest złe. Nie to, że zapomniała, że uczyłaś w szkole, tylko że źle mówi o wychowywaniu dzieci.

Kiedy Pamela Nelson, przyjaciółka Laury ze szkoły średniej, wybierała sobie z tacy enchiladę, pierwsza dama mówiła o tym, jak łatwo wypaczyć cudze słowa i wyrwać je z kontekstu.

- Pamiętacie tę uwagę: "Pokażemy im"? - spytała. Chodziło jej o wypowiedź Busha z 2003 roku o stawianiu czoła wrogom sił amerykańskich w Iraku. - To miało tyle politycznych reperkusji. Wszystko można wykorzystać przeciwko tobie na milion różnych sposobów.

- To była najpodlejsza kampania - powiedziała Nelson, mając na myśli kampanię prezydencką z 2004 roku.

- Nie, podłe to były te ulotki oczerniające Lincolna i jego rodzinę - odparła Laura. - Ludzie winią prezydenta za wszystko, co się dzieje.

 

Turkus i Iskierka

Z ochroną Jenny i Barbary Bush Secret Service miało pełne ręce roboty.

- Kiedy Bush został ponownie wybrany gubernatorem Teksasu, następnego ranka po zaprzysiężeniu wydali śniadanie dla przyjaciół i rodziny - wspomina przyjaciółka Laury, Anne Stewart. - George siedział na krześle na podwyższeniu. Wyglądał jakby miał zaraz z niego spaść. Oczy same mu się zamykały.

Mimo to wygłosił krótką mowę.

- Bogu niech będą dzięki za osobę, która wynalazła kofeinę, ponieważ naprawdę potrzebowałem jej dziś rano - powiedział. - Jestem również bardzo wdzięczny osobie, która wymyśliła słowo "godzina policyjna". Niestety moje córki nie znają jego znaczenia.

Później Annę Stewart spytała Laurę, o co chodziło.

- Dziewczęta nie wróciły do domu po zaprzysiężeniu - odparła Laura. - O wpół do trzeciej nad ranem słyszałam jak George wydzwania do ich przyjaciół i usiłuje się dowiedzieć, gdzie są. Wreszcie namierzył jedną. Powiedział: "Guzik mnie obchodzi, że to moje zaprzysiężenie. Zabieraj się do domu".

- Doskonale się bawiły - opowiada Stewart. - Uznały, że tata nie będzie miał nic przeciwko temu, skoro to jego zaprzysiężenie.

Laura powiedziała kiedyś, że początkowo odnosiła się "nieco niechętnie" do kampanii, ponieważ zdawała sobie sprawę, jak wyścig o prezydenturę wpłynie na życie rodziny.

- Wiedziałam, że to będzie dla mnie trudne do zniesienia, kiedy ktoś będzie krytykował kogoś, kogo kocham - powiedziała.

Nie wątpiła również, że kampania i ewentualne jej wygranie oznaczać będą jeszcze większe poświęcenie prywatności rodziny niż kiedy Bush był gubernatorem Teksasu. Zdawała sobie sprawę z tego, że nawet pójście na spacer czy wyprawa do sklepu wymagać będą ochrony.

Bliźniaczki, szczególnie Jenna, były temu wszystkiemu przeciwne. Chciały być normalnymi nastolatkami. Aż się skręcały na myśl, że będą się wyróżniać i mieszkać w Białym Domu.

Kiedy Bush został prezydentem, Barbara - kryptonim Turquoise (Turkus) - zaczęła studia na Yale, a Jenna - kryptonim Twinkle (Iskierka) - dostała się na uniwersytet stanowy w Teksasie. Obie uczyły się dobrze. Jednak 29 maja 2001 roku do restauracji Chuy na Barton Springs Road wezwany został funkcjonariusz Clay Crabb z policji w Austin. Policję wezwała o wpół do jedenastej wieczorem kierowniczka restauracji, Mia Lawrence. Crabb napisał później w raporcie, że kiedy przyjechał na miejsce, okazało się, że został wezwany z powodu blondynki w różowej bluzce bez pleców, która siedziała przy barze.

