Gazeta Wyborcza - 22/07/1999

 

 

TERESA BOGUCKA

WALKA O WŁADZĘ, WALKA O DUSZE





Przyszło do mnie dwóch milicjantów i zaproponowali mi wstąpienie do PPR. Jednym z nich był parobek dziedzica, a drugim bezrobotny gołębiarz. Kiedy opowiedziałem żonie, kto są ci przedstawiciele prawa, była szczerze zdumiona. A ponieważ byłem jednym z nich, postanowiłem zostać komunistą.

Opowiadają mieszkańcy Pułtuska: - Ciągle mówiło się o leśnych, zbrojnych grupach, prawdopodobnie Narodowych Sił Zbrojnych, które gorliwcom dawały lanie bądź ich zabijały. W sąsiedniej wsi w 1945 r. zastrzelono członka PPR-u, a w odwet za kilka dni funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa zamordowali gospodarza z tej samej wsi, jego żonę i córkę. Małe dziecko uratowała służąca, wpychając się z nim pod łóżko.

- W lutym 1946 r. leśni zastrzelili starostę. Zaraz potem UB zamordowało mojego ojca. Banda w celach rabunkowych zabiła innego mieszkańca naszej wsi. We wsi odległej o 12 km UB przeprowadziło pacyfikację, zrywając w poszukiwaniu broni podłogi i poszycia dachów. Obławę na leśnych urządziło też na odpuście. Zginęło kilkanaście osób, zarówno cywili, jak i ubeków. Na pogrzeb spędzono wszystkie pułtuskie szkoły i urzędy. Wtyczki UB tkwiły wśród leśnych i wydawały ludzi, u których zatrzymywali się oni na nocleg. Coraz więcej ludzi siedziało na UB w nieludzkich warunkach. Józef Szczerba, członek PSL-u, przesiedział na UB dwa miesiące, a po uwolnieniu zmarł w dwa tygodnie.

- Z przypadkowych rozmów rodziców dowiedziałam się, że wieś odwiedzali "nocni goście", z którymi sympatyzowali niektórzy z rolników, także mój ojciec. Bywały i takie odwiedziny u niektórych zamożnych gospodarzy, które kończyły się aresztowaniami. Owi "nocni goście" okazywali się funkcjonariuszami UB udającymi AK-owców. Za współpracę z nimi łatwo można było zyskać przydomek przeciwnika władzy ludowej i trafić pod sąd. Niektórzy z rolników pomagających tym rzekomym leśnym otrzymali długoletnie wyroki, pracowali pod ziemią w kopalniach, a z więzień wyszli dopiero w roku 1956.

- Po wojnie mój ojciec odnalazł naszego konia u gospodarza we wsi. Nadchodził go dopóty, dopóki ten nie oddał kobyły. W kilka dni później przyszli do nas partyzanci i zażądali oddania konia. Ojciec odmówił i został strasznie pobity. Podejrzewaliśmy, że nasłał ich ten gospodarz.

Z pracy Katarzyny Dąbek, Zuzanny Jarosik i Marcina Kaczmarskiego, Liceum Ogólnokształcące im. Piotra Skargi w Pułtusku





WYJŚCIE Z LASU


Każdy niech sobie zachowa przynajmniej kij


Podczas ogłoszonej we wrześniu 1945 r., amnestii Antoni Staier ps. "Lew" nie ujawnił się, czego zabraniał mu zresztą rozkaz dowódcy Inspektoratu Rybnickiego AK - Pawła Cierpioła ps. "Pleban". Rozkaz ten sprzeciwiał się decyzjom dowódcy Okręgu Śląskiego - Zygmunta Walter-Janke. Był jednak wydany pod wpływem zbrodni, jakich dopuszczali się Rosjanie oraz dochodzących ze wschodu sygnałów dotyczących aresztowań, mordów i wywózek żołnierzy AK.

Podobnie jak większość członków sztabu Inspektoratu, "Lew" zajął się organizowaniem podziemia antykomunistycznego. Jednocześnie próbował powrócić do normalnego życia, zająć się żoną i córką. Podjął pracę sekretarza urzędu gminnego w Rudach Raciborskich. Jednak już 30 listopada 1945 r. pracę przerwał, ostrzeżony o grożącym mu aresztowaniu. Postanowił spróbować jeszcze raz i 1 grudnia 1945 r. został rudrowym na kopalni Jankowice w Boguszowicach. Dokładnie trzy miesiące później został aresztowany przez UBP w Rybniku. Najpierw przetrzymywano go w siedzibie rybnickiego UB, później w więzieniu w Katowicach.

"Lwa" poddano tak strasznym torturom, że bielizna, którą żona przynosiła mu na zmianę, przesiąknięta była krwią - na początku śledztwa, a pod jego koniec - ropą.

W tym czasie bezpieka zlikwidowała w powiecie rybnickim organizację konspiracyjną, Okręg 555 AK, co odwróciło uwagę oficerów śledczych WUBP i przyczyniło się do zwolnienia "watażki" w czerwcu 1946 r. Spotkałem się również z opiniami, według których zwolniono go, gdyż obiecał bezpiece współpracę, do której jednak nigdy nie doszło.

Wychodząc z więzienia, Staier miał pełną świadomość tego, że nie pozostanie na wolności zbyt długo. Dlatego ponownie zszedł do podziemia. Opierając się na byłych akowcach, członkach KWP, odtworzył swój oddział. Zwerbował prawie 20 ludzi.

Na terenie dawnego powiatu rybnickiego w okresie od 1945 do 1947 r. działało dziewięć różnej wielkości organizacji, od propagandowych, przez szpiegowskie, po zbrojne. Natomiast lista większych akcji przedstawia się następująco: napad na dwór w Pszowie w kwietniu 1945 r., przechwycenie na trasie Rybnik-Żory konwoju 20 więźniów (4 grudnia 1945 r.), zamach na sekretarza PPR w Żorach (5 grudnia 1945 r.), zamach na przewodniczącego Rady Narodowej i kolejnego sekretarza PPR w Żorach - Augustyna Biskupa (5 stycznia 1946 r.), napad na fabrykę Sygnały w Gotartowicach i na furgonetkę z pieniędzmi dla kopalni Dębieńsko w Czerwionce (30 stycznia 1946 r.), zamach na funkcjonariusza UB - Stanisława Ćwiklińskiego i sekretarza PPS w Rybniku - Augustyna Buchalika, dokonany 18 marca 1946 r. w lesie gotartowickim, uderzenie na posterunek MO w Czerwionce (12 kwietnia 1946 r.), zamach na posterunek MO w Boguszowicach (26 maja 1946 r.), ostrzelanie w czerwcu 1946 r. lokali wyborczych w Niedobczycach i Knurowie i próba uderzenia na lokal wyborczy w Żorach, uderzenie w czerwcu 1946 r. na spółdzielnię Samopomoc Chłopska w Niewiadomiu, uderzenie na młyn w Czernicy w lipcu 1946 r., atak na Dom Ludowy w Radoszowach i spółdzielnię Samopomoc Chłopska w Gołkowicach w październiku 1946, uderzenie 12 grudnia 1946 r. na spółdzielnię Społem w Rybniku (zestawienie nie zawiera rekwizycji dokonanych wśród prywatnych sklepikarzy i restauratorów).

