Wiktor STOCZKOWSKI

Ludzie, bogowie i przybysze z kosmosu

2005

 

(...)

 

HISTORIA PEWNEJ EPIDEMII

Epidemia - to, co dotyka wielką liczbę osób.

Petit Robert - Słownik języka francuskiego

 

Statek wszedł w atmosferę. Planeta, choć bliska, była jednak wciąż niewidoczna, otulona warstwą chmur tak gęstą, że kosmonauci, popychani lekkim tchnieniem reaktorów, mieli wrażenie, iż unoszą się nad powierzchnią bezmiaru wód.

Rozpoczęto podejście do lądowania. Statek otoczyły mgły, ale wkrótce ich zasłona rozchyliła się tak, że załoga dojrzała w iluminatorach powierzchnię prawdziwego oceanu. Z każdą chwilą lepiej widoczne stawały się jego brzegi, wytyczające granicę dużego kontynentu. Szara warstwa chmur zaczęła rzednąć i ocienioną ziemię rozświetliły nagle promienie światła.

Statek leciał teraz na małej wysokości wzdłuż prostej Unii morskiego brzegu. Tak jak oczekiwano, na Planecie było życie. Ląd stały pokrywały bogate lasy tropikalne i bujne sawanny. Niezliczone ptaki, przestraszone pomrukiem silników, podrywały się do lotu; pod powierzchnią morza promienie słońca odbijały się od ławic ryb; sawannę przemierzały stada czworonogów. Astronauci wypatrywali jednak innego zwierzęcia.

Ujrzeli je o świcie dnia szóstego. Była to para. Samiec i samica posuwali się z wolna poprzez sawannę. Wyprostowani, z głową zwróconą ku niebu, maszerowali na tylnych kończynach.

Okazało się, że kontynent obfitował w dwunożne antropoidy. Chociaż ich czaszki o niskich czołach skrywały mózgi o bardzo niewielkich rozmiarach, były to istoty rozumne. Astronautom powierzono misję wywołania mutacji, niezbędnej, aby inteligencja ich mogła się rozwinąć. W tym właśnie celu wyselekcjonowane samice zostały poddane sztucznej inseminacji. Po czym statek opuścił Planetę.

Wiele tysięcy lat później powróciła tu inna ekspedycja. Na miejscu znalazła dobrze prosperujących potomków owych mutantów, których inteligencja tymczasem bardzo się rozwinęła. Eksperyment nie był jednak zakończony. Należało wywołać nową sztuczną metamorfozę w celu udoskonalenia gatunku i otrzymania istoty o inteligencji wystarczającej, by zaszczepić jej podstawy kultury. Dobroczynne efekty manipulacji genetycznej nie kazały na siebie długo czekać i goście rychło mogli nauczyć aborygenów produkowania narzędzi, fabrykowania ceramiki, wznoszenia budowli i tworzenia pierwszych społeczności. W ten sposób ich zadanie zostało wypełnione. Odlecieli, by więcej już nie powrócić.

Tubylcy, odnoszący się do obcych kosmonautów z bezgranicznym szacunkiem, na zawsze zachowali ich wspomnienie; bardowie przekazywali pamięć o nich z pokolenia na pokolenie, wzbogacając ją o coraz bardziej fantastyczne legendy, które w ciągu wieków przekształciły historię w mit, szacunek w kult, a dobroczynnych astronautów w bogów.

Ta niewielka opowieść wywołała swego czasu wiele szumu. W postaci streszczonej powyżej pochodzi ona z książki szwajcarskiego autora Ericha von Danikena, w 1968 roku opublikowanej w Dusseldorfie przez wydawnictwo Econ pod tytułem Erinnerungen an die Zukunft (Wspomnienia z przyszłości) i przetłumaczonej w roku następnym na angielski i francuski, a w roku 1974 na polski. Książka ta miała stać się jednym z największych bestsellerów epoki współczesnej.

Jak Czytelnik może się domyślić, Planeta stanowiąca scenę opisanego eksperymentu genetycznego to nasza stara Ziemia, a poddane mu dwunożne antropoidy to nikt inny jak nasi przodkowie. Według Danikena, gatunek ludzki zawdzięcza swoje istnienie interwencji tajemniczych przybyszów z kosmosu, cywilizacja jest ich szczodrym darem, a nasze religie powstały ze strzępów niejasnych wspomnień, jakie ludzkość zachowała o tych zamierzchłych wydarzeniach.

DOWODY

Teoria Danikena jest bez wątpienia dosyć zaskakująca. Jeśli nie podzieliła losu mnóstwa innych ekstrawaganckich i arbitralnych wymysłów literatury fantastycznonaukowej, to dlatego, że jej autor dostarczył dowodów. Daniken zaprezentował swoją koncepcję nie jako owoc fantazji, ale jako hipotezę zaopatrzoną w obfity materiał dowodowy, liczący z górą osiemdziesiąt pozycji: czterdzieści cztery zabytki archeologiczne, dwanaście ustępów ze Starego Testamentu, trzy pisma sekty esseńczyków z Qumran, szesnaście opowieści mitycznych zapożyczonych z kultur niezachodnich i pięć dokumentów historycznych proweniencji europejskiej.

Dowody archeologiczne przedstawione przez Danikena pochodzą głównie z wielkich cywilizacji, kwitnących niegdyś w Ameryce Południowej, Azji i na Bliskim Wschodzie. Ich lista jest długa.

U podnóża peruwiańskich Andów rozciąga się płaskowyż Nazca, ozdobiony imponującymi liniami z epoki przedinkaskiej, które widziane z lotu ptaka przypominają teren olbrzymiego lotniska; według Danikena, miały one tworzyć system sygnalizacji ułatwiającej lądowanie statków kosmicznych. Podobną funkcję przypisuje on monumentalnemu "kandelabrowi Andów", który rozciąga się na piaszczystym półwyspie Paracas w Peru, trzysta kilometrów na południe od Limy, u stóp Andów.

Na południowy wschód od Nazca, na Płaskowyżu Boliwijskim, między La Paz a jeziorem Uińaimarca, stanowiącym przedłużenie jeziora Titicaca, wznoszą się ruiny starożytnego Tiahuanaco, "gigantycznego miasta" i prawdziwego "gniazda zagadek". Jedną z nich są cyklopowe, ważące do stu ton bloki piaskowca, ustawione i dopasowane z niezwykłą precyzją; tuż obok podziwiać można posągi o szlachetnych twarzach, niekiedy zwieńczonych bardzo dziwnymi kaskami. Najbardziej zdumiewająca jest jednak legenda związana z Tiahuanaco. "Mówi ona o złotym statku, który zstąpił z gwiazd; na jego pokładzie znajdowała się kobieta imieniem Orjana, której zadaniem było zapoczątkowanie nowej rasy. Jej czteropalczaste dłonie były zakończone membraną podobną do płetwy. Wydała ona na świat siedemdziesięcioro dzieci, a następnie wróciła do gwiazd" . Fakt, że w Tiahuanaco, na budowli zwanej Bramą Słońca, znajdujemy płaskorzeźby przedstawiające istoty o czterech palcach u każdej ręki, miałby dowodzić, iż legenda o Orjanie odzwierciedla prawdę historyczną.

Inny dowód przytoczony przez Danikena pochodzi z Meksyku i jest wytworem cywilizacji Majów. Relief zdobiący płytę przykrywającą sarkofag odkryty w 1953 roku w Palenque wyobraża "istotę o wyglądzie ludzkim, siedzącą w maszynie, w której nawet dziecko rozpoznałoby rakietę (...). Ręka pilota obsługuje zespół manetek, a jego lewa stopa spoczywa na swojego rodzaju pedale".

Zdaniem Danikena, niektóre zabytki południowoamerykańskie mają bardzo bliskie odpowiedniki na wyspach Pacyfiku. Na Wyspie Wielkanocnej, 3600 kilometrów od brzegów Chile, wznoszą się olbrzymie posągi wykute w skale wulkanicznej, mające przypominać rzeźby z Tiahuanaco. Nasz autor jest przekonany, że zasoby naturalne wyspy nie pozwalały na wyżywienie więcej niż dwóch tysięcy mieszkańców, a siły tak skromnej populacji tubylczej nie wystarczyłyby do wyciosania w litej skale podobnych kolosów i ustawienia ich na wybrzeżu. Wielce uczeni i dobrze wyekwipowani musieli być rzeźbiarze, którzy kroili twardy kamień niczym masło.

Za jeszcze bardziej frapujące Daniken uważa zabytki odkryte po drugiej stronie Pacyfiku. Chodzi między innymi o znaleziony w Chinach, w górach "Kohistanu", rysunek naskalny przedstawiający szereg ciał niebieskich w pozycji, którą powinny były one zajmować dziesięć tysięcy lat temu; szczególną uwagę zwraca wiązka linii łącząca Wenus i Ziemię. W Kunming, stolicy prowincji Yunnan, trzęsienie ziemi odsłoniło zagadkowe piramidy, zatopione niegdyś przez wody jeziora. Znaleziono na nich wykute w kamieniu przedstawienia "cylindrycznych maszyn w kształcie rakiet, których ustawienie pozwala przypuszczać, że wznoszą się one w powietrze".

