Melchior Wańkowicz

Wojna i pióro

 

 

Tulipan w tyłku, czyli samodurstwo

Kiedym pojechał do Caserty, gdzie lokowało się dowództwo frontu włoskiego, aby załatwić przydział, jako korespondent, do V armii amerykańskiej, sztab cały ryczał ze śmiechu.

W odległym o trzydzieści kilometrów Neapolu w szpitalu wojskowym zainstalował się, ku udręce personelu, brygadier amerykański, weredyk, patologiczny hipochondryk. Przez salę nie mógł przejść nikt z personelu, aby generał niezwłocznie czegoś nie zażądał.

- Doktorze, proszę mi zmierzyć temperaturę - zawołał do przechodzącego w kitlu lekarskim młodego człowieka.

Młody człowiek był podchorążakiem medycyny, przydzielonym do innej części szpitala, wymykał się jednak w rejony generalskie do swojej flamy, która popłakiwała na generalskie kaprysy.

W szpitalach amerykańskich mierzy się temperaturę per rectum, tzn. przez odbytnicę.

W chwilę po podchorążaku weszła siostra dyżurna:

- Ach! - osłupiała.

- Cóż siostra widzi w tym nadzwyczajnego, że choremu mierzy się temperaturę - bzdyczył się leżący na brzuchu generał.

- Ale nie tulipanem, panie generale - jęknęła.

W czasie wojny nie tylko młodzi oficerowie, ale i żołnierze pochodzą z cywila i całe to bractwo z niesłychaną frajdą opowiadało o zdarzeniu. Podchorążak sanitarny na swoją rękę rozwiązywał kompleks kelnera, który pluje do potrawy zamawianej przez impertynenckiego gościa.

Co prawda dowódca V armii, do której byłem chwilowo przydzielony jako obserwator, generał Clark, megaloman i egocentryk, zasługiwał na wsadzenie takiego tulipana.

Dla scharakteryzowania go podaję urywki z dwu książek:

Ralph H. Majer, obecny redaktor CUE, wówczas korespondent "The Kansas City Star", pisał:

"Kiedyśmy przyjechali, zobaczyliśmy grzmiące orkiestry, filmowców, fotografów i tłumy w świątecznym nastroju. W gromadzie oficerów, z generałem Clarkiem na czele, wchodziliśmy po marmurowych schodach ku wejściu zrobionemu przez Campidoglio. Gwardziści rzymscy w olśniewających uniformach tworzyli szpaler, fanfary brzmiały ogłuszająco.

Generał, w trzasku aparatów filmowych, zbliżał się do potężnych odrzwi, wiodących do sali prezydenckiej, w której oczekiwał generał Roberto Bencivenga, wódz włoskiego ruchu oporu, aby złożyć rządy wiecznym miastem w ręce amerykańskiego dowódcy".

Nagle okazało się, że drzwi są zamknięte - od wewnątrz. Generał poczerwieniał. Ralph H. Majer pobiegł bocznymi drzwiami, złapał woźnego, przybiegł z kluczami. Pompa w ostatniej chwili została uratowana... ku rozczarowaniu młodszych oficerów.

Podobny wypadek przypominam sobie po zajęciu przez nas Ankony. Ratusz zaprosił dowództwo na przyjęcie. Nagle dowódca karpackiego pułku ułanów (zmotoryzowanych) zaparł się w ziemię: wśród wywieszonych na fasadzie ratusza sztandarów alianckich brakowało polskiego. Speszeni dostojnicy miejscy wołali do nas z balkonu in lavorazione, po czym zdyszane Włoszki przydygowały pospiesznie zszytą flagę.

Polacy są więc patriotyczni, mniej zblazowani niż Amerykanie. Owszem, o flagę im chodziło, ale może i mieli uciechę, że ten pięknie wyprasowany dowódca pułku, major Zakrzewski, chwilę nie mógł się puszyć.

Ten kompleks znajdujemy w książce Mrowca Przez Monte Cassino do Polski.

"W wielkim pośpiechu donosimy ciężko rannych kolegów do rejonu II szwadronu. Tam natknęliśmy się na dowódcę pułku, majora Stanisława Zakrzewskiego. Siedział wygodnie pod drzewem, mając na sobie oporządzenie z wypolerowanymi sprzączkami. Zameldowano mu o przyprowadzeniu jeńców. Jeden z eskorty, ułan Dubis, odezwał się do majora:

- Ale nas szkopy wykrwawili, panie majorze. 

A ten odparł flegmatycznie:

- Za to przygotowałem dla was dużo krzyży... 

Nie dodał, czy ma na myśli krzyże-odznaczenia, czy też te prawdziwe, z drzewa, na mogiły poległych kolegów

Na dnie niechęci do bufonady wodzów leży nie tylko naturalne otrząsanie się, ale i świadomość, że ta bufonada bywa drogo opłacana.

Nie wahali się naświetlać skutków takiej bufonady pisarze i korespondenci radzieccy:

Mikołaj Woronow (Artyleryjskim szlakiem) pisze z goryczą:

"Tabor naszej baterii szczęśliwie przeprawił się w bród na wschodni brzeg Bugu. Zmiennym tempem poprowadziłem baterię do tej samej przeprawy. Wtem naskoczył na mnie dowódca brygady, który przycwałował nie wiadomo skąd. Z wściekłością, sypiąc przekleństwami, rozkazał skierować baterię na most, ostrzeliwany już przez artylerię nieprzyjaciela. Moje argumenty, aby pozwolił przeprawić się w bród w miejscu już przez nas sprawdzonym, nie przekonały rozwścieczonego dowódcy brygady.

Poprowadziłem więc kłusem baterię polną drogą do mostu. Nie opodal rozerwały się dwa ciężkie pociski. Konie stanęły dęba. Jedno działo zaczepiło o poręcze mostu i przegrodziło drogę pozostałym. Z zachodniego brzegu zaterkotały nieprzyjacielskie karabiny maszynowe, rażąc konie i ludzi, którzy ugrzęźli na moście. Wielu żołnierzy ratowało się skacząc do wody.

W tym tragicznym momencie jakiś dowódca na koniu przeprawił się przez Bug. Pociągnął mocno za wodze i nagle na moich oczach koń wraz z jeźdźcem zaczęli tonąć. Krzyknąłem na cały głos: »Puść wodze, trzymaj się konia, sam cię wyciągnie!«

Na wschodni brzeg dobrnęliśmy tylko jednym działem, ale straciliśmy wszystkie pociski. Trzy armaty zostały na moście. Naszej piechoty nie było w pobliżu mostu i nikt nie mógł nam pomóc".

