Res Publica Nowa
W Warszawie
Paweł Śpiewak
Bez korzeni
Warszawa jest podobna do nieoswojonego zwierzęcia. Ma w sobie coś drapieżnego i niespokojnego.
Warszawa jest miastem nowym, choć głęboko tkwiącym w przeszłości. Nowe są
prawie wszystkie domy, nowa jest Starówka, na nowo wytyczone zostały główne
szlaki komunikacyjne, ciągle zmieniane są podziały na dzielnice, a dzielnice
zapominają, że kiedyś miały zakorzenione w tradycji nazwy. Nowy jest de
facto kształt administracyjny miasta. Mało kto rozumie, dlaczego z dnia na
dzień duże dzielnice zostały odłączone od Centrum.
Nowe są wielosettysięczne osiedla. Czasami, jadąc na Ursynów czy Bródno, można
odnieść wrażenie, że jest się gdzieś między znanym nam miastem a
doskonale anonimowym blokowiskiem. Co tydzień tramwaje i autobusy zmieniają
trasy. To samo się dzieje ze sklepami, kawiarniami, restauracjami. Na miejsce
szewca pojawia się deus ex machina sklepik sprzedający zamki do sejfów.
Zamyka się pocztę, by ją przenieść na drugi koniec dzielnicy. Ulica
dwukierunkowa z czwartku na piątek staje się jednokierunkowa. Restauracja
Kameralna znika, a od dziesiątków lat działający klub prasy na placu Unii
Lubelskiej przepotwarza się nagle w bank. Nikt się nie przejmuje nawykami lub
sentymentami mieszkańców miasta czy dzielnicy. Nikt nie wie, jak zapadają te
żywotne dla warszawiaków decyzje. Kapitalizm i władze miasta przyzwyczajają
nas do tego, że żyjemy w cywilizacji radykalnych zmian i podwyższonego
ryzyka. Nikt nie może czuć się bezpieczny, u siebie, w dobrze oswojonej
przestrzeni. Na przystanku trzeba uważać, czy dzisiaj autobus 122 jedzie do
Wilanowa, czy przeciwnie - na Woronicza. Pozmieniały się nazwy ulic i teraz
nie wiadomo, czy to ulica księdza, czy jeszcze dawnego patrona. Zwykle trzeba w
takiej sytuacji podawać podwójne nazwy ulic i wychodzi z tego Nowotki-Andersa
czy Fieldorfa-Findera. W ten sposób opozycja między nowymi a starymi czasy
zachowuje całą ostrość.
Nowi są mieszkańcy Warszawy. Poza Pragą ponad siedemdziesiąt procent jej
mieszkańców to ludzie nowi bądź też dopiero drugie pokolenie, rzadziej
trzecie pokolenie warszawiaków. Po wojnie trafiali do miasta nie tylko chłopi
z Mazowsza, Lubelskiego, ale i górale z Sądeckiego czy kaszubi z Pucka. Tam są
ich korzenie. Znaczną część mieszkańców miasta - przez niemal pół wieku
administracyjnie zamkniętego, stałe zameldowanie było bardzo trudno uzyskać
- stanowili ludzie, których dopuszczano do osiedlenia się politycznymi
decyzjami. Byli to albo funkcjonariusze różnych administracji państwowych,
albo pracownicy wielkich zakładów (od Kasprzaka do Huty Warszawa).
Zamieszkanie w stolicy stanowiło spełnienie planów życiowych lub ważny
wyznacznik społecznego awansu. Wówczas stołeczność znaczyła o wiele więcej
niż dzisiaj.
Na piasku
Osiedleńców kwaterowano planowo. Wojsko miało swoje regiony, tak samo ubecja,
aparat partyjny i robotnicy z Huty. Nawet literaci otrzymali własny budynek na
ulicy Iwickiej. Do tej pory zachowały się ślady tego planowanego osadnictwa.
Wojsko dostawało na przykład domy koło Łazienek naprzeciw ambasady
sowieckiej (do 1956 roku były tu szlabany i straż trzymali żołnierze KBW),
na Ochocie koło Barskiej i Szczęśliwickiej. KC miało swoje budynki na Puławskiej
(stąd się wzięła słynna z 1956 roku frakcja puławska), Litewskiej, w alei
Róż. Imponuje nadal przedwojenny gmach rządowy na Szucha, w którym przed
wojną mieszkał między innymi Sławek, a po wojnie cała śmietanka polityczna
od Gomułki, Bieńkowskiego, Staszewskiego po Stefana Kisielewskiego. Do stanu
wojennego zachowały się tam w windach kryształowe lustra. Lektura listy
lokatorów takich domów była porównywalna z lekturą starej "Trybuny
Ludu" lub podziemnej historii Peerelu. Ubecy trafiali albo do alei Przyjaciół,
albo na Wiśniową i okolice. (Wiśniowa przez lata nazywana była ulicą żydowską.)
