Rafał Jabłoński

WIELKIE ĆPANIE

1982

 

Kiedy Mirosław W. z Gdańska - genialny chemik, opracował technologię wyrobu heroiny domowym sposobem, cena jego recepty wynosiła około 15 tysięcy złotych; wkrótce potem poznali ją nieliczni wtajemniczeni. Dziś ta dziecinnie łatwa metoda dostępna jest wszystkim narkomanom, a mamy ich w Polsce, jak twierdzą niektórzy fachowcy z organów ścigania i służby zdrowia aż 600 tysięcy, z czego około 100 tysięcy nie może żyć bez zażywania "kompotu".

Heroinowa recepta pojawiła się w Polsce w 1976 roku. Rozpowszechniono ją w ciągu kilkunastu miesięcy a wraz z nią język szczęścia, w skład którego wchodzi kilka słów:

ćpanie - czyli branie narkotyków

pompka - strzykawka

dawanie w kanał - czyli zastrzyk w żyłę

makiwara - morfinowa zupa z maku

kompot - płynna heroina do dawania sobie w kanał.

Z tym słownikiem żyło się początkowo dla przyjemności, później z konieczności. I tak jest do dziś, z tym, że niektórzy rozszerzają go o jedno słowo - ciąg - czyli przymus brania. Lekarze są zdania, że jeśli ktoś naprawdę, jest w ciągu, to będzie jeszcze korzystał z życia przez około 8 lat. Potem możliwości organizmu wyczerpią się i nastąpi kres.

Tych, którzy w ten sposób zrezygnowali z życia, liczy się rocznie setki...

Zbieram już na jego pogrzeb

W Warszawie żyje kobieta zgłaszająca się do prawie wszystkich gazet, które wydrukowały cokolwiek o narkomanach. Nie przedstawia się z nazwiska, nie podaje nawet, jak ma na imię jej syn.

- Jeszcze żyje, choć ćpa już trzeci rok, zaczynał od jednego centymetra sześciennego kompotu, doszedł do dziesięciu dziennie. Był ostatnio na badaniach, dał się uprosić. Choć wygląda chuchrowato, bo bardzo schudł, wszystkie wyniki są dobre, jedynie wątroba w strzępach, lekarze mówią, że podziała jeszcze rok, jak Bóg da...

Ta kobieta jest nauczycielką, zajmuje się setkami dzieci; poniosła więc podwójną klęskę życiową: jako matka i jako pedagog.

- Nie potrafiłam go uchronić od nałogu, nie wiedziałam nawet, że bierze od dwóch lat heroinę. I żałosne w tym wszystkim jest to, że nie mam sobie nic do wyrzucenia. Córka nawet nie wie co to są narkotyki. Więc może to nie była całkiem moja wina. Kto zawiódł? Nie mam pojęcia: szkoła, może my wszyscy... Kiedy dowiedziałam się, że bierze, myślałam: sprzedam wszystko, pójdę do najlepszych profesorów i oni go wyleczą. Dziś już nie jestem taka naiwna, zdobyłam za to wiedzę o nałogu, wiem kiedy ma głód, kiedy przez kilka dni nie bierze i jest potwornie zdenerwowany, wiem, kiedy ma ciąg. Był już na odwyku w Garwolinie, ale uciekł oknem

- Kilka dni temu zatelefonował, że koniec z nim, że skończy ze sobą, że przeprasza, że chce się pożegnać.

- Miał dziewczynę, znosiła wiele, w końcu powiedziała, że albo ona, albo heroina, powiedziała mu też, że nie jest już mężczyzną, dała mu w twarz. Przyszedł do domu, płakał, dostał histerii, trzymaliśmy go za ręce. Wie, że zbliża się do końca, ale nie chce się leczyć, do Głoskowa nie pójdzie... Lekarze powiedzieli, że jeśli sam sobie nie będzie chciał pomóc, to medycyna jest bezradna. Nie wiem co robić. Żebym mogła to rozwieszałabym plakaty na ulicach, niech inni przynajmniej wiedzą, co grozi ich dzieciom. Ja nie mogę nic zdziałać. Zbieram już na jego pogrzeb...

Ćpający narkoman rzadko kiedy powie prawdę o swoim życiu, zbyt absorbują go sprawy brania, zdobycia środków i ukrywania nałogu. Taki człowiek nigdy nie zdradzi kontaktów, znajomości, bo będzie się bał odcięcia od nich; on musi kryć swe nieszczęsne życie przed okiem innych.

Rąbka tajemnicy uchylają najczęściej rodzice, załamani, przerażeni, którzy nie wiedząc, że są bez szans w walce z nałogiem dzieci, zaczynają uważać za swe posłannictwo ostrzeganie innych przed złem; dzwonią po redakcjach, chodzą do szkół, opowiadają znajomym.

Wśród rodziców ćpaczy zdarzają się też tacy. którzy muszą wykrzyczeć swoją tragedię, zagłuszyć wyrzuty sumienia.

- To prawda, że byłem zajęty cały dzień robieniem pieniędzy, żona też niewiele czasu poświęcała domowi, ale za to wszystkie dzieci miały to, co chciały.

Znajomi mówili kiedyś na przyjęciu, o znanym człowieku, którego syn zapadł na lekomanię. Znakomity temat do rozmowy - to są rzeczy zdarzające się innym, nigdy nam.

Po kilku dniach zauważyłem, że Darek zachowuje się dziwnie. Dziś błogosławię tamto spotkanie, coś mnie tknęło, zbiłem go i przyznał się; brał dopiero trzy miesiące.

Mój brat jest lekarzem, pobiegłem do niego, jak po zbawienie. Dzwonił po kolegach, pytał się, zaczęliśmy działać. Skończyło się tym, że wywiozłem chłopaka do Jeleniej Góry, do rodziny. Pilnowali go i wszystko było w porządku przez pół roku. Kiedy wrócił, na trzeci dzień przyszedł do niego kolega; po godzinie znalazłem w pokoju dwie małe probówki zatkane korkami. Do dziś nie wiem, czy wtedy wziął, czy też nie; zamknąłem go w łazience, ale nie uderzyłem. Następnego dnia tamten znów przyszedł. Biłem, myślałem, że zabiję i pewnie bym zabił, ale mnie odciągnęli. Całe ręce miałem czerwone od krwi. Myślałem, że chłopak mnie zaskarży, że pójdzie na milicję. Nic takiego nie zrobił, wyniósł się płacząc i przepraszając.

Następnego dnia Darek znów pojechał do Jeleniej Góry i jest tam do dziś. Jednego jednak nie będę sobie mógł darować - zbyt się nim zajmowałem. Kiedyśmy razem z żoną ratowali go, przez myśl mi nie przeszło, że młodszy syn zaczął ćpać...

Ci, którzy biorą, w krótkim czasie stają się wrakami psychicznymi; fizyczna degrengolada przychodzi później. Często to sarno dzieje się z ich rodzicami, dla których przyczyną upadku bywa często szok. że "coś takiego" mogło się przytrafić.

Pani E. samotnie wychowywała swoje dzieci - dwie córki. Dziś pierwsza z nich jest urzędniczką w biurze, dobrze sytuowaną i "ustawioną", młodsza prostytutką.

- Nigdy nie przypuszczałam, że do tego może dojść. Kiedy mnie wezwali na milicję, sądziłam, to pomyłka. Jak powiedzieli, że idzie o nią, myślałam, że miała wypadek, przeraziłam się. Kiedy wyjaśnili, chyba zasłabłam, dali mi coś do picia, odwieźli do domu.

Nie pomogły żadne straszenia, błagania, chodziłam do księdza, do nauczycieli, prosiłam o pomoc rodziców, koleżanek. Nie powiem, nawet nie odwracali się plecami. Widziałam, że patrzyli na to, tak jak na wypadek, przed którym trzeba się ustrzec. Mówili jej, ale to było na nic. Brała coraz więcej. Skąd miała pieniądze, nie wiem. Uciekała z domu, znikała na kilka dni, sprzedała część swoich rzeczy. Zjawiała się, żeby coś przegryźć, coraz bardziej marniała, cerę to miała taką ziemistą a oczy sztywne.

.Koleżanki powiedziały mi w końcu, że zaczęła się sprzedawać za pieniądze; forsa szła na kompot. Straciłam z nią kontakt, nawet kiedy mówiłam, do niej nie trafiało, zupełnie, jakby żyła w innym świecie.

Chciałam nawet popełnić samobójstwo, czy pan wie, co to dla matki znaczy, kiedy rodzone dziecko staje się kurwą?

Podobno mieszkała u znajomych na Woli, tak mi przynajmniej powiedziano. Kiedy chciałam ją zobaczyć, szłam na Ścianę Wschodnią i czekałam w pasażu; czasami się pojawiała, między takimi samymi śniętymi, jak ona. Myślę, że krzywdę wyrządziłam jej sama, ale skąd mogłam wiedzieć, co to narkotyki?

- Jedna z jej dawniejszych koleżanek powiedziała, że ona mieszka teraz z jakimś starszym od niej mężczyzną pod Piasecznem. Może to i prawda, bo już dawno nie widziałam jej na Ścianie.

 

Są rodzice, którzy mają wyrzuty sumienia; że to, co się stało jest ich wyłączną winą. Ale czy tak jest naprawdę? Przez wiele lat udawano u nas, że nie ma narkomanii i nikt nie wiedział, jakie są jej objawy.

- Przez pewien czas myślałem, że on się onanizuje, choć to wszystko w zasadzie nie trzymało się kupy. Nie interesowały go dziewczęta, a miał cały czas podsiniaczone oczy, opuszczone powieki, był senny.

- Dziś wiem, że był to klasyczny przypadek brania. Raz za mocno się zaćpał, myśleliśmy, że zatruł się jedzeniem, potem był kiedyś na głodzie, sądziliśmy, że bóle reumatyczne, które zaczął odczuwać, to objaw ciężkiego przeziębienia. Aż wreszcie sprawa pękła i przez trzy dni chodziliśmy, jak ogłuszeni. Nigdy nie sądziłem, że we własnym pokoju, w nocy będę się zamykał na klucz. A teraz boję się własnego syna i nie wiem, czy zaćpany nie chwyci za coś i mnie nie zadźga.