Piotr Tieriemow (Płonące brzegi) cytuje dwa podobne wypadki bufonady dowódców:

"Było to już w II armii gwardii, kiedy pułk odpierał w rejonie Żyzdry ciężkie ataki niemieckich czołgów i poniósł wielkie straty. Dowódca korpusu, Małyszew, całą winę złożył na Ryczkowa i kazał go oddać pod sąd. Ledwie Małyszew zdążył odjechać, kiedy do 407 pułku przybył Bagramian. Uścisnąwszy rękę dowódcy pułku, od razu zapytał: »Jakże tam, jeszcze ciebie nie odznaczyli? Osobiście widziałem, jak twój batalion podpalał granatami czołgi niemieckie. To była bohaterska walka. Nie martw się, jutro sam ci order przywiozę.« Następnego dnia dowódca armii osobiście zawiesił na piersi Ryczkowa Order Czerwonego Sztandaru i udekorował ponad trzydziestu żołnierzy pułku, którzy się odznaczyli w walce".

A oto inny obrazek podany przez tegoż generała Tieriemowa: "Pamiętam, 24 sierpnia po raz pierwszy stanąłem na punkcie obserwacyjnym generała Bołdina; otrzymałem zadanie rozwinięcia się spoza prawego skrzydła 413 dywizji, natarcia na Kresty i wyjścia na zachodni brzeg Bołwy. Dowódcy armii zameldowano o przybyciu członka Rady Wojennej Frontu Briańskiego, Mechlisa. Wyszedłszy z namiotu, dowódca armii zameldował mu o działaniach armii i przedstawił mnie. W tym czasie dwanaście naszych bombowców przeleciało nad PO w stronę frontu. Po kilku minutach zaczęły bombardować. Widać było, jak samoloty przechodzą do nurkowania, po czym znikają za wierzchołkami drzew. Generał lejtnant Mechlis zdjął czapkę i obserwował samoloty. Nagle rzekł:

- Iwanie Wasiljewiczu, przecie oni bombardują nasze ugrupowanie bojowe!

- Trudno powiedzieć - odrzekł Bołdin. - Nie widzimy pola walki.

- Nie, oni bombardują swoich! - Mechlis, odwróciwszy się do towarzyszącego mu oficera, rozkazał: - Natychmiast do radiostacji. Przekazać: prowadzącego pod sąd, resztę pilotów odsunąć od latania.

Dowódca armii spąsowiał na twarzy. Otrzymawszy zezwolenie wypełniania zadania bojowego, rzuciłem się do samochodu. Rozkazałem drogą radiową Łozowskiemu wyprowadzić oddziały na podstawy wyjściowe, sam zaś udałem się do 413 dywizji. Dowódcę jej znalazłem w transzei. Na moje pytanie w sprawie bombardowania pułkownik Chochłow odpowiedział, że lotnicy świetnie to wykonali i właśnie przy pomocy ich uderzenia pułk przed chwilą zajął las. Poprosiłem go wówczas, aby zameldował to na PO, ponieważ Mechlis uważa, że lotnicy zbombardowali własne oddziały i grozi im sąd. Dowódca dywizji wziął słuchawkę i rzekł ze złością: »Uważa... Należy wpierw widzieć, potem uważać... I to ma być nagroda dla bohaterów...« "

Taka była bufonada podpułkownika-kawalerzysty Bobińskiego, któremu dano dowodzić pod Piedimonte skombinowaną grupą jednostek wojskowych: w czasie operacji, używając broni pancernej z fasonem kawaleryjskim, stracił dwadzieścia siedem czołgów (patrz w Monte Cassino rozdział pt. Natarcie czołgów - bez rozpoznania, bez wsparcia piechoty, bez przygotowania artyleryjskiego, bez dostatecznego paliwa).

Bufonada generała Clarka również nie była nieszkodliwa. Szkód, które sprawiła, nie ogarnialiśmy w ten dzień 25 maja 1944 roku, kiedy - po ostatecznym wycofaniu się Niemców z Piedimonte - przerzuciłem się w rejon działania kanadyjskiej 5 pancernej dywizji, która szła w pościgu za Niemcami po teraz już otwartej drodze Nr 6, wiodącej na Rzym.

Nastrój podniecenia. Było jasne, że lada chwila walczący się zewrą - ale tym razem w ileż korzystniejszej dla aliantów sytuacji, nie w górzystym i nie ufortyfikowanym terenie. Czołgi pędziły rozwiniętą tyralierą, lada chwila oczekując walki. Skoro jej nie było, przypuszczaliśmy, że Niemcy dadzą odpór nad rzeką, bodaj nazywała się Sarno (dopływ Volturno).

Dobiliśmy do tej rzeki, na przeciwległym brzegu stało milczące miasteczko Frosinone. Czyżby się w nim zaczaiła obrona?

W wielkim pośpiechu przydygowano rozkładany most Baileya, wpakowałem się do pontonu z saperami, którzy go mieli montować.

Stanęliśmy na drugim brzegu - martwym, ściszonym. Dziesięciotysięczne miasteczko stało w gruzach, wymiecione z mieszkańców. Nie ma kogo spytać, jak dawno opuścili je Niemcy, ale musiało to się stać w ostatniej godzinie. Przecież tak parliśmy. Gdzież więc ci Niemcy stawią opór? Pochyliłem się nad mapą: aż do Rzymu, odległego o dziewięćdziesiąt kilometrów przez Ferentino, Anagni, Coleferro - nie widziałem żadnej wodnej ani terenowej przeszkody.

Co się dzieje? Dowództwo piątej pancernej, czekając na brzegu, aż most stanie, głowi się. Czyżby opór spotkał ich aż w Górach Albańskich pod Frascati, omal na przedmieściu Rzymu?

Trudno sobie wyobrazić komuś, kto nie uczestniczył w takich pościgach, jaka żołnierzy ogarnia żądza dokończenia operacji, która już się przeważyła na ich stronę.

Kiedy swoim łazikiem mijałem saperów, idących gęsiego wzdłuż drogi, objuczonych sprzętem, w rozwartych koszulach, ze spływającymi strugami potu i wyciągniętym marszem, przegiąłem się z łazika i powiedziałem półpytająco:

- Spieszycie się, chłopcy?

Najbliższy podniósł głowę, spod hełmu spływały strużki potu, i warknął:

- To kill them (zabić ich).

Wszyscy do ostatniego szeregowca rozumieli, że po skruszeniu linii Hitlera, po skruszeniu linii Gustawa, nic już nie pozostało Niemcom z długie lata montowanych fortyfikacji. Weszliśmy w płaszczyzny, zaraz wygniecie ich lotnictwo i broń pancerna.

Kiedy pod Magdeburgiem, już o jeden przemarsz od Berlina, dopadł czołowe oddziały rozkaz Eisenhowera (uzgodniony z koalicją - przyp. M. W.), aby przerwać ofensywę - żołnierze z rozpaczy rzucali się na ziemię, płakali.

Ale tam był rozkaz. A tu - niewytłumaczona cisza przed nami.

Na wojnie nieraz nie otrzymuje się odpowiedzi na zdumione pytania. W Rumunii pokazałem Śmigłemu relację prasową sapera, który wypieścił w miesiącu poprzedzającym wojnę fortyfikacje na Śląsku, a kiedy wojna się poczęła, kazano te fortyfikacje bez walki opuścić. Śmigły, odsyłając mój rękopis Września żagwiącego ze swymi uwagami, w tym miejscu relacji na marginesie zanotował: "To nie jego rzecz". Odpowiedź miał ten saper otrzymać dopiero z relacji powojennych.