- Razem z partnerem mieliśmy już podejść i porozmawiać ze wskazaną dziewczyną, kiedy poklepał mnie po ramieniu jakiś mężczyzna i pokazał legitymację Secret Service - wspomina Crabb. Wówczas policjanci zrozumieli, że podejrzana to Jenna Bush. Wyjaśnili agentom, że chcą sprawdzić jej dokumenty, gdyż jest podejrzenie, że próbuje zamówić drinka, posługując się fałszywym dowodem tożsamości.

Agenci Secret Service nie protestowali. Michael Bolton, agent dowodzący, poinformował Jennę i Barbarę, która również była w barze, o co chodzi, a następnie powiedział policji, że dziewczęta chcą wyjść. Dwa dni później policja ukarała obie dziewczyny mandatem za wykroczenie: Jennę za podanie fałszywego wieku, a Barbarę za posiadanie alkoholu przez nieletnią.

Cała sprawa zaczęła się od tego, że kelnerka nabrała podejrzeń co do prawa jazdy, które dała jej Jenna. Pokazała je Lawrence, która zauważyła, że jest wystawione na cudze nazwisko, a fotografia jest wlepiona "trochę krzywo". Lawrence powiedziała Jennie, że nie dostanie drinka.

Najwyraźniej kelnerka uznała, że Barbara jest starsza od siostry, przyniosła zarówno jej, jak i dwóm przyjaciółkom trzy tequile i trzy margarity. Barman obserwował je cały czas, żeby mieć pewność, że Jenna nie będzie piła. Kiedy inni klienci zwrócili uwagę kierowniczce, że Barbara jest w tym samym wieku co Jenna, Lawrence wezwała policję. Po przybyciu funkcjonariuszy okazało się, że tequila została już wypita, a margarity "częściowo wypite", jak zanotowano w raporcie policyjnym. Kiedy funkcjonariusz Clifford Rogers poprosił Jennę o dokument, którym się legitymowała, podała mu go i zaczęła płakać.

- Potem powiedziała, że nie mam pojęcia jak to jest być studentką i nie móc robić tego, co koleżanki - wspomina Rogers.

Inny funkcjonariusz spytał kierowniczkę restauracji, co jej zdaniem policja ma zrobić z dziewczętami.

- Chcę, żeby miały duże kłopoty - odparła Lawrence. Komendant Knee powiedział w "Austin American-Statesman", że niezwykłe w tym incydencie było nie to, jak policja załatwiła tę sprawę, ale że się nią w ogóle musiała zająć.

- Większość właścicieli barów zwykle samodzielnie rozwiązuje takie problemy - powiedział. - Kiedy zawiadamia się nas o przestępstwie lub podejrzeniu przestępstwa jesteśmy zobowiązani reagować z całą surowością.

Dla Barbary było to pierwsze wykroczenie, natomiast Jenna dwa tygodnie wcześniej, 16 maja, przyjęła karę bez orzekania winy za posiadanie alkoholu w Cheers Shot Bar na Szóstej ulicy w Austin. 6 lipca postąpiła podobnie wobec nowego zarzutu, kłamstwa w kwestii wieku. W rezultacie na miesiąc zawieszono jej prawo jazdy i musiała zapłacić grzywnę za oba przewinienia w łącznej wysokości 600 dolarów. Postępowanie umorzono warunkowo na trzy miesiące, polecono jej przepracować społecznie 36 godzin i uczestniczyć w zajęciach na temat szkodliwości alkoholu. Barbara również przyjęła karę bez orzekania winy. W jej przypadku postępowanie również umorzono na trzy miesiące i musiała uczęszczać na te same zajęcia, co Jenna.

Mike Young i John Zapp, właściciele restauracji Chuy, przeprosili za ten incydent.

- Zwykle nie załatwiamy tych spraw w taki sposób - powiedział Young.

Kiedy dziewczęta skończyły college, nadal denerwowała je obecność agentów Secret Service, choć ci ubierali się w normalne stroje i większość ludzi nie miała pojęcia o ich obecności. Szczególnie trudna była Jenna. Czasami celowo próbowała zgubić ochronę: przejeżdżała skrzyżowania na czerwonym świetle albo wskakiwała do samochodu i ruszała, nie mówiąc agentom, dokąd jedzie. W rezultacie Secret Service cały czas obserwował jej samochód, co było zwykłym marnowaniem czasu agentów.