- To może przesada, bo pilnujemy, nie pozwalamy na ćpanie w domu; czasami przynosi to efekty. Nie chciałbym zapeszać, ale wydaje mi się, że dużo więcej niż przed pół rokiem, to on nie ćpa. Może przyhamuje?

- Jak na razie wyniósł z domu obrączkę żony i kolczyki. Złapałem go, kiedy chciał sprzedać radio tranzystorowe; teraz wszystkie pieniądze trzymam na PKO, ale jemu to i tak niewiele pomoże. Schudł, zesłabł tak, że go palcem można przewrócić. Nic go nie interesuje.

- Początkowo walczyłem, biłem strzykawki, wyrzucałem igły, potem, kiedy zaczął uciekać z domu, przestałem. Na szkole się zawiodłem, na lekarzach też - nie dawali sobie z nim rady. Raz ostentacyjnie przerwał. Przeraził się, kiedy na klatce schodowej skonał jego kolega. Tak przynajmniej nam powiedział. Tamten ponoć nie dożył nawet 18 lat... Ale była to krótka przerwa. I nie pierwsza. Dziś wiem, że ciągnie tak z przerwami od czterech lat, ale czy przetrzyma następne cztery?

- Sam nie wiem, co z tym zrobić. Na początku chciałem złapać siekierę i zarąbać tych gówniarzy. Chciałem ich bić za to, co zrobili z moim chłopakiem, ale kiedy się przyjrzałem, zrozumiałem, że są tacy sami jak on.

- Poszedłem kiedyś za nim; chodziłem ze dwie godziny. Lazł na jakąś melinę. Wszedł do środka, ktoś wchodził, wychodził. On został. Poczekałem, aż otworzyła drzwi młoda dziewczyna, może miała z 17 lat. Wpadłem do środka. Na początku było trochę krzyku, potem się uspokoili. Jakieś garnki, dzika muzyka. Wtedy zrozumiałem. Pojąłem, że oni sami sobie ten krzyż szykują, że nie ma żadnych wielkich gangów, że to nie Al Capone, żadna mafia, że oni sami warzą sobie to świństwo w domu.

Korzenie

Początek fali narkomanii dali hippisi. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych przeniknęły do nas zwulgaryzowane idee tego ruchu i trafiwszy na dość podatny grunt uległy jeszcze większej deformacji.

- To była wielka dziecinada, długie włosy, kolorowe stroje, mówienie o wolności, śmieszne protesty. Pamiętam, że niektórzy mieli nawet własny alfabet... Przyczyna? Szkoła mówiła jedno, rodzice drugie, a na ulicy działo się jeszcze coś innego. Tępiono nas wtedy administracyjnie i przez MO. Narkotyki wśród hippisów były tyleż modą, ile szansą. A że cały ruch przegrał, to zupełnie inna sprawa.

Magister filologii polskiej, człowiek, który przez dwa lata był hippisem, wspomina tamte czasy z pewnym rozrzewnieniem. Siedzimy na tarasie kawiarni "Szwajcarska", jest rok 1981. Ponad 12 lat minęło od tamtych czasów. Słucham opowieści o tym, że była ich w Polsce garstka, zaś odpór, jaki dały im oficjalne czynniki, stwarzał wrażenie, że są głównymi wrogami ustroju. Ówczesny premier wydał nawet zakaz sprowadzania filmów, w których cokolwiek by mówiono na temat ruchu. Prasa grzmiała, lecz jej argumenty były dość lichej natury.

- Pamiętam, że gdzieś w roku 1970, bodajże na łamach "Walki Młodych" pojawił się duży artykuł o nas wszystkich. Najwięcej było o Proroku, chłopaku, którego wielu uznawało za duchowego przywódcę. Fakt, że urodził się kulawy, uznano za jeden z koronnych argumentów przeciw niemu. Czy pan się dziwi, że takie sposoby zjednywały nam ludzi, miast ich odstraszać?

Bodajże rok później był zjazd w Kazimierzu, kolejny zresztą. Milicja kilku sprała, resztę załadowała do ciężarówki i wywiozła na Opole Lubelskie, wysadzając po jednym co parę kilometrów. Wtedy już nie lubiliśmy nikogo... uciekaliśmy w świat ułudy narkotycznej, który dawał poczucie spokoju, wartości. Pamiętam, że zaczęliśmy od środka do czyszczenia "Tri", a kiedy zakazano jego produkcji, rozpuszczaliśmy opartą na podobnym składzie chemicznym pastę Buwi; rozpuszczaliśmy ją na patelni lub na rozgrzanej płycie kuchennej. I to się wąchało.

Lepiej zorganizowani mieli dostęp do recept, do Polfy, do szpitali. Było z tego wtedy kilka spraw sądowych, a jaki rozgłos im nadano... Potem ruch trochę obumarł; "mała stabilizacja" z połowy lat siedemdziesiątych odciągnęła wielu. Modę na długie włosy zastąpiła moda na własne auto.

Takie właśnie były początki naszego ćpania, które mogły obumrzeć, ale nie obumarły. Przekształciły się tylko. Inne ruchy zaczęły temu sprzyjać. Na przykład pojawienie się na drugim biegunie środowiska młodzieżowego - gitów.

Jeden z emerytowanych pedagogów, długoletni nauczyciel żoliborskiego liceum, przyznał mi się kiedyś, że skóra mu cierpła, kiedy spotykał się z nimi. A byli groźni, brutalni w postępowaniu, tajemniczy, mający własny system znaków, ceremoniały, wartości.

A z gitami była podobna historia, co z hippisami, z tą tylko różnicą, że cała sprawa rozgrywała się na krawędzi marginesu kryminalnego. Zjawisko gitów, częściowo przyhamowane działaniami milicji, wykazało wyraźnie, że szkoły nie są przygotowane do przeciwstawienia się patologii społecznej wśród uczniów. Szczególnie, jeśli nie ma na ten temat żadnych dyrektyw. Bo wszystko to działo się w czasach urzędniczenia zawodu nauczycielskiego i wałki z wychowawczymi wpływami rodziny, na rzecz wpływu oficjalnych organizacji młodzieżowych.

Ostatnio miejsce opuszczone przez hippisów i gitów zajęli - punki - kontestatorzy i chwosty - niewiele się od nich różniący, ale bardziej agresywni.

Pojawia się curosium, jakiego się nikt w Polsce nie mógł spodziewać.

Poznałem kiedyś oficera staromiejskiego komisariatu, który opowiedział mi, jak to na rynku zatrzymał chłopaka w czapce oficera SS. Czapka była autentyczna, a chłopak synem pułkownika mieszkającego w Rembertowie. Czapkę zdobył tata w czasie wojny, a syn wydobył ją z jakiegoś schowka i nosił z wielką ostentacją i dumą.

Takich młodych ludzi jest w Polsce więcej; niektórzy wieszają sobie na szyjach Krzyże Żelazne, a inni swastyki. Sami siebie nazywają faszystami.

Chociaż, na dobrą sprawę, poza zamiłowaniem do faszystowskich emblematów, nie mają nic wspólnego z prawdziwym faszyzmem, jako ruchem politycznym. Są tylko wyznawcami kultu siły i twardych obyczajów. Skąd to wzięli?

Jeden z "faszystów" wzięty na spytki przez milicjantów przyznał się, że kiedy oglądał dziesiątki filmów polskich o ostatniej wojnie, to zauważył, że "wszyscy na nich dostawali w tyłek" i cierpieli, w przeciwieństwie do hitlerowców. Więc, żeby się nie rozmemłać - faszyści gardzą innymi grupami subkultury młodzieżowej i demonstracyjnie nie ćpają.

Co robią?

Mirosław W. - choć uchodzi w środowisku polskich ćpaczy za genialnego chemika, w gruncie rzeczy nic sam nie wynalazł.

Recepty na wyrób heroiny doszukać się można było w podręcznikach specjalistycznych, znana też była historia "berlińskiego atramentu", o której za chwilę. Mirosław W. zdziałał to tylko, że zaangażowawszy do współpracy czterech studentów relegowanych z wydziału farmacji, razem z nimi dopracował recepturę, dopasowując ją do rodzimych składników oraz skracając cykl produkcyjny z 12 do 4 godzin. No i jeszcze miał zasługę w tym, że wiedział jak tę receptę szeroko rozpowszechnić.

W Berlinie Zachodnim, gdzie amatorzy-chemicy podobną metodą zaczęli produkować heroinę, rozbudowany był profesjonalny handel narkotykami Jego przedstawiciele dość szybko rozpoczęli kontrdziałanie, wyrżnęli kilku producentów "atramentu", strach poszedł po środowisku i zaprzestano pokątnego wyrobu. U nas nie ma gangsterów rozprowadzających heroinę, toteż recepta Mirosława W, nie spotkała się z żadnym odporem.

W roku 1976 lekarze i tzw. organa ścigania skonstatowały z niemiłym uczuciem, że w środowisku narkomanów zaczyna się coś dziać. Poprzednio, dzięki sprawnie przeprowadzanym działaniom profilaktycznym, zmniejszono do minimum możliwość nabywania narkotyków na fałszywe recepty, zadbano o odpowiednie zabezpieczenie aptek, powoli też wycofywano ze sprzedaży sklepowej różne środki halucynogenne. Wiadomo było, że "Tri" i "Buwi" zastąpiła po trosze makiwara, ale na razie nie stanowiła ona wielkiego zagrożenia, używano jej rzadko.

Ale właśnie od 1976 roku stwierdzono coraz częstsze pojawianie się fiolek z brązowym płynem. Kiedy poddano go analizie, mało kto chciał wierzyć w wyniki: to był ponad 50-procentowy roztwór heroiny, chemicznie brudny, zmieszany z morfiną.