Ci pancerniacy spod Frosinone mieli otrzymać odpowiedź dopiero w parą lat po wojnie, kiedy rozsznurują się usta, z tego, co napisał generał Truscott.

Generał Truscott był podległy dowódcy V armii amerykańskiej, generałowi Clarkowi. Piąta armia przy czwartym i ostatnim natarciu na Monte Cassino odegrała rolę pomocniczą, będąc na skrajnym skrzydle natarcia, tak jak rolę pomocniczą odegrali Nowozelandczycy, będący na skrajnym prawym. Ciężar ataku spadł na Polaków, uderzających na masyw, na korpus brytyjski i dywizję kanadyjską, forsujące dolinę Liri, na francuski korpus generała Juin, idący górami Aurunci. Zaś na lewo od pasma Aurunci posuwała się plażami nadmorskimi niemal nie zaangażowana w bojach V armia.

Teraz, kiedy obrona pękła, ruszył naprzód generał Truscott z 3 dywizją piechoty, 1 dywizją pancerną i specjalnie sformowaną jednostką kombinowaną. Miał za zadanie, osiągnąwszy odpowiednią wysokość, skręcić z osi marszu na prawo i odciąć masy cofających się Niemców.

Nagle nastąpiła rzecz zdumiewająca. W ten decydujący dzień, kiedy 5 pancerna kanadyjska dywizja pod Frosinone straciła niemiecki trop, generał Clark nakazał generałowi Truscottowi, który właśnie miał skręcić na północny-wschód, przecinając pod Valmotone szosę Nr 6, którą cofała się rozbita armia Kesselringa - wrócić do osi marszu na północny-zachód i iść wprost na Rzym, nie zaprzątając sobie głowy innymi zadaniami.

Oto jak generał Truscott opisywał ten wypadek:

"Tego dnia 25 maja byłem radośnie podniecony (feeling rather jubilant), ale to nie miało trwać długo. Kiedy z oddziałów wróciłem do swej kwatery, oczekiwał mnie Don Brann ze sztabu armii, który zakomunikował: »general Clark każe porzucić plan zablokowania drogi Nr 6 (którą wycofywała się rozbita armia Kesselringa - przyp. M. W.) i zmontować jak najpośpieszniej marsz na Rzym«. Zdumiałem się. To nie był czas na pójście sobie na północny zachód, kiedy nieprzyjaciel nie był jeszcze ostatecznie rozbity. Nie chciałem wypełnić rozkazu bez rozmówienia się z generałem Clarkiem. Ale Brann powiadomił mnie, że generała Clarka nie ma na plażach i że nie może być osiągnięty drogą radiową. I w ten sposób musiałem wypełnić rozkaz, który przeszkodził zniszczeniu niemieckiej X armii."

W swoich pamiętnikach generał Truscott notował odprawę, na której generał Clark "wyraził obawę, że Brytyjczycy mają ukryty (devious) zamiar wkroczenia pierwszymi do Rzymu".

Sam Clark, niebacznie, zanim sformowała się opinia potępiająca, w swoich pamiętnikach dosyć naiwnie napisał: "Byłem zdeterminowany, że to piąta armia wkroczy do Rzymu i byłem uczulony na oznaki, że wszystkim marzy się to samo (everybody else was trying to get into the act)".

Fred Majdalany, komentator kampanii włoskiej, konkluduje ze zgorszeniem: "To była wojna, a nie zawody sportowe, i pomysł, że brytyjskie siły wojskowe (Polski Korpus wchodził w skład VIII armii brytyjskiej - przyp. M. W.) mogą uknuć spisek, by wedrzeć się prawem kaduka (trespass ) w strefę działania Amerykanów i ścigać się na wyprzódki do Rzymu, był rozbrajającym urojeniem rozbujanej i romantycznej imaginacji" (Cassino. Portrait of a battle. Londyn 1966).

Eric Sevareid (z którym wymieniliśmy listy dyskutujące pewne sytuacje) zawarł tę ocenę Clarka w książce, wydanej naturalnie po wojnie, w 1947 r., pt. Not so wild a dream, której fragmenty przytaczam:

"...Pewnego dnia w teatrze w Casercie rozdano kartki z tekstem, który poczynał się Stand up for general Clark (jeden z popularnych hymnów protestanckich poczyna się Stand up for Jesus).

Audytorium, zdumione, powstało i niepewnie podjęło śpiew, w czasie którego generał Clark stał na baczność.

...Na szosie tuż pod nie zajętym jeszcze Rzymem zatrzymał się ze swymi komandosami młody brygadier, generał Robert Frederick.

Podjechał generał major Keyes, dowódca korpusu:

- Co was wstrzymuje?

- Niemcy.

- Jak długo to potrwa?

- Cały dzień. Niemcy osłaniają się bateriami SP (sell propelled - działa zmotoryzowane).

- To niedobrze. Generał Clark musi być w mieście na czwartą.

- Dlaczego?

- Zamówił fotografów na tę godzinę, potem się ściemni. 

Frederick wparł wzrok w dowódcę korpusu i długo milczał:

- Proszę poprosić generała Clarka o godzinę czasu.

Działa zostały stłumione, generał Clark przybył i zostały zrobione fotografie zwycięzcy w zdobytym mieście.

Oficer wpadł do kwatery prasowej z wiadomością, że generał Clark pragnie odbyć niezwłocznie konferencję prasową.

Generał oczekiwał, przechylony przez balustradę, z której rozciągał się widok na plac, podczas gdy pędziliśmy ku niemu po schodach. Tam już się kłębiło koło niego od fotografów i filmowców, uwieczniających postać bohatera na odpowiednio dobranym tle Wiecznego Miasta, ścielącego się pod stopami.

Przez tłum do generała Clarka przepychali się generałowie Truscott i Keyes, poglądając ze zdumieniem na tłumy reporterów. Generał Juin wstępował na schody, oglądał z zaskoczeniem niezwykły spektakl.

Clark przywitał się z generałami i wycedził skromnie ku nam:

- Cóż zrobić, moi panowie. Po prawdzie to nie były w mojej intencji konferencje prasowe, poprosiłem tylko dowódców korpusu dla omówienia sytuacji. No, ale skoro już tak się stało, że tu jesteście, to możecie stawiać pytania. To jest wiekopomny dzień dla V armii.

To było wiekopomne oświadczenie współczesnego zdobywcy Rzymu. A przecież ta V armia generała Clarka, towarzysząca niejako generalnemu natarciu na najskromniejszym lewym skrzydle, nie odcinając drogi cofającym się Niemcom, byle tylko bez żadnego boju dotrzeć do Rzymu dla reklamiarskiego błazeństwa - kradła zasługę skrwawionej VIII armii, w skład której wchodził Korpus Polski.

Następnie generał Clark rozłożył na balustradzie mapę i z całym tym tłumem, naciskającym ze wszystkich stron, począł coś pokazywać na mapie generałom. Dowódcy korpusów z wypiekami przykrości spoglądali to na mapy, to na gapiów.