- W pewien piątek miałem przy niej zmianę. Około wpół do czwartej po południu wychodzi z domu wystrojona i wskakuje do samochodu - opowiada agent. - Ruszyliśmy za nią. Okazało się, że jedzie do baru. Dotarła tam około czwartej piętnaście.

Bar znajdował się na przeciwko Verizon Center, przy 601 F Street NW w Waszyngtonie. Tego wieczoru mieli tam grać Rolling Stones.

Jenna spotkała się z przyjaciółmi na przyjęciu w prywatnej sali w centrum. Taka publiczna impreza wymaga przygotowania ze strony Secret Service i około setki ludzi. Ale, jak mówią agenci, Jenna ich nigdy nie uprzedzała.

- Więc zaczęliśmy się zwijać jak w ukropie - opowiada agent. - Wezwaliśmy posiłki z biura terenowego w Waszyngtonie i wysłaliśmy do Verizon Center. Okazało się, że ten, kto ją zaprosił, wysłał e-maile do wszystkich przyjaciół, że Jenna Bush (obecnie Jenna Bush Hager) będzie na koncercie. Nie mieliśmy o tym pojęcia. Wyciągnęliśmy ludzi z biura terenowego w Waszyngtonie i kazaliśmy im się ubrać odpowiednio na koncert Rolling Stones.

Agenci poprosili o pomoc kierownictwo Verizon Center.

- To cały urok pracy w Secret Service - mówi agent. - W zasadzie możemy wejść wszędzie, pokazać legitymację i powiedzieć: "Słuchajcie, musimy to i to. Proszę nam pomóc". Powiedzieliśmy tym ludziom: "Secret Service ma problem. Nie możemy wam powiedzieć, o kogo chodzi, ale ktoś ważny będzie tu dziś wieczorem. Potrzebujemy waszej pomocy, ponieważ nic o tym wcześniej nie wiedzieliśmy". Kierownictwo Verizon Center wychodziło ze skóry, żeby nam pomóc.

Ponieważ jest to własność prywatna, z własną ochroną, agenci musieli otrzymać zezwolenie na wejście do środka z bronią. Centrum przydzieliło im pomieszczenie, skąd mogli prowadzić obserwację.

- Jenna nie znosi obecności agentów - mówi inny agent. - Szef jej ochrony bał się jej, ponieważ ciągle groziła, że weźmie telefon i zadzwoni do tatusia.

Jenna wielokrotnie dzwoniła do ojca, kiedy uważała, że agenci są za blisko.

- Prezydent dzwonił do agenta dowodzącego, ten do dowódcy zmiany, a ten do swoich chłopaków i mówił: "Musicie się wycofać". A co z wykonywaniem obowiązków? A gdyby coś się jej stało? Myślę, że nie zdawała sobie sprawy z tego, jak łatwo byłoby ją złapać i wrzucić do furgonetki. Nim by się obejrzała, już byłaby gwiazdą telewizji Al Jazeera. Próbujemy tylko robić to, co do nas należy. Mam wrażenie, że ona tego nie rozumie. Zdecydowanie nie doceniała tego, co dla niej robimy.

Czasami Bush ganił agentów za to, że nie pilnują jego córki. Pewnego razu Jenna, oszukując obstawę, wymknęła się z Białego Domu tylnym wyjściem, które prowadzi do Ogrodu Różanego. Bush zobaczył ją, jak wychodziła i zadzwonił do dowódcy zmiany ze skargą, że nikt jej nie pilnuje.

- Ale Jenna stanęła wtedy na wysokości zadania i powiedziała: "Tatusiu, nie powiedziałam im dokąd idę" - wspomina agent.

Agent Zespołu Wsparcia Taktycznego towarzyszył Jennie podczas podróży do Ameryki Centralnej i Południowej.

- Naprawdę miała kłopoty w Argentynie, ponieważ paparazzi wszędzie za nią chodzili i nie mogła robić tego, co chciała - wspomina. - Zwykle uskarżała się, że Secret Service za nią chodzi. Wsiadała do samochodu i patrzyła w lusterko, próbując zidentyfikować samochód chłopaków z Zespołu Wsparcia Taktycznego. Mówiła: "Są za blisko". I nim się zorientowałeś dzwoni twoja komórka i dowódca zmiany mówi ci: "Chłopaki, możecie się trochę wycofać? Widzi was".