W grudniu 1946 r. zapadła decyzja o ujawnieniu. Ogłoszono zgrupowanie. Punktem zbiorczym miały być Rudy.

Zimę mieli jeszcze spędzić razem. Przygotowano olbrzymie zapasy żywności - z Rybnika przywieziono kilka furmanek mięsa, upolowano ponadto trochę dziczyzny. Zgromadzono dwa wagony węgla. W lesie odbywały się msze polowe, udzielono nawet ślubu "Jurkowi" i łączniczce o imieniu Małgosia.

W gronie tym znajdował się Birman - członek oddziału Pawła Sosny, który dopuścił się wielu napadów rabunkowych. Birman upił się pewnego dnia i mimo że został związany przez kolegów, uwolnił się. Zatrzymało go kilku milicjantów. Powiedział im, że pracuje u gospodarza, przy wyrębie lasu. Mundurowi nie uwierzyli mu. Sprowadził ich więc do partyzanckiej meliny, gdzie zostali rozbrojeni. Wkrótce pojawili się kolejni milicjanci, prowadzący poszukiwania zaginionych. Także ci dołączyli do grona rozbrojonych. Po jakimś czasie zaniepokojony komendant powiadomił UB. Wszyscy partyzanci musieli zwinąć ogromne ilości broni, amunicji, jedzenia oraz kilka radiostacji i uciekać do pobliskich Jankowic. Mieli się zatrzymać w leśniczówce. Ale i tam pojawił się milicjant. Znów musieli się przenieść - tym razem do Wielopola, gdzie skontaktował się z nimi łącznik z UB. W rezultacie 14 kwietnia 1947 r. samochodem ciężarowym z prawie całą posiadaną bronią przyjechali do UBP w Rybniku.

Każdy z ujawnionych otrzymał trochę żywności i pieniądze. Odbyła się też zabawa w restauracji. Przemawiali: starosta powiatowy Stachoń, kierownik UB Szlęk, sekretarz PPR Markowiak i przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej Smoła. Na koniec głos zabrał "Makopol": "Żołnierze! Dziś wszyscy rozchodzimy się do domów, ale każdy żołnierz powinien sobie choć kij zostawić".

Potwierdzeniem tej rady wypowiedzianej pół żartem, pół serio - było to, że mimo ujawnienia, Cierpioł i Staier pozostali w ukryciu.

Pan Sikora, ps. "Franek" - jeden z członków oddziału Pawła Sosny, twierdzi, że w lipcu 1947 r. zjawili się u niego w domu w Godowie. Jako że po ujawnieniu pan Antoni pracował w Czechosłowacji i był w bardzo dobrych stosunkach z mieszkającym u niego w domu dowódcą Straży Granicznej, uwierzytelnił im przepustki mające posłużyć do ucieczki za granicę. W lipcu 1947 r. obaj zjawili się u znajomego w Opolu. Mieli ponoć kierować się na Wałbrzych.

Owa melina w Opolu jest ostatnim miejscem, w którym z całą pewnością przebywali Antoni Staier i Paweł Cierpioł. Później ślad się urywa. Mieli kierować się na Wałbrzych, choć równie dobrze mogli zostać aresztowani jeszcze na Opolszczyźnie.

Z pracy Marcina Margońskiego, I Liceum Ogólnokształcące im. Powstańców Śląskich w Rybniku





REFORMA ROLNA


Zwolennicy nowych porządków mają prawo do lepszych kawałków


Wspomina I. Dąbek:

- W 1945 r. ziściły się marzenia parobków dworskich - reforma rolna ruszyła. Wraz z mierniczymi chodzili po polach ich przyszli posiadacze. Ludzie ci bardzo dobrze orientowali się w jakości podworskich gruntów - sami z dziada pradziada ją uprawiali. Rychło rozpoczęły się swary i kłótnie, gdzie komu ma przypaść jego działka. Próbowano losowania, ale nie wszyscy się na nie godzili, a szczególnie ci (jak się później okazało) członkowie ujawnionej komórki PPR. Uznali oni, że jako zwolennicy nowych porządków mają prawo do lepszych kawałków gruntu.

W czasie reformy ujawniły się co najmniej dwie postawy wśród "obdarowanych" ziemią: jedni brali ją z wielką ochotą, inni z niedowierzaniem, zakłopotani, bo pańska, a nawet z obawą, bo może przyjdzie ją zwracać.

Z pracy Katarzyny Dąbek, Zuzanny Jarosik i Marcina Kaczmarskiego, LO im. Piotra Skargi w Pułtusku





AWANS


W wyniku mojej polityki wielu dobrych fachowców przedwojennych straciło pracę i stało się nędzarzami


Mówi Bonifacy Jonkiel:

Matka opowiadała mi, że urodziłem się w nocy z soboty na niedzielę, w czasie burzy śnieżnej, ale kiedy - tego nie wiedziała. Oboje rodzice byli analfabetami. Moje życie pełne przygód, pomimo biedy i nędzy, przebiegało wesoło i radośnie w latach dziecinnych. 80 lat temu, tak jak dziś, również uprawialiśmy sport i grali futbol, tylko że nasza piłka do gry była szmaciana. Zimą, z braku obuwia, ślizgałem się na lodzie boso lub owijałem stopy workami. Do szkoły, z braku warunków i odległości pięciu kilometrów, chodziłem w kratkę, a zamiast książek i zeszytów miałem tabliczkę i rysik. Pomimo tak niesprzyjających warunków byłem dumny, że ukończyłem trzy klasy szkoły podstawowej z wynikiem bardzo dobrym. W tamtych czasach dałbym bardzo wiele, żeby móc się uczyć i zdobywać wiedzę, tak bardzo potrzebną w życiu codziennym.

Do Polski powróciłem razem z żoną w miesiącu wrześniu 1946 r. Matka i siostra, jak zwykle przyjęli mnie z radością, a że zajęte były przy żniwach, więc rade były, że znalazły parobka. Ja z kolei cieszyłem się z własnej ziemi, uzyskanej dzięki reformie rolnej. Tak cieszyłem się, ale szybko zorientowałem się, że praca na roli to ciężki kawałek chleba, szczególnie w żniwa, posługując się sierpem i kosą. Podczas gdy rolnik niemiecki posługiwał się w pracy maszynami, my, nie nadążając za postępem, wykonywaliśmy pracę ręcznie.

Ogólnie rzecz biorąc, w odróżnieniu od zacofanego rolnictwa, szybciej następowały przemiany społeczne. Władza rzeczywiście należała do robotników. Dawny, przedwojenny naczelnik poczty zdegradowany został do roli listonosza, a listonosz został naczelnikiem. W miejsce dawnej policji powołana została milicja, komendantem był dawny parobek dziedzica, ledwo umiejący się podpisać. Zmieniono sołtysów i wielu dawnych urzędników sanacyjnych.

Po pół roku naszego pobytu na wsi przyszło do mnie dwóch milicjantów i bez zbędnego wstępu zaproponowali mi wstąpienie do partii, PPR. Propozycja milicjantów w sprawie partii wydawała mi się o tyle niepoważna, a wręcz groteskowa, ponieważ pochodziła od robotników, których znałem, a jednym z nich był parobek dziedzica, a drugim bezrobotny gołębiarz. Kiedy opowiedziałem żonie, kto są ci przedstawiciele prawa, ledwo umiejący się podpisać, była szczerze zdumiona. A ponieważ byłem jednym z nich, nie namyślając się dłużej, postanowiłem zostać komunistą.