Potem osiedla esbeckie powstawały na Sadybie albo na Gocławiu. Pierwszy
eszelon nowej władzy dostawał mieszkania w nie zburzonej, tak zwanej
poniemieckiej dzielnicy Warszawy. Ostatnia ekipa komunistyczna trafiła już
dalej od centrum, bo do "zatoki czerwonych świń" (autor tej błyskotliwej
nazwy jest bezimienny), blisko Wilanowa. Demokratyczna władza dostawała i
dostaje z kolei mieszkania w okolicy placu Bernardyńskiego, tam, gdzie od lat
nie może powstać trasa siekierkowska. (Projekty mostu sięgają 1938 roku.)
Rano zdążają w tamtym kierunku liczne lancie i fordy.
Można pewnie bez większego trudu odtworzyć, gdzie mieszczą się te nisze
zawodowe miasta. Kiedy tylko pojawiała się kolejna ekipa, przystępowano do
budowy nowego osiedla albo w środku dawnego stawiano dom o "podwyższonym
standardzie". Z dawnej Warszawy (czyli tej przedwojennej) ostało się
kilka kwartałów: jeden uważany za inteligencki na bliskim Żoliborzu
(wojskowe osiedle na Dymińskiej, okolice placów Inwalidów i obecnie Wilsona,
tu ceny mieszkań są bardzo wysokie), okolice ulicy Profesorskiej - jedno z
bardziej wdzięcznych miejsc w Warszawie - dawne osiedle Staszica i kilka trochę
dziwnych regionów jak na Szmulkach czy na Targówku Przemysłowym. Jest tam
skansen z ceglanymi, nie otynkowanymi budowlami z początku wieku i ludnością
zasiedziałą od pokoleń. Wydaje się, że czas stanął i omija ten rejon trasą
na Radzymin. To miejsce jest tak zapuszczone, że nie utrzymał się nawet sklep
spożywczy. Niegdyś sprzedawano tu robotnikom jajka na twardo, wódkę i wypożyczano
na godziny musztardówki. Praga z okolicami ciągle słabo zrasta się z Warszawą.
Dopiero nowe domy na Ząbkowskiej coś zmienią w strukturze społecznej
dzielnicy.
Czasami można odnieść wrażenie, że Warszawa w dużej części jest miastem
społecznie bliższym ziemiom odzyskanym niż starym grodom, w których
zachowana jest materialna i obyczajowa przeszłość. Nie ma wielkich
warszawskich rodzin, które od pokoleń byłyby znane w mieście. Warszawa
straciła większość ludności: najpierw w getcie, potem w powstaniu. Wielu
warszawiaków albo wyemigrowało, albo rozproszyło się po całej Polsce.
Miasto nowe, o nieustatkowanej społecznej konstrukcji jest pewnie dlatego
miastem bardziej wychylonym ku przyszłości, eksperymentującym, poszukującym,
ale przez to niedbałym o zachowanie realnej ciągłości. Robi niekiedy wrażenie,
jakby nie wiedziało, czym ma lub chce być - może Manhattanem Środkowo-wschodniej
Europy usianym brzydkimi wieżowcami, z których większość przypomina wysokie
kabiny kąpielowe?
Warszawa jest miastem bez pamięci, czego dowodzi fakt, że poza Złym Tyrmanda
nie powstała żadna powieść, której nie tyle tłem, ile bohaterem, jest
miasto. Niegdyś Warszawa miała jeszcze swojego Wiecha (dziś już nie do
czytania), sporo o Warszawie pisał Kisielewski-Staliński. Mocny ślad Warszawy
można oczywiście znaleźć w Małej apokalipsie Konwickiego (opis Pałacu
Kultury i KC), we fragmentach Stref Kuśniewicza. Ale to mało. Dlatego żaden z
fragmentów miasta nie uzyskał symbolicznego charakteru, nie skupia w sobie
intensywniejszych wspomnień i skojarzeń, nie odsyła w głąb pamięci
historycznej. Tylko masowe groby w wielu miejscach Warszawy być może niektórym
przechodniom mówią o tym, co zdarzyło się w czasie wojny.