Początkowo nic nie wiedziano o źródle. Zatrzymywano wprawdzie różnych ludzi z tym towarem, ale ich tłumaczenia, że istnieje w PRL jakiś "wielki producent" traktowano jako przechwałki. Wreszcie w Krakowie, jeden z aresztowanych handlarzy zeznał, że "toto każdy i wszędzie zrobi" i zaproponował przeprowadzenie eksperymentu.

Dostarczono mu do celi susz makowy, kilka garnków, butelkę z obciętym denkiem, trochę odczynników. Po kilku godzinach zaprezentował prawie 60-procentowy roztwór heroiny. Sprawa była tak niebywała, że aresztantem zainteresował się wydział chemii jednej z miejscowych uczelni. Uznano go za geniusza i jak twierdzą z przekąsem pracownicy aparatu ścigania, do dziś pracuje w laboratorium.

Kompot, bo cały czas o nim mowa, powstaje poprzez poddawanie makiwary dość prostym reakcjom chemicznym. Jest to produkcja tania, możliwa do przeprowadzenia w każdym domu; jedyny kłopot to smród, jaki podczas tych operacji wydobywa się z garnków. Kompociarnie można więc poznać nosem, nawet z klatki schodowej.

- Kiedy rodzice zamykali mnie w pokoju, mówi były narkoman Piotr T. - odkryłem, że kompot można preparować nawet na nagrzanym żelazku. Potem matka dziwiła się, że choć się mnie zamyka - ciągle jestem naćpany.

- Narkomani na ogół robią heroinę sami - opowiada jego kolega - bo mało kto dałby radę finansowo; cena centa (jednego centymetra sześciennego) na polskim rynku waha się od 80 do 150 złotych, w zależności od podaży. Przeciętnie stówa; kogo z młodych stać na płacenie tyle, szczególnie jeśli dziennie zwykł dawać sobie po dziesięć centymetrów?

- Od dawna jeździliśmy w teren po susz - zeznaje jeden z zatrzymanych przez MO - kilka lat temu worek kosztował zaledwie około 50 złotych, a jak pomagaliśmy chłopu wyłuskać ziarno maku, to dawał za darmo. Potem chłopi się zmądrzyli i zaczęli ciąć susz na sieczkarniach. Dziś worek kosztuje nawet 1000 złotych, a słyszałem, że czasami i więcej.

Piotr T., jak niemal każdy narkoman, jest ekspertem od środków halucynogennych. To paradoks, ale głód narkotyczny wyostrza intelekt, co prawda tylko w jednym kierunku, lecz efekty są zdumiewające. Młodzi ćpacze przeglądają księgi leków, znają na pamięć ich składniki; wiedzą, co z czym się łączy, jak wzmacniać niektóre środki, a z innych wydobywać ich narkotyczne działanie. No i jeżdżą na wieś po makowinę.

- Zwykłemu człowiekowi po prostu nie można opisać odczuć narkomana, jakie ma patrząc na pole w momencie kwitnienia maku - opowiada Piotr T. - Kiedy zaczyna się sezon na polach, to ja czułem niemal wewnątrz, w moim ciele, że tam już coś kwitnie. Jeździliśmy często w pola, ot tak sobie, na wariata, czołgaliśmy się przez miedze, by zdobyć mleczko opiumowe z makówek. To, że trzeba było je przerabiać, to drobna sprawa; cała rzecz w tym, by je zdobyć.

- Byli tacy, co kradli susz. Pamiętam, jak mi opowiadano o chłopach, którzy takich złodziei szczuli psami, dźgali widłami - bez skutku. Nikt nie zrezygnował. Ale są też tacy chłopi, którzy węsząc dobry interes proponują złodziejom handel.

Na konferencji prasowej zorganizowanej przez KW MO we Wrocławiu, usłyszeć można było opowieść o młodocianym narkomanie z udami przebitymi widłami. Chłopak, mimo dziur głębokich na kilka centymetrów, biegł dwa kilometry do stacji kolejowej, nie wypuszczając z rąk worka z suszem. Został dopiero zatrzymany przez SOK-istów, bo krew spływała mu po butach. Miał tak zdegenerowany organizm, że prawie nie czuł bólu.

* * *

Kompot trafiający na rynek nie jest jednorodny. Po pierwsze, ten co pochodzi z pokątnej produkcji nigdy nie jest chemicznie czysty. Po drugie, nieuczciwi dostawcy mieszają go z wodą, rozcieńczają bejcą, dolewają różnych świństw, żeby więcej zarobić. Narkomani opłacają to potem zapaściami sercowymi i ciężkimi zatruciami.

Pijąc rodzimy kompot narkoman marzy więc o czystej heroinie. Prawdziwa hera to raj. Pojawia się ona na polskim rynku sporadycznie i pochodzi z przemytu. Ostatnio, na gdańskim Długim Rynku, sprzedawano ją po 1000 złotych za gram. Po przerobieniu starczało to mniej więcej na 20 dobrej jakości centów, co jest czystym interesem, bowiem 20 centów kompotu kosztuje dwa razy tyle. Milicja przypuszcza, że czysta heroina pochodzi ze Szwecji i Holandii. Ale nie ma na to żadnych dowodów. Zresztą przemyt jest niewielki, bo trzeba kupować za dolary, a sprzedawać na ogół za złotówki. Żaden interes.

W Polsce produkuje się amatorsko i nielegalnie nie tylko heroinę, ale też psychedrynę i LSD. Spotyka się także marihuanę. Wprawdzie, jako delikatna roślina, nieprzywykła do naszego klimatu, wymaga ona stałej opieki i odpowiednich warunków, ale potrzebujący z powodzeniem zaczynają ją już hodować w doniczkach. Milicji znane są nawet przypadki upraw marihuanowych, zakładanych systemem ogrodniczym pod folią. Jeden z zatrzymanych "miłośników" tej rośliny miał przy sobie ponad 3 kilogramy produktu!

Zresztą marihuana, to wciąż delikates. - Jak nie ma co ćpać - bierze się byle co - wspomina Piotr T. - Ludzie mieszają tak nieprawdopodobne składniki, że aż włos na głowie się jeży. Najgorsza sprawa jest z siuśkami. Dzieciaki biorą, co im w rękę wpadnie. Pamiętam, że kiedy chodziłem jeszcze do szkoły, Jedna z koleżanek przyćpała Aviomarinem i zasłabła na lekcji. W gruncie rzeczy było to tylko zwykłe zatrucie. Nauczyciel wiedział, co jest grane, ale kazał ją dwóm koleżankom odnieść do pokoju nauczycielskiego i odczekać aż przyjdzie do siebie, nic nikomu nie mówiąc, a już szczególnie rodzicom.

Handel

Wspominany na początku tego reportażu były hippis, a obecny magister polonistyki, tak charakteryzuje dawny, hippisowski rynek:

- Gdy komuś udało się zdobyć narkotyki na recepty, to często nie realizował tych recept tylko rozprowadzał. Nawiązywano w taki sposób do idei hippisowskich komun. Płaciło się wtedy nie za leki, ale za same recepty, a prawdziwych narkomanów na rynku było niewielu, stąd też głód był straszniejszy, bo nie było czym go zaspokoić.

- Kiedy zakazano handlowania płynem "Tri", byli tacy, którzy skupywali go nawet z pralni - po użyciu i wąchali tę straszną, rozwodnioną i zabrudzoną ciecz.

Po latach, kiedy pojawiła się makiwara, niewielu nią handlowało; dopiero kompot wpłynął na ożywienie rynku. Narkomani rozprowadzali resztki własnej produkcji, po to tylko, by zdobyć fundusze na nowy wyrób. Niektórzy dawali nadwyżki za darmo, byli też tacy, którzy część brali dla siebie, część sprzedawali a resztę oddawali kumplom.

Kiedy metoda upowszechniła się, pojawiło się sporo cwaniaków wyrabiających towar na sprzedaż. W Warszawie początkowo handel odchodził w kawiarni "Alhambra", ale sprawa się rypła, gdyż po pierwsze jest to lokal położony tuż przy ulicy i podjazd radiowozem milicyjnym nie przedstawia najmniejszej trudności, po drugie kawiarnia ta jest miejscem spotkań światka pedalskiego i stali bywalcy mieli dość towarzystwa, które im przeszkadzało, psuło kontakty i ściągało milicję. Było więc kilka bójek, awantur i w końcu narkomani przenieśli się w rejon śródmiejskiego pasażu, na zaplecze domów handlowych "Centrum" do cafe "Mocca", gdzie korzyść jest podwójna - radiowóz nie podjedzie a ruch jest olbrzymi.

Żeby zobaczyć, jak naprawdę wygląda handel, trzeba po prostu pójść do "Mokki" i usiąść sobie w kącie, najlepiej z jakąś dziewczyną, by nie wzbudzać podejrzeń.

Kilka pojedynczych stolików, parę długich ław. Siedzą przy nich zupełnie normalnie wyglądający młodzi ludzie, w miarę porządnie ubrani, czasami niedomyci, niektórzy przysypiają. To z zaćpania.

Zwykły, normalny przechodzień nie jest w stanie odróżnić człowieka ciężko zaćpanego od pijaka: lekko przyćpanego nigdy nie dostrzeże. Lekarze twierdzą, że po daniu sobie w kanał, oczy są jakby nieprzytomne, a źrenice zwężone do wielkości szpilki. Na głodzie z kolei - rozszerzone. Kto idąc ulicą przygląda się oczom przechodniów, kto zagląda im w zgięcia rąk, szukając tam śladów zastrzyków?

Część narkomanów, tych z wieloletnim stażem, cierpi na zwapnienie żył, zmniejsza się światło "kanału", ścianki są coraz twardsze... Część boi się kontroli rodziców i milicji - ci dają sobie pod kolana, między palce u rąk i u nóg, często pod język, a chłopaki w członek albo pod jądra. W Gdańsku żyje facet, który może sobie robić już tylko w żyłę szyjną...