Po ukończeniu szkoły skierowano mnie do pracy w aparacie partyjnym, na stanowisko kierownika personalnego, a tym samym dano mi nieograniczoną władzę w powiecie i kilku województwach. W wyniku mojej polityki kadrowej wielu dobrych fachowców przedwojennych, i po wyzwoleniu zatrudnionych, straciło pracę i stało się nędzarzami. Szczególnej czystce poddani zostali członkowie wrogich organizacji, takich jak AK, WIN, ZWZ, UPA, BCh i wielu innych, oraz urzędników sanacyjnych. W tamtych czasach dyktatura robotnicza była elementem niezbędnym w walce o utrwalenie władzy ludowej i budowie socjalizmu. Moje zasługi dla partii i narodu wyrażają się tym, że w trudnych latach powojennych należało odbudować kraj, zapewnić ludziom pracę i wyżywienie, a przede wszystkim mieszkania, które w ustroju kapitalistycznym są nie do zdobycia. Uważam, że wiele z moich posunięć, aczkolwiek bolesnych dla niektórych warstw społecznych, było słusznych i koniecznych. Aby wyżywić naród, byliśmy zmuszeni zabierać kułakom zboże, egzekwować obowiązkowe dostawy, zakładać spółdzielnie produkcyjne itd. To dzięki nam, komunistom, zbudowano tysiące mieszkań dla bezdomnych, odbudowano i zbudowano własny przemysł, dano pracę wszystkim potrzebującym i znośne życie bez obaw, że stracą pracę i mieszkanie.

Z pracy "Rozjechane życiorysy" Zespołu Szkół Odzieżowych z Głogowa, wywiad przeprowadziła Anna Sznajder





W OBRONIE WŁADZY LUDOWEJ


Nie chciałem na zawsze zostać proletariuszem


Opowiada F.K., emerytowany funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego:

- W celu zapewnienia spokoju przed i w czasie referendum zaplanowanym na 30 czerwca 1946 r., w końcu maja zostały wysłane oddziały ochronne naszej jednostki - 9. batalionu KBW - do ochrony obwodu Knyszyn (pomiędzy Grajewem a Białymstokiem). Zostaliśmy zakwaterowani na posterunku Milicji Obywatelskiej. Budynek ten był zabezpieczony przed atakami leśnych - okna były do połowy zamurowane, znajdowały się tam jednak otwory strzelnicze. Pozostała część okna była zasłonięta siatką, aby nikt nie mógł wrzucić do środka granatu. Milicjanci praktycznie nie opuszczali posterunku.

Nasza praca polegała na patrolowaniu ulic Knyszyna. Na ogół było spokojnie, zdarzały się jednak rozmaite wypadki, na przykład w pobliskiej Kalinówce Kościelnej podziemie zabiło jednego z wieśniaków, który sympatyzował z KBW, innym razem zastrzelono milicjanta, który przypadkowo wszedł na konspiracyjne zebranie.

W dniu referendum nie musieliśmy interweniować w żadnej sprawie.

Pod koniec listopada zostaliśmy przekształceni w grupy ochronno-propagandowe - miało to oczywiście związek ze zbliżającymi się wyborami do Sejmu Ustawodawczego. Moja grupa od początku grudnia 1946 r. stacjonowała w Mońkach. Obawiano się ponownego uaktywnienia podziemia zbrojnego. Naszym zadaniem była też ochrona agitatorów z Polskiej Partii Robotniczej, którzy jeździli po wsiach, namawiając ludność do oddawania głosów na listę numer 3, a więc na Blok Stronnictw Demokratycznych.

Zbliżał się 19 stycznia 1947 r., dzień wyborów. Praca agitatorów z PPR miała trzy główne cele - namówienie ludności do wzięcia udziału w głosowaniu, nakłonienie do oddania głosu na listę numer 3 oraz demaskowanie polityki mikołajczykowskiego PSL. Pracę tę wykonywał oficer do spraw politycznych i członek komisji wyborczej.

Na początku stycznia pojechaliśmy ochraniać zebranie we wsi Zubole. Sołtys zebrał wszystkich mieszkańców do jednej chaty, a oficer przedstawiał zebranym program wyborczy Bloku i główne założenia planu trzyletniego. Po jego wystąpieniu był czas na pytania. Muszę stwierdzić, że były one wyrazem ciemnoty tych ludzi, ale także znać w nich było propagandę leśnych. Na przykład - chciano wiedzieć, czy będą kołchozy i czy Polska stanie się siedemnastą republiką ZSRR.

19 stycznia wzmocnione warty chroniły lokal, a patrole pilnowały spokoju we wsi. Pamiętam, że po mszy przyszedł ksiądz z grupą wiernych. Duchowny demonstracyjnie przeszedł przez cały lokal ze swoją kartką uniesioną w górze. Wszyscy mogli zobaczyć, że głosował na listę numer 4 - PSL. Z tego co widziałem, frekwencja była niezła, nie było też żadnych wypadków, w których musielibyśmy interweniować. Po zakończeniu głosowania urna została przeniesiona do miejsca naszego stacjonowania, a stamtąd w nocy z 19 na 20 stycznia pod silną eskortą została odwieziona do Białegostoku.

Sytuacja w kraju stabilizowała się. Niewątpliwie przyczyniła się do tego ustawa o amnestii uchwalona 22 lutego 1947. Po jej ogłoszeniu zmieniła się taktyka walki z podziemiem. Był wprowadzony zakaz czynnych akcji, strzelać mogliśmy tylko wtedy, gdy przeciwnik pierwszy otworzył do nas ogień. Partyzanci zaczęli ujawniać się. Zdarzało się tak, że grupy same zgłaszały się do nas i dobrowolnie oddawały broń. Bywało jednak i odwrotnie - w nocy rozklejano ulotki nawołujące do pozostania w konspiracji, grożąc karami za zdradę, czyli ujawnienie się. Ukazywały się też ulotki o treści antypaństwowej. Treść niektórych zapamiętałem: "PPR - Płatne Pachołki Rosji", inne wykonane ołówkiem przedstawiały Bieruta czyszczącego buty Stalinowi.

15 grudnia 1947 zostałem zwolniony z wojska. Skończył się mój dwuletni okres służby w KBW. Przez cały jej okres byłem szeregowcem. Nie będę ukrywał dlaczego - skończyłem zaledwie sześć oddziałów szkoły powszechnej, wojna oderwała mnie od pasania krów. Moje braki w wykształceniu uniemożliwiły mi karierę, nie chciałem też być "fajfusem" (tak nazywaliśmy ordynansów), choć tam było najłatwiej o awans.

Chcę powiedzieć, że - wbrew temu, co się dzisiaj mówi - nie terroryzowaliśmy ludności, wręcz przeciwnie. Żyłem w ustawicznym strachu przed niespodziewanymi atakami leśnych. Zdawałem sobie sprawę, że zza każdego drzewa może paść strzał, który pozbawi mnie życia. Dodatkowo panuje dziś błędne mniemanie, iż byliśmy członkami partii. Otóż nie. Nie mogę wypowiedzieć się o kadrze zawodowej, ale nam, żołnierzom służby czynnej, mówiono, że wojsko ma być apolityczne, dlatego też żaden z nas nie wstąpił wówczas do PPR.