Również wielka piramida Cheopsa ma dowodzić, że Ziemia została odwiedzona w starożytności przez przybyszów z kosmosu. Zdaniem Danikena, ta imponująca konstrukcja nie może być dziełem samych tylko mieszkańców Egiptu, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, podobne przedsięwzięcie przerastało możliwości starożytnych budowniczych; po drugie, piramida została wzniesiona według zadziwiająco precyzyjnego planu, w którym za pomocą relacji geometrycznych zapisano dane astronomiczne o stopniu złożoności w żaden sposób nieprzystającym do wiedzy, jaką mogli posiadać nawet najznakomitsi uczeni tej epoki.

Niedaleko Egiptu, w Libanie, kilometr od świątyni Baalbek, spoczywa ogromny, obrobiony blok kamienny, ważący "około 2000 ton", który Arabowie nazywają Hadżar el Gouble (Skała Południa); stanowi on platformę, która miałaby być pozostałością po wielkim lądowisku używanym w starożytności.

Najliczniejsze ślady pobytu na Ziemi obcych kosmonautów zachowały się, według Danikena, w sztuce prehistorycznej. Podaje on jako przykłady malowidła naskalne z saharyjskiego Tassili i z południowoafrykańskiego Brandenbergu, postacie humanoidów wykute na urwistych ścianach gór Szwecji i Norwegii, a także dzieła późniejsze z Val Camonica we Włoszech. Te świadectwa archeologiczne mają dowodzić, że wszyscy ludzie prehistoryczni "przedstawiali (...) niezależnie od siebie te same istoty, ubrane w te same ciężkie stroje, z antenami w rękach lub na głowie".

Dowody zaczerpnięte z archeologii uzupełnione są opowieściami mitycznymi oraz przekazami "świętych i wiekopomnych" ksiąg. Szczególnie bogate w interesujące reminiscencje okazują się epickie poematy indyjskie. W tekście Ramajany wspomniane są maszyny latające na bardzo dużej wysokości, określane słowem vimana. Mahabharata mówi nie tylko o podniebnych rydwanach, ale i o straszliwej broni, mogącej zabić nawet wojowników przyodzianych w zbroje z metalu. Daniken dodaje, że szybujące po niebie statki powietrzne kierowane przez bogów pojawiają się w legendach wielu kultur. Potwierdzają to, jego zdaniem, tybetańskie księgi Tandżur i Kandżur, mity Indian i Eskimosów oraz sagi z Islandii i Norwegii. Jeszcze jaśniej o gościach z kosmosu miałyby mówić opowieści ludów przedinkaskich, w których pojawiają się bogowie przybyli z Plejad.

Łatwość, z jaką można rozpoznać wspomnienia wizyty obcych astronautów w tekstach mitów, wydaje się wprost proporcjonalna do ich wieku. "Tabliczki z Ur, najstarsze księgi ludzkości, wszystkie bez wyjątku mówią o «bogach», którzy przemieszczali się po niebie w łodziach, i o «bogach» posiadających straszliwą broń, którzy zstąpili z gwiazd i do gwiazd wrócili". A ponieważ - jak sądzi Daniken - wyobraźnia nieuchronnie karmi się realnymi wydarzeniami, wszystkie te opowieści muszą zawierać to samo jądro prawdy; czas być może rozmył jej kontury, ale nadal są one widoczne pod grubą warstwą fantazji i zniekształceń, które nie zdołały zatrzeć całkowicie wspomnienia o tych pradziejowych wypadkach.

Ten sam rdzeń prawdy, głębiej ukryty, ale wciąż rozpoznawalny, tkwi w pierwszych rozdziałach biblijnej Księgi Rodzaju. Imię stwórcy człowieka, Elohim, zostało tu użyte w liczbie mnogiej, mogło więc oznaczać członków załogi statku pozaziemskiego; deszcz ognia, który spadł na Sodomę i Gomorę, przypomina wybuchy bomby atomowej nad Hiroszimą i Nagasaki; dziwna opowieść o synach Boga zbliżających się do córek człowieczych stanowić ma reminiscencję sztucznej inseminacji, jakiej astronauci poddali pewną liczbę tubylczych kobiet. Z kolei wizję proroka Ezechiela, opisaną w noszącej jego imię księdze, której hermetyczność była wyzwaniem dla niezliczonych pokoleń egzegetów, należałoby uznać po prostu za nieporadny opis lądowania statku kosmicznego.

DANIKENIA

To nagromadzenie mało klarownych, ale fascynujących dowodów, które wymieniać można by jeszcze długo - Danikenowi wyraźnie zależało na imponujących rozmiarach listy - w dużym stopniu przyczyniło się do sukcesu książki; sukcesu tym bardziej godnego uwagi, że nieoczekiwanego. Początkowo bowiem nic nie zwiastowało powodzenia. Erich von Daniken był debiutantem, w dodatku całkowicie nieznanym. Kiedy pierwszy raz sięgnął po pióro, w 1966 roku, miał trzydzieści jeden lat i prowadził hotel w Davos. Najpierw jego udziałem był zwykły los początkujących pisarzy - maszynopis został odrzucony. Niezrażony tym, Daniken odwiedził kolejno cztery następne wydawnictwa. Wszędzie dostał tę samą odpowiedź. Trudno odgadnąć powody, dla których działająca w Dusseldorfie oficyna Econ-Verlag zdecydowała się w końcu, na początku roku 1967, przyjąć książkę do druku. Uczyniła to jednak pod warunkiem przeredagowania tekstu, której to pracy nie powierzyła autorowi. Do jej wykonania zaangażowano scenarzystę i producenta filmowego Wilhelma Roggersdorfa. Pierwsze wydanie ukazało się 27 lutego 1968 roku w nakładzie 6 tysięcy egzemplarzy. Po miesiącu, ku ogólnemu zaskoczeniu, liczba sprzedanych książek sięgnęła 20 tysięcy, by w końcu roku przekroczyć 146 tysięcy. Tytuł znalazł się na pierwszym miejscu listy bestsellerów w Niemczech.

W następnym roku pojawiły się pierwsze tłumaczenia: angielskie, w londyńskim wydawnictwie Souvenir Press, i francuskie - u Roberta Laffonta. Prawdziwy triumf książka Danikena odniosła w Stanach Zjednoczonych. W 1970 roku ukazało się wydanie w twardej oprawie, opublikowane przez G. R Putnam's Sons; w lutym roku następnego Bantam Books wydał edycję kieszonkową, której pierwszy nakład przekroczył 200 tysięcy egzemplarzy. W 1973 roku amerykański producent Alan Landsburg, ten sam, któremu zawdzięczamy Podwodny świat Jacques'a Cousteau, zaadaptował na potrzeby telewizji wybór scen z filmu nakręconego wcześniej w Niemczech w berlińskim studio Terra Filmkunst; w ciągu czterdziestu ośmiu godzin po emisji filmu przez sieć NBC sprzedano w Stanach Zjednoczonych ćwierć miliona egzemplarzy książki. Prasa orzekła, że Amerykę dotknęła nowa epidemia - danikenia.

Wirus z Europy Zachodniej siał spustoszenie nie tylko na drugim brzegu Atlantyku. Żelazna kurtyna okazała się zaporą nie bardziej skuteczną niż ocean i szybko zaczął się on swobodnie rozprzestrzeniać również w Europie Wschodniej. W Polsce gierkowskiej roku 1974 przekład książki Danikena zniknął z księgarń w mgnieniu oka, by wkrótce pojawić się - w horrendalnych cenach - na czarnym rynku, obok markowych dżinsów, ciągle jeszcze niedostępnych bananów i gumy do żucia importowanej z "wolnego świata". Następnie przyszła kolej na Azję. W Turcji liczba sprzedanych egzemplarzy zbliżyła się do 67 tysięcy, w Indiach książkę przetłumaczono na trzy języki, w Iranie pojawiły się pirackie wydania.