Podobnie rzecz się ma z filmem. Jeżeli Warszawa pojawia się w tle filmu, to z
pewnością będzie to nudny obraz historyczny (kręcony albo pod mostem
Poniatowskiego, albo na Koziej) albo też będzie to film z życia szpicli,
czyli psów, gangsterów i polityków. Zapach wielkich pieniędzy miesza się ze
smrodem korupcji i polityki. Jedynie ślad ciągłości Warszawy (czy może całej
Polski) pokazuje serial telewizyjny Dom, choć najwyraźniejsze w nim postaci to
lwowiacy.
Warszawa ma swoje gazety. Ma kilku autorów dbających o zachowanie pamięci.
Jednak "Życie Warszawy", które ostatnio świadomie wybrało formułę
gazety aglomeracji warszawskiej, przeżywa tyle turbulencji i jest teraz po
prostu słabym tytułem. Znaleźć można tu co najwyżej proste informacje. Nie
toczy się na łamach "Życia Warszawy" żadna istotniejsza dyskusja o
mieście, jego architekturze, społecznych potrzebach. Obecny właściciel pisma
i jego naczelni chcą robić pismo na niskim poziomie. Miarą upadku "Życia
Warszawy" jest fakt, że prawie cały dział nekrologów przeniósł się
do "Wyborczej". "Express Wieczorny", po który ustawiały się
kolejki jeszcze w latach siedemdziesiątych, dokonał swego żywota. (Muszę
przyznać, że rozwalenie akurat tych dwóch tytułów jest czymś imponującym.)
Dodatek warszawski do "Wyborczej" jest zdecydowanie lepiej robiony w
sensie dziennikarskim, ale jest to tylko dodatek. Ukazują się pisma
dzielnicowe, ale trudno orzec, czy i jak są czytane. Warszawa nie ma swojego
pisma urbanistyczno-społecznego, na co zdobyło się na przykład Trójmiasto.
Nie prowadzi się systematycznych badań socjologicznych. Nie wiem, czy miasto
ma swoich gorących kibiców, którzy dyskutują o jego losach i je śledzą.
Jest pewnie bardziej miejscem mieszkania, pracy, ale nie jest samo z siebie żywą
przestrzenią. Powodem do dumy czy zawstydzenia. Wydaje się, że Warszawie
nadal brakuje warszawiaków albo tego, co nazwać można warszawską opinią
publiczną.
Warszawa mimo swej burzliwej historii jest miastem bez korzeni. Niektórzy uważają,
że jest to miasto zbudowane na piasku. Ruchome, pozbawione wyraźnych konturów,
bez własnej obyczajowości oraz stylu. Za to z nadmiarem szpanu.
Stolica i prowincja
Warszawa jest miastem w gruncie rzeczy niezbyt dużym. Razem z przyległościami,
czy mówiąc z amerykańska suburbiami, liczy ponad dwa miliony mieszkańców.
Pomimo olbrzymiej presji centralizacyjnej w krajach komunistycznych i pomimo
powszechnej tendencji do koncentracji ludności w jednym lub kilku wielkich
miastach (patrz: Węgry, Czechy, Turcja, Francja) mieszkańcy stolicy stanowią
mniej więcej jedną osiemnastą ludności kraju. W wielu państwach te
proporcje są inne i często w mieście centralnym mieszka jedna czwarta czy
jedna piąta mieszkańców państwa, skupiają się tam też prawie wszystkie
najaktywniejsze zawodowo grupy. Oznacza to, że Warszawa nie wysysa z całej
Polski wszystkich najlepszych. Nie dominuje w sensie kulturowym czy ekonomicznym
nad całością kraju. Jest miastem największym, ale nie jest ośrodkiem przytłaczającym.
Kraków, Wrocław, Poznań zachowują swoją niezależną pozycję i dzięki własnym
zasobom są w stanie pełnić aktywną rolę stolic regionalnych i odgrywać
poważną rolę w życiu całego kraju. Dla wielu mieszkańców Polski ważniejsze
stają się sprawy i wydarzenia lokalne, a wpływ stolicy stale się zmniejsza.
Dla ludzi z zachodniej części Polski realnym centrum na powrót staje się
Berlin. Ściana wschodnia żyje (lub żyła) handlem z państwami WNP. Rośnie
znaczenie lokalnej prasy, radiostacji czy ośrodków telewizyjnych.
Nie trzeba już jechać do Warszawy, żeby pójść na dobre studia. Wyższe
szkoły są nie tylko źródłem prestiżu, ale również mogą się stać całkiem
dochodowymi przedsiębiorstwami. Lokalne władze niekiedy wręcz zabiegają o
to, by powstawały u nich dobre uczelnie. Najciekawsze pisma kulturalne i
intelektualne wychodzą poza stolicą. Regionalne władze są zainteresowane
tworzeniem własnych ośrodków kulturalnych. Poprzedni prezydent Warszawy nie
chciał zainwestować w założenie kulturalnego pisma warszawskiego. Zakupów
nie trzeba, ba, nie warto, robić w stolicy. Jest tu zdecydowanie drożej, co
nie znaczy lepiej. Przyjemnością może być co najwyżej spacer po świeżo
otwartym mallu. Niezłe pieniądze można również zarobić gdzie indziej.