Ten okres wiele mnie nauczył. Wdrożono nam dyscyplinę, oficerowie polityczni zapoznawali nas z zasadami nowej władzy, uczyli umiłowania jej, zaszczepiano w nas ideały. Wiele z nich pozostaje w moim sercu do dziś. Po odbyciu służby wojskowej, w mundurze wróciłem do domu, do Kurowa. Nie było mnie tu dwa lata, nie dostawaliśmy bowiem ani urlopów, ani przepustek. Przez ten czas nic się w domu nie zmieniło. Rodzice dalej mieszkali kątem u kogoś, ojciec trzymał się odziedziczonej ziemi. Nie było na niej żadnych zabudowań gospodarczych, więc życie tam nie stwarzało dla mnie perspektyw. Zdecydowałem się na wyjazd na Ziemie Odzyskane, co nastąpiło w ostatnich dniach stycznia 1948 r. Zamieszkałem w miejscowości Wierzchosławice (ówczesna gmina Bolków, powiat Jawor).

Przyjeżdżając tu, nosiłem się z zamiarem rozpoczęcia pracy w organach bezpieczeństwa publicznego lub Milicji Obywatelskiej. Wiedziałem, że opracowanie mojej kandydatury zajmie trochę czasu, nająłem się więc jako robotnik w garbarni w Bolkowie. Mimo wysokich zarobków (ponad 16 tysięcy złotych), praca nie podobała mi się. Nie dość, że była bardzo wyczerpująca fizycznie, to aby "wkupić" się do grupy pracowników, musiałem uczestniczyć w libacjach, a na to nie miałem ochoty. W tym okresie wstąpiłem do PPR. Zrobiłem to dlatego, iż była ona dla mnie partią walki i czynu, przejęła na siebie ciężar odbudowy kraju i zasiedlenia Ziem Odzyskanych.

Z dniem 2 sierpnia 1948 rozpocząłem pracę w Powiatowym Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Środzie Śląskiej. Szefem PUBP był wtedy przedwojenny członek Komunistycznej Partii Polski, Bronisław Sikorski.

Zaczynałem od najniższego stanowiska - wartownika. Pobory miałem o połowę niższe niż w garbarni, nie kierowała mną bowiem chęć zysku. Przede wszystkim nie chciałem na zawsze zostać proletariuszem. Wiedziałem, że gdybym pozostał w garbarni, rozpiłbym się po niedługim czasie. Chciałem się dalej uczyć, a wiedziałem, że partia mi to zapewni. Oprócz tego pociągała mnie panująca tam dyscyplina.

Po wakacjach mnie i pozostałym funkcjonariuszom kazano uzupełnić wykształcenie. W roku szkolnym 1948/49 ukończyłem siódmą klasę szkoły podstawowej w Środzie Śląskiej. Byłem z siebie bardzo dumny, gdyż byłem pierwszym członkiem mojej rodziny, który miał wykształcenie podstawowe. Jednocześnie we wrześniu rozpoczęło się szkolenie polityczno-wychowawcze, na które kładziono wówczas duży nacisk. Było ono jednym z mierników oceny funkcjonariusza.

Nadszedł 15 grudnia 1948 r., dzień Kongresu Zjednoczeniowego PPR i PPS. Pamiętam, iż w tym dniu o oznaczonej godzinie zebraliśmy się przy radioodbiorniku, by wysłuchać referatu programowego wygłaszanego przez Bolesława Bieruta. W trakcie przemówienia radio nagle zgasło. Szef, Bronisław Sikorski, wrzasnął: "Sabotaż!". Zwrócił się do właściwego funkcjonariusza, który po kilku minutach przyprowadził pracownika winnego przerwy w dostawie prądu.

Pamiętam też, że braliśmy udział w pochodzie pierwszomajowym w Warszawie. Po przemarszu ulicami miasta znaleźliśmy się w pobliżu trybuny na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu, naprzeciw budowanego gmachu KC PZPR. Na trybunie stali: Bolesław Bierut, Józef Cyrankiewicz, Konstanty Rokossowski oraz inni dostojnicy państwowi. Było to dla mnie niesłychanie wielkie przeżycie.

Widziałem wtedy Warszawę tętniącą pracą. Na budowach stosowano "trójki murarskie", współzawodnictwo pracy. Rosły szybko domy, powstawały ulice. Miasto podnosiło się z gruzów.

Na początku sierpnia 1950 r. rozpoczęły się egzaminy. Po nich otrzymałem awans do stopnia sierżanta i przeniesienie na stanowisko oficera śledczego.

Po ukończeniu odpowiedniego kursu powróciłem do WUBP we Wrocławiu i rozpocząłem samodzielną pracę na tym stanowisku. Moja kariera tam była krótka. Już na pierwszym przesłuchaniu okazało się, że nie mam do tego serca. Nie potrafiłem wydobyć z przesłuchiwanych zeznań i jeszcze we wrześniu zostałem oddelegowany do pracy w Sekcji Filtracyjnej, prowadzącej sprawy przestępstw granicznych.

Po dwóch kursach miałem dużo wiedzy teoretycznej, brakowało mi natomiast doświadczenia praktycznego, które musiałem zdobywać w toku pracy. Ukończyłem szkołę podstawową, miałem nadto język polski na dwóch kursach zawodowych. Wszystko to było jednak za mało do wykonywanej przeze mnie służby (dziś na tym stanowisku wymagane jest wyższe wykształcenie prawnicze). Pamiętam moje pierwsze protokoły przesłuchań - roiły się od błędów stylistycznych i ortograficznych. Mój przełożony, kierownik sekcji, podporucznik Jerzy Marzec, niejednokrotnie przekreślał mi je na krzyż i kazał przepisywać wszystko od nowa. Brak ogólnej wiedzy zastępował mi hart ducha i wiara w słuszność wykonywanej sprawy.

Rozmyślając o głównych etapach mojego życia, za próg, od którego zaczynam ocenę własnych dokonań, uważam walkę o zręby nowej Polski, o budowę nowego ustroju, wtedy to bowiem ukształtowała się moja osobowość. Zdołałem wyrwać się z rodzinnej wsi, zdobyłem pozycję społeczną. Nie żałuję ani jednego roku z mojego życia i jestem dumny z moich osiągnięć i wyborów, których musiałem dokonać.

Z pracy Barbary Wajchert, Liceum Ogólnokształcące w Lesznie





NA DRUGĄ STRONĘ


Tę "wojnę" można było wygrać jedynie przez kolaborację


Po osiemnastu miesiącach pobytu w Auschwitz, Stanisław Cienciała został zwolniony i powrócił do Krakowa. Pracował tam jako goniec w firmie drobiarskiej. Następnie wyjechał do Lwowa, gdzie pod pozorem praktyki rolnej organizowano samoobronę ludności cywilnej przed ukraińskimi rzeziami.

W 1944 r. pod Rzeszowem odbył się jego ślub. Potem dobrowolnie wstąpił do wojska. Zdawał sobie sprawę z tego, że "po Jałcie" nie ma mowy o Polsce innej niż ta, która się kształtuje.

Nie chciał uchodzić za dezertera, który bagatelizuje służbę wojskową, a zarazem nie chciał strzelać do braci Polaków. Uważał, że najskrytszym życzeniem NKWD było to, aby Polacy wystrzelali się w wojnie domowej. 1945 rok zastał go już w randze podporucznika. Był w Berlinie 20 maja 1945 r. Z dumą wspomina, że przespacerował się wtedy schodami Reichstagu, na których Rosjanie celowo wysypali ogromne ilości niemieckich orderów i odznak. Dla niego - Polaka - było to wielkie przeżycie.