Wynieśliśmy się spiesznie. Kiedy schodziliśmy ze schodów, jeden z kolegów powiedział: »Z całym tym historycznym zdarzeniem zbierało mi się na wymioty« ".

W samolocie, którym leciałem na Northern Territory (północna część Kanady, rozciągająca się po Ocean Północny Lodowaty), przeczytałem w "Life" fragment mającej się ukazać książki generała Clarka, w którym podawał, że dowództwo brytyjskie prosiło, aby we wkroczeniu do Rzymu brał udział reprezentacyjny oddział Polaków, którzy zajęli klasztor i przyczynili się do otwarcia drogi na Rzym, jaką teraz ma wkroczyć nie wykrwawiona w tej operacji V armia.

"Odpisałem - podaje dzielny generał - że żadnych Greków, żadnych Polaków ani innych straży pożarnych sobie nie życzę".

Dodać muszę, że żadnych greckich oddziałów - poza cypryjskimi poganiaczami mułów - w kampanii włoskiej nie było.

Napisałem zaraz w aeroplanie list do marszałka Alexandra, słynnego z przeprowadzonej ewakuacji Dunkierki, wówczas dowódcy wojsk alianckich (a więc i generała Clarka) we Włoszech, aktualnie w owym czasie - generalnego gubernatora Kanady. Przypomniałem słowa, wypowiedziane w mojej obecności, że jeśliby miał do wyboru jakichkolwiek żołnierzy świata, to by wybrał Polaków. "Jeśli nawet to złożyć na karb komplementu - pisałem - to jeszcze jest daleko do straży pożarnej".

List wrzuciłem w Peace River, podczas pierwszego lądowania samolotu. Wróciwszy do Edmonton znalazłem odręczną odpowiedź wicehrabiego Tunisu (tytuł nadany marszałkowi Alexandrowi za kampanię afrykańską), w której marszałek, pomijając dyplomatycznie wybryk swego byłego podwładnego, powiadamia mnie, że pisze pamiętniki, w których da świadectwo prawdzie.

Przypuszczam, że mógł jednak porozumieć się z generałem Clarkiem, bo w dalszych odcinkach jego pamiętników nagle ni przypiął, ni przyłatał wyskoczyła pochwała działań polskich pod Bolonią.

Zamiast tulipana właściwiej by było serwować "samodurom" - lewatywę z pieprzem.

 

 

 

 

Styl zgorzkniałej bezsiły

"Czapkami zarzucamy!..."

 

Jeśli wojna jest odkrywką duszy ludzkiej, to cierpienia, które zadaje, pogłębiają równie dobrze nasze zrozumienie człowieka, jak uwielbienie dla męstwa i wstręt dla męstwa, i wstręt dla małości.

Dlatego nie jest bez znaczenia zajrzeć w najbliższe zaplecze wojny, jakim jest sanitariat, i zaobserwować, jak pióro reaguje na tę tematykę. Dlatego poświęciłem sporo miejsca warunkom sanitariatu w kampanii krymskiej, kiedy rewelacje prasowe na ten temat zatrzęsły posadami rządu; i dlatego pragnę obecnie zajrzeć od tej strony w wojnę rosyjsko-japońską, której skutki również zatrzęsły potężnie posadami rządzącego ustroju.

Tylko że rola pióra była tu inna. Nie było miejsca na spontaniczne natychmiastowe reakcje Howarda Russella, których nie mogły stłumić generalskie szykany. Prasa musiała być caropiewna; jej czołowy przedstawiciel, Niemirowicz-Danczenko, był obsypywany zaszczytami.

Dlatego postarałem się wejść w tę wojnę od kuchni sanitarnej. Lekarze nie są tak chybcy w piórze jak w lancecie. Ich wspomnienia poczęły ukazywać się w prasie lekarskiej już po powrocie z wojny, kiedy rewolucja rosyjska przetoczyła się przez Rosję. Ale w tych wspomnieniach znajdujemy ziarna goryczy i gniewu. Bezsilnej goryczy i gniewu.

Począłem szukać wspomnień w polskich lekarskich czasopismach.

Już od samego początku mamy czarne barwy. Lekarz-korespondent podpisujący się ostrożnie literką "R" ("Nowiny Lekarskie" 1905) notuje: "W Moskwie pożegnano nasz pociąg, przepełniony oficerami, przeciągłymi gwizdami z powodu sympatycznej wojny". Dalej opowiada, jak pociąg się wlecze na front, odległy o sześć tysięcy kilometrów, z przeciętną szybkością dwudziestu ośmiu kilometrów na godzinę. A tam, gdzieś na końcu tej bezkresnej drogi, już stoi armia japońska marszałka Oyamy, licząca w początkowym stadium trzysta trzydzieści tysięcy żołnierzy i tysiąc sześćdziesiąt osiem dział przeciw rozproszonej na szerokiej przestrzeni armii rosyjskiej, liczącej sto tysięcy żołnierzy bez artylerii ciężkiej i górskiej oraz bez nowoczesnych dział polowych.

Podczas kiedy pewnego typu prasa przechwala się, że japoszek szopkami zakidajem, a na front, potrzebujący wszystkiego, na front, na którym Japończycy mają tak krótką linię zaopatrzeniową, wysyła się wagony załadowane ikonami, lekarzy polskich ogarnia zdumienie, kiedy przyglądają się stosunkom panującym w służbie sanitarnej.

"P. Kazański jako prezes omskiego Towarzystwa Lekarskiego wprowadził hymn narodowy na rocznych zebraniach towarzystwa, jak o tym opiewa sprawozdanie Towarzystwa Lekarskiego w Omsku z dnia 11 września 1904 r., i kazał wybrać na członków honorowych jenerała Kuropatkina i jeszcze trzech jenerałów; dodać należy, że współpracownikami towarzystwa są: dyrektor gimnazjum, kapitan i inżynier cywilny, a protektorami: radca stanu i dwóch kupców!" ("Nowiny Lekarskie" nr 8, 1905).

Toteż lekarze są poniewierani. Niesympatycznych dla władz internistów zsyła się... do szpitali wenerycznych.

Przy takich rządach służba sanitarna znajduje się w stanie opłakanym.

"Dość, gdy powiem, że żaden ze szpitali tych nie posiadał - mikroskopu. Wprawdzie istniała przy jednym w Charbinie pracownia mikroskopowo-bakteriologiczna, niepodobieństwem wszakże było, by jedna pracownica mogła obsłużyć tak liczne szpitale, pominąwszy już, że zbyt znaczne odległości nie pozwalały korzystać z pracowni tej szpitalom poza Charbinem położonym. Pewne braki przedstawiało również w szpitalach lecznictwo; wszelkie nowoczesne metody lecznicze nie znajdowały tam uwzględnienia wcale. Mam tu na myśli zwłaszcza leczenie chorób, głównie zakaźnych, zastrzykami - seroterapię.