Warszawa przestaje być punktem odniesienia dla typowych mieszkańców Polski.
Pojęcie prowincji traci wyraźnie negatywną konotację. Teraz, jadąc do Wrocławia
czy Krakowa, nie śmiałbym użyć tej kategorii. Podejrzewam, że żyje się
tam ciekawiej niż w Warszawie, że ludzie rozmawiają ze sobą o wiele
dojrzalej i spokojniej. Nie wyobrażam sobie, by kilkudziesięciu warszawskich
intelektualistów zdobyło się na kilka godzin rozmowy bez określonego dokładnie
celu. A tak bywa na przykład we Wrocławiu. Warszawa staje się tylko jednym z
wielkich miast i tyle. Nie jestem pewien, czy tu powstają nowe mody.
Warszawskie dziewczyny nie narzucają swojego stylu, a warszawscy intelektualiści
przygnieceni chałturami są zbyt zmęczeni, by mieć cokolwiek nowego do
zaproponowania.
Edukacja, pieniądze i polityka
Osobliwością Warszawy jest kombinacja trzech elementów. Jest to miasto dobrze
wykształcone, co nie znaczy, że zachowało charakter inteligencki. Wprawdzie
nadal wyróżnia się na ulicy typowa inteligencka sylwetka: lekko przygarbiona
i zmęczona, broda, okulary. Średni poziom wykształcenia warszawiaków ponad
trzykrotnie przewyższa średni poziom wykształcenia w Polsce. Istnieje wiele różnego
rodzaju szkół wyższych. Większość stanowią już uczelnie prywatne, które
zdają się często istnieć tylko po to, by pracownicy państwowych uczelni
mogli gdzieś zarabiać prawdziwe pieniądze. Powstało wiele szkół społecznych
i prywatnych. Rodzice doceniają wagę edukacji i wożą swoje dzieciaki po całym
mieście, byle uczyły się na odpowiednim poziomie języków, obsługi
komputera, muzyki. Warszawa ma nadal najlepiej zaopatrzone księgarnie.
Jest to również stolica finansowa kraju. Tu mają siedziby wszystkie wielkie
firmy. Tu zapadają najważniejsze decyzje gospodarcze. Gmina Centrum w formie
podatków oddaje znacznie więcej skarbowi państwa niż sama dostaje. Średnie
zarobki mieszkańca stolicy są o 50 procent wyższe niż w pozostałych ośrodkach.
Wyższe też są koszta życia. Warszawa i okolice prawie nie znają zjawiska
bezrobocia. Ciągle podaż na rynku pracy przekracza popyt. Dlatego znaczną część
pracujących w Warszawie stanowią dojeżdżający do pracy mieszkańcy wsi i
miasteczek odległych nawet o ponad sto kilometrów.
Warszawa jest wreszcie politycznym centrum kraju. Wybić się trzeba w Gdańsku,
w Katowicach czy w Szczecinie, ale spełnienie kariery osiągnąć można tylko
w stolicy. Ktoś w końcu musi zajmować wysokie stanowiska i kierować, jak to
się obecnie nieco eufemistycznie mawia, przepływem "strumienia
finansowego". Jeżeli ktoś chce być w dużej polityce i w wielkich
interesach, musi choćby od czasu do czasu bywać w Warszawie. Kawiarnie i
bufety sejmowe są najważniejszym miejscem nie tylko dla polityków, ale i dla
dziennikarzy. Tu można zdobyć poufne informacje o planowanych zmianach podatków
czy ceł. W stolicy znajdują się siedziby gazet centralnych, telewizji, radia.
Tu mieszczą się agencje informacyjne i firmy reklamowe. Tu są siedziby
agencji prasowych. Na styku politycy - dziennikarze decyduje się o nagłówkach
dzienników i o politycznych zawirowaniach. Dziennikarskie plemię żyje
nerwowo, od "newsa" do "newsa", a najbardziej skrzętnie
chronionym narzędziem pracy jest kalendarzyk z ważnymi telefonami.
Dziennikarze dużych gazet mają realną władzę i cenią sobie swoją pozycję.
Decydują w znacznej mierze o losach polityków, pisarzy, wystaw, koncertów.