Jeden z dowódców zmiany odkrył, że Jenna posłucha go, jeśli udzieli jej wskazówek.

- Dzwonił do niej i mówił: "Jenna, co ty wyrabiasz?". Byli kumplami. Zachowywał się absolutnie profesjonalnie, ale wiedział, jak z nią postępować. Potrafił jej powiedzieć: "Słuchaj Jenna, dobijasz mnie. Musisz mi mówić, dokąd idziesz". A ona go szanowała i to było piękne.

Jednak, jak wspomina inny agent:

- Codziennie istniało ryzyko, że ją zgubimy. Nigdy nam nie mówiła, dokąd idzie, a jeśli już, to rzadko. Czasami mówiła Neilowi, dowódcy zmiany. Neil wiedział mniej więcej, co się dzieje i potrafił zdobywać informacje.

Według innego agenta Barbara była niemal równie trudna jak Jenna.

- Brała telefon, dzwoniła do tatusia i mówiła, że jesteśmy za blisko - mówi.

Kiedy Barbara uczęszczała do Yale, czasami wsiadała z przyjaciółkami do samochodu, jechała do Nowego Jorku i zostawała na noc, nigdy nie uprzedzając agentów.

- Agenci nauczyli się pakować sobie torbę podróżną, ponieważ zarówno Barbara, jak i Jenna potrafiły powiedzieć znienacka: "Chcę jechać na lotnisko. Chcę lecieć do Nowego Jorku" - wspomina agent.

- Chłopcy szykowali się na nocną zmianę, a tu nagle musieli ruszać w podróż w tym, co mieli na sobie.

- Zamiast dzwonić i skarżyć się na nas, po prostu powiedz nam, co będziesz robić, a my to zorganizujemy. Współpracuj z nami, zamiast z nami pogrywać i utrudniać nam życie - mówił agent, który ochraniał Jennę.

Kiedy Barbara pojechała do Afryki, Biały Dom twierdził, że pomaga tam dzieciom chorym na AIDS. Członek Zespołu Wsparcia Taktycznego, który jej towarzyszył w tej podróży, mówi, że choć trochę pracowała jako wolontariuszka, głównie zajmowała się sobą i imprezowaniem.

- Odwiedziła kilka szkół, ale skończyło się na safari i oczywiście to amerykańscy podatnicy płacili za jej ochronę. Nigdy nie było wiadomo, dokąd idzie, ciągle tylko dzwoniła i się na nas skarżyła.

W 2005 roku na przyjęciu z okazji Halloween, które odbywało się w Adams Morgan, przedmieściu Waszyngtonu, Henry Hager, który był wówczas chłopakiem Jenny, a wkrótce miał zostać jej mężem, tak się upił, że Secret Service musiał go odwieźć do Georgetown University Hospital.

- To było po przyjęciu halloweenowym i wszyscy byli przebrani - wspomina agent z ochrony Jenny. - Powiedziała: "Słuchaj Henry, musimy cię rozebrać z kostiumu, gdyż w szpitalu masz wyglądać godnie". W tym momencie pomyślałem sobie, że musiała trochę dorosnąć, skoro myśli o takich sprawach.

Innym razem Hager upił się z Jenną w barze w Georgetown i wdał się w bójkę z innymi klientami. Agenci musieli interweniować.

- Stracił nad sobą kontrolę i wywołał bójkę - wspomina pracownik ochrony. - Agenci odciągnęli go na bok i powiedzieli: "Zdajesz sobie sprawę, że jesteś tu z córką prezydenta? Czy wiesz, w jakiej sytuacji stawiasz ją i nas?".

- Kiedy była z przyjaciółmi, nie dało się jej kontrolować - opowiada członek ochrony Jenny Bush. - To była imprezowiczka, paliła i piła jak smok, czkała głośno i była okropna. Nie wierzę, że w ciągu dnia pracowała jako nauczycielka.

Jenna uczyła dzieci z ubogiego śródmieścia Waszyngtonu, a potem Baltimore. Barbarę nadal interesowała pomoc afrykańskim dzieciom chorym na AIDS. Po pewnym czasie bliźniaczki stały się bardziej dojrzałe i zaczęły okazywać, że doceniają starania ochrony.