Kto więc pozna narkomana, kiedy on zasypia, kiwa się, a gdy głowa mu spada, podrywa się na chwilę rozglądając się tępym wzrokiem aby znów zapaść w nicość? To już nie jest nirwana, jaką przeżywał w początkowym stadium brania, to ciężkie życie, w którym nienawidzi się samego siebie za branie i nie ma się już żadnych pięknych doznań. To stan, w którym po ćpaniu zapada się w pseudo-sen i tylko koledzy wiedzą, że takiego śpiącego trzeba chronić. Czasami w "Mocce" do takiego podejdzie kelnerka zbierająca naczynia ze stołów, trąd ręką, obudzi, ale tylko na chwilę.

Kawiarnia jest punktem kontaktowym. Tu można dostać kompot, nawiązać znajomości, tu dziewczyna może sprzedać własny tyłek, żeby zebrać forsę na ćpanie. Znalazło się u nas wielu bydlaków, którzy wpierw rozdawali dziewuchom kompot za darmo - głupie brały - a potem, kiedy przyszło do nałogowego ćpania, trzeba było już płacić. I teraz kurwią się, żeby mieć na kompot, a ćpają, żeby zapomnieć o tym błocie. W podobny sposób wciągnięto wielu gówniarzy ze szkół podstawowych. Część odrabia bossom rozprowadzając narkotyki, część okrada rodziny, kolegów, sklepy.

Parę lat temu pojawiła się grupa cwaniaków, produkujących narkotyki tylko na sprzedaż. Sami nie są narkomanami, nie potrzebują ich brać. Nie pokazują się na rynku, działają przez agentów, płacą im po parę tysięcy dziennie, a sami zgarniają dziesięciokrotnie więcej. Milicji w takich wypadkach dotrzeć do źródła najtrudniej. Chodzą słuchy, że niektórzy producenci maku, na wsi, sami zabrali się za gotowanie słomy makowej i przerabianie jej na heroinę.

W śródmiejskiej "Mocce", na Rynku Starego Miasta a w nocy na Dworcu Centralnym wszystko można sprzedać i kupić. Trzeba tylko poobserwować.

Siedzą takie sieroty śnięte i rozmawiają między sobą półgłosem. Rotacja jest stała, ciągle ktoś wchodzi, wychodzi, jakiś człowiek ciągnie za rękę dziewczynę, idzie z nią na zewnątrz, rozmawia z innym, dziewczyna odchodzi. To alfons, co prawda młodociany, ale nie czyniący różnicy między znajomymi. Ludzie wciągnięci w nałóg tracą uczucia wyższej natury. Kopulacja staje się jałowym gestem, ważny jest tylko kompot.

W rogu kawiarni podnosi się jakiś chłopak, podchodzi do drugiego, w niebieskich spodniach ogrodniczkach i pyta:

- Ty jesteś Krzysztof?

Tamten milczy.

- To powiedz tej dziwce, żeby przestała o tobie gadać.

Siedzący podnosi się, podchodzi do dziewczyny, z rozmachem bije ją w twarz. Ta płacze, nikt ze stolika nie reaguje, kolega patrzy w okno. W kawiarni cisza, nie było sprawy. Dziewczyna złamała jakiś zakaz.

- Nauczysz się ty kurwo - woła facet w ogrodniczkach, odwraca się - jeszcze raz chcesz?

Dziewczyna ryczy.

- Ta kurwa winna jest mi 14 tysięcy - woła na całą salę - gówno będziesz miała nie ćpanie!

Z powrotem siada. Naraz podrywa się, patrzy w okno, wychodzi. Obok siedzi trzech chłopaków i pożera galeretki. Ci są przypadkiem, obserwują wszystko, jeden mówi:

- U nas w szkole też był taki, narkotyzował się halonem z gaśnicy. I zdechł.

- I zdechł - kiwa głową drugi.

Ogrodniczki wracają do "Mocci". Obok siedzi mały, niepozorny chłopaczek z torbą w ręku. Przez lokal jakby przeszedł dreszcz. To dostawa. Sala niemal pustoszeje. Gdzie idą? Diabli wiedzą. Przypuszczalnie na klatkę któregoś z sąsiednich domów, gdzie nastąpi wymiana pieniędzy na zakorkowane butelki. Ktoś pierwszy spróbuje na miejscu, czy to nie lipa; inni zapłacą i pójdą dawać sobie w kanał.

Odbędzie się to dokładnie tak, jak w jednym z budynków przy ulicy Jasnej, gdzie wchodzi chłopak z dziewczyną. Ona trzyma w stulonej dłoni strzykawkę z kompotem.

- Andrzej - woła do kogoś z ulicy długowłosy - chodź tutaj.

- Nie mam czasu - odpowiada tamten.

- Chodź i jej zrób, ja nie mogę, ręka mi się trzęsie.

I Andrzej przychodzi i robi, bo rozumie co to głód, co to ssanie. Idą na pierwsze piętro, na podest schodów i tam wyciągają kawałek sznurka, czy gumy z kieszeni, ściskają żyły i dają. A potem w kolejności wychodzą: Andrzej, który nie ma czasu, chłopak z długimi włosami i na końcu dziewczyna, lekko nieprzytomna, z oczyma w słup, sztywna jakby kij od szczotki ktoś wsadził jej w gardło.

A na podwórzu stoją lokatorzy, którzy nic z tej sceny nie rozumieją; starsi panowie podniecają się sądząc, że tam, na piętrze odbył się właśnie stosunek seksualny. I przez myśl im nie przejdzie, że dziewczyna przeżyła przed chwilą heroinowego "kopa" za 300 a może i 500 złotych. I tak to świeżo kupiony towar, po krótkich próbach idzie do najbardziej potrzebujących.

Czasami odbywa się to w ten sposób, czasami ma przebieg nieco bardziej dramatyczny.

To samo podwórze co poprzednio, zlazło się z 10 osób. Jeden chłopak ma torbę w ręku, w torbie kompot. Chłopak z torbą chroniony jest przez kumpla - to obstawa, żeby klienci nie wyrwali towaru, bo i takie rzeczy się zdarzają.

Kilka osób idzie na podest, cztery zostają. Coś tam rozmawiają, jakaś dziewczyna stoi z boku, denerwuje się, zaciska ręce, co chwila patrzy na drzwi, czekając na swoją kolejkę. Ten z obstawy rozgląda się bacznie, były już napady na handlarzy dokonywane przez ludzi z zewnątrz; rabowali kompot, sprzedawali go, a forsę przepijali. Świat narkomanów jest coraz bardziej niebezpieczny.

Dziewczyna doczekała się wreszcie swojej kolejki. Już chce wchodzić do klatki, kiedy słychać rumor. Ktoś ją odpycha, wypada na podwórze, biegnie na ulicę, ktoś drugi pryska na bok, jakaś dziewucha biegnąc krzyczy. Za nią biegnie chłopak, któremu krew leje się z ręki; zaciska dłonią staw. Po chwili nie ma już nikogo na dworze. Z klatki wychodzi dozorca.

- Myślałem, że mi siusiają - mówi - to ich przegoniłem.

* * *

Kompotowo-makiwarowy handel daje spore zyski, ale nie nadaje się do zmonopolizowania, z tego powodu, że każdy może sobie spreparować szczęście w domu. I przypuszczalnie dlatego nie mamy w kraju wielkich gangów heroinowych. Nieco inaczej natomiast przedstawia się sytuacja marihuany, psychedryny i LSD. Te środki z racji trudności wyrobu, dostają się do handlu dość wąskimi drogami i mogą dawać w handlu olbrzymie korzyści finansowe. Dość wiedzieć, że jeden mały papieros jest w cenie od 100 do 150 złotych.

Polska narkomania zaczyna się cieszyć coraz większą sławą. Przyjeżdżają do nas ćpać nawet z zagranicy. Bodajże dwa lata temu milicja zatrzymała na Starym Mieście 40-osobową bandę ćpanów z NRD. W kilka miesięcy później, na Jazz Jamboree przyćpali również goście z NRD i trzeba było zawiadomić aż konsula.

Poza importowaniem klientów, eksportujemy towar. Polski kompot, stosunkowo czysty, pojawił się już na ulicach Wiednia, ale skutki tych działań nie są na razie do przewidzenia. Ponoć część zawodowych handlarzy wiedeńskich pozytywnie wyrażała się o naszej produkcji, cześć zaś, mocno powiązana z międzynarodowymi gangami, poczuła się zaniepokojona. Pamiętając opłakany koniec "berlińskiego atramentu" można mniemać, że niebawem kilku rodaków zostanie zarżniętych w przyjaznej nam Austrii.

Tak przedstawia się w tej chwili bilans handlowy narkotycznego rynku. Korzyści z tego są dla zainteresowanych olbrzymie: jedni ćpają a inni mają forsę i mogą się cieszyć; kary prawie nie widać. Bardzo niemrawe jest bowiem nasze prawo.

Prawo

Drzwi do sali sądowej otwierają się powoli, do środka wnika zgiełk z korytarza. Słychać głos:

- Świadek Mirosław Rudy! *(Imię i nazwisko zmienione [przyp. aut.].)

Cisza.

- Świadek Mirosław Rudy!

Z ławki, jakby miało tysiąc-pudowe ciężary przy rękach, unosi się zarośnięte indywiduum Z trudem chwytając równowagę, jak lokomotywa na dworcu, nabiera prędkości. Kiedy wchodzi do sali, przebiega lekki szum. Świadek ma ziemistą cerę i sztywne spojrzenie. Słychać chichot. Pani sędzia gniewnie rozgląda się wokoło.

Mirosław Rudy podchodzi do barierki, opiera się ciężko dłońmi i chwyta powietrze. Głowa mu lekko opada, podnosi ją, znów ciąży ku ziemi.

- Czy świadek dobrze się czuje? Może zeznawać? 

Świadek twierdzi, że się bardzo dobrze czuje, kiwa głową, podaje dane.