Niesłychanie trudno jest oszacować łączną liczbę egzemplarzy, których fala zalała całą planetę. W Stanach Zjednoczonych Wspomnienia z przyszłości doczekały się w roku 1974 czterdziestego czwartego wydania, a całkowity nakład sprzedany do połowy lat osiemdziesiątych oceniano na 4-5 milionów egzemplarzy. Siła oddziaływania Danikena powinna być jednak mierzona również nakładami jego innych książek, które szwajcarski autor publikuje do dziś dnia z godną podziwu regularnością. Lata 1968,1969,1972,1973,1974,1977,1979,1981,1982,1983, 1985,1987,1989,1990,1991,1992,1993,1994,1995 i 1997 wyznaczają kolejne etapy jego kariery. W sumie dwadzieścia książek, nie licząc pomniejszych tekstów. Żadnej z nich nie dane było pobić rekordu pierwszej, chociaż autor odniósł jeszcze kilka poważnych sukcesów komercyjnych, jak choćby przy wydaniu Siejby i Kosmosu, której to pracy - jak twierdzi - sprzedano ponad trzy miliony egzemplarzy. Podobne, niekiedy zupełnie fantastyczne pogłoski krążyły na temat innych książek Danikena, są one jednak trudne do zweryfikowania, ponieważ większość wydawców odmawia podania dokładnych danych dotyczących sprzedaży, uznawanych za poufne. Porównując fragmentaryczne informacje z różnych źródeł, można jednak uznać, że łącznie nakłady wszystkich książek, uwzględniając przekłady na trzydzieści dwa języki, osiągnęły sumę co najmniej 40 milionów egzemplarzy. Według informacji dostarczonych przez samego autora - a wydają się one zupełnie prawdopodobne - w latach 1968-1997 jego książki sprzedały się w liczbie 54 milionów egzemplarzy *[W roku 2005 ma to być łącznie 63 miliony egzemplarzy.]. Do tego należy dorzucić setki tytułów, które zawdzięczamy autorom zainspirowanym pomysłami Danikena. Powyższe szacunki, mimo że przybliżone, są wystarczające, byśmy mogli uznać, że danikenia była jedną z największych epidemii kulturowych XX wieku. Pod względem ilościowym łatwiej porównać ją - ograniczając się do tego samego okresu historycznego - z ogólnoświatową modą na spodnie dzwony czy na kostkę Rubika niż ze zjawiskami, które intelektualiści zwykli obserwować w świecie idei i z których żadne nie osiągnęło podobnej intensywności.

Planetarny sukces Ericha von Danikena wciąż czeka na wyjaśnienie. Jest ono tym trudniejsze, że historia epidemii, chociaż pisano o niej dużo, pozostaje wciąż równie słabo znana jak jej symptomy. Wypada zacząć od wyznania, że nie wiemy nawet, czy pierwotne ognisko zakaźne rzeczywiście znajdowało się w Szwajcarii ani czy Daniken naprawdę był twórcą owego szczególnego wirusa, który dotarł niemal do każdego zakątka Ziemi.

FRANCUSKA CHOROBA?

Wątpliwości te nie pojawiły się wczoraj. Nikt nie osiąga sukcesu bezkarnie. Zastępy komentatorów rychło rzuciły się na pierwszą książkę Danikena, oskarżając go o plagiat. Trzeba przyznać, że istnieją zaskakujące podobieństwa między jego koncepcjami a pomysłami innego awanturnika myśli, Francuza Roberta Charroux (1909-1978). Ten były pracownik poczty, który porzucił swoje stateczne zajęcie, by oddać się karierze dziennikarskiej, a w końcu zostać poczytnym autorem, w 1963 roku opublikował w wydawnictwie Robert Laffont książkę zatytułowaną 100 000 lat nieznanej historii człowieka, gdzie przedstawił teorię bardzo zbliżoną do koncepcji Danikena. Podobnie jak Daniken, lecz pięć lat przed nim, Charroux ogłosił, że gatunek ludzki został stworzony przez astronautów z kosmosu, którzy - zanim opuścili Ziemię - przekazali nam znajomość sztuk i nauk, pozostawiając na powierzchni naszej planety gigantyczne budowle, dziś jeszcze świadczące o ich niezwykłych umiejętnościach technicznych. Podobnie jak Daniken, Charroux sądził, że mity i sakralne teksty wielkich religii skrywają zniekształcone wspomnienia odległej epoki, kiedy to nasi prymitywni przodkowie stykali się z potężnymi bogami przybyłymi z nieba na swych lśniących rydwanach. Charroux rozwinął tę koncepcję w siedmiu kolejnych tomach, z których trzy ukazały się w latach 1963, 1965 i 1967, czyli przed opublikowaniem pierwszej książki Szwajcara.

Dwie pierwsze książki Charroux zostały bardzo szybko przetłumaczone na niemiecki i wydane w Republice Federalnej przez oficynę Herbig: pierwsza w roku 1966, druga w 1967. Chronologiczne pierwszeństwo Charroux jest więc niezaprzeczalne. Daniken mógł bez trudu dotrzeć do książek Francuza. Czy popełnił plagiat? Takie właśnie oskarżenie zostało wysunięte przez szwajcarskie czasopismo "Blick", wspierane w swoich działaniach przez wydawnictwo Herbig. Daniken bronił się, zapewniając, że książki Charroux przeczytał dopiero wtedy, gdy jego własny maszynopis czekał już na druk w Econ-Verlag. Co do reakcji samego Charroux, ogłosił on w liście otwartym, że nie zależy mu na podtrzymywaniu oskarżenia. Herbig okazał się jednak uparty. Jego przedstawiciel zwrócił się do francuskiego wydawcy Charroux, oficyny Robert Laffont, by zachęcić ją do założenia sprawy przeciw Econ-Verlag. Laffont odmówił. Peter Krassa, przyjaciel i biograf Danikena, uważa, że te zgodne reakcje głównych zainteresowanych przeczą hipotezie plagiatu.

Trudno jednak zadowolić się równie prostym wytłumaczeniem. Kiedy wybuchła afera plagiatu, w Editions Robert Laffont czekał już na druk francuski przekład książki Danikena. Jako dobry wydawca, Laffont wiedział, że jeśli nawet Daniken popełnił plagiat, to i tak opublikowanie bestsellera przyniesie większe profity niż wytaczanie procesu. Również Charroux nie miał powodów, by szukać zwady z Danikenem, ponieważ Szwajcar wylansował nową modę, na której Francuz mógł tylko skorzystać. I rzeczywiście, po opublikowaniu książki Danikena Econ-Verlag postanowiło wydać przekład nowego dzieła Charroux, a kiedy danikenia ogarnęła świat anglosaski, autorem francuskim zainteresowali się także wydawcy brytyjscy i amerykańscy. Do tego należy dodać korzyści z reklamy, jakie ta międzynarodowa moda zapewniła Charroux na rynku francuskim, gdzie sprzedane egzemplarze jego książek szybko osiągnęły liczbę 60 000-200 000 egzemplarzy, w zależności od tytułu, i to jeszcze zanim w latach siedemdziesiątych ukazały się ich wydania kieszonkowe.

Ta garść faktów wystarczy, by wyjaśnić kurtuazyjną postawę Charroux i Laffonta wobec Danikena; nie oznacza to jednak, że ten ostatni był bez winy. Zasadnicze elementy koncepcji Danikena i Charroux są bardzo podobne. Prawda, że owe zbieżności nie wystarczą jako dowód plagiatu, historia idei zna bowiem liczne przykłady niemal równoczesnego i niezależnego sformułowania podobnych teorii. Istnieje jednak bardzo prosta metoda pozwalająca na weryfikację zasadności postawionego zarzutu: zamiast porównywać ogólne i niełatwe do precyzyjnego opisania koncepcje dwóch autorów, możemy bez trudu zestawić argumenty przywołane dla uzasadnienia i obrony ich głównej tezy.

W rozumowaniu Danikena wielką rolę odgrywały dowody rzeczowe, i to właśnie one w znacznym stopniu świadczą o tym, że czerpał on z prac swojego francuskiego poprzednika. Zadawszy sobie trud sklasyfikowania i podliczenia całości materiału dowodowego - a więc zabytków archeologicznych, opowieści mitycznych i tekstów sakralnych - przedstawionego przez Szwajcara w jego pierwszej książce, łatwo jest stwierdzić, że ponad jedna trzecia (33,8%) była przytoczona w opublikowanych wcześniej książkach Charroux. Jeśli chodzi o same świadectwa archeologiczne, aż 59% z nich figurowało już uprzednio u Charroux. Do grupy tej należą główne dowody Danikena: ruiny Tiahuanaco, reliefy z Bramy Słońca, sarkofag z Palenque, linie z Nazca, zatopione piramidy z Kunming, wyryta w skale "mapa nieba" z Kohistanu, piramida Cheopsa, platforma z Baalbek, posągi z Wyspy Wielkanocnej, malowidło z Tassili, biblijny wątek zniszczenia Sodomy i Gomory, imię Boga w liczbie mnogiej, historia synów Boga biorących za żony córki człowiecze, wizja Ezechiela, tabliczki z Ur, latające rydwany z Ramajany i Mahabharaty, tybetańskie księgi Tandżur i Kandżur. Bez dowodów zebranych wcześniej przez Charroux pierwsza książka Danikena wyglądałaby nadzwyczaj mizernie. Za tezą o zapożyczeniu przemawia nie tylko liczba argumentów, ale i ich charakter. Pewne cechy szczególne dowodów Danikena pozwalają sądzić, że nie mogły one pochodzić skądinąd, jak tylko z uprzednich książek Charroux. Legenda o czteropalczastej Orjanie, zanim trafiła do Wspomnień z przyszłości, istniała wyłącznie u Roberta Charroux, który utrzymywał, że usłyszał ją w Paryżu z ust tajemniczego informatora, imieniem Garcia Beltran, mieniącego się potomkiem Garcilasa de la Vegi (1537-1616), metyskiego historyka imperium Inków, po którym miał rzekomo odziedziczyć niepublikowane nigdy zapisy ustnych tradycji andyjskich. Opowieść o Orjanie jest zbyt szczególna, by Daniken mógł znaleźć ją gdziekolwiek indziej niż u Charroux.