Po wojnie toczyły się walki z bandyckimi oddziałami. Dlatego podróż wojskowego "w pojedynkę" wiązała się z dużym ryzykiem i niebezpieczeństwem. Każdy wyjazd służbowy mógł zakończyć się tragicznie. Dlatego też żony oczekiwały na powrót swych mężów z niecierpliwością.

Przez pewien czas istniała możliwość wybuchu III wojny światowej, lecz nasz rozmówca traktował te uwagi sceptycznie.

Następnie związał się ze Służbą Polsce (SP), która była organizacją młodzieżową; obowiązkową zarówno dla dziewcząt, jak i chłopców.

W każdej szkole był hufiec SP. Młodzież była ubrana w mundurki angielskie z biało-czerwonymi naszywkami na ramieniu, spodnie w klin, spinacze, buty wojskowe, furażerki także z biało-czerwoną flagą.

SP podlegała wyłącznie rządowi polskiemu. W odróżnieniu od armii, nie mieli do niej dostępu Rosjanie. W SP nie było żadnych rosyjskich oficerów. Dziś można by powiedzieć, wtedy jedynie domyślać się, że SP miała być przeznaczona do celów politycznych. Miała służyć prawdziwej, niepodległej Polsce. Zdawano sobie sprawę z tego, że nie można było jawnie przeciwstawiać się Rosji. Tę "wojnę" można było wygrać jedynie przez kolaborację.

Na okres letni powoływano brygady SP; przez takie formacje musiał przejść każdy młody człowiek. Brygady brały udział w odbudowie całego kraju. Ponadto w brygadach młodzież zdobywała zawód. Jedenasta brygada SP pracowała przy odbudowie Zakładów Chemicznych "Oświęcim". Wieczorami młodzież zebrana na apelu śpiewała "Wszystkie nasze dzienne sprawy", co było słychać w całym mieście (ateizacja organizacji rozpoczęła się dopiero w 1948 r.)

Ludzie - nawet ci niechętni władzom ludowym - ulegali fascynacji tym, że wszystko się tak szybko dzieje. Ludzie garnęli się do pracy społecznej, mieli przeświadczenie, że tak trzeba robić, że to ich Ojczyzna.

Atmosfera patriotyczna w tym okresie była bardzo silna. Wykształciła ją wojna oraz przedwojenne wychowanie. Lecz ludzie nie mogli ciągle myśleć o Ojczyźnie. Cieszyły ich zwykłe rzeczy czy sprawy. Pan Cienciała wspomina, jak wielką radość jemu i jego rodzinie sprawiły w 1946 r. przydziałowe cywilne trzewiki. Taką samą radość sprawił pierwszy kupiony obrus. Wózek dla dziecka odkupiony od szabrowników był czymś wspaniałym.

Wielką radością było odnalezienie po wojnie najbliższych, rodziny i perspektywa na lepsze jutro. Przecież na początku nie mówiono nic o komunizmie czy kolektywizacji. Członkowie partii, którzy wspominali o kolektywizacji, byli z niej usuwani.

Wielu ludzi siedziało w więzieniach za tzw. pochodzenie klasowe. I tak było z bratem p. Cienciały. Mimo że był wojskowym, nie mógł w żaden sposób pomóc bratu, a na dodatek musiał się pilnować, aby i jego nie wtrącono do więzienia. Pewną ochroną dla niego było wojsko, do którego UB nie miało dostępu.

Z pracy Agnieszki Comber, Anny Głuchowskiej i Barbary Urbańskiej, Zespół Szkól Budowlanych im. Edwarda Szymańskiego w Oświęcimiu





MARZENIE O RÓWNOŚCI


Przecież już Chrystus chciał, żeby ludzie byli sobie równi


Teresa Skera miała dwanaście lat, gdy wybuchła wojna. Z tego okresu pamięta jedynie uczucie strachu, który będzie jej odtąd często towarzyszył. Po ukończeniu szesnastego roku życia podjęła pracę w Królewskiej Hucie (wówczas niemiecka Koenigsbutte).

Tam poznała Jana Skerę. Wyszła za niego w 1944 r. Tuż przed końcem wojny mąż został odesłany do Niemiec. Aby się z nim połączyć, Teresa Skera przekroczyła nielegalnie granicę polsko-niemiecką w okolicach Zgorzelca. Było to 12 listopada1947 roku. Niestety, Jan Skera związał się już z inną kobietą.

Teresa nie miała dokąd pójść. Przez trzy miesiące mieszkała w Ham w Westfalii, potem postanowiła pojechać do znajomych w Duesseldorfie. W pociągu nawiązała rozmowę z polskimi żołnierzami, którzy zainteresowali się losem młodej, zapłakanej i nieszczęśliwej rodaczki.

Po wysłuchaniu jej historii poradzili udać się do ośrodka udzielania pomocy uchodźcom. W lutym 1948 r. pojechała więc do ośrodka w Osnabrueck, gdzie przyjęto ją życzliwie i zaoferowano pracę maszynistki w redakcji gazety "Odrodzenie". Do jej obowiązków należało również tłumaczenie tekstów z języka niemieckiego na polski. Mimo iż praca jej się podobała, źle się czuła w obcym kraju, tęskniła do domu i koniecznie chciała wrócić do Polski. Powiadomiła o tym swoich przełożonych.

Po pewnym czasie została drogą służbową wezwana do pobliskiej miejscowości, gdzie stacjonowali Anglicy. W swobodnej pogawędce padło kilka pytań o miejsce jej pochodzenia, powody, dla których znalazła się na Zachodzie, m.in. o to, jakie zakłady pracy i jaka jednostka wojskowa znajdują się na terenie Chorzowa. Nic więcej nie powiedziała. Nie przyszło jej wtedy na myśl, że rozmawia z oficerami angielskiego wywiadu. Myślała, że prowadzi rozmowę z urzędnikami, którzy mają umożliwić jej powrót do kraju.

Po kilku dniach została wezwana do misji francuskiej. Znowu padły podobne pytania. Niczego od niej nie żądano, nikt nawet nie napomknął o ewentualnej współpracy, dlatego też nie sądziła, że rozmowy z Anglikami i Francuzami będą w przyszłości miały - już w Polsce Ludowej - tak przykre dla niej skutki.

Teresa powróciła do ojczyzny w samo Boże Narodzenie 1948 r. Trafiła na wesele swojego młodszego brata - Stanisława. Można sobie wyobrazić jej radość.

Nareszcie była wśród swoich, w domu, u mamy. Była szczęśliwa i czuła się bezpiecznie, ale musiała podjąć jakąś pracę. Szybko zorientowała się, jakie stosunki panują w Polsce. Z rozmów z matką i przyjaciółmi, z publikacji i książek dowiedziała się, że kierowniczą siłą polityczną narodu jest Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, która właśnie powstała w wyniku połączenia Polskiej Partii Robotniczej (PPR) i Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS). Wywnioskowała więc, że aby znaleźć dla siebie dobre miejsce pracy, należy być jej członkiem. Jednak nie chodziło jej tylko o korzyści materialne płynące z przynależności do partii.