Siedzących na sali milicjantów trafia szlag, koledzy świadka wyją w duchu z radości, a pani sędzia, czy to z niewiedzy, czy też po to, aby zachować powagę urzędu, udaje, że się nic nie dzieje. Tymczasem świadek jest najordynarniej w świecie zaćpany i przewala się ciężko przez barierkę.

Właśnie trwa proces o produkcję i rozprowadzanie narkotyków. Wyrok, który zapadnie, będzie - dzięki niskiemu wymiarowi kary - kolejną farsą i poniekąd zachętą dla producentów szczęścia w strzykawkach.

Kiedy obserwuję sceny na sali sądowej, przypominam sobie, że w sąsiedniej sali kilka tygodni wcześniej, podczas podobnego procesu, skazano na 8 miesięcy więzienia w zawieszeniu producenta psychedryny, przy którym znaleziono towaru za 2 miliony złotych. Sądy są u nas łagodne, bo sędziowie, często kobiety, na ogół litują się nad ćpunami i dają im najniższe kary przewidziane kodeksem. A jaką tam się stosuje arytmetykę?

- Żaden nasz sąd nie weźmie na wokandę - tłumaczy mi znajomy prawnik - faceta, który ma przy sobie, powiedzmy, sto ampułek morfiny. Taką sprawę mieliśmy bodajże w roku 1979. Milicjanci zatrzymali handlarza, zakwestionowali towar i wyliczyli jego wartość. Jedna ampułka stała wówczas na rynku za 250 złotych, czyli chłopak miał przy sobie morfiny za 25 tysięcy, ale wszystko trzeba było przemnażać przez złoty trzydzieści, bo taka jest oficjalna cena jednostkowa. Wyszło, ze chodzi o mniej niż 500 złotych. Uznano to więc nie za przestępstwo, ale za wykroczenie. Takie są przepisy, takie normy.

W latach 50-tych liczba narkomanów w Polsce była minimalna. Zdania na ten temat są podzielone, niektórzy twierdzą, że nie było ich więcej niż 700-900, inni uważają iż około 2-3 tysięcy - w skali wielomilionowego społeczeństwa to wręcz nieliczący się margines. Być może dlatego twórcy naszych praw, w styczniu 1951 roku, a także w 5 lat później, uznali, że za produkcję, handel, przewożenie przez granicę oraz rozpowszechnianie środków odurzających, maksymalna kara nie może przekraczać 5 lat. Posiadanie zaś narkotyku, obłożone jest 3 miesiącami aresztu i 5 tysiącami złotych grzywny. Przed laty może i to starczało dla odstraszenia, dziś na ogół tylko śmieszy, tym bardziej, że zainteresowani dobrze wiedzą, że sądy nie stosują górnej granicy.

Organa ścigania posiadają rejestr około 10 tysięcy ludzi, którzy w Polsce "mieli kontakt" z narkotycznymi środkami. Jednakże przeważającą większość stanowią na liście nie ci, co się zetknęli raz albo drugi - ale nałogowcy. Czy 10 tysięcy to mało, czy dużo? Czy milicja zarejestrowała wszystkich?

W warszawskiej Komendzie Stołecznej, w zespole do walki z narkomanią pracują cztery osoby. Ich twarze są tak znane ćpaczom, jak fotosy najpopularniejszych aktorów. Kiedy ktoś z tej czwórki wchodzi do kawiarni, lokal natychmiast pustoszeje. Ludzie znikają nawet w promieniu 100 metrów od "Mocci". Jak w tych warunkach można pracować?

- Oni po prostu śmieją się nam w nos - żali mi się jeden z milicjantów. - Siedzą na ławkach i kłaniają się w pas. Co ja mogę takiemu zrobić, kiedy nie ma przy sobie towaru? To jest zabawa w kotka i myszkę, i choć my jesteśmy kotem, to nie mamy pazurów. Albo taka sytuacja: widzę na ulicy faceta, którego zatrzymałem przed paroma tygodniami, a on został zwolniony i jest znów zaćpany w trąbę. Nic wtedy nie mogę zrobić, tylko myślę, że żadnego efektu moje działanie nie przynosi. Łapiemy ich, zabieramy towar, a oni potem wychodzą, znów jadą na wieś, kupują susz i robią kompot. Jeśli taki facet ma przy sobie heroinę, ale tylko we własnych żyłach, to ja mu nic nie mogę zrobić i on o tym wie. A ilu jest takich, którzy ćpają wyłącznie w domu?

Doktor Thiel, wielki znawca problemu, człowiek, który niestety odszedł za wcześnie, był zdania, że w Polsce jest ponad pół miliona narkomanów. I tylko wśród animatorów propagandy sukcesu, doktor Thiel uchodził za naukowca, który lubił przesadzać.

Inni fachowcy, którzy stykają się z tym problemem zawodowo, lecz nie mają żadnego interesu w manipulowaniu liczbami, twierdzą, oczywiście szacunkowo, że liczba miłośników kompotu i makiwary przekracza już 100 tysięcy, zaś tych, którzy kopcą marihuanę, biorą różne środki chemiczne, bądź też zażywają opiaty, ale nieregularnie - jest dwa do trzech razy wyższa. Z tej arytmetyki wynika, że od 300 do 400 tysięcy ludzi w Polsce ma, lub miało, kontakt ze środkami odurzającymi. Zestawmy z tym łatwość produkcji i dostępu do narkotyków, łagodne kodeksy, pobłażliwość prawa, bezradność MO oraz fakt, że jeden narkoman może wciągnąć do nałogu kilka osób...

Chciałbym się mylić, ale wydaje mi się., że jesteśmy dopiero u progu wielkiego ćpania. Kryzys gospodarczy uszczuplił produkcję wielu towarów, również tzw. używek. Nie uszczuplił ani trochę rodzimej produkcji narkotyków. Chyba nawet przeciwnie.

Smętny żywot gitarzysty basowego (i innych)

Narkoman, który potrafi panować nad sobą, nie jest narkomanem. Ludzi zażywających tylko od czasu do czasu narkotyki - według własnej woli - w ogóle nie ma. Wszyscy ci, którzy biorą, popadają na krócej lub dłużej w ciąg. Mogą mieć przerwy, ale tylko na krótko.

Ciąg jest to równia pochyła - coraz większe ilości coraz większych dawek. Amerykańscy lekarze, a więc ludzie, którzy mają największą chyba na świecie praktykę w tej smętnej dyscyplinie, twierdzą, że kilkuletni ciąg heroiny zawsze musi skończyć się w piachu; 8 lat to ponoć górna granica. Tak właśnie było ze znanym mi gitarzystą basowym, do którego, jak sądzono, szczęście uśmiechnęło się na trwałe.

Miał piękne kobiety, pieniądze, miał, może niezbyt dużą, ale uznaną przez część środowiska, sławę. Ale on sam uważał, że ma jeszcze za mało pieniędzy, postanowił więc je pomnożyć. Wyjechał w tym celu za granicę.

Wrócił po półtora roku, przywiózł moc mamony, piękny wóz i zamiłowanie do narkotyków.

Akurat w Polsce rozpowszechniały się produkty genialnego wynalazcy z Gdańska. Nasz gitarzysta basowy mógł więc kupić sobie i na naszym rynku kompot. Ponoć bardzo go chwalił, również za taniość, który pozwala nie tylko na łatwe ćpanie ale i na tanie środki. Szybko jednak, bo w dwa lata wepchnął do kieszeni handlarzy ponad 850 tysięcy złotych, a później całą forsę ze sprzedanego wozu.

Gitara basowa poszła w kąt, muzykowanie na koncertach przestało go bawić. A może nie miał już siły, aby utrzymać instrument. Dziś znany gitarzysta basowy jest znanym nędzarzem i pacjentem odwykowych oddziałów.

I tak mu się udało, że nie skończył jeszcze na cmentarzu.

Milicjanci lubią opowiadać historię Dariusza W., chłopaka, który od jednego centa dziennie, doszedł do stu dawanych w kanał w czterech partiach. Dariusza przywieziono kiedyś radiowozem milicyjnym na komendą przy ulicy Wilczej. Nie brał już od dwunastu godzin i był jak galareta. Do windy musiano go wprowadzać podtrzymując, a w pokoju sadzać na krześle, bo sam by usiąść nie potrafił. Był tak chudy, że praktycznie nie miał już ciała. Na stołku nie mógł się utrzymać, o staniu nie było mowy.

Dariusz W. przeżył największą tragedię swego życia. Chciał się włamać do apteki na Jelonkach. Przygotował teoretycznie cały skok, opracował wszystko dokładnie, ale chyba zaćpał za dużo i coś mu się popieprzyło, bo zamiast do apteki wszedł do biblioteki studenckiej na osiedlu i nie mógł z niej wyjść. I w ten sposób wpadł...

Wpadł również Julian M., tyle że nie w sieci milicyjne, a do beczki z butaprenem, który wąchał. Julian M. miał 17 lat, bogatego tatę, prywatnego wytwórcę i wszystko co chciał też miał bez kłopotów. Nie miał tylko celu w życiu, zaczął więc wąchać klej, z którego ulatniały się substancje lekkie.

Robił to na zapleczu warsztatu swego ojca, a dokładnie nad wielką beką. Trwało to tak długo, aż raz zaćpał się wyziewami, stracił przytomność i zleciał głową w butapren. Utopił się - dosłownie. Kiedy zapytać przeciętnego narkomana, oczywiście trzeźwego, o jego przyjaciół, to zawsze wymieni kogoś, kogo już nie ma na tym świecie. Liczba narkomanów, co żegnają się przedwcześnie z życiem z powodu narkomanii właśnie - z roku na rok zwiększa się. Np. do lipca 1981 roku w Warszawie "zeszło" już ponad 20 osób, a trzeba pamiętać, że do tej "statystyki" nie wlicza się samobójców oraz tych, którzy ulegli wypadkom będąc pod wpływem kompotu.