Zbieżności między Danikenem i Charroux nie sposób wytłumaczyć inaczej niż przez zapożyczenia. Należy z tego wywnioskować - choć wniosek to prowizoryczny - że epidemia, nazwana danikenia w momencie swojego późniejszego apogeum, miała początkowo endemiczne ognisko we Francji.

MAGOWIE

Czytelnik ma w tym momencie prawo zapytać, czy warto tracić czas na mozolne rozważania nad plagiatem? Jakie znaczenie ma to, czy Daniken zaczerpnął pomysł i argumentację od Charroux? Trudno udzielić na to pytanie odpowiedzi jednoznacznej. Z jednej strony trzeba przyznać, że problem plagiatu sam w sobie nie jest specjalnie interesujący. Klasyczna historia literatury, karmiona swoistym mitem twórczości artystycznej i intelektualnej, hołdowała przekonaniu, że każdy twórca czerpie swą inspirację z tajemniczego natchnienia, które pozwala powołać do istnienia nowe dzieła z całkowitej nicości. Kierowani tym przekonaniem, filolodzy lubowali się w debatach o pierwszeństwie, oryginalności, wpływach, zapożyczeniach i plagiatach. Ich ambicje ograniczały się często do oceny wartości literackiej dzieł, a ponieważ za jej podstawowe kryterium uważali oryginalność, jednym z ich ulubionych zajęć było odróżnianie prekursorów od epigonów i prawdziwych twórców od naśladowców. Inny punkt widzenia przyjęli badacze, którzy oddalili się od tradycyjnego nurtu badań literackich, by oddać się studiom nad anonimową twórczością kultury ludowej. Literatura warstw niższych, jak nazywano ją jeszcze na początku XX wieku, wydawała się im twórczością kolektywną par excellence, zbudowaną z konwencjonalnych motywów, należących do wspólnego dziedzictwa niezliczonych autorów, którzy wykorzystywali je z wielką swobodą i układali z tych mało oryginalnych elementów kompozycje, nazywane przez badaczy folkloru produktami raczej niż dziełami. Etnolodzy w ten sam sposób podchodzili do mitów należących do tradycji ustnych kultur egzotycznych. Kiedy stwierdzali - a to zdarzało się często - że dwa sąsiednie plemiona opowiadają podobne mity, nie przechodziło im przez myśl, by oskarżać jedno z nich o plagiat. Zapożyczenie i naśladowanie, budzące takie oburzenie w małym światku elity literackiej indywidualistycznego Zachodu, wydawały się czymś zupełnie naturalnym u ludów prymitywnych, nie będąc tu świadectwem niecnej kradzieży intelektualnej, ale cennym śladem zaświadczającym o wędrówce tworów kultury w czasie i przestrzeni. A przecież nasza własna twórczość pisarska jest w nie mniejszym stopniu kolektywna, i Jean Giraudoux nie mylił się twierdząc, że "plagiat jest podstawą każdej literatury, z wyjątkiem pierwszej, której zresztą nie znamy".

Kwestia chronologicznego pierwszeństwa i oryginalności jest bez wątpienia ważna w społeczeństwie, w którym idee stały się towarem przeliczanym na prawa autorskie i na pieniądze. Nasze przywiązanie do mitu tworzenia ex nihilo jest zrozumiałe, ponieważ uzasadnia roszczenia finansowe ludzi pióra. Spory o pierwszeństwo sprawiają jednak, że niknie nam z oczu ważna cecha twórczości, jaką jest jej ponadindywidualna ciągłość. Brak zainteresowania tym wymiarem procesu twórczego utrudnia zrozumienie mechanizmów odpowiedzialnych za genezę nowych koncepcji i rządzących redagowaniem nowych książek. Niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z plagiatem, czy też nie, chcąc zrozumieć pochodzenie jakiejkolwiek konstrukcji myślowej, musimy poznać łańcuch historycznych przyczyn i skutków, którego stanowi ona chronologicznie ostatnie ogniwo. Inaczej będziemy konstruować wyjaśnienia ułomne w stopniu proporcjonalnym do rozmiaru luk pozostawionych w opisie samego zjawiska.

A opis nasz jest, jak dotąd, ciągle niewystarczający. Aby uzyskać bardziej kompletny obraz wypadków, które poprzedziły wydanie pierwszej książki Danikena, musimy zapytać również o prekursorów Charroux.

Jesienią 1960 roku w prestiżowym wydawnictwie Gallimarda ukazała się zadziwiająca i trudna do zaklasyfikowania książka. Jej historia, podobnie jak losy pracy Danikena, znakomicie pasuje do tradycyjnego schematu baśni wydawniczej z happy endem, w której maszynopis skromny niczym Kopciuszek wbrew wszelkim oczekiwaniom staje się wielkim bestsellerem. Le matin des magiciens (Poranek magów) miał dwóch ojców: pierwszym był dziennikarz i wydawca Louis Pauwels, drugim - Jacques Bergier, specjalista od wszelkiego rodzaju tajemnic, zafascynowany literaturą science fiction. Pauwels z prawdziwym entuzjazmem zaangażował się w długie opracowywanie książki, ale nie przywiązywał do niej zbyt wielkiej wagi: początkowy nakład przewidziany przez Gallimarda - 8 tysięcy egzemplarzy - wydawał mu się w pełni wystarczający; "głównym zmartwieniem było to, by owo monstrum nie pożarło jego pięknej kariery dziennikarza i wydawcy". Bergier, jako nieznany nikomu outsider, nie miał nic do stracenia.

Sukces przerósł wszelkie oczekiwania: dziesięć wydań we Francji i liczne przekłady za granicą. Reakcja rynku była tak zachęcająca, że następnego roku Pauwels postanowił założyć czasopismo poświęcone propagowaniu poglądów przedstawionych w książce. Tak narodziła się "Planete". Od pierwszego numeru, który ukazał się w październiku 1961 roku, nakład dwumiesięcznika systematycznie wzrastał, by w szczytowym momencie osiągnąć 100 tysięcy egzemplarzy. Od 1963 roku zaczęły wychodzić wersje zagraniczne: hiszpańskojęzyczna "Planeta", sprzedawana w Ameryce Łacińskiej i w Hiszpanii, włoska "Pianeta", niemiecka "Planet" i holenderska "Bres-Planet". Wokół nich wyrosło prawdziwe przedsiębiorstwo wydawnicze, publikujące Encyclopedie Planete (jedna książka co dwa miesiące), Anthologies Planete (humor, erotyka etc. - każda pozycja w nakładzie 40 tysięcy egzemplarzy) oraz serie: Presence Planete (science fiction), Tresors spirituels de l'humanite (teksty kanoniczne różnych tradycji religijnych) i Metamorphose de l'humanite (prace historyczne). Do tego wszystkiego dochodziły "działania kulturalne" organizowane pod patronatem "Planete": ściągające liczną publiczność wykłady w paryskim teatrze "Odeon", "konferencje pod drzewami oliwnymi" w Cefalu i Aighion - wioskach wakacyjnych Club Mediterranee, oraz "podróże Planete" (aśramy w Indiach, instalacje NASA i Massachusetts Institute of Technology w USA). Pauwels myślał nawet o założeniu uniwersytetu alternatywnego. Schyłek całego przedsięwzięcia przyszedł jednak stosunkowo szybko. Po kryzysie roku 1968 próba wylansowania "Nouvelle Planete" nie przyniosła oczekiwanych rezultatów i fiasko stało się nieuniknione. Ostatni numer pisma ukazał się w roku 1972.

Robert Charroux uważał Pauwelsa i Bergiera za prekursorów teorii starożytnych astronautów, chociaż w Poranku magów hipoteza o pozaziemskich twórcach człowieka i cywilizacji odgrywała rolę jedynie drugoplanową. Podstawowym zamiarem autorów było obwieszczenie nowego Odrodzenia, w którym fantastyczne odkrycia nauki miały dopełnić i potwierdzić prawdy mistyczne przekazane przez starożytne doktryny najdawniejszych cywilizacji. W tej ekstrawaganckiej książce - zarazem racjonalnej, prorockiej i optymistycznej, wedle intencji autorów - nie zabrakło jednak miejsca dla starożytnych astronautów. Pojawili się w niej przy dwóch okazjach: po raz pierwszy, by wyjaśnić, skąd wziął się rzekomo wysoki poziom umiejętności technicznych u samego zarania epoki antycznej; po raz drugi, mimochodem, w trakcie rozważań o początkach inteligentnych form życia na ziemi.