Teresa uwierzyła w doktryny socjalizmu. Jak to się stało? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, należy sięgnąć do jej życiorysu, do dzieciństwa i wczesnej młodości, które przypadły na okres międzywojenny. Matka Teresy - Maria Polaczek - wcześnie owdowiała i samotnie wychowywała ośmioro dzieci: siedem córek i jednego syna. W domu panowała nieopisana bieda. Starsza siostra pamięta, że zdarzały się dni, kiedy jeden śledź i kilka ziemniaków musiało wystarczyć na obiad dla całej rodziny. W szkole wszyscy bardzo dobrze się uczyli, o czym świadczą zachowane do dziś świadectwa szkolne, ale na dalszą naukę brakowało pieniędzy. Jednak gorsze od niedojadania i ubogiego odzienia były upokorzenia doznawane od tych, którzy biedy nigdy nie zaznali. Nic więc dziwnego, że zarówno matka Teresy, jak i później ona sama miały nadzieję, iż ustrój socjalistyczny stworzy wszystkim ludziom jednakowe szanse, zapanuje sprawiedliwość, nie będzie wyzysku człowieka przez człowieka, bo środki produkcji są w tej formacji ekonomiczno-społecznej wspólną własnością, a podział produktów jest uzależniony od ilości i jakości pracy. A od nauki i pracy w tej rodzinie nie uchylał się nikt.

Dzisiaj Teresa wie, że hasła socjalizmu były utopią, chociaż stale podkreśla, że sama idea społecznej własności środków produkcji, sprawiedliwego podziału dochodu narodowego i likwidacji antagonistycznych klas społecznych jest słuszna, bo - jak często mówi - "przecież już Chrystus chciał, żeby ludzie byli sobie równi, ale, niestety, ludzie nie chcą się dzielić, każdy sam chce się bogacić".

W 1949 r. Teresa Skera została kandydatem, a potem członkiem PZPR. Otrzymała też pracę referentki w dziale kadr w Katowickich Zakładach Mięsnych. Pracowała tam przez półtora roku. Potem przeniosła się do Zakładów Azotowych w Chorzowie, gdzie była zastępcą kierownika działu kadr. Pracowała też społecznie, jak to się wówczas nazywało. Najczęściej wykonywała nieodpłatnie różne prace biurowe, ale często brała udział w takich akcjach, jak: sadzenie drzewek, sprzątanie parków, wykopki ziemniaków w PGR-ach, pomoc przy żniwach. Robiła to chętnie - dla wspólnego dobra.

W 1951 r. wezwano ją do Komitetu Wojewódzkiego PZPR i zaproponowano pracę kierownika kadr w nowo powstałym Przedsiębiorstwie Budowy Kopalń Płytkich podległych Ministerstwu Górnictwa.

Tu pracowała przez rok. W ostatnich dniach września 1952 r. została wezwana do Zjednoczenia Górnictwa w Katowicach i tam czekało na nią czterech mężczyzn: dwóch w cywilu, dwóch w mundurach Urzędu Bezpieczeństwa. Kazano jej pisać życiorys i mimo że czyniła to rzetelnie, musiała go pisać wielokrotnie. Nie rozumiała dlaczego, bo przecież pisała prawdę, nie zataiła też faktu, że przebywała nielegalnie w Niemczech, przez co utraciła polskie obywatelstwo i musiała starać się o jego przywrócenie. Tych faktów nie taiła również w licznych ankietach, które w tamtych czasach należało często wypełniać w zakładach pracy.

Wieczorem przeprowadzono ją do gmachu UB, który znajdował się przy ulicy Powstańców w Katowicach. Widok niechlujnej celi przeraził ją, ale była tak zmęczona, że przytuliła głowę do brudnej poduszki na pryczy i natychmiast zasnęła. Po dwóch godzinach została zbudzona i wezwana na przesłuchanie. To już nie było pisanie życiorysu. To było brutalne, poniżające, obfitujące w wulgarne przezwiska przesłuchanie prowadzone przez oficera UB. Tam spotkało ją to wszystko, co tak realistycznie zagrała Krystyna Janda w filmie "Przesłuchanie".

Nie było jedynie polewania wodą. Były za to kopniaki, długotrwałe siedzenie na kancie taboretu, stanie pod ścianą aż do omdlenia, rażące światło w oczy. Wtedy już paliła papierosy i nie potrafiła się bez nich obejść. Wiedziała, że je dostanie, gdy tylko się przyzna. Tyle tylko, że nie bardzo wiedziała, do czego ma się przyznać. Opowiedziała szczegółowo o swoim pobycie w Niemczech i gdy już nic więcej nie miała do powiedzenia, okazało się, co było prawdziwym powodem jej zatrzymania. Dowiedziała się, iż zostanie zwolniona pod warunkiem, że podejmie współpracę z Urzędem Bezpieczeństwa i - oczywiście - nikomu nie piśnie słowa o tym, co się wydarzyło. Śledczy oznajmił też cynicznie, że w tej "pracy" bardzo przyda się jej uroda.

Teresa wówczas - jak powiedziała - "podpisałaby diabłu cyrograf, byleby tylko się wydostać z rąk UB". Wyraziła więc zgodę, bo myślała, że po wydostaniu się na wolność jakoś sobie poradzi, ktoś jej przecież pomoże! Po powrocie do domu opowiedziała wszystko matce, która z początku nie chciała jej uwierzyć. Starsza siostra Teresy wyjaśnia: "Matka nie mogła pojąć, że w tej wymarzonej, wolnej i ludowej ojczyźnie aresztuje się niewinnych ludzi, pozbawia się ich godności, torturuje fizycznie i psychicznie. Przecież nie inaczej postępowali hitlerowcy, gdy wywieźli do obozu koncentracyjnego w Dachau bliskiego kuzyna - nauczyciela gimnazjum".

Teresa już wiedziała, że "władzy ludowej" nie można ufać. Liczyła jedynie na pomoc ludzi, którzy z racji własnego zawodu udzielą jej mądrej rady i pomogą wybrnąć z trudnej sytuacji. Poszła więc do lekarza, który okazał się prawym i odważnym człowiekiem. Dr Naramowski - tak się nazywał - wystawił jej zaświadczenie, że choruje na silną nerwicę, w związku z czym może wykonywać jedynie spokojną pracę. Następnie próbowała szukać ratunku u adwokata i to był błąd, bowiem prawnik po wysłuchaniu jej historii przyjął honorarium i obiecał pomóc, ale natychmiast o jej wizycie doniósł Urzędowi Bezpieczeństwa.

Dowiedziała się o tym później. Dlaczego tak postąpił? Prawdopodobnie obawiał się, że Teresa jest prowokatorką.

Ten brak zaufania do władzy pokutował długo w kręgu osób bliskich Teresie. Jej szwagier wspomina: "Baliśmy się wszelkich kontaktów z Zachodem. Nie pisywaliśmy listów. Byliśmy pewni, że rozmowy telefoniczne prowadzone ze znajomymi z Niemiec były podsłuchiwane". Jedna z sióstr miała koleżankę w Holandii. Przestała z nią korespondować.

W kilka dni po wizycie u adwokata pojawiła się czarna limuzyna - tym razem pod sklepem, w którym Teresa przebywała u przyjaciółki. Oficerowie okazali się wspaniałomyślni. Pozwolili Teresie przed zaaresztowaniem na pożegnanie z matką, która po aresztowaniu córki oddała legitymację partyjną i odważnie wyraziła swój sąd o postępowaniu UB.