Na wiosnę 1981 roku głośna była historia 16-letniej dziewczyny, która zapłaciła życiem za brak higieny wśród ćpunów. To, że nie używają oni sterylnych strzykawek, to jeszcze nic, to, że czyszczą je używaną chustką od nosa, to też nic. Problem zaczyna się od mycia igieł w kałużach albo topniejącym śniegu. Problemem są też stare, rdzewiejące strzykawki, a takie są, bo nawet potrzeb szpitali "w gestii" nowych strzykawek przemysł nasz zaspokoić nie może w pełni.

Z postępującego zakażenia 16-letniej Beaty D. nikt nie był już w stanie wydobyć. Jej koleżanka na wieść o tym sama wzięła strzykawkę i dała sobie za dużo. Z euforii przeszła do depresji i... wyskoczyła z 10 piętra. Tak jedna śmierć pociągnęła drugą.

Nie tylko aktualni narkomani, ale nawet byli narkomani ulegają silnym depresjom. Ich struktura psychiczna jest bardzo słaba, poddają się łatwo nastrojom, nie potrafiąc walczyć z przeciwieństwami życia.

Przykładem tego jest Tomasz J., człowiek ponad trzydziestoletni, który wyleczył się, zerwał ze środowiskiem i wydawało się, że wrócił do normalnego życia. Udało mu się zdobyć mieszkanie, ożenić... Miał dziecko i był szczęśliwy. Przyszedł jednak fatalny dzień, w pracy popełnił pomyłkę, niezbyt ważną, ale szef wezwał go - przez personalnego w trybie pilnym. Do rozmowy z szefem miało dojść nazajutrz. Nie doszło. Nerwy nie wytrzymały; Tomasz T. zdobył skądś kompot i dał sobie w kanał. Jako doświadczony eks-ćpacz zaaplikował sobie połowę dawki, jaką brał przed laty. Niestety i to było za dużo. Żona znalazła go w łazience na podłodze, bez oznak życia.

Przypadek ten potwierdza to, co mówią lekarze: po przerwie nie można ćpać bez opamiętania: dawka musi być minimalna. Sprawa to niesłychanie delikatna, ociera się bowiem o etykę zawodową. Czy lekarz może udzielać pacjentowi rad w kwestii ćpania? A jeśli tak, to jakich? Powrócimy do tego jeszcze, na razie spójrzmy na podobny przypadek Piotra I. zwanego Krwawym Iwanem, który by zdobyć narkotyki dokonał małego napadu na kasę w Domach Centrum, skąd zrabował 9 tysięcy złotych. To nieważne, czy zdążył użyć. W każdym razie wpadł i poszedł siedzieć.

Kiedy go wypuszczono, natychmiast z więzienia udał się do szpitala bródnowskiegó, gdzie włamał się do apteczki. Ukradł morfinę i pognał z nią do pobliskiego domu. Poszedł na ostatnie piętro, usiadł koło pomieszczenia silnikowego windy i dał sobie. Za dużo.

Znaleziono go nieżywego ze strzykawką wbitą w żyłą. Nie przeżył morfinowego kopa - tego wstrząsu, który zdaniem doświadczonych ćpaczy, jest najbardziej wartościowym elementem dawania w kanał.

Dość często znajduje się z igłami w żyłach ludzi, którzy przedawkowali. Ta przyczyna śmierci jest jedną z najczęstszych, jakie notują statystyki. Bywa nawet, że niektórzy sięgają do niej celowo.

"Złotą strzałę", bo tak w środowisku nazywa się przedawkowanie samobójcze, zaaplikował sobie Janusz W. będąc w pokoju nieporęckiego hotelu "Mazowsze". Ten przynajmniej zostawił list i nie było żadnych wątpliwości co do przyczyn zejścia. Czasami są jednak ludzie, którzy usiłują całą sprawę zatuszować, zaciemnić tak, by nikt nie zwrócił uwagi na pozostałych żyjących jeszcze narkomanów.

Bodajże w maju 1981 r., w Warszawie, wezwano pogotowie na ulicę Wyki 9. Na ławce leżał człowiek. Lekarz stwierdził zgon z powodu nadużycia narkotyków. Milicja zainteresowała się tą sprawą. I wtedy okazało się, że nieboszczyk miał plamy opadowe zupełnie z innej strony, niż leżał, a pogotowie wezwano w dwie godziny po jego śmierci.

Idąc szlakiem tych poszlak ekipa śledcza ustaliła, iż w domu przy ul. Wyki mieściła się melina narkomanów, w której jeden z klientów dał sobie za dużo. Leżał czas dłuższy na podłodze w przedpokoju. Wreszcie koledzy zorientowali się, że coś z nim jest nie w porządku. Żeby uniknąć kłopotów, szybko wynieśli ciało przed dom i położyli na ławce; dopiero wtedy zatelefonowali po pogotowie. Być może rzeczywiście myśleli, tak jak mi tłumaczyli, że ten człowiek jeszcze żył a tylko się zatruł. Zmarły miał ponad 32 lata i pochodził ze starych, dawnych hippisów. Wtajemniczeni tłumaczyli potem, że należał do gwardii, która przez lata brała różne gówna i dopiero wynalazek Mirosława W. dał jej pełnię szczęścia. Wpadł więc w kompot - jak w sidła i nie trzeba było długo czekać, aż jego strudzony organizm odmówi posłuszeństwa...

Szansa ucieczki

Rozdział ten moglibyśmy zatytułować: o wyższości kompotu nad makiwarą, co jest dla narkomanów rzeczą absolutnie pewną. Twierdzą bowiem, że jedynie kompot może dać wspomnianego uprzednio kopa. A kop, zdaniem ludzi doświadczonych, to "coś niesamowitego, orgazm od stóp do głów po prostu".

Oczywiście wszyscy wiedzą, że kopa można nie przeżyć. Spójrzmy jednak na kolejny problem, a mianowicie relację między uzależnieniem fizycznym a psychicznym. Psychiczne bywa groźniejsze od fizycznego.

Fachowcy zajmujący się problemem resocjalizacji uważają, że uzależnienia fizyczne, abstrahując od rodzaju środka, są łatwiej uleczalne. Można fizyczne uzależnienia zlikwidować - oczywiście przy pomocy lekarza. Psychiczne uzależnienie wymaga znacznie trudniejszej terapii.

Między innymi dlatego medycyna jest dla kuracji niechętna, oj, niechętna. Jeden z narkomanów, z którym rozmawiałem, przysięgał, że lekarz pogotowia wezwany kiedyś do niego, kiedy znaleziono go leżącego na ławce przed Pałacem Kultury i Nauki, odezwał się doń takimi słowami:

- Wie pan, ja bym takim ludziom jak pan w ogóle nie pomagał. Po prostu nie rozumiem, jak człowiek zdrowy może sam siebie wpędzać w takie dno! Pana nie powinno się leczyć, pana powinno się izolować!

Zresztą nie bardzo jest gdzie leczyć. W stolicy łóżek szpitalnych dla narkomanów jest zaledwie 10 (na oddziale detoksykacyjnym szpitala przy ul. Nowowiejskiej). Samo leczenie farmakologiczne nie jest specjalnie skomplikowane. Jedynym specyficznym medykamentem jest nalorfina, w budowie zbliżona do morfiny, znosząca jej działanie w ostrym zatruciu i w konsekwencji ratująca przed śmiercią. Potem podaje się różne witaminy i kroplówki, bo organizmy ćpaczy są wyssane z soków żywotnych a na dodatek niechętnie je przyjmują.

Doktor Marek Staniaszek, szef oddziału detoksykacyjnego powiada, że istnieją dwie metody odzwyczajania: dawki zejściowe, czyli coraz mnejsze, albo dawanie innych leków - przeciwbólowych, uspokajających, nasennych. Przy tym wszystkim trzeba maksymalnie łagodzić objawy abstynencji, które bywają tak silne, że niektórzy ludzie nie wytrzymują tych 6 tygodni, które powinni przebywać przy ulicy Nowowiejskiej i uciekają. W szpitalu głód jest najstraszniejszy.

Feliks G., chłopak, który już nie bierze narkotyków od paru lat, opowiadał mi kiedyś o takich mękach:

- Myślałem, że oszaleję, wszystko mnie bolało, stawy to miałem jak stuletnia reumatyczka. W głowie szumiało, nie mogłem zrobić kroku, bo brały mnie torsje, trzęsły dreszcze, wzrok mi mętniał i bałem się sfajdać w dżinsy. Głód, taki dłuższy, to po prostu rozluźnienie funkcji organizmu. Wyłazi z człowieka - jak pasta z tubki. I to jest dziwne, bo kiedy się dłużej bierze, czasami nie można nic zrobić. Żołądek bywa tak zniszczony, chory, iż niektórzy ludzie mówią, że za każdym razem mają porody. A przy głodzie bywa na odwrót. I ta ssawa, że musi wziąć.

Ci, których tak ssie, trafiają do doktora Staniaszka, a on ratuje jak może. Daje witaminy i kroplówki, z którymi są największe kłopoty, bo siostrzyczki nie mają ich gdzie podłączyć. Żyły od podrażnień bakteryjnych, mechanicznych i chemicznych - zwężają się, wapnieją i stają się niewidoczne. Mówi się, że zanikają. Siostry się już przyzwyczaiły, że lepiej dać wtedy narkomanowi igłę i on sam trafi. Bo tylko on jest ekspertem od własnych żył.

Przez lata praktyki doktor Staniaszek stał się znawcą problemu i to nie tylko od strony medycznej ale i społecznej. Etyka lekarska, o której poprzednio pisałem tu już jest dla dr. Staniaszka jasna: trzeba - mówi - udzielać rad na temat bezpiecznego ćpania, bo mniej doświadczeni nałogowcy, z głupoty lub niewiedzy, łatwo mogą się przejechać na tamten świat.

Zdaniem doktora (i nie tylko jego) dramat radykalnie rozwiązałby tylko zakaz produkcji maku Zakaz całkowity. Bez wyjątków.