Przez kilka lat organizowali nawet swoje spotkania przy piwie, a coroczny bal
prasy nadal jest ważnym wydarzeniem polityczno-towarzyskim.
W stolicy podejmuje się decyzje o zamówieniach publicznych i koncesjach. W
Warszawie swoje siedziby mają wszyscy zachodni inwestorzy, banki, instytucje
ubezpieczeniowe. Towarzyszy im cały sektor instytucji usługowych niezbędnych
do obsługi rynku, a więc firmy marketingowe, konsultingowe, reklamowe,
komputerowe, prawnicze. Oznacza to, że społecznie znaczącą pozycję zyskują
dwie grupy: pierwszą jest wyższa kadra zarządzająca (menedżerowie), drugą
- grupa tak zwanych profesjonalistów. Tym dwu grupom towarzyszy aromat dużych
pieniędzy, szerokich możliwości konsumpcyjnych i styl zachodniej kariery. Większość
studentów warszawskich uczelni marzy o takiej drodze życia. Granicę w ich życiu
wyznacza nie tyle dyplom magisterski, ile ciemny garnitur lub takaż garsonka.
Strój świadczy o tym, że dany osobnik wykonał ruch w stronę dużych pieniędzy.
W Warszawie łatwiej niż na przykład w Krakowie zrobić karierę. W królewskim
mieście o wszystkich ważnych rozdaniach decyduje urodzenie w Krakowie lub
przyjaźnie z ważnymi krakowskimi rodzinami. Ludzie z zewnątrz są słabo i
niechętnie dopuszczani. Jest to miasto społecznie zamknięte. W Warszawie nikt
nie pyta, skąd ktoś jest, z jakiej wywodzi się rodziny. Po prostu dostaje
pracę i musi wykazać się odpowiednią przebojowością i pracowitością.
Miasto wsysa kolejne grupy nowych Polaków, dla których przepustką są
wystarczająco duże pieniądze, by kupić mieszkanie.
Potem już zaczyna się walka o właściwe miejsce zamieszkania. Najzamożniejsi
szukają swoich siedzib pod Warszawą (Radość, Konstancin, Milanówek, okolice
Puszczy Kampinowskiej) lub w nieco bardziej ustronnych miejscach samej stolicy
(Wilanów lub stary Żoliborz). Nieco tylko skromniej uposażeni menedżerowie i
profesjonaliści zadawalają się dwupoziomowymi mieszkaniami w nowych blokach,
które znaleźć można równie dobrze na Stawkach, w alei Sobieskiego czy na
ulicy Nałęczowskiej. Część zamożniejszych warstw trafia do nowych przybytków,
jakimi są tak zwane apartamentowce. Większość ich mieszkańców to albo
kontraktowi pracownicy zachodnich firm, albo osoby starsze, które
wyprowadziwszy się ze swoich domów, szukają tu spokoju i poczucia bezpieczeństwa.
Niekiedy mieszkania w tych domach wykupują (choć nie zamieszkują) obywatele
byłego Związku Radzieckiego.
Zanikające centrum
Rosnąca ilość firm, instytucji prowadzi ku przesuwaniu lub wręcz rozbiciu (a
może rozmyciu) tradycyjnego centrum miasta. Dawniej zamykały je ulice Emilii
Plater, Puławska z Rakowiecką, od północy Stawki, od wschodu Wisła. Teraz
centrum przesuwa się ku zachodowi, wchłaniając okolice Żelaznej (dawniej
zwane dzikim zachodem), Towarowej, Aleje Jerozolimskie. Elementy centrum znaleźć
można już przy Woronicza, nawet bliżej Siekierek. Koło Witosa powstaje
tajemniczy plac Europa, zapowiadając stworzenie ważnego ośrodka biznesowego.
Również redakcje dużych gazet czy wydawnictw wyprowadzają się daleko poza
Śródmieście, na Grochów czy na Ursynów. W Natolinie powstał ekskluzywny,
acz otoczony aurą tajemniczości, college. Nie towarzyszy tym przemianom
powstawanie nowych restauracyjek, barów, kawiarń. Przeto nadal jedyną ulicą
w Warszawie pozostaje Krakowskie Przedmieście. Ulicą, przez którą nie
przelatuje się w pędzie od jednego sklepu do następnego. Ulicą, której nie
zagarnęli jeszcze profesjonaliści i której mury są na miarę ludzi. Domy nie
górują nad ulicą, nie trzeba się oglądać w szybach biurowców. Za to swe
odbicie można znaleźć w oczach innych ludzi. Krakowskie ma coś z nieustającej
rewii. Tu się toczy wymiana spojrzeń, tu należy ubrać się nieco staranniej.