Teresa znalazła się znowu w Urzędzie Bezpieczeństwa w Katowicach. W znanej już celi przespała jedną noc. Rano wprowadzono ją do piwnicy, która przypominała salę tortur. Chodziło o wywarcie wrażenia na więźniu, który ze strachu miał się przyznać do wszystkiego, co popełnił i czego nie popełnił. Jednak tortur nie było. Wykonano jedynie zdjęcia i odciski palców. Po tej czynności przewieziono Teresę do więzienia na ulicę Mikołowską.

Tu cela była czysta, ale mała - niecałe dziewięć metrów dla siedmiu kobiet. Siennik Teresy leżał przy "kiblu", czyli wiadrze, które służyło więźniarkom do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Miejsce było obrzydliwe, ale poza tym pierwsza noc w więzieniu nie dała jej się we znaki. Następnego dnia odmówiła spaceru. Dzień upłynął spokojnie. Około 18 odbył się apel, po którym należało się rozebrać, ułożyć ubranie przed celą, oddać zapałki i położyć się na sienniku. Po dwóch godzinach leżenia cela się otwarła i padło nazwisko: Skera.

Rozpoczęło się kolejne przesłuchanie. Odbywały się one w specjalnie przystosowanych, wyciszonych celach, a mimo to było słychać z sąsiednich pomieszczeń krzyki torturowanych mężczyzn. Krzyczeli wniebogłosy!

Znowu zaczęły się bezsensowne pytania. Śledczy był jeszcze gorszy od poprzednich. Teresa pamięta jego zimne i okrutne oczy. Bała się go potwornie. Dosłownie trzęsła się ze strachu. Zaczął od wulgarnych wyzwisk. Szybko zorientował się, że robi to na niej większe wrażenie niż kopniaki i zadawane razy (najczęściej w twarz), dlatego bluzgał potokiem rynsztokowych wyrażeń. Tortury psychiczne i fizyczne trwały przez osiem godzin, bez chwili wytchnienia. Światło prosto w oczy, nie było wolno zamknąć powiek. Na biurku dla większego postrachu leżał pistolet. Przez głowę Teresy przemknęła myśl, żeby ten pistolet schwycić i zabić drania, ale tak naprawdę nie wiedziała nawet, jak się nim posłużyć.

Treścią przesłuchania była rzekoma współpraca z angielskim i francuskim wywiadem. Po tygodniu tortur Teresa nie wytrzymała i "przyznała się". Opowiadała sensacyjne historie, które wyczytała w kryminałach. Śledczy był zadowolony. Ma szpiega, superszpiega! A Teresa dostała papierosa i była zadowolona, że na razie ma spokój. Myślała naiwnie, że w sądzie wszystko odwoła. Nie wiedziała jeszcze wtedy, co to są procesy pokazowe. Dopiero współwięźniarki pozbawiły ją złudzeń. Niektóre z nich były już po wyroku.

Później zaczęto pytać o szczegóły jej współpracy: o sprzęt fotograficzny i broń, którą miała się rzekomo posługiwać, ale o tym nie miała pojęcia.

Wróciła więc do prawdziwej wersji wydarzeń i próbowała przekonać śledczych, że wprawdzie była w obozie w pobliżu Osnabrueck, ale nikt jej do współpracy nie werbował. Nigdy nie byłą agentką ani szpiclem. To zeznanie wywołało atak furii u śledczego. Kopał ją tak mocno w nerki, że do dzisiaj jest kaleką. Zakończył śledztwo zdaniem: "Weźcie to ścierwo, bo zabiję!" i widać było po jego oczach, że nie żartuje. Wtedy postanowiła, że na śledztwo nie pójdzie, choćby ją miano zabić. W celi zaczęła krzyczeć, że ją boli. Trwało to około pięciu godzin i wtedy została przewieziona do szpitala więziennego w Bytomiu.

5 marca 1953 roku umarł Stalin. Fakt ten wywołał wielkie poruszenie wśród personelu. Dyżurująca tego dnia strażniczka przeżywała śmierć Stalina jako osobistą tragedię. Kazała chorym więźniarkom stanąć na baczność, żeby uczcić jego pamięć.

27 sierpnia 1953 roku Teresa Skera wyszła z więzienia. Wśród witających była również moja babcia - wówczas uczennica liceum. Opo-wiadała, że widok Teresy wychodzącej z bramy więziennej był wstrząsający.

Tylko rodzina przyjęła Teresę serdecznie. Przyjaciele i znajomi odsunęli się od niej zdecydowanie. Bali się jej.

Z pracy Janusza Semeniuka, Technikum Hotelarskie w Siemianowicach





BUDOWANIE ZRĘBÓW


Od trzech lat Fundacja im. Stefana Batorego i Ośrodek "Karta" prowadzą konkurs dla uczniów szkół średnich "Historia bliska". Udział w nim bierze głównie młodzież z małych miasteczek i tym samym powstaje obraz Polski Ludowej widziany z dołu. Pierwszy konkurs "Polska codzienność 1945-1956" opowiadał o pokoleniu dziadków, w przytłaczającej większości chłopów. W poprzednim odcinku przedstawiliśmy relacje o końcu wojny i początku nowego, a były to powroty, wypędzenia, repatriacje, czyli wielkie przesiedlanie. Ci, których ominęła wędrówka, w istocie też zostali psychicznie przesiedleni w inną rzeczywistość.

Mija właśnie 55 lat od 22 lipca 1944, daty wybranej dla zaznaczenia początku nowej epoki. Za moment zwrotny uznano ogłoszenie w manifeście PKWN obietnicy ustrojowej, zapowiedź wielkiej przemiany, która miała znieść społeczną nierówność i wyzysk, zlikwidować nędzę oraz naprawić historyczne krzywdy, a mianowicie awansować tych co na dole, kosztem tych, którzy dotąd zajmowali pozycje wyższe. Ten awans się dokonał i jest zjawiskiem kłopotliwym. Nie toczą się rozważania dotyczące tego, czy był on moralnie zasadną próbą uporania się z nędzą ludu, czy w istocie zmienił jego los, a jeśli tak, to czy koszty nie przytłoczyły zalet. I gdzie w trudnym bilansie historii umieścić ostateczne efekty tamtej społecznej rewolucji.

Tworzony obecnie ideowo-urzędowy obraz PRL-u pomija tę sprawę, bo odznacza się czarno-białą prostotą, a powodem tego jest nie tylko polityczna dydaktyka społeczna, która ma wykazać oczywistą wyższość wolności nad zniewoleniem. Odbywa się bowiem zarazem rewindykacja historii przez tych, którym przez pół wieku wskazywano miejsce na śmietniku historii i którzy też czuli się przegrani. Oto podmiotem dziejów przestaje być zmitologizowany lud, który ma jakoby z natury wyczucie ogólnospołecznych racji i historycznych praw. Staje się nim naród i jego niepodległościowe elity. I właśnie z doświadczenia przedwojennych i wojennych elit społecznych i kręgów politycznych tworzona jest nowa wykładnia historii. Dla tych środowisk rok 1945 był jednoznaczną klęską. Daremne ofiary, zniweczone nadzieje, bezmiar ludzkich krzywd, niesprawiedliwy wyrok historii, który po strasznej wojnie przyniósł zniewolenie - oto istota zaprowadzanego przez obce wojska i wrogie narodowi rodzime siły nowego ładu.