O ile w Poranku magów obecność istot pozaziemskich jest jeszcze stosunkowo dyskretna, to ślady ich hipotetycznego pobytu na Ziemi zostały tu starannie wyliczone. Pauwels i Bergier wspominają o ruinach Tiahuanaco, liniach z Nazca, terasie z Baalbek, mapie nieba z "Kohistanu" (pojawiającego się w ich książce jako "Bohistan"), sekretnym przesłaniu Wielkiej Piramidy, posągach z Wyspy Wielkanocnej, malowidłach naskalnych z Tassili, zniszczeniu Sodomy i Gomory przez wybuch bomby atomowej oraz statkach powietrznych z Ramajany i Mahabharaty. Wszystkie te argumenty trafiły trzy lata później do książki Charroux, by następnie pojawić się ponownie u Danikena. Podobnie było z wieloma innymi "dowodami historycznymi" wynalezionymi przez tandem Pauwels-Bergier, a użytymi później przez Charroux i Danikena: starożytna ozdoba peruwiańska ze "stopionej platyny"; "rzeźbione skały" na andyjskim płaskowyżu Maracahuasi; piramidy Majów; "soczewki" odkryte przez archeologów w Iraku; "aluminiowy pas liczący szesnaście milionów lat", jakoby znaleziony w Chinach; bliskowschodnie "baterie elektryczne" datowane na czasy Sassanidów; dziwne sedymenty krzemionkowe z pustyni Gobi, przypominające piasek zeszklony pod wypływem eksplozji nuklearnej; libańskie tektyty, które także byłyby śladami użycia broni atomowej w czasach prehistorycznych; anormalne orbity księżyców Marsa, uznane z tego powodu za sztuczne satelity, o których miałby wiedzieć już Jonathan Swift, piszący na długo przed tym, jak astronomowie odkryli je w 1877 roku. Jeśli i tym razem zadowolimy się porównaniem nie ogólnych koncepcji, ale argumentów przywołanych dla ich poparcia, stwierdzimy, że 39% dowodów cytowanych przez Charroux w roku 1963 trzy lata wcześniej figurowało już u Pauwelsa i Bergiera. Daniken z kolei mógł wykorzystać materiał z książek całej trójki francuskich poprzedników. I rzeczywiście, co najmniej 71,8% zabytków archeologicznych (36,5% ogólnej liczby dowodów) wymienionych przez niego w roku 1968 to te same, które wcześniej przywoływali Charroux lub Pauwels i Bergier.

Te kilka cyfr potwierdza podejrzenie, że teoria starożytnych astronautów, która miała dzięki Danikenowi osiągnąć sukces światowy, narodziła się we Francji na początku lat sześćdziesiątych.

DIALOG GŁUCHYCH

W czasie pierwszych dziesięciu lat swojego istnienia teoria starożytnych astronautów obrastała nieustannie nowymi dowodami, które jej zwolennicy wynajdowali niestrudzenie i z godną podziwu pomysłowością, brak kompetencji zastępując najczęściej tupetem i entuzjazmem.

Naukowcy byli oburzeni. Drażniła ich zarówno ignorancja, jak i dezynwoltura danikenistów, żeby nie wspomnieć już o mało chlubnej zazdrości, jaką budzi sukces komercjalny odwiecznych przeciwników. Niebawem wielu uczonych pospieszyło wyjaśniać czytelnikom, zdumionym, ale i oczarowanym śmiałością teorii, że jest ona całkowicie fałszywa. Dla archeologów i znawców mitologii absurdalność interpretacji proponowanych przez Charroux i Danikena była oczywista, nie szczędzili więc wysiłków, by przekonać o tym publiczność. W 1973 roku ukazała się specjalistyczna praca zbiorowa, której autorzy pracowicie obalali, punkt po punkcie, dowody przytoczone przez Danikena. Trzy lata później to samo zrobili, w dobrze udokumentowanej książce, archeolog Peter White i dziennikarz Ronald Story. We Francji z krytyką prac zarówno Danikena, jak i Charroux wystąpił znawca architektury antycznej Jean-Pierre Adam. Sekundował mu w tym Henri Broch, fizyk i niestrudzony demaskator pseudonauki, który do dziś dnia nie traci żadnej okazji, by zaatakować Charroux lub Danikena. Polską odpowiedzią na sukces Danikena, którego sława przyćmiła mniej znanego nad Wisłą Roberta Charroux, stała się solidnie udokumentowana praca krytyczna dziesięciu warszawskich uczonych, wydana w 1980 roku przez Państwowy Instytut Wydawniczy w serii ceramowskiej i wznowiona w rozszerzonej wersji przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka w roku 2000; w międzyczasie antropolog Wojciech Michera rozprawił się energicznie z Danikenem w polemicznej książce o wymownym tytule AntyDaniken.

Argumenty krytyków były solidne. Zabytki archeologiczne wymieniane przez Charroux i Danikena nie sięgają bynajmniej zarania dziejów ludzkich, jak na przykład Tiahuanaco, którego budowle zostały wzniesione między 150 a 370 rokiem n.e. Jeszcze później powstały linie z Nazca, i chociaż ich funkcja wciąż pozostaje niejasna, to nie ulega dziś wątpliwości, że można je było wykonać przy użyciu zupełnie prostych środków technicznych. Także realizacja "cyklopowych" dzieł, takich jak posągi z Wyspy Wielkanocnej, nie wymagała uciekania się do techniki ery kosmicznej, czego dowodzą doświadczenia przeprowadzone za pomocą bardzo rudymentarnych narzędzi; całkiem dobrze znane są nam metody, jakie Egipcjanie stosowali przy budowie piramid. Starożytne wizerunki "astronautów" rozpatrywane w kontekście konwencji przedstawień ikonograficznych właściwych kulturom, w których powstały, nie wykazują zbyt bliskich związków z rzeczywistością pozaziemską: kask postaci wyrzeźbionej na płycie z Palenque jest banalnym nakryciem głowy Majów, a jej tajemnicza latająca maszyna to nic innego, jak stylizowana łodyga kukurydzy, na której szczycie znajduje się ptak kwezal.

Obok błędnie zinterpretowanych zabytków archeologicznych nie brak u Charroux i Danikena oczywistych fałszerstw. Wymownym ich przykładem są sławne kamienie z Ica, odkryte przez Charroux u Javiera Cabrery, peruwiańskiego lekarza, który zgromadził imponującą kolekcję tych osobliwości, znajdowanych rzekomo w okrytych tajemnicą miejscach przez wieśniaków z okolic Ica. Na kamieniach wyryte były sceny zaskakujące: nie tylko mezozoiczne pejzaże z wyobrażeniami dinozaurów, ale i ludzie obserwujący gwiazdy przez teleskopy i przeprowadzający operacje chirurgiczne, takie jak transfuzja krwi, cesarskie cięcie i przeszczep serca. Według Charroux, który ogłosił odkrycie tych przedstawień w 1974 roku, stanowiły one rozstrzygający dowód na istnienie Wielkich Przodków. Daniken, jak przystało na skrupulatnego badacza, udał się na miejsce, by wypytać doktora Cabrerę i osobiście stwierdzić autentyczność kamieni z Ica. Trudno ustalić, czy interpretacje Charroux i Danikena były wynikiem ich naiwności, czy złej wiary. Łatwo natomiast dowieść, że wyryte przedstawienia powstały w warsztatach fałszerzy. Wzorując się na autentycznych kamieniach zdobionych geometrycznymi motywami i pochodzących z lokalnego stanowiska archeologicznego, datowanego na okres między V a I wiekiem p.n.e., wieśniacy z okolic Ica rozwinęli lukratywny przemysł, seryjnie produkując rzekome zabytki, by następnie sprzedawać je turystom, przy czym nie zapominali o lokalnych kolekcjonerach, takich jak doktor Cabrera. To ze względu na jego zainteresowanie medycyną lokalni producenci "zabytków" z godną podziwu zapobiegliwością i pomysłowością wykonali cały cykl pięknych scen chirurgicznych, które pojawiły się na kamieniach wtedy, kiedy prasę światową obiegły zdjęcia pierwszego przeszczepu serca, dokonanego przez doktora Barnarda.

W nieskończoność można by mnożyć zaprzeczenia, sprostowania i dowody sugerujące bezzasadność teorii starożytnych astronautów. Wystarcza ich na wypełnienie niejednej opasłej książki. Rzecz w tym, że książki takie zostały już napisane. I nie przekonały nikogo. Ci, którzy nie chcieli wierzyć w istnienie starożytnych astronautów, znajdowali w nich potwierdzenie swoich głębokich przekonań. Ci, którzy wierzyli, nie chcieli uznać obiekcji krytyków. Jeśli chodzi o Charroux i Danikena, to dowody przeciwników w najmniejszym stopniu nie zachwiały ich pewnością. Mieli odpowiedź na wszystko. Wydaje się to zresztą zrozumiałe, gdyż nie ma poglądów, których nie dałoby się obronić, jeśli jest się do nich naprawdę przywiązanym. Archeolodzy obstawali przy późnej datacji zabytków? Daniken i Charroux odpierali - lub sądzili, że odpierają - ten argument, podając w wątpliwość archeologiczne metody datowania. Uczeni wskazywali na ślady prymitywnych narzędzi pozostawione na megalitycznych posągach? Odpowiadano im, że dzicy ludzie podciosywali swymi prymitywnymi siekierkami ściany bloków skalnych wyciętych wcześniej promieniem lasera przez kosmitów. Na nic nie zdały się nawet najbardziej oczywiste dowody fałszerstwa. To prawda, istnieją podrobione kamienie z Ica, zgodnie przyznawali Charroux i Daniken, lecz pośród tysięcy falsyfikatów musi być kilka egzemplarzy autentycznych; dlaczego nie miałyby należeć do nich te, na których przedstawiono dinozaury i operacje chirurgiczne? Był to prawdziwy dialog głuchych. Kiedy zwolenników teorii starożytnych astronautów przypierano do muru, pozostawał im zawsze argument ostateczny i niemożliwy do zbicia: zgoda, przypuśćmy, że nasze rozumowanie nie znajduje potwierdzenia w żadnym ze znanych zabytków archeologicznych, jakże można jednak twierdzić, że przybysze z kosmosu nie odwiedzili w starożytności naszej planety, skoro archeolodzy przebadali zaledwie 1% jej powierzchni? Być może ślady kosmitów czekają gdzieś na nas i pewnego dnia odkryjemy ich bazy oraz tajemne archiwa.