- Przed 4 lipca Jenna kazała dostarczyć na nasze stanowisko dowodzenia masę steków - wspomina agent. - Na Boże Narodzenie też dawała nam steki, hot dogi i takie rzeczy. Musi być ciężko dorastać jako dziecko prezydenta. Nie potrafię sobie tego wyobrazić.

Na pytanie, czy Barbara, Jenna lub Henry Hager chcą jakoś skomentować te opowieści, Sally McDonough, sekretarka prasowa Laury Bush w Białym Domu, powiedziała:

- Oficjalnie proszę, by nie prezentował pan tych nonsensów w swojej książce.

Podobnie jak Jenna i Barbara, Susan Ford Bales - kryptonim Panda - córka prezydenta Forda, próbowała wymykać się ochronie. Miała osiemnaście lat, kiedy jej ojciec został prezydentem i słynęła z tego, że "prześladowała" swoją miłością agentów Secret Service. Kiedy Ford opuścił Biały Dom, wyszła za mąż za Charlesa Vance'a, agenta Secret Service, który chronił jej ojca w Kalifornii. Potem rozwiedli się, a ona ponownie wyszła za mąż.

- W mojej karierze najlepiej zachowywała się Chelsea Clinton - mówi agent, który znał agentów ochraniających córki Busha. - Dobrze traktowała pracowników ochrony, mówiła im co się dzieje, nigdy nie sprawiała kłopotów.

Natomiast najbardziej rozpuszczonym prezydenckim dzieckiem w najnowszej historii była Amy Carter, która miała dziewięć lat, gdy jej ojciec został prezydentem.

- Amy Carter była straszna - mówi Brad Wells, steward z Air Force One. - Patrzyła na mnie, brała otwartą paczkę krakersów, kruszyła je i złośliwie rzucała na podłogę. Musieliśmy to sprzątać. To była nasza praca.

Agenci Secret Service pilnujący Amy - kryptonim Dynamo - często mieli kłopoty, kiedy po szkole chciała się bawić z przyjaciółkami zamiast wracać do Białego Domu, żeby odrabiać lekcje.

- Kiedy kazaliśmy jej wracać do domu, dzwoniła do ojca i oddawała telefon agentowi - wspomina Dennis Chomicki, który był przydzielony do jej ochrony. - Prezydent mówił, żeby ją zabrać tam, gdzie zechce. Amy owinęła sobie ojca wokół palca.

Ponieważ często zostawała u przyjaciółek do wieczora, agenci pracowali dłużej, niż gdyby zawieźli ją prosto do Białego Domu.

- Dlatego zawsze próbowali się skontaktować z panią Carter, ponieważ ona mówiła: "Wykluczone. Ma wracać do domu i odrabiać lekcje" - wspomina Chomicki.

Ze wszystkich prezydenckich dzieci ochranianych przez Secret Service najmniej lubiany był drugi syn Cartera, James Earl "Chip" Carter III. Miał dwadzieścia sześć lat, kiedy jego ojciec został prezydentem i pomagał mu podczas kampanii z 1976 roku. Kiedy w 1980 roku Carter ubiegał się o reelekcję, wygłaszał w jego imieniu mowy.

- Był okropny - wspomina agent Secret Service. - Nie dało się go kontrolować. Marihuana, alkohol, kobiety. Po separacji z żoną zaczepiał kobiety w Georgetown i pytał, czy chcą uprawiać seks w Białym Domu. Większość chciała. Zapraszał je tam tak często, jak tylko mógł.

Kiedyś Rosalynn Carter powiedziała prasie, że wszyscy jej trzej synowie eksperymentowali z marihuaną. Najstarszy syn prezydenckiej pary, John William "Jack" Carter, został usunięty z Marynarki Wojennej za palenie marihuany.

Prezydent Carter powiedział Secret Service, że Rosalynn nie chce, by agenci i funkcjonariusze mundurowi chodzili z bronią po Białym Domu. Zdaniem Cartera jego żona uważała, że Amy "źle się czuje", widząc broń. Secret Service wyjaśnił, że w przypadku ataku agenci będą bezużyteczni, jeśli nie będą uzbrojeni. Prezydent Carter ustąpił.