Uczniowie, pytający dziadków o pierwsze lata Polski Ludowej, odkrywają świat odmienny od tego schematu, choć odległy też od prostej klasowej wykładni. To najczęściej opis zaczynania życia od początku i przystosowywania się na różne sposoby do nowych warunków. Jest jednak pewna ilość prac, których autorom udało się dotrzeć do uczestników niepodległościowej walki, a także do ich wrogów.

Uczniom ze Żnina, z Ryk, z Rybnika lub Augustowa, odtwarzającym powojenne dzieje akowców ze swych okolic, odsłaniają się zawiłości tamtych czasów - przede wszystkim nie jest tak, że żołnierze Armii Krajowej po przejściu frontu dokonują diagnozy o drugiej okupacji i kontynuują walkę. Wojna się skończyła - chcą zacząć normalne życie, dźwigają gospodarstwa, podejmują pracę, zakładają komisariaty MO, organizują spółdzielnie. To nowa władza szykanami, aresztowaniami, wywózkami zmusza ich do powrotu do lasu. Przez jakiś czas sensem wznowionej konspiracji ma być doczekanie wojny wolnego świata z komunizmem, ale rychło okazuje się to mrzonką. Nowej wojny nie będzie, i nie chcą jej też zwykli ludzie, bo ta, która się skończyła, zrodziła bez mała biologiczną potrzebę podjęcia znowu, po strasznej przerwie, spraw podstawowych. Oddziały tworzone są z rozpaczy, a nie z nadziei na zwycięstwo, działają wśród ludzi zajętych przede wszystkim tym, aby odnaleźć rodzinę, odbudować dom, odrobić stracony czas. Partyzanci używają określenia "druga okupacja", ale ze świadomością, że jest to tylko deprecjonująca nową władzę przenośnia. W latach 1939-1945 terror stosowali obcy i spadał on na Polaków jak losowe ciosy wrogiej, ale i ślepej, bezosobowej siły, które wymuszały pewną podstawową solidarność. Po roku 1945 dokonuje się zmiana zasadnicza. Prześladowań nie dokonują obcy - nieszczęście na ludzi sprowadzają swoi, w bardzo dosłownym sensie tego słowa - to sąsiedzi, znajomi, koledzy z oddziału, czasem krewni. Wystarczy zadawniony konflikt, jakaś rodzinna niechęć, nawet przypadkowa zwada, spór o rachunek w restauracji - i ktoś składa donos. Informuje władze prawdziwie lub fałszywie o działalności "za Niemców", o przynależności do organizacji, o nakarmieniu partyzantów, udzieleniu im noclegu.

Samo działanie żołnierzy podziemia też traci jednoznaczność - nie walczą z żadnym obcym wojskiem, z nowym okupantem, ale z nosicielami nowej ideologii. W praktyce to jakiś sekretarz PPR, milicjant, konwojent zdobywanych pieniędzy - sąsiedzi z okolic.

Uczniowie docierający do takich materiałów nie mają wątpliwości - jeśli zabijają się ludzie z tej samej wioski, z okolicy, to jest to wojna domowa.

Na przegrywających ją żołnierzy podziemia spadają nie tylko prześladowania, wyroki z częstą karą śmierci, konfiskata mienia i nędza rodziny, ale i społeczna niechęć. Są traktowani jak zagrożenie - ich beznadziejna walka, ich codzienne potrzeby, sama obecność grozi nieszczęściem. Gest pomocy, solidarności z nimi jest przez władze karany tak samo surowo jak walka, wyroki śmierci są ogłaszane ku przestrodze - ludzie się odsuwają, a za dziećmi skazanych koledzy krzyczą "syn bandyty".

W większości relacji do dziś dziadkowie o partyzantach mówią powściągliwie. Po prostu ich pojawienie się we wsi zwiastowało nieszczęście - kto tam wiedział, co za jedni, jak przychodzili do wsi, to był strach.

W pracach, czasem z pewną konfuzją, uczniowie zapisali też racje tych, którzy nową rzeczywistość czynnie poparli. Ich najsilniejszą motywacją było pragnienie odmiany nędznego losu. Odczuwali wdzięczność za prawo do porzucenia chałupy, zagonów, czworaków, parobczakowania, czapkowania dziedzicom. I byli gotowi służyć nowej Polsce Ludowej, która to prawo im dała i dała im szanse uczenia się i rządzenia we wsi, w gminie, w powiecie, a często i wyżej. Ich argumentami było spełnianie ustrojowej obietnicy - odbudowa, równe szanse, praca i nauka dla wszystkich.

Tyle że na dole podział na tych, którzy komunizmowi się opierali i tych, którzy go budowali i utrwalali, na ofiary i prześladowców, jest często zamazany. W lokalnych potyczkach trudno czasem odróżnić wrogie poglądy polityczne od sąsiedzkich nienawiści, rekwizycję od rabunku, partyzantkę od rozboju. W ludzkich życiorysach podobnie: więźniarka polityczna przed aresztowaniem była ideową komunistką i szybko awansującą personalną; partyzant z AK wstąpił do Ludowego Wojska Polskiego i walczył z "podziemnym ugrupowaniem Młota", po czym wyciągnięto mu przeszłość i dostał naganę, która co nieco utrudniła mu awans. Takie przemieszanie wątków, dziś postrzeganych jako sprzeczne, występuje w olbrzymiej większości opisanych bardziej zwyczajnych losów.

I wreszcie - w zebranych relacjach rok 1945 dla większości chłopów nie jest przeżyciem traumatycznym, przekreślającym niepodległościowy wysiłek i dotychczasową drogę życiową. W ogóle nie jest postrzegany w tych kategoriach - jest po prostu nowym czasem, do którego należy się przystosować, robiąc to co zawsze, to znaczy budując, uprawiając pola, wychowując dzieci. A przede wszystkim jest dla nich oczywiste, że w roku 1945 przyszło wyzwolenie, nastał okres trudny, bo powojenny, ale też dający niedostępne dotąd szanse.

Relacje o tym, jak wyglądało instalowanie Polski Ludowej, widziane we wsiach i miasteczkach, pokazują ludzki wymiar historycznej zmiany. Jedni z nową władzą walczą, inni do niej przystępują, ale to są sytuacje skrajne - przeważająca większość usiłuje żyć po swojemu, nie narażając się żadnej ze stron, choć korzystając z nowych możliwości. Tych właśnie, które zapowiadał PKWN w swym manifeście.

Pojawia się zatem pytanie - jakie znaczenie ma to, że liczni świadkowie tamtego czasu nie postrzegają instalowania komunizmu ani jako utraty niepodległości, ani jako czasu terroru i zniewolenia? Przeciwnie - raczej widzą PRL jako początek zupełnie nowego życia, nierzadko lepszego niż przedtem.

Problem ten będzie powracał w następnych odcinkach, a dotyczy on konfliktu między mniejszością pragnącą wpływać na rzeczywistość i kształtować ją według swych wartości - oraz większością chcącą przede wszystkim zwyczajnie żyć, a która ceni sobie pokój, spokój, szanse poprawy warunków. Historię zmienia oczywiście mniejszość - o tyle skutecznie i trwale, o ile masy owe przemiany przyjmą, przyswoją, przetworzą.