Na Krakowskim dominują inne twarze niż w poszczególnych dzielnicach. Jest więcej
młodzieży, ale również więcej spotyka się typowych twarzy inteligenckich.
Krakowskie Przedmieście jest jedyną w Warszawie wielkomiejską ulicą, z
swoim charakterem i stylem.
Życie handlowe ucieka natomiast z centrum ku peryferiom miasta. W środku jest
miejsce dla lepszych butików i małych sklepów spożywczych. Za elegancką i
bardzo drogą ulicę chce uchodzić Nowy Świat, który podobno przypomina
przedwojenną Warszawę. Chmielna sklepami obuwniczymi nadal walczy o klientów.
Wieczorem jednak ta okolica zamienia się w pustynię. Ludzie raczej przebiegają,
niż spacerują. Natomiast z dala od centrum znajdują się wielkie malle. Ten
ruch odśrodkowy staje się jawnie widoczny i trudno powiedzieć, jak zmieni się
miasto. Nie znamy żadnych szczegółowych planów jego zagospodarowania. Tajne
i nieprzewidywalne decyzje to cecha charakterystyczna zarządzania stolicą.
Tłum w mallach nigdy nie znika. Możliwości, a tym bardziej ambicje
konsumpcyjne warszawiaków wydają się nie do zaspokojenia. A ich ruchliwość
- ogromna. Coraz częściej ludzie zmieniają miejsca pracy. Nie dziwi osoba, która
z opozycjonisty stała się funkcjonariuszem UOP-u, potem dziennikarzem, by
wreszcie założyć firmę zajmującą się tak zwanymi public relations.
Warszawa jak wszystkie demokratyczne miasta oparta jest na zasadzie zawiści. Każdy
chce żyć bardziej bogato i dogonić swego sąsiada. Zresztą nie zawsze chodzi
o wysoki status, ale po prostu o przeżycie. Pracownicy budżetówki szczególnie
w Warszawie są biedakami zmuszanymi do nieustannego dorabiania. Profesor
filozofii nie tylko uczy w kilku szkołach wyższych, coś tłumaczy, ale
jeszcze na drugim etacie pracuje w jednym z wydawnictw naukowych. Ten stały
ruch stoi nie tylko w sprzeczności z życiem emerytów, ale również z życiem
umysłowym czy kulturalnym.
Warszawa jest miastem, które najbardziej skorzystało na zmianach po 1989 roku.
Otwarła się w pełni na wymianę z zagranicą. Nie tylko trafiają tu wszyscy
zagraniczni politycy, wielcy finansiści, ale tu też osiedlają się
przedstawiciele różnych nacji: od Azjatów (którzy upodobali sobie osiedle za
Żelazną Bramą) po Amerykanów i Francuzów (mają nawet swoją lożę masońską).
W stolicy trafiają się nawet tak zwane mniejszości narodowe. Najwięcej Żydów
czy osób pochodzenia żydowskiego mieszka właśnie w stolicy. Mamy meczet,
synagogę, dwie cerkwie prawosławne. Są szkoły wyznaniowe i eksperymentalne.
Warszawa jest bardziej rynkowa, bardziej europejska (jeśli słowo te coś
jeszcze znaczy) niż pozostałe miasta Polski. Dlatego odmienny jest tu rozkład
politycznych sympatii. Wygrywa nastawienie rynkowo-liberalne spod znaku
"Polityki" i "Gazety Wyborczej". Miasto popiera UW i SLD.
Kuroń ma murowane miejsce w parlamencie. Z trudem daje się tu spotkać
zwolenników KPN, ZCHN czy innych ugrupowań nacjonalistycznych. Nawet Kościół
katolicki nie zajmuje tu tak silnej pozycji jak w Krakowie. Poglądy polityczne
warszawiaków są niemiarodajne dla Polski, choć publicyści i socjologowie z
tego miasta zajmują kluczowe miejsca w mediach ogólnokrajowych. Z pewnością
jednak Warszawa tętni życiem, jest zdecydowanie bardziej optymistyczna,
wychylona ku zjednoczonej Europie. Można powiedzieć, że miasto ożywia silny
duch krytycyzmu, sceptycyzmu, wysokich wymagań etycznych (które są efektem
rocznych stypendiów na lewicowych uczelniach amerykańskich). Jest tu liczne
grono feministek, są ruchy (i knajpy) gejowskie.
O czym myślą warszawiacy?
Trzy sprawy dominują w życiu warszawiaków. Pierwszą jest codzienne bezpieczeństwo.