Bo gdyby na przykład dać monopol PGR-om. to czy narkomani zawahaliby się kraść susz z pegeerowskiego pola, tylko dlatego, że jest ono pegeerowskie? Albo czy pegeerowski stróż lepiej niż chłop upilnuje?

I mówiąc tak doktor ma rację,.

Utrwalacz

W dawnych, dobrych czasach, kiedy to w sklepach były sterty butelek z gorzałą, ktoś, kto chciał być dłużej "na bani", utrwalał stan zapicia piwem. Dla narkomanów, którzy sporo ćpają, istnieje kilka rodzajów utrwalaczy, dla tych zaś, którzy postanowili zerwać z nałogiem, istnieje tylko jeden - to znaczy ośrodek resocjalizacyjny. Bez tego utrwalacza jakiekolwiek odtruwanie szpitalne jest zabiegiem próżnym, nieskutecznym.

W Polsce istnieją praktycznie dwa miejsca, w które powinien trafić każdy, kto nie może oderwać się od kompotu. To Głosków i Garwolin.

Dziedziccm dóbr głoskowskich był niejaki Franciszek Paniewski, człowiek, który dobrze zapisał się w pamięci bliskich, bowiem ci ufundowali mu kamień pamiątkowy. Ten, który rył napis nie odznaczał się specjalnym talentem, gdyż spartolił litery i naruszył strukturę bryły, która po latach kruszeje.

Dziś możemy się tylko dowiedzieć, że pan Głoskowski odszedł 22 lutego. Kiedy jeszcze żył, z pewnością nie przypuszczał, iż epitafium kamienne przeniesione zostanie przez młodzież z terenów ogrodowych w pobliże domu, zaś w samym majątku mieszkać będą ludzie, którzy długo robili w swoim życiu wszystko, by przedwcześnie rozstać się z. życiem.

Głosków jest też mekką dziennikarzy.

- Nie ma tygodnia, żeby ktoś z was nie przyjechał - mówi mi jeden z pensjonariuszy - my oczywiście wiemy, że dla dobra ruchu trzeba się do reporterów uśmiechać, ale to wszystko utrudnia leczenie.

A później opowiada, jak to kiedyś przyjechała ekipa telewizyjna.

- Niektórzy prosili o niefotografowanie twarzy, a tamci i tak nie zważali na to, no i twarze wyszły na ekranie. Czasami myślę, że jesteśmy jak małpy w klatce. Bez żadnych praw.

Rzeczywiście. Pensjonariusze Głoskowa są jakby małpami w ZOO, przynajmniej na początku, kiedy temat został po latach odblokowany przez cenzurę. Przyciąga masowo ludzi pióra i kamery. Temat jest też ciekawy i przez to, że są w nim kontrowersje. Na przykład różni specjaliści - szefowie różnych placówek antynarkotycznych, mają własne metody walki z nałogiem i własne metody leczenia. Stąd też często są skłóceni miedzy sobą.

W Monarze, bo i tak zwą głoskowską placówkę, istnieją dwie zasady:

- Każdy, kto podczas leczenia się zaćpa, musi odejść - mówi magister Marek Kotański. - A tak w ogóle to podstawą terapii jest znalezienie celu w życiu. Więc im po prostu proponuję tu szarą codzienność jako cel. Jeśli to zaakceptują - mają szansę...

Wielu więc akceptuje i siedzi w Głoskowie przez półtora roku a i potem wraca do Głoskowa co jakiś czas, jak do domu. Właśnie od tych powracających ludzi można usłyszeć całą prawdę o strasznej narkomańskiej doli. Tę prawdę, której nie dowiemy się ani od rodziców, ani milicji, lekarzy czy nawet ćpaczy.

Jeśli wywrze się na głoskowianach dobre wrażenie, okaże pewien takt, z czasem będą skłonili do opowiedzenia "strasznych historii swego życia", jak to z przekąsem nazywa magister Marek. Wtedy usiądą w ogrodzie przy stołach i zaczną opowiadać o rzeczach i ludziach w taki sposób, że można posądzić ich o cynizm, ale to będzie tylko gorzka, rozpaczliwa prawda. Prawda być powinna na plakatach celem ostrzeżenia innych.

Kiedy słuchałem ich opowieści czasem miałem ochotę dać niejednemu z nich w mordę za to, że tyle złego zrobił swym bliskim. Ale po chwili łapałem się na myśli, że oni sami padli ofiarą. I skłonny byłem dać rozgrzeszenie nawet temu chłopakowi, który opowiadał tak oto:

- Ożeniłem się kiedyś. Mam żonę. Ona jest w Garwolinie... ćpałem przez osiem lat, a w ciągu byłem przez cztery... i ja ją wciągnąłem, mam wyrzuty sumienia... ona nie była taka wpieprzona, jak ja... i tego... i jakoś sobie radziła, a potem posprzedawała wszystko, radio, magnetofon sprzedała... ona została sama w domu... nie chciała do Głoskowa... teraz ja nie chcę jej tutaj.

Potem mówi coś o leczeniu, o odwyku i wraca znów do spraw rodzinnych, co jest rzadkie, bo o nich byli ćpacze nie mówią zbyt chętnie:

- Wielu ma w domu przerąbane, do niektórych przyjeżdżają rodziny, ale nie do wszystkich. Przerąbane mają... ja z domem nie chcę utrzymywać żadnych kontaktów... kiedy rodziny widzą, że coś się zmienia, to jakby... wracają... matka zawsze wierzyła we mnie, ojciec nie... powiedział, że ze mnie nic nie będzie... Jak to - nic nie będzie? Teraz to ja sam w siebie wierzę. Po dwóch miesiącach leczenia pękłbym na bank... teraz już nie!

A potem inne wypowiedzi układają się w cale ciągi:

- No, taka była moda, a wszyscy naokoło brali to i ja zacząłem. Na początku to człowiek jest szczęśliwy, cały świat kocha, to euforia. Zwierzęce szczęście z niczego. To trwa krótko, a potem, wiadomo...

- Ja nie wiem, dlaczego ćpałem. Zacząłem brać i zaczęło mi się to podobać.

- Tak wyszło, zacząłem w podstawowej szkole, w 8 klasie, sporadycznie. Nikt tego nie wiązał z ćpaniem, ojciec przychodził, pompka leżała na stole, brał do ręki, nic nie mówił...

- Kiedy mnie wykopsali z liceum, to wychowawca powiedział, że wie, że ja biorę, wie nawet z kim... to już tam po prostu domyślali się nauczyciele, ale długo nic nie mówili, bo w końcu nie wiedzieli, jak podejść do tego, co z tym zrobić, psia krew, a myśmy w kiblu na parapecie...

- Człowieka, jak bierze to uważają za lepszego. W szkole poważają, to dobrze było brać... No i tak wszedłem głębiej, nie było się jak cofać...

Ci ludzie, często kilkunastoletnie dzieciaki, opowiadają każdy szczegół z wiernego życia stosując przy tym często nomenklaturę niemal naukową, posługując się terminami z nauki psychologii. To efekty zajęć terapeutycznych, na których następuje "oczyszczanie" własnego wnętrza wobec szerokiego gremium. Wielu twierdzi, że to pomaga, pozwała pozbyć się strachu.

- Ja sam brałem z obawy przed upadkiem. Kiedy myślałem, czym się to skończy, miałem taki stan, że pot zlewał mnie od góry do dołu. Wcale nie chciałem umierać, a wiedziałem, że to musi nastąpić i to prędzej... No to brałem, bo czułem się wtedy lepiej i nie miałem już złych myśli...

Siedzą w ogrodzie Monaru i wydaje się, że są zadowoleni. Z dumą pokazują ręce, na których widać żyły.

- One mi wracają, wychodzą na wierzch. Jeden z lekarzy powiedział kiedyś, że nawet te niedrożne, mogą się uczynnić. Ja w to wierzę.

Mieszkają w ośrodku, pracują na polach i stają się znów ludźmi. Niektórzy z nich cierpią na indyferentyzm uczuciowy, innych nie interesują kobiety i wielkim sukcesem jest moment, kiedy na koleżankę spojrzą z pożądaniem. Monar nie jest przeciwny układom damsko-męskim. Jeśli ktoś chce z kimś być naprawdę, to może nawet na stałe razem zamieszkać. W ten sposób skojarzyły się tu już nawet małżeństwa. Obecność kogoś naprawdę bliskiego jest w ćpaniu niepotrzebna, przy leczeniu - to wspaniała rzecz.

W ośrodku są też dzieci. To zupełnie odrębna karta. Niektórzy fachowcy od resocjalizacji są przeciwni takim metodom, ale dziecko - wg mgr. Kotańskiego - pozwala byłym narkomanom wrócić do równowagi, zaś oni dają swoim dzieciom to, czego nikt inny nie da - ciepło.

Doktor Marek Staniaszek z warszawskiego szpitala twierdzi, że w samej tylko stolicy jest już ponad setka dzieciaków, których rodzice ćpają. I biegają te małe ludziki po mieszkaniach pomiędzy śniętymi dorosłymi i bawią się w sposób, od którego włosy podnoszą się na głowach.

W kwietniu, do budynku ul. Sozopolskiej na Stegnach weszli milicjanci; był też wezwany lekarz. Jedyną trzeźwą osobą wśród lokatorów okazał się pięcioletni szkrab, który siedział na dywanie i kłuł sobie ręce strzykawką.

- Rany Boskie, co ty robisz? - zawołała od progu sąsiadka. 

Dzieciak popatrzył i grzecznie odpowiedział:

- Mierzę temperaturę; tatuś i mamusia tak robią.

Ten chłopaczek miał szczęście, bo nikt mu krzywdy nie zrobił, a niestety, z takimi rodzicami różnie bywa. W prokuraturze Warszawa-Śródmieście znajduje się aktualnie sprawa 23-letniej narkomanki, która dawała swoim 2- i 4-letnim dzieciom poćpać, żeby jej nie przeszkadzały.