Wszystkie najnowsze zdobycze na tym polu, jak np. leczenie dyzenterii, tyfusu brzusznego [epidemie zarówno jednej, jak i drugiego wybuchały w ciągu ubiegłej kampanii kilkakrotnie] były tu zupełnie ignorowane". ("Nowiny Lekarskie" nr 2, 1907)

Ciekawe są również dane o mleku sterylizowanym, przygotowanym pod Omskiem dla potrzeb armii czynnej w Mandżurii. Rząd naznaczył bardzo wielu urzędników, techników, robotników etc.; sprowadzono drogie maszyny, ale bezcelowo, bo mleko jest zanieczyszczone. Z większych blaszanek było tylko 0,2% mleka dobrego; z mniejszych 1,1% dobrych. ("Nowiny Lekarskie" nr 8, 1905)

"W Irkucku wybudowano szesnaście baraków drewnianych, a piąty zbiorowy szpital w porze zimowej za dwieście dwanaście tysięcy rubli, a na wiosnę podłoga asfaltowa wykazywała pełno garbów i dziur po zapadnięciu się i osadzeniu ziemi; naturalnie znowu przystąpiono do kilkumiesięcznego odnawiania, a szpital był nieczynny. W rzeczywistości wspomniane baraki były może warte trzydzieści tysięcy rubli! Wojskowa komisja budowlana znalazła wszystko w porządku". ("Nowiny Lekarskie" nr 9, 1905)

Łapownictwo osiągało niebywałe rozmiary:

"...robiono na tym mięsie ogromne interesa i kupowano pud mięsa za dwa ruble dwadzieścia kopiejek, w Omsku za przewóz nie płacono, bo mięso szło jako ładunek wojskowy dla szpitali, a stawiano w rachunkach cztery ruble dwadzieścia kopiejek za pud i rozsyłano szpitalom. Na przykład w Irkucku przeciętnie szpital spotrzebowywał od dziesięciu do dwudziestu pudów dziennie, a takich szpitali funkcjonowało dwanaście, więc zarabiano dziennie od dwustu czterdziestu do dwustu osiemdziesięciu rubli tylko na mięsie! Wcale nieźle. To jest pierwszy przykład patriotycznej działalności jenerałów, którzy chcą aż do kompletnego zwycięstwa dalej, choćby jeszcze dziesięć lat, wojnę prowadzić. ("Nowiny Lekarskie" nr 8, 1905)

W ostatnich miesiącach prasa rosyjska ogromnie się oburzała przeciw nadużyciom eks-głównoupełnomocnionego Czerwonego Krzyża, pana Aleksandrowskiego [np. »Russkije Wiedomosti« nr 348], który nie sporządzał miesięcznych rachunków, ale tylko wydał roczny obrachunek, w którym wobec sum milionowych i długiego przeciągu czasu nie można się połapać; przed wydaniem ogólnego rachunku były dwa przypadkowe pożary w składach Czerwonego Krzyża w Charbinie, daleko od zarządu i kancelarii tej instytucji położonych, podczas których w sposób nie objaśniony spaliła się też część książek buchalteryjnych, mających stałe miejsce w kancelarii! Rachunki też były ułatwione przez spalenie się składów Czerwonego Krzyża podczas cofania się z Laojanu i Mukdenu!"

Tyle oto ułamkowych wiadomości pozbierałem w polskiej prasie medycznej. Były one zbyt szczupłe, aby z tego zrobić użytek. Ale pomógł mi traf, że w antykwariacie znalazłem pamiętniki z czasów tej wojny pióra Wincentego Wieriesajewa.

Pamiętam, z jakim przejęciem czytałem jego Zapiski wracza, w których utalentowany autor spowiada się z ciężkich wątpliwości, kiedy - jako jedyny lekarz w zapadłym kącie - staje nagle wobec konieczności dokonania tracheotomii (operacyjne otwarcie tchawicy) i wobec tysiącznych wątpliwości w diagnozie.

Ten lekarz o wyostrzonej wrażliwości, który przed rozpoczęciem studiów medycznych ukończył Instytut Filologiczny - jako trzydziestosiedmioletni, a więc całkowicie sformowany człowiek - i jako lekarz, i jako pisarz (ma już za sobą szereg książek), zostaje powołany na front rosyjsko-japoński. Jego wspomnienia z tej wojny (Na wojnie) są nabrzmiałe przeczuciem zbliżającej się burzy dziejowej.

Przede wszystkim obnaża bezlitośnie bezwstydne złodziejstwo:

"Na dworcu telińskim była moc ludzi. Pili wódkę i herbatę, wieczerzali. Obok mnie siedział suchy urzędnik intendentury ze szlifami radcy stanu. Opowiadał swemu sąsiadowi, podpułkownikowi, że nie mogą nigdzie znaleźć środków lokomocji i składy płoną. W zaufaniu, pochylając się ku swemu towarzyszowi, szeptał dość głośno:

- Teraz każdy dzień daje nam dochodu do półtora, po dwa tysiące rubli".

Szybkimi krokami zbliża się nieuchronna klęska. Ranni poczynają przepełniać szpitale. Należy ich przesuwać na dalsze tyły, aby uzyskać możność jakiego takiego działania. Należy ich odsyłać na najbliższą stację kolejową, tymczasem nie ma do tego przystosowanego transportu. Ładuje się ich na dwu- lub czterokołowe zwykłe wózki bez resorów, przeznaczone do wożenia prowiantu. Wyboje dróg mandżurskich są nie do opisania. Męczarnie wiezionych są nie do opisania. Nieraz nawet ciężej ranni próbują iść, trzymając się wozu, inni umierają w transporcie.

"Przyjechał dwukołowy wózek - pisze Wieriesajew - pokryty żaglowcem, leżał w nim raniony oficer. Twarz miał całą zabandażowaną, czerniał tylko otwór na usta. Bandaż przemiękł, był on jak czerwona, krwawa maska. Sączyła się z niego krew. Obok siedział drugi ranny oficer, blady od utraty krwi. Słaby i smutny, podtrzymywał na kolanach głowę towarzysza. Dwukołowy wózek trząsł się i kołysał, krwawa głowa bezsilnie podskakiwała, jakby martwa. Pośród kurzawy, w masie posuwających się taborów, mignęła znajoma twarz kobieca. Niezmiernie zmęczona, blada, z czarnymi kręgami około oczów. Poznałem siostrę Kamieniewą, żonę oficera artylerii. Kamieniewa jechała sama w swym szarabanie, bez woźnicy. Siedziała bokiem, a na dnie leżało coś wielkiego, kańczastego, obszytego ceratą.

Dostałem się do niej, przejechawszy między wozami, i powitałem ją.

- Sami jesteście?

- Sama - odpowiedziała głosem jak gdyby z innego świata. Oczy spoglądały nieruchomo, ogromne wpośród sinych kręgów. - Wiecie, zamówiłam w Mukdenie trumnę, chciałam oddać go na pociąg, odwieźć do Rosji... Trumny nie zdążono zrobić, na pociąg jej nie przyjęto... Stacja już opuszczona...

Zrozumiałem. To wielkie, kańczaste, co leżało pod ceratą na dnie szarabanu, był to trup jej męża. Z wiatrem zalatywał od szarabanu duszący odór gnijącego ciała.