Nie znam osoby w mieście, której nie ukradziono samochodu. Liczna jest grupa,
która została ograbiona, pobita, poniżona. Przestępczość stanowi realny
problem, który raczej narasta, niż maleje. Pewnie dlatego miasto koło dziesiątej
wieczorem pustoszeje, przypominając nie tak dawne czasy stanu wojennego.
Odpowiedzią na stałe zagrożenia są domofony, kraty na piętrach, grube
stalowe drzwi opatrzone kilkoma zamkami, duże, czasem groźne psy. Na rynku
triumfują firmy w rodzaju "Bezpieczny dom" lub "Multi-locki".
Samochody, jeśli nie są zamykane w garażach lub na płatnych parkingach, stoją
uzbrojone w niezliczoną ilość alarmów, blokad. Policję widać najczęściej
na drogach lub w czasie przetaczających się przez centrum manifestacji. Mało
kto zna swojego dzielnicowego. Rzadko daje się zobaczyć na bocznej uliczce wóz
patrolowy. Władza jawnie demonstruje swoją słabość i bezradność. Kontakt
z policją, jeśli można coś sądzić z doniesień gazetowych i rozmów ze
znajomymi, jest trudny i mało efektywny. Złapanie złodzieja, ba, nawet
mordercy, zdarza się dość rzadko. Nie jest czymś nadzwyczajnym krew na
chodniku. Do tego w dużym mieście kwitną specyficzne formy patologii. Pomijam
sporą liczbę bezdomnych, narkomanów, alkoholików, dwupłciową prostytucję
(z tego punktu widzenia interesującym miejscem jest Dworzec Centralny). Nowe
zjawisko to tak zwani blokersi występujący w wielu osiedlach mieszkaniowych, a
głównie na Bródnie i Gocławiu. Blokersi, młodzi ludzie, którzy nie widzą
dla siebie specjalnych perspektyw zawodowych, a mają w głowach marzenia o
pieniądzach. Nie uczą się. Pracują niechętnie. Przetaczają się od klatki
do klatki, piją piwo, na coś czekają. Są bezwzględni, często głupio
okrutni. Atakują przechodniów, niszczą ławki, latarnie, przystanki. Nie
wywodzą się z domów patologicznych. Raczej normalnych. Są doskonałymi
barbarzyńcami, których należy omijać szerokim łukiem.
Zagrożenie w Warszawie jest tym większe, że w zasadzie nie sposób odróżnić
dobrych i złych dzielnic, obszarów bezpiecznych i rzeczywiście groźnych.
Poza kilkoma uliczkami willowymi oraz zamkniętymi jak twierdze apartamentowcami
nie da się powiedzieć, gdzie nie należy chodzić. Po zębach można dostać
tak samo dobrze na Marszałkowskiej, na Rynku Staromiejskim, jak i na Fieldorfa.
Samochód jest tak samo zagrożony w centrum jak i na Targowej. Kieszonkowcy
pracują najczęściej w Alejach Jerozolimskich i na Nowym Świecie, ale trafiają
się w całej Warszawie. Zresztą po co wychodzić wieczorem. W restauracjach
jest piekielnie drogo i tylko kilka z nich dobrze karmi.
Drugim problemem jest komunikacja. Nie ma wielkich współczesnych miast, w których
łatwo jest się poruszać autem lub autobusem. Trudno sobie wyobrazić Londyn
bez smogu, Paryż, w którym da się bez problemu znaleźć miejsce do
parkowania. Wszelako w większości dużych miast można jeździć metrem i różnego
rodzaju miejskimi autostradami. W Warszawie brak obu rozwiązań. Z przywileju
metra korzystają jedynie mieszkańcy Ursynowa i dlatego ceny mieszkań w tej
dzielnicy utrzymują się na bardzo wysokim poziomie. Miasto nie posiada
obwodnic, a to, co miało być quasi-miejską drogą szybkiego ruchu, czyli
Trasa Łazienkowska, jest zapchane i zniszczone. Kierowcy są zdenerwowani i
narasta wzajemna agresja. Wszyscy zdają się być w nieustannym pośpiechu,
stale spóźniają się na umówione spotkania. Rwą się więzi towarzyskie.