Ten sam doktor Staniaszek uważa, że nawet jeśli nikt takich dzieci nie katuje, to i tak wyrządza się im kolosalną krzywdę, bowiem są one nadpobudliwe, bywają wyczerpane psychicznie, źle się rozwijają i nie mogą nawiązać właściwych kontaktów z rówieśnikami.

Może więc dla niektórych z nich pobyt w Monarze będzie pewnego rodzaju zadośćuczynieniem? W każdym razie szkodą nie jest, bo w Monarze się nie ćpa.

Metoda magistra Kotańskiego jest wielce brutalna. Pierwszego roku (1979) wywalił stąd 25 osób. W tym roku poszło już parę, ale znacznie mniej; jeden za to, że wypił piwo, to znaczy złamał regułę abstynencji.

Magistrowi zarzuca się twarde metody, apodyktyczność, łamanie charakterów; twierdzi się, że Głosków jest dla określonego typu pacjentów, tych najmocniejszych. I to prawda.

Ludzie z branży wiedzą, że każde skupisko, czy to byłych czy obecnych narkomanów, jest akademią wiedzy ćpalnej. Mniej douczony nabiera tu takiej praktycznej wiedzy, o jakiej się absolwentom uczelni nie śniło. Każdy doświadczony ćpun zna składniki leków na pamięć, wie co i jak dawkować, co dodawać, jak mieszać, by mieć lepszy efekt. O tym mówi się po kątach, wspomina dawne czasy. To ciągnie, bo wraz, z rozmowami na pamięć przywoływane są wspomnienia wspaniałych stanów euforycznych. I tak, jak w życiu, zapomina się o chwilach gorszych, nieprzyjemnych, o ssawach, o bólach, o upodleniu się. I wtedy właśnie pojawia się pokusa ponownego zaćpania. Wtedy to zjawiają się mistrzowie wiedzy ćpalnej, którzy z niczego potrafią wyczarować środek i dać ci go tak, że jesteś dobry. Dlatego też ośrodki resocjalizacyjne bywają miejscem niebezpiecznym. Jeden narkoman może za sobą pociągnąć wielu.

Tak nieraz było i w Głoskowie. Magister Marek wypieprza więc od razu, bez żadnych, zahamowań.

W tym jest metoda. Wielu ludzi ma jednak odczucie krzywdy; nawet lekarze. Budzi się żal, że biednym ćpaczom nie dano jeszcze jednej szansy. Kotański jest jednak nieubłagany, stojąc na stanowisku, że wyleczonych są dziesiątki, a ćpunów dziesiątki tysięcy.

Kto wie, czy nie ma racji, jeśli się zważy na liczne przykłady polskie i zagraniczne. W Zagórzu, takim malutkim ośrodku pod Warszawą, gdzie mniej więcej 12 osób pracuje w brygadzie technicznej (co jest ponoć niezłą terapią) była dziewczyna, która później przeniosła się do Głoskowa. Jej koledzy mówią, że przedtem jednak zdążyła zaćpać i to przez 5 dni, nim ktokolwiek zdołał się zorientować. W Głoskowie już nie bierze.

- Dzięki moim metodom mam sto procent wyleczonych - chwali się Kotański, a konkurencja wyje ze śmiechu i struga na palcach.

Obie strony mają rację, bowiem z Głoskowa wychodzą ludzie, którzy nie ćpają, ale są oni tylko procentem tych, którzy byli tu, a zostali wyrzuceni.

- I właśnie tym, którzy chcą się leczyć i mają wolę trzeba pomóc - mówi magister Marek - dla nich warto pracować, a reszta może tylko sama dojrzeć do leczenia. W przeciwnym razie będzie ono nieskuteczne. Taka jest prawda.

Przykłady, choćby z Zagórza, wydają się potwierdzać rację magistra Kotańskiego. Głoskowscy ludzie też uważają, że ta metoda jest najlepsza.

- W Garwolinie - mówi jeden z nich - trochę pracują, leżą w kojach, słuchają muzyki... Po dwóch miesiącach chciałem stamtąd wyjeżdżać, chciałem ćpać.

- Tym, co terapeutyzują, wydaje się, że to wszystko jest uspokajające. A człowieka szlag trafia, leży i wspomina, jak to było dobrze. Ale najpierw wspomina, że to wszystko było straszne chujostwo; a potem sam siebie jednak przekonuje, że było jednak dobrze; właściwie można znów ćpać... no, po cholerę tu siedzieć... dochodzi do wniosku, że te ćpanie dało mu jednak coś i znów wychodzi ćpać.

- To jest mniej więcej na tej zasadzie, że tam człowiek siedzi i nie ma czym żyć, kurczę; jedno, czym tam żyje, to ćpanie... tam nie ma w zasadzie w co się angażować, tam nie ma jakiejś idei.. Tu w Monarze jest inaczej, człowiek od pewnego momentu, jeśli załapie, to kurcze, żyje tym Monarem przez jakiś czas., to jest dla niego jedyna rzecz.

Kilku ludzi, którzy znają i ogród i pana Marka i Garwolin uważa, że oba są potrzebne, ale:

- Każdy jest dla kogo innego. Czy pan myśli, że wśród tysięcy narkomanów wszyscy są jednakowi? - pyta dziewczyna, która po trzech latach ćpania wyleczyła się i zrobiła w tym roku maturę. - Każdy jest inny i to powinno się brać pod uwagę, kiedy kogoś wysyłają na odwyk. Są dziewczyny delikatne i są twarde baby, a każdą łatwo jest skrzywdzić...

- Można komuś nawet parę razy dać zaćpać podczas leczenia, jeśli ma to mu pomóc - twierdzi jej chłopak, byleby tylko w końcu od tego brania odszedł. A kiedy, tak jak w Monarze, wyrzuca się za drzwi, to słabsi się załamują i wracają do brania. Dlatego oprócz Monaru powinny być różne inne ośrodki. Może stopniowo, od lżejszego rygoru można by przechodzić do surowszego - w taki Monar na przykład?

- Przecież człowiek jak wpada w nałóg, to przeważnie robi to z jakiegoś powodu, jakieś przyczyny go załamują. Głupotą jest więc żądanie, by był twardy, podczas gdy on się już raz złamał. On po prostu jest miękki i miękkiemu trzeba pomóc. A taki, to zawsze, nawet po paru miesiącach leczenia zaćpa.

Ale magister Kotański kiedy słyszy takie opinie, nie zmienia swego zdania: na miękkich nie ma dziś czasu ani miejsca. Trzeba wybierać tego, komu można lepiej, skuteczniej pomóc. Może kiedyś, gdy ośrodków będzie więcej...

Jaki ciąg dalszy?

Idee fixe magistra Marka to walka z narkomanią. Są tacy, którzy się z tego śmieją i nic nie robią. Kotański przynajmniej próbuje. Rzucił hasło zorganizowania młodzieżowego ruchu Monar, który by uświadamiał, zapobiegał i tak dalej i dalej. Robić to mają odpowiednio wyszkoleni rówieśnicy tych, którzy ćpają. Bo właśnie im młodzież może najłatwiej uwierzyć.

- To jedyny sposób profilaktycznego działania - potwierdzają entuzjaści.

- To będzie akademia wiedzy ćpalnej - twierdza przeciwnicy.

A jeden z milicjantów ze specjalnej brygady powiedział mi niedawno:

- Jeśli choć jeden z tych młodzieżowców zaćpa, nauczy się brać, to ja Kotańskiemu sprawę wytoczę.

Póki co powstało Towarzystwo do Walki z Narkomanią. Wkrótce zacznie działać na szerszą skalę; jakie będą efekty?

Obie strony, choć nie zgadzają się co do metod leczenia uzależnionych, stoją na wspólnym stanowisku odnośnie maku. Trzeba wprowadzić zakaz jego uprawiania!

Jak zwykle impulsywny magister Kotański uważa, że:

- w tym roku powinna być spalona słoma makowa, w przyszłym powinno się zaprzestać siania maku. Albo kontraktacja albo ewentualnie monopol, może być taki, jak tytoniowy. Zakup kontrolowany dokładnie, co jest możliwe, bo zakontraktowane są pola. A więc monopol makowy.

Trzeba spowodować wreszcie tę decyzję, bez względu na to, czy społeczeństwo się zgadza, czy nie - podchwytuje jeden z wychowanków Głoskowa. - I trzeba potem tę decyzję egzekwować Bo już do tego dochodzi, że wieśniacy sprzedają worek suszu za 2-3 tysiące. Oni legalnie na tym zarabiają, sieją mak a za susz mają więcej niż za ziarno. A kiedyś worek kosztował sto, nawet pięćdziesiąt, ewentualnie jak się szło do kogoś można było wyłuskać mak i za darmo... jeszcze baba była wdzięczna, że jej się te śmiecie wyniosło...

- Z ambony powinno być głoszone, że sprzedawanie suszu to jest grzech śmiertelny - kontynuuje Kotański - i to Kościół powinien potraktować jako sprawę pierwszoplanową. Trzeba też wprowadzić karę 25 lat więzienia, w trybie przyspieszonym za handel suszem i środkami. Wybudować baraki, powsadzać do nich tych skurwysynów handlarzy i pokazać to parę razy w telewizji, jak oni przymusowo pracują w pocie czoła. We Francji w ogóle nie sieje się maku, w Szwecji też; dziesięć lat w tych krajach trwała walka o zakaz hodowli aż wreszcie ją przeforsowano.

* * *

Póki co, jeśli chodzi o tę walkę w Polsce niewiele się dzieje. W sierpniu 1981 roku program rządowy walki z nałogiem i jego skutkami, był w powijakach, coraz więcej osób ćpało, profity z wyrobu i handlu były coraz większe, kryzys zachęcał do brania a wielu specjalistów do walki z nałogiem było skłóconych.

Czyżby rację miał nasz gitarzysta basowy, kiedy mówił po powrocie z dolarowych zagranic do kraju, ze u nas jest dobrobyt, bo dobrobyt to ćpanie.