- Barbaro Teodorowna! Cóż począć! Pochowajcie ciało tutaj, ja się tym zajmę... Jakżeż go z sobą zawieziecie! 

Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.

- Nie, dowiozę go... Jeżeli tu pozostawię, wszystko jedno... stracę rozum...

- Wasze błagorodie, panie doktorze! - krzyczał z drugiej strony drogi żołnierz, który rozpoznawał mą białą przepaskę z czerwonym krzyżem. Machał ręką i przyzywał mnie.

Przedostałem się przez chmurę taborów. Na pochyłości leżał żołnierz z mętnymi oczami i bladą, zmienioną twarzą. Obok stał drugi z bandażem na głowie.

- Panie doktorze, pomóżcie mu. Cóż to za niegodziwość! Człowiek raniony w brzuch, a nikt go zabrać nie chce. Zdychaj jak pies?

Zszedłem z konia, obejrzałem rannego. Przestrzelony brzuch przewiązany był bandażem, puls trudno było namacać.

- Ot, ile podwód jedzie, pod wierzch naładowane! Widzisz, cały wóz obuwia... A jego tu porzucę?... Obuwie więcej warte niż człowiek?...

Co było począć? Zatrzymywaliśmy wozy, prosili, by zrzucono część ładunku i wzięto rannego; żołnierze-woźnice odpowiadali: »nie śmiemy«, naczelnicy taborów, oficerowie odpowiadali: »nie mamy prawa«. Zgadzali się położyć chorego na wierzchu tłumoków. Ranny się znalazł z raną w brzuchu na wierzchołku wozu, czepiając się sznurów, lecz obezwładniał i spadł.

Wozy mijały. Przejeżdżali ludzie z zawstydzonymi obliczami, nie śmiejąc patrzeć na leżącego człowieka. Przypomniało się, jak wszyscy chciwie dowiadywali się, czy ochrania nas kto z tyłu, czy broni? Tam bili się ludzie, ratując nas. Jednym z nich był i ten umierający. Teraz już nikomu niepotrzebny, tarzał się w kurzu, a wszyscy starali się co prędzej przejechać, żeby nie spalił ich wzrok, spoglądający żałosną wymówką z głębi mętniejących źrenic.

Miałem przy sobie kilka proszków opium. Dałem rannemu proszek, wlałem mu w usta koniaku. Cóż więcej uczynić było można?...

Cicho, jak złodziej, siadłem na konia i pojechałem dalej".

Przeczucie zbliżającego się finału w książce Wieriesajewa narasta:

"Leżał przewrócony wózek dwukołowy, naładowany karabinami. Leżały worki z owsem i ryżem. Zdychające konie rozdymały olbrzymie brzuchy, ryjąc ziemię wyciągniętymi pyskami. Szły bezładne tłumy piechoty z chwiejącymi się na plecach karabinami, jechali kozacy. W migocącej w słońcu dali, jak odgłos gromu, bezustannie grały armaty.

Podjechał znajomy oficer od dragonów.

- Cóż, rotmistrzu, co tam słychać?

- Co? zupełny pogrom! zupełny... Nasi zmykają, jak zające! Ukaże się na wzgórzu gromadka Japończyków, uciekają całe pułki...

Przejeżdżali zuchowaci kozacy, z czapkami zawadiacko zsuniętymi na ucho. Śmiech porywał, patrząc na tę zuchowatość. Wstyd było patrzeć na migocące w słońcu bagnety piechoty, takie teraz niegroźne i nędzne. I nędznymi, dla nikogo nigdy niestrasznymi, wydali się leniwie kroczący, niedołężni żołnierze.

Spośród kurzem pokrytych twarzy patrzały stropione, zawstydzone ich oczy.

- Wasze błagorodiel Prawda, przeciw nam walczy pięć państw?

Westchnąłem.

- Nie! Jedno jedyne tylko!

- Nie może być! Pięć! Wiemy na pewno! Skądże by jedno miało tyle wojsk. Prą zewsząd bez końca... Pięć państw na pewno!...

- Jakież pięć?

- Japonia, znaczy się, Chiny... Ameryka... Anglia... Potem ta, jakże jej tam... Za naszym lewym skrzydłem, jakaż ziemia leży? Ta.

- Korea?

- Tak, toczno. Pięć państw!...

Nagle poza rzeczką w polu około cmentarza chińskiego wzniósł się ogromny kłąb szarożółtego dymu, potem dał się słyszeć krótki, głuchy trzask. Spojrzałem ze zdziwieniem.

Co to znaczy? Nowy słup dymu unosił się ponad drzewami cmentarza, gałązki leciały w powietrze, konary łamały się. Jeszcze nie zdołałem pojąć, co się stało, gdy o wszystkim objaśnił mnie paniczny, śmiertelny strach, ogarniający wszystkich.

Wozy za rzeczką, podskakując, leciały po zagonach, pochyleni żołnierze wściekle chłostali biczami konie. W dole, u przeprawy, w dzikim szale tłoczyli się ludzie, konie i wozy. Wszystko naokół rwało się i pędziło.

Ogłuszający lęk u spadku ku mostowi! Z dymu wyleciał koń ze złamaną hołoblą. Pędził park artylerii, zahaczając wozy. Mignęła postać zwalonego z kozła człowieka, wykręcona ręka zatrzepotała ponad kołami, zakręcił się w kurzawie, podniósł na kolana, lecz - stratowany pędzącymi końmi - dostał się pod koła. Jeszcze pękł szrapnel i jeszcze, i jeszcze. Czyjś zadyszany głos krzyknął:

- Miszka, przerzynaj postronki!...

Ale skądże znaleźli się tu raptem Japończycy?

Znacznie już później dowiedzieliśmy się o tym: dwie, trzy armaty japońskie ze wściekłością werżnęły się .w otworzony przesmyk między wojskami i popędziły kilka wiorst naprzód; bez żadnej osłony stanęły na wzgórzu i skierowały ogień ku przeprawie. I uciekały całe masy uzbrojonych ludzi, porzucając i tracąc po drodze wszystko, co posiadali...

Rozchodziły się wieści, że z drugiej i trzeciej armii nic nie pozostało; wojska całymi batalionami poddają się bez wystrzału; Japończycy niezliczonymi masami zjawiają się wszędzie i wściekle następują na uciekających.

U zejścia na most cisnęły się tabory. Park artyleryjski roztrącał naokół wozy; koła trzeszczały. Artylerzyści poganiali konie, gotowe rzucić się na przełaj.

- Ziomkowie! wolniej! zdusicie! - krzyknął żołnierz obozowy.

- Duś!! - wrzasnął artylerzysta, siedzący na koźle armatniego wozu.

Podbiegł do niego podpułkownik piechoty.

- Ach! Ty! Sukinsyn! Co ty tu komenderujesz?... Stać!... Gdzie się pchacie?!

Oczy artylerzysty błysnęły złowrogo.

- Gdzie, tam gdzie i wy!