Podobnie jak żaden polityk nie zdołał nigdy znaleźć argumentów wystarczających do przekonania członków partii przeciwnej, aby przyłączyli się do jego własnego ugrupowania i przyjęli jego program, tak samo argumenty uczonych nie zdołały zachwiać przekonaniami danikenistów. Czy należy się temu dziwić? Naukowcy zwalczali teorię starożytnych astronautów, ponieważ mieli pewność, że jest fałszywa i absurdalna. Atakowali bez ustanku jej dowody, uważając, że przyjęcie teorii wynika z uprzedniej akceptacji dowodów. Dowody poddane zostały miażdżącej krytyce, ale nie przyczyniło się to do wyczuwalnego zmniejszenia popularności samej teorii. Wszystko skłania zatem do myślenia, że dowody nie były wcale jej kamieniem węgielnym. Tak samo jak niegdyś relikwie - niezliczone gwoździe z krzyża Męki Pańskiej czy liczne czaszki świętego Jana Chrzciciela - nie stanowiły niezbędnego fundamentu wiary chrześcijan, gdyż to właśnie ta wiara leżała u podstaw cudownego mnożenia się relikwii.

Liczni badacze, wciąż przywiązani - cokolwiek by o tym mówiono - do starego pozytywizmu, uważają, że teorie pseudonaukowe, podobnie jak teorie naukowe widziane pozytywistycznie, kształtują się na podstawie danych zgromadzonych dzięki obserwacji: najpierw mielibyśmy namacalne fakty, potem wypływające z nich teorie. Można jednak wyobrazić sobie proces odwrotny: teoria wytwarza "fakty" albo - by ująć rzecz inaczej - aprioryczne przekonania rodzą specyficzne interpretacje dobrze znanych faktów, używanych następnie w charakterze "dowodów". Piramida Cheopsa, wizja Ezechiela, święte teksty indyjskie, posągi z Wyspy Wielkanocnej od wielu pokoleń pobudzają dociekliwość rozlicznych interpretatorów, lecz pomysł powiązania ich z przybyszami z kosmosu pojawił się zupełnie niedawno. Jeśli to dowody podążają za teorią, a nie teoria za dowodami, to trzeba stwierdzić, że w dyskusjach toczonych wokół zjawiska danikenizmu uparcie skupiano się na tym, co drugorzędne, pozostawiając z boku to, co pierwszorzędne: rozwodzono się do znużenia nad dowodami, a zlekceważono wierzenia, które zrodziły te "dowody".

Można bez wątpienia dowieść, że teoria starożytnych astronautów jest nie do przyjęcia z naukowego punktu widzenia. Nie zbliża to nas jednak nawet o krok do wyjaśnienia tej teorii jako wierzenia. Mimo miażdżącej krytyki, jakiej poddana została teoria Danikena, wielu ludzi nadal w nią wierzy, ku bezmiernej rozpaczy uczonych.

* * *

Z górą ćwierć wieku minęło od czasu, gdy nazwiska Danikena i Charroux pojawiały się na pierwszych stronach gazet. Wydaje się, że wielka gorączka danikenii należy do przeszłości, ale teoria starożytnych astronautów bynajmniej nie znikła. Po śmierci Roberta Charroux, w 1978 roku, jego książki nie przestały być czytane w bibliotekach, nadal można je kupić w antykwariatach. W 1985 roku wydawnictwo Robert Laffont opublikowało pośmiertny wybór tekstów Charroux; w latach dziewięćdziesiątych polskie przekłady kilku jego książek ukazały się staraniem łódzkiego wydawnictwa Pandora i warszawskiego wydawnictwa Amber. Erich von Daniken kontynuuje karierę, reklamując swoje książki na stronie internetowej i niestrudzenie przemierzając świat z wykładami: o jego wizycie w Moskwie w styczniu 1995 roku pisała cała prasa rosyjska. Po chudych latach osiemdziesiątych Daniken znowu zdobywa publiczność, także na Zachodzie. W 1989 roku londyński wydawca Souvenir Press wznowił jego pierwszą książkę, a wydanie to doczekało się już pięciu dodruków, w tym dwóch w samym tylko roku 1995. We Francji ostatnimi laty media nie przestają zajmować się przybyszami z kosmosu, co nie pozostaje bez wpływu na ożywienie zainteresowania teorią starożytnych astronautów i jej twórcami. Wiosną 1996 roku Louis Pauwels - wspierany przez Editions du Rocher - uznał, że nadszedł stosowny moment, by opublikować wybór najciekawszych artykułów czasopisma "Planete", z umieszczonym na honorowym miejscu klasycznym tekstem o starożytnych astronautach. O danikenizmie przypomniało sobie również kino popularne, z powodzeniem wykorzystując go jako podstawę scenariusza dwóch wysokobudżetowych superprodukcji: Gwiezdnych wrót i Piątego elementu.

Naukowcy czują się zbici z tropu. Wydaje im się, że widzą wynurzającego się z grobu odrażającego upiora, którego - jak im się zdawało - definitywnie uśmiercili i pogrzebali. Tymczasem widmo znów krąży po Europie, a zagadka jego niezniszczalności pozostaje ciągle nierozwiązana.

 

MESJANIZM EPOKI LOTÓW KOSMICZNYCH

Wielu komentatorów łączyło teorię starożytnych astronautów z całym zestawem niejednorodnych wierzeń, tłumaczonych następnie w sposób globalny, poprzez odwołanie się do wspólnych przyczyn. Niewielu zadało sobie trud opisania prawdziwej specyfiki danikenizmu i zaproponowania interpretacji na miarę oryginalności wyjaśnianego zjawiska.

Spośród autorów, którzy podjęli się tego niełatwego, aczkolwiek pasjonującego zadania, dwaj szczególnie zasługują na wspomnienie. Pierwszym jest Ronald Story, jeden z owych utalentowanych popularyzatorów nauki (science writers), jakich nie brak w Stanach Zjednoczonych, któremu zawdzięczamy książkę The Space-gods revealed. A close look at the theories of Erich von Daniken (Kosmiczni bogowie zdemaskowani. Analiza teorii Ericha von Danikena); drugi to Jean-Bruno Renard, francuski socjolog z uniwersytetu w Montpellier, zajmujący się teorią starożytnych astronautów w licznych publikacjach poświęconych całokształtowi wierzeń w przybyszów z kosmosu. Zarówno Story, jak i Renard widzą w poglądach Charroux i Danikena nową formę doktryn religijnych.

Starożytni astronauci posiadają w istocie wiele cech, jakie tradycyjne religie przyznają bogom: przybyli z nieba, są wszechwiedzący, wysoko zaawansowana technika zapewnia im wszechmoc, której głównym przejawem jest władza czynienia tego, co w oczach Ziemian jawi się jako cud; podobnie jak bogowie, stworzyli człowieka i obdarzyli go wieloma dobrodziejstwami. Tym, co wyróżnia nowe bóstwa - przekonuje Jean-Bruno Renard - jest fakt, że wpisują się one w materialistyczną wizję świata, gdyż teoria starożytnych astronautów przeistacza bogów tradycyjnych religii w istoty naturalne, z krwi i kości, czyniąc z ich cudów zwykle osiągnięcia techniczne. Utożsamienie bogów z pozaziemskimi kosmonautami idzie jednak w parze z ubóstwieniem tychże kosmitów, którzy w efekcie zastępują bogów starych wierzeń i przejmują ich odwieczne funkcje.

By zrozumieć znaczenie tej nowej mitologii o zabarwieniu materialistycznym, obydwaj autorzy nie znajdują jednak lepszego rozwiązania, jak uciec się do banalnej idei kryzysu. Jean-Bruno Renard zadowala się szeregiem klasycznych komunałów, mających jakoby streścić samą esencję lęków Zachodu: zimna wojna, bomba atomowa, zanieczyszczenie środowiska, przeludnienie, kryzys wartości, kryzys tożsamości. Przyklaskuje mu Ronald Story, z godną podziwu biegłością żonglujący modnymi wówczas stereotypami: współczesny świat pogrążony jest w chaosie, technika budzi lęk i zwodzi, stres (właśnie wynaleziony przez Hansa Seyle'a) zagraża naszej równowadze psychicznej, wizje przyszłości nawiedza widmo zniszczenia zasobów naturalnych i wywołanego przez nie głodu, a dopiero co zapowiedziany przez Alvina Tofflera "szok przyszłości" rzuca swój złowrogi cień na teraźniejszość.