Trudno odwiedzać znajomych na drugim końcu miasta i trudno robić zakupy w
czasie tygodnia. Jedynym rozwiązaniem są zakupy w trakcie weekendu wbrew
zaleceniom biskupów, ale zgodnie z prawem. Jesteśmy skazani na dojazdy, bowiem
dzielnice czy subdzielnice (jak Stegny) nie tworzą własnego i w miarę niezależnego
organizmu z własną siecią sklepów, kawiarń, restauracji, kin, ośrodków
zdrowia. Nawet jeżeli istnieją jakieś szkoły, to i tak wielu rodziców wysyła
dzieci do szkół prywatnych lub społecznych oddalonych od miejsca
zamieszkania. Skoro brak tego podstawowego zaplecza (a owe dzielnice są wielkości
średnich miast powiatowych) często po rzeczy najpotrzebniejsze musimy jeździć
do innych dzielnic. Wzmaga to ruch w mieście, umacnia także poczucie, że nowe
dzielnice są tylko sypialniami, a nie minimiastami w wielkim mieście. W swojej
dzielnicy się śpi, parkuje samochód, robi co najwyżej podstawowe zakupy.
Centrum takiego osiedla stanowią zazwyczaj małe bazarki. I to wszystko. Nie można
jednak wieczorem czy rano wskoczyć do "swojej" kawiarni.
Trzeci problem stanowią koszty życia. Warszawa należy do miast drogich, nawet
na tle innych miast europejskich. Ceny (poza żywnością) są czasem kilka razy
wyższe niż w mniejszych ośrodkach w Polsce. Dotyczy to przede wszystkim kosztów
mieszkań czy tak zwanej powierzchni biurowej lub mieszkalnej. Droższe są w
Warszawie wszelkie usługi. Droższe są benzyna i bilety autobusowe. Drogie
jest czesne za szkoły społeczne i prywatne. Przyzwoite zarobki w Warszawie
znacznie przekraczają to, co za dobry dochód jest uznawane w Zamościu czy w
Szczecinku. Trudno się więc dziwić, że inne są też w Warszawie płace,
szczególnie w sektorze niepaństwowym. Zresztą rozmowy o pieniądzach, porady,
gdzie taniej kupić, stanowią treść większości konwersacji.
Wreszcie znaczna część Warszawy powoli zamienia się w slumsy. Nie dotyczy to
tylko starych kamienic bliżej centrum miasta, ale przede wszystkich stosunkowo
nowych osiedli, tych z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ci, którzy
zdobyli nieco grosza, przeprowadzają się do nowych, zbudowanych z cegły
budynków albo do swoich własnych domków. Buduje się je wszędzie: dookoła
Stegien, w Wilanowie, na Bemowie, pod miastem, szczególnie w regionach północnych
wokół Łominek, Burakowa, Dziekanowa. (Tyle że rozbudowie miasta nie
towarzyszy rozbudowa dróg.) Większość obywateli skazana jest jednak na stare
mieszkania, śmierdzące zsypy, wysmarowane windy i wiszący od lat zapach gotującej
się kapusty. W gorszych przypadkach wyłącza się instalacje gazowe. Normalny
stał się popołudniowy obraz, kiedy to setki ludzi biegają po osiedlach z
kanistrami na wodę. Jedynie balkony stały się po upadku komuny zdecydowanie
ładniejsze. Porastają je wielobarwne surfinie. Gdzie niegdzie stoją stoliki z
parasolami. Mury domów często oplata winna latorośl. Drzewa urosły. Ale
wszystkie te zabiegi ani nie przywrócą tym domom świeżości, ani nie uczynią
ich ładniejszymi. Te domy są jak dożywotni wyrok, przed którym da się wcześniej
uciec, kupiwszy nowe mieszkanie. Można sobie łatwo wyobrazić, że za kilka
lat miasto stanie wobec dramatycznego problemu przesiedlenia tysięcy mieszkańców
do nowych domów.
Ekspansja miasta jest ogromna. Ma wszelkie cechy żywiołowości i przypadkowości.
W tym Warszawa jest podobna do nieoswojonego zwierzęcia. Ma w sobie coś drapieżnego
i niespokojnego. Tacy też są mieszkańcy miasta i jego władze.
Utrzyma się pewnie w Warszawie wysoki popyt na dobrze płatne zawody związane
z obsługą rynku. Wysokie pensje i jeszcze wyższe wymagania będą powodować
wzrost cen mieszkań i ziemi w gminie Centrum. Będą otwierane coraz to nowsze
eleganckie sklepy, restauracje. Wpływy podatkowe miasta będą rosły.
Pozostaje pytanie, ile z tych środków pozostanie dla miasta i jak będą one
dalej zagospodarowywane. Potrzeby miasta są ogromne. Pomysłów na jego rozwój
i uszlachetnianie pewnie jest sporo. Istnieją więc szanse, nadzieje, ale czy
można żyć bez korzeni?
Paweł Śpiewak - historyk idei, socjolog. Lubi
publikować w "Res Publice Nowej" i "Przeglądzie
Politycznym".