Groźne ogniki zamigotały we wzroku podpułkownika. Lecz coś groźniejszego i straszniejszego było w oczach żołnierza. I nagle poczułem; stało się teraz możliwym i łatwym to, co parę dni wcześniej byłoby nawet trudnym do pojęcia. Poczuł to i podpułkownik...

Z dala ukazali się kozacy zabajkalscy; z powodu żółtych obszewek i lampasów wzięto ich za Japończyków, wszczął się popłoch; żołnierze przecinali uprząż, strzelali do swoich. Pułkownik rzucił się na nich, zaczął groźnie krzyczeć, chciał nastraszyć i wystrzelił z rewolweru dwa razy w powietrze. Żołnierze otoczyli go.

- Coś ty za jeden? Jak śmiesz strzelać do swoich?

Strzelili do niego z karabinów i podnieśli na bagnetach. Wszystko to okazało się prawdą. Nazwisko pułkownika było Timofiejew. Nie zabito go od razu, po trzech tygodniach umarł od ran w Gunczulinie.

Rozprzęgało się coś coraz prędzej. Zerwano zapory, które zdawały się mocniejszymi od stali. Tłusty generał, wysiadłszy z powozu, głośno krzyknął na porucznika. Porucznik odpowiadał. Spór wzrastał. Dokoła stała gromadka oficerów. Podjechałem. Porucznik, blady i wzburzony, mówił, dysząc:

- Nie chcę was nawet słuchać, nie waszemu priewoschoditielstwu służę, lecz Rosji i Cesarzowi!

Wszyscy oficerowie skłonili się i przysunęli bliżej do generała.

- A raczcie przypomnieć sobie, wasze priewoschoditielstwo, gdzie byliście podczas bitwy? - krzyknął chudy, opalony kapitan, z błyszczącymi oczami. - Pięć miesięcy przebyłem na pozycjach i nie widziałem ani jednego generała... Gdzie byliście podczas cofania się? Wszystkie czerwone spodnie skryły się, jak świerszcze w szczelinie, przebijaliśmy się sami! Każdy przedostawał się, jak mógł, a wy uciekaliście. A teraz w tyłach armii, wszyscy ze szczelin powyłazili! Wszyscy chcą dowodzić!

- Uciekiniery! Czerwone spodnie! - krzyczeli oficerowie. Pobladły generał wyszedł pospiesznie z tłumu, siadł do powozu i odjechał.

- Nędznicy!... sprzedali Rosję - leciało w ślad za nim...

Na wozie siedział podoficer i z wielkiej drewnianej skrzyni sprzedawał po pięćdziesiąt kopiejek butelki koniaku, rumu i portweinu. Porwał tę skrzynię ze składów Czerwonego Krzyża, przeznaczonych na spalenie...

Około dworca, przy wagonach, tłoczyli się pijani żołnierze. Leciały na ziemię jakieś pudełka, skrzynki drewniane, tłumoki. Były to wagony spożywczego towarzystwa oficerskiego. Żołnierze rabowali je w oczach wszystkich. Otwierali skrzynie, napychali kieszenie cukrem, brali butelki koniaku i rumu, paczki z drogim tytoniem.

- Ej, ty! Wasze błagorodie! Patrz! - krzyczał do mnie pijany żołnierz, grożąc butelką rumu. - Ucztował wasz brat. Dosyć! Daj i nam!

Drugi sypał w błoto błyszczące, jak śnieg, kawałki cukru i umyślnie deptał je nogami.

- Ot tobie cukier! Sami kupowali po dziesięć kopiejek, a ty, żołnierzu, płać czterdzieści.

- Ot! Piję!... - wyzywającym głosem mówił pierwszy żołnierz. Zatrzymywał się przed mordą mego konia i demonstracyjnie pił rum z butelki. Oderwał się od butelki, spojrzał na mnie. - Postaw pod bronią, no!... Sukiny dieti!... Sami pijani jak czorty! Gdzie dostałeś wódki? Nie sprzedawać szeregowcom wódki! Pod broń na cztery godziny... No, postaw pod bronią! Postaw albo co!

Z twarzą, krwią zalaną, żołnierz do mnie przystępował. Odjechałem. Sypały się przekleństwa. Tabor nasz posuwał się wolno po wąskich ulicach Telinu".

Pobita armia jest wycofywana do Rosji. "Wszędzie było święto niewolnika, który się ocknął!" - pisze Wieriesajew. Żołnierze wpychają się do wagonów pasażerskich, oficerowie są spychani do wagonów towarowych.

Na dworcach tłumy pijanych lżą oficerów, zrywają naramienniki, zdarzają się wypadki, że kiedy oficerowie reagują, zostają zabijani. Maszyniści pod grozą śmierci muszą ruszać z dworców przy zamkniętych semaforach, katastrofy są coraz częstsze, tory są zawalone wrakami pociągów.

Ale, w miarę posuwania się (jakże powolnego), następuje coraz większy ład. To już po miastach potworzyły się komitety rewolucyjne, wdrażał się nowy, rewolucyjny porządek. "Ludzie mieli jakieś święte oczy i dobre uśmiechy". Jechano z wciąż wzrastającą nadzieją, że ten jeszcze daleki kraj idzie coraz dalej po drodze zwycięskiej rewolucji.

A tymczasem...

"Około dziesięciu wiorst od Krasnojarska zobaczyliśmy na stacji kilka pociągów wojskowych o dziwnym wyglądzie. Pijanych nie było, wszędzie przechadzali się wartownicy z karabinami, na platformach wyciągały swe cienkie lufy nabite armaty, jak gdyby czegoś oczekiwały w milczeniu. Czekano na pozostałe eszelony, ażeby potem wszystkie pułki mogły pieszo ruszyć na zbuntowany Krasnojarsk.

Przybyliśmy do Krasnojarska. Na dworcu sprzedawano numery gazety socjaldemokratycznej »Robotnik Krasnojarski«. Upojenie świetlaną wolnością jeszcze było widoczne, ale ciężkie czarne chmury już zasnuwały widnokrąg. Wszyscy wiedzieli o gromadzących się pod miastem wojskach rządowych. Po raz pierwszy dowiedzieliśmy się tutaj o stłumionym powstaniu moskiewskim, o zburzonych armatami dzielnicach i o pętającym Moskwę stanie wojennym.

Skończyła się uczta wolności. Pozostało oburzenie. Ze wszech stron zbierały się krwawe fale zemsty".

 


 

Włoski pisarz Mario Rigoni w powieści Sierżant w śniegu jest st. sierżantem dywizji "Tridentino", jednej z trzech dywizji wysokogórskich ("Alpini"), zaprawianej przed wysłaniem na front do wojny zimowej.

Dywizja w składzie włoskiej VIII armii przybywa do ZSRR w czerwcu 1942 roku. 11 grudnia 1942 roku te dwieście trzydzieści tysięcy żołnierzy włoskich rozpoczyna pięćsetkilometrowe piesze wycofywanie się na zachód, dopiero 31 stycznia 1943 roku osiągając Szebekino pod Homlem, gdzie zostają zawagonowani.