Odmalowawszy w tak przygnębiających barwach kondycję współczesnego świata, można następnie wyjaśnić, jaka jest racja bytu kosmitów w wyobraźni zachodniej. Owo nowe wierzenie miałoby stanowić odpowiedź na nowy lęk, materialistyczny i ateistyczny, od którego współczesny człowiek próbuje się uwolnić, zapełniając nowymi bóstwami pozbawione Boga i jego aniołów niebo, by milenarystyczną nadzieję na ponowne przyjście Chrystusa zastąpić oczekiwaniem na powrót przybyszów z kosmosu. Jean-Bruno Renard posunął się do porównania tego wierzenia do kultów cargo, które obserwowano od końca XIX wieku wśród Melanezyjczyków, zachęcanych przez miejscowych proroków do porzucenia codziennej pracy i bezczynnego oczekiwania na powrót przodków, mający zapoczątkować nową erę obfitości i powodzenia. Teoria starożytnych astronautów miałaby spełniać w naszej kulturze podobną funkcję.

Kilkanaście lat wcześniej tego samego porównania użyli Ronald Story i autor przedmowy do jego książki, Carl Sagan, piętnując oczekiwanie na złoty wiek, mający nadejść wraz z ponownym przybyciem gości z kosmosu, jako żałosną próbę uniknięcia ziemskiej odpowiedzialności, której wyznawcy teorii nie mieli jakoby odwagi wziąć na swe barki.

Mimo przypisywania mu tak szkodliwego wpływu ("opium dla ludu"), interesujące nas wierzenie zyskuje w tego typu wyjaśnieniach prawo do szacownego statusu nowego mitu. Jean-Bruno Renard zgadza się z Ronaldem Story, że wiara w istnienie przybyszów z kosmosu w ogóle, a starożytnych astronautów w szczególności, pełni funkcję charakterystyczną dla mitu, który - jak podkreślał Claude Levi-Strauss - stara się rozwiązać opozycje konceptualne i dylematy teoretyczne uznane w danej kulturze za istotne. W tym wypadku zadaniem mitu o przybyszach z kosmosu byłoby usunięcie jednej z najbardziej podstawowych sprzeczności, wobec których staje współczesna myśl zachodnia, a mianowicie sprzeczności między wizją świata zawartą w religiach tradycji judeochrześcijańskiej a koncepcjami naukowymi wspartymi na fundamencie filozofii materialistycznej. Teoria starożytnych astronautów miałaby kłaść kres temu konfliktowi, proponując ponowne odczytanie mitów biblijnych w duchu materialistycznym, według zasad metody, jaką posłużyli się Charroux i Daniken, sięgając do symboli ery kosmicznej i nie zwracając uwagi ani na prestiż nauki, ani na autorytet teologicznych interpretacji tekstu starotestamentowego.

Nie bez zaciekawienia przychodzi nam śledzić rozumowanie Ronalda Story i Jean-Bruno Renarda. Obydwaj wzięli pod uwagę bogatą treść teorii starożytnych astronautów, tak systematycznie - i zaskakująco - pomijaną przez innych egzegetów. Z drugiej strony, trudno nie dostrzec, że wysiłek zrozumienia co chwila grzęźnie u obu autorów w mocno podejrzanych stereotypach. Ich koncepcja jest jednak wystarczająco ciekawa, by poddać systematycznej analizie jej solidność, tym bardziej że ich teza zyskała znaczny oddźwięk w mediach, stając się dla niespecjalistów kanoniczną interpretacją teorii starożytnych astronautów.

Pomysł, że astronauci wymyśleni przez Charroux i Danikena są zlaicyzowanymi bogami, dostosowanymi do gustów epoki podboju kosmosu, wydaje się dobrze uzasadniony, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że obydwaj autorzy utożsamili istoty pozaziemskie z Bogiem Biblii, określanym w niej niekiedy przy użyciu liczby mnogiej, Elohim. Interpretacja owa wydawała się tym bardziej uzasadniona, że anglojęzyczne przekłady książek Danikena systematycznie zawierały w tytułach słowo "bogowie", które nie figurowało jednak w żadnym z tytułów oryginalnych: Erinnerungen an die Zukunft (Wspomnienia z przyszłości) przeistoczyły się w Chariots of gods? (Rydwany bogów?), Zuruck zu den Sternen (Z powrotem do gwiazd) został zastąpiony w wydaniu amerykańskim przez Gods from outer space (Bogowie z kosmosu); Aussaat und Kosmos (Siejba i kosmos) zmieniono na Gold of the gods (Złoto bogów), a Meine Welt in Bilden (Mój świat w obrazach) - na In search of ancient gods (W poszukiwaniu starożytnych bogów). Te mało wierne tłumaczenia usprawiedliwiały czy wręcz sugerowały interpretację, która czyniła ze starożytnych astronautów świeckich bogów, stworzonych na użytek materialistów. Problem w tym, że Daniken wyraźnie i z dużym naciskiem podkreślał, że jego przybysze z kosmosu w żadnym razie nie powinni być uważani za bogów. Ubóstwienie astronautów stanowiło, jego zdaniem, błąd prymitywnych Ziemian; on sam proponował rozumowanie dokładnie odwrotne: daleki od nadawania istotom pozaziemskim godności boskiej, Daniken starał się zdemistyfikować bogów religii ziemskich, by uczynić z nich - jeśli można się tak wyrazić - zwyczajnych kosmitów, górujących co prawda nad ludźmi, ale niedoskonałych i śmiertelnych jak i my. Zaproponowana przez Danikena i Charroux transformacja bogów w przybyszów z kosmosu nie oznaczała bynajmniej przeistoczenia kosmitów w bogów, jak tego chce Jean-Bruno Renard. Zobaczymy w kolejnych rozdziałach, na czym polega, z punktu widzenia danikeni-stów, podstawowa różnica między pierwszą (bogowie → kosmici) a drugą operacją identyfikacji (kosmici bogowie).

W tym miejscu dochodzimy do drugiego argumentu interpretacji "mitologicznej" teorii starożytnych astronautów. Story i Renard sądzili, że udało im się odkryć w niej owoc myślenia ateistycznego, starającego się zlaicyzować motywy religijne w duchu tradycyjnego materializmu. Nowa trudność tkwi w tym, że Charroux i Daniken w rzeczywistości nie byli ani ateistami, ani materialistami. Już w swojej pierwszej książce Daniken uznał za konieczne odrzucić ateistyczną interpretację swoich poglądów. Podobnie jak Charroux, Daniken mówił często o Bogu, nie identyfikując go bynajmniej z istotami pozaziemskimi. Podejrzewanie obydwu autorów o ateizm byłoby równie mało usprawiedliwione, co uznanie ich za materialistów, przynajmniej jeśli przyjmiemy klasyczną definicję tego pojęcia, używanego na określenie doktryn negujących istnienie rzeczywistości nadnaturalnej. Teoria starożytnych astronautów, we wszystkich swoich wersjach, obfituje w odwołania do duszy, ducha i uduchowienia materii.