Całe opowiadanie Rigoniego jest opowieścią o wojnie jako o zjawisku np. atmosferycznym, stojącym poza wolą ludzką. Wartownik boi się stać na warcie, sierżant go na próżno namawia. Ich porucznik leży całą noc za chałupą, bo go przestraszył szelest, który zapewne uczynił kot. Są jak dzieci: żadnej rozmowy o polityce, jedynie: kiedy wrócimy i co będziemy jedli. Kiedy Rigoni dowiaduje się, że na skrzydle Rumuni puścili i trzeba się cofać, i mogą być okrążeni - nie może skręcić papierosa, drżą mu ręce. Porucznik każe mu dowodzić, bo jest "zmęczony". Lekko ranni rozpromieniają się, zadający sobie rany nie są karani.

Rigoni każe: "porzućcie te moździerze, tak aby kapitan nie dojrzał". Kiedy w chatach znajduje dezerterów, posila się wraz z nimi, nie reaguje. Oficerowie, obejmujący oddział, mówią: "Słuchajcie mnie, to was wywiodę do Italii". Raz po raz strzelają do swoich, biorąc ich za partyzantów. Ale jeśli nowo naznaczony się nie podoba, Rigoni idzie oznajmić to wyższym władzom i oficera zabierają. Składy z amunicją wybuchają, bo wartownicy w nich rozkładali ogień. Ranieni raz po raz - płaczą. Wołają mamma. Kiedy każą im rzucić wszystko prócz broni, żołnierz radzi się, czy ma wyrzucić listy miłosne, czy raczej karabin.

Różne są melodie wojny. Nie tylko pobudki. I nie tylko fanfary.

 


 

Przypomniały mi się moje refleksje z bitwy o Piedimonte, kiedy, minąwszy rozległe wielowarstwowe ugrupowania tyłowe, ugrupowania trzeciego, drugiego, pierwszego rzutu, ciekaw, jak też tam jest na samym czubku, podsuwałem się ku czołowej drużynie i spotkałem odsyłanego na tyły z przestrzelonym ramieniem Sawczuka, gospodarza z Oszmiańskiego:

- Siedzim my, znaczy się, za tako szkarpo, nic nie widno zza niej. Tak dowódco mówi: "Idźcia wy we czterech, postrzelajcie trochi". Nu, tak my sunęli się, ja był pierwszy, tylko pokazał się i dostał.

- A tamci?

- A ci oni głupie sunonć się opośle tego?

Uśmiechnąłem się do siebie, myśląc, w jaką piramidkę ustawiona jest wojna:

Nasilony drive po krajach alianckich podatkowy, mobilizacyjny.

Na tym - setki kilometrów przemysłu wojennego.

Z tego - miliony ton shipping, połacie składów we wszelkich znanych i nieznanych portach i zatokach.

Ten shipping rozprowadzany po olbrzymich obozach ćwiczebnych, zalegających glob.

Piramida ciągle się zwęża - przez wojska terytorialne w Iranie, Iraku, Libanie, w Palestynie, w Egipcie, przez bazę na południu Włoch, którą te wojska zasilają - przez warsztaty, pralnie, piekarnie, szpitale, przez sztaby armii, korpusu, dywizji, brygad, przez sztab tej tu wydzielonej grupy "Bob", przez rzuty drugie i pierwsze - coraz mniej ludzi, coraz węższa piramida, wreszcie to dowództwo batalionu w stajni pod korytami, wreszcie już bardzo mało ludzi na tym stanowisku pod skarpą, z którego nic nie widać, wreszcie tylko czterech tych, którzy mają "postrzelać", a wśród nich - jeden Sawczuk, który wytknął głowę - na szczycie drive'u, mobilizacji, sztabów i mów parlamentarnych.

 


 

W jednym z natarć starszy podoficer po prostu uciekł. I to tak skutecznie, że znalazł się aż o paręset kilometrów za frontem, w bazie na głębokich tyłach. Po wycofaniu się oddziału na te tyły wrócił niby nigdy nic.

Nie wiem, czy to polska miękkość, czy ludzka wyrozumiałość, że nic mu nie powiedziano. Ale kiedy przyjechał fotograf, by zrobić zdjęcie grupowe, oficer dowodzący kazał dezerterowi wystąpić z szeregu jako niegodnemu. Podoficer upił się z rozpaczy i po pijanemu wtargnął do namiotu dowódcy z bronią w ręku, obrzucając go wyzwiskami. Aresztowany, stanął przed sądem wojskowym i został skazany na karę śmierci. Apelacji od tego nie było.

Poprosiłem o akta sprawy. Na końcu znalazłem nagryzmolony ogryzkiem ołówka wstrząsający akt: skazaniec, czekając na śmierć, z jakieś tylko wewnętrznej potrzeby, bo procedura została zamknięta, na kilkunastu stronach podał swój życiorys, a raczej historię całożyciowej walki z poczuciem strachu, poczynając od dziejów chłopca w szkole powszechnej w Suchej, kiedy wracając z kolegami nie odważał się przejść przez rynek, bo tam obawiał się koni przy furmankach, aż po służbę w wojsku, gdzie nie był w stanie zaostrzyć granatu (tzn. wyciągnąć zawleczki i odliczyć od stu dwudziestu jeden do trzech), trzymając w garści już syczący granat, który, wyrzucony za wcześnie, mógł być odrzucony przez przeciwnika. Ponieważ miał ładne pismo, był dokładny i pracowity, nie tylko zaflancował się w kancelarii, ale został jako zawodowy, awansując w granicach swego wykształcenia i zbierając pochwalne atestacje.

Wówczas zrozumiałem z całą wyrazistością, że tak jak jeden ma silniejsze muskuły, a drugi nie, nie można od tego drugiego w równej mierze wymagać, aby zarzucił na wóz trzy cetnary.

 


 

Haszysz bitwy doprowadzony do absurdu demonstruje Manfred Gregor w powieści Most (w swoim czasie najwybitniejszy bestseller i film w NRF).

Siedmiu szesnastoletnich gimnazjalistów, wziętych prosto ze szkoły w ostatnim miesiącu wojny, skierowanych dla obrony mostu, porzuconych przez swego kaprala, organizuje tę obronę przed zbliżającymi się Amerykanami. Regularny żołnierz amerykański nie mógł się domyślić, że tę obroną uczniaki zorganizują wbrew wszelkim prawidłom, czerpiąc natchnienie z zabaw w czerwonoskórych. Toteż udaje im się wysadzić dwa czołgi i powystrzelać wielu żołnierzy strzałami jednego z nich, który ulokował się na drzewie po amerykańskiej stronie rzeki. Pięciu z nich poległo, do dwóch pozostałych przybywa ciężarówka z saperami. Kiedy obecnie Niemcy wycofali się przez ocalony most i Amerykanie następują, należy most wysadzić. Dowodzący saperami porucznik chwali ich, każe iść do domów (wszyscy mieszkają w tymże miasteczku). Chłopcy zabijają porucznika i przepędzają strzałami saperów (niemieckich), którzy mieli wysadzić "ich" most, jakiego kazano im bronić.

 


 

Melchior Wańkowicz "Wojna i pióro", 1978 r.