Przejdźmy w końcu do trzeciego argumentu wyjaśnienia "mitologicznego" - argumentu kryzysu. Nie będę tu powtarzał powodów, dla których wyjaśnianie teorii starożytnych astronautów przez kryzys wydaje mi się nieprzekonujące. Poprzestanę na jednej uwadze. Nie sposób oprzeć się zdziwieniu, iż w końcu lat dziewięćdziesiątych, silnie naznaczonych nostalgią za sixties i seventies, można wiązać owe beztroskie dekady z wszechobecnością lęku i kryzysem społecznym, tak błahe wydają nam się ówczesne problemy w porównaniu z tymi, którymi czujemy się dzisiaj przytłoczeni. Nie w tym jednak rzecz. Nieistotne, czy ludzie owej epoki mieli uzasadnione powody, by odczuwać strach i zagubienie; ważne jest to, czy je rzeczywiście odczuwali. I to właśnie owo subiektywne odczucie przywoływane jest często dla wytłumaczenia popularności teorii starożytnych astronautów. Lekarstwo uznawane jest za skuteczne, nawet jeśli choroba mogła być urojona. Jako zasadnicze źródło lęku wskazuje się zimną wojnę i groźbę zagłady nuklearnej. To nowe sformułowanie nie rozwiewa jednak wszystkich wątpliwości. Nawet gdybyśmy zdołali wykazać, że ci, którzy pochłaniali książki o starożytnych astronautach, rzeczywiście odczuwali strach przed apokaliptycznym konfliktem zbrojnym, wyjaśnienie owo nie stałoby się bardziej przekonujące, gdyż kwestia zagrożenia wojną atomową bynajmniej nie zajmuje w owej teorii poczesnego miejsca. Pisząc w czasie, kiedy zimna wojna stała się już letnia, Daniken podzielał rozpowszechnione wówczas przekonanie, że istnienie broni nuklearnej nie tylko nie zagraża pokojowi, ale i gwarantuje jego utrzymanie, ponieważ przyczynia się do umocnienia równowagi sił. Pauwels i Bergier, redagując Poranek magów w epoce większej niestabilności, brali pod uwagę możliwość konfliktu nuklearnego, ale - paradoksalnie - nie byli nią w najmniejszym stopniu przerażeni, sądząc, że promieniowanie, nawet jeśli zdziesiątkuje populację ludzką - rzecz nieprzyjemna, lecz ich zdaniem nieunikniona - może mieć nieskończenie dobroczynny i pożądany wpływ na ludzkie geny, wywołując mutacje, które ulepszą nasz gatunek zarówno fizycznie, jak intelektualnie. Charroux był z całą pewnością bardziej zaniepokojony perspektywą katastrofy atomowej, ale trudno uznać, że starał się uspokajać nastroje. W swojej pierwszej i zdecydowanie najpopularniejszej książce nie proponował zagrożonej ludzkości żadnego rozwiązania, uznawał apokalipsę nuklearną za nieuniknioną, utrzymywał, że stanowi ona element normalnego biegu historii i posuwał się do twierdzenia, że podobna katastrofa wydarzyła się już na Ziemi w czasach prehistorycznych. Mało prawdopodobne, by ten ponury fatalizm mógł podtrzymać na duchu rzekomo zalęknionych czytelników. Analizując dokładniej wszystkie pisma Charroux, spostrzegamy ze zdziwieniem, że niepokoiły go w większym stopniu inne niebezpieczeństwa epoki współczesnej, o których nie pomyśleli najbardziej nawet pomysłowi socjologowie badający stan ducha ludzi Zachodu w latach sześćdziesiątych. Więcej niż bombą Charroux trapił się grzmotem samolotów ponaddźwiękowych, o którym pogłoska mówiła, że obraca w perzynę zabytkowe budowle i zniekształca płody w łonach matek. Wydaje się mało prawdopodobne, by współcześni powszechnie podzielali ten szczególny niepokój i znajdowali w Charroux egzorcystę uwalniającego ich od ukrytych lęków.

Chociaż teoria starożytnych astronautów nie ma podstaw materialistycznych, nie ubóstwia kosmitów i raczej nie była środkiem uspokajającym dla zalęknionych, nie możemy wykluczyć a priori, że mimo wszystko stała się doktryną zbawienia, obiecującą ludzkości cudowne rozwiązanie wszystkich jej problemów przez przyjaznych i dobrotliwych przybyszów spoza Ziemi. Taki był właśnie czwarty argument zwolenników interpretacji "mitologicznej", który należy teraz rozważyć niezależnie od omówionych poprzednio. Argument ten oparty jest na jasno sformułowanym przez Ronalda Story założeniu, że Ziemianie wyobrażają sobie przybyszów z kosmosu jako istoty altruistyczne i w sposób naturalny skłaniające się ku dobru. Kolejny błąd. Opinie o kosmitach są w rzeczywistości o wiele bardziej ambiwalentne. Jeszcze przed sławną audycją Orsona Wellesa, która w 1938 roku zapełniła ulice miast amerykańskich ogarniętym paniką tłumem radiosłuchaczy przekonanych o autentycznej inwazji Marsjan, wizja lądowania na Ziemi statków kosmicznych z planety bardziej rozwiniętej niż nasza wywoływała bardzo mieszane uczucia. W latach siedemdziesiątych, kiedy danikenizm osiągnął szczyt popularności, wielu autorów sugerowało, że starożytni astronauci przypominali raczej demony niż bóstwa. Co myśleli na ten temat sami twórcy teorii?

Bardzo sceptycznie odnoszący się do moralności Ziemian i uważający przybyszów spoza naszej planety za istoty im podobne, Robert Charroux nie ważył się oczekiwać, by przypuszczalnej wyższości technicznej naszych braci z kosmosu mogła towarzyszyć proporcjonalna wyższość etyczna. Skłonny był nawet uważać, że rozwinęli oni swoją cywilizację "tak jak my sami, kosztem zdrowego rozsądku", zatracając wrażliwość serca. Spodziewał się więc, że z pokładów pozaziemskich statków wyłonią się raczej zastępy kosmicznych wilkołaków niż Świętych Mikołajów. Daniken podzielał ten niepokój. Identyfikując starożytnych astronautów z Elohim i przypisując im nieubłagane wybuchy gniewu Boga Starego Testamentu, który nie raz surowo doświadczy! bezbronną ludzkość (Potop, zagłada Sodomy i Gomory itd.), dawał wyraz obawie przed istotami równie okrutnymi i niebezpiecznymi. Zaprawdę, teoria starożytnych astronautów nie miała w sobie nic, co mogłoby karmić oczekiwania milenarystyczne.

W takiej postaci interpretacja "soteriologiczna" *[SOTERIOLOGIA - dział teologii zajmujący się problematyką zbawienia człowieka] owej teorii wydaje się błędna także z innego powodu, być może nawet ważniejszego niż wskazany powyżej. Otóż jej twórcy nie tylko nie liczyli na łaskawość przybyszów z kosmosu, ale ani wypatrywali ich powrotu, ani go sobie życzyli. Zarówno Pauwels i Bergier, jak i Charroux czy Daniken nie zapowiadali nowego przybycia astronautów. Przypisywali im wielkie znaczenie w przeszłości rodzaju ludzkiego, lecz niewiele przewidywali dla nich miejsca w przyszłości naszej planety. Każdy z nich surowo krytykował ufologów utrzymujących, że widzieli na niebie latające talerze, nawiązali kontakt z ich załogami i odwiedzili inne planety. Pauwels i Bergier drwili z nich, Daniken uważał ich za ludzi niespełna rozumu, a Charroux - za wariatów bądź żartownisiów. "Absolutnie nie wierzymy, by statki kosmiczne pojawiały się w naszych czasach", podkreślał ten ostatni, nie mając jednak żadnych oporów przed akceptacją podobnych świadectw pochodzących jakoby ze starożytności. Przybysze z innych planet mieli więc swoje miejsce na Ziemi, ale tylko w przeszłości. Jeśli autorzy teorii starożytnych astronautów żywo interesowali się przyszłością ludzkości, która napawała ich raczej optymizmem, to ich nadzieje opierały się nie na przekonaniu o pomocy ze strony istot pozaziemskich, ale na niezachwianej wierze we własne siły człowieka i w nowe możliwości, jakie może odsłonić dalsza ewolucja naszego gatunku. Płynie stąd wniosek, że teoria starożytnych astronautów żadną miarą nie jest zachodnią formą kultów cargo: nie tylko brak w niej rytuałów charakterystycznych dla zjawiska znanego z Melanezji, ale przede wszystkim nie obiecuje ona przybycia kosmicznych Świętych Mikołajów z workami pełnymi prezentów.

Zakończmy krytykę interpretacji "mitologicznej", zatrzymując się chwilę nad piątym, ostatnim, argumentem jej zwolenników, czyniących z teorii starożytnych astronautów przedsięwzięcie mające na celu ratowanie autorytetu Biblii, podjęte, by pogodzić religię z nauką, dzięki dopasowaniu dosłownego znaczenia tekstu świętego do nasyconych techniką wyobrażeń kultury XX wieku. Ronald Story dodawał nawet, że chodzi o zachowanie litery Pisma przy jednoczesnym zwolnieniu współczesnego człowieka od przykrego i mało popularnego obowiązku postępowania w zgodzie z jego nauczaniem moralnym. Podobnie jak w wypadku poprzednich argumentów, wyjaśnieniu temu przeczą same wyjaśniane teksty. Pauwels i Bergier demonstrowali wobec Biblii i doktryny chrześcijańskiej pogardliwą obojętność, która nie pozwala przypuszczać, by starali się ocalić cokolwiek z jednej lub drugiej. Charroux bez ogródek stwierdzał, że Biblia to kłamstwo podniesione do rangi systemu, "z którego ludzkość XX wieku może zachować nie więcej niż trzydzieści jeden wersetów". Daniken, obficie wykorzystujący teksty Starego i Nowego Testamentu do wsparcia swoich hipotez, nie wahał się jednak krytykować zawartych w nich nauk (na przykład idea odkupienia przez śmierć krzyżową wydawała mu się zbyt okrutna, by była prawdziwa) i uważał, że wszystko, co należy z nich zachować, to dziesięć przykazań. Jeśli teoria starożytnych astronautów miała za zadanie przyjść w sukurs prawdom biblijnym, to mogłaby obronić tylko nieliczne; co się zaś tyczy pogodzenia Biblii z nauką, wszystko wskazuje na to, że musiałoby to być pogodzenie kosztem unicestwienia zarówno jednej, jak i drugiej.

Nie sposób oprzeć się zdumieniu, widząc, jak bardzo mylą się zwolennicy "mitologicznej" interpretacji danikenizmu. Można odnieść wrażenie, że posługiwali się oni logiką, której zasadniczą cechą był zaskakujący rozziew między proponowanym wyjaśnieniem a zjawiskiem wyjaśnianym. Jest to cecha tak szczególna, że wydaje się niemożliwe, by była wynikiem prostego przypadku bądź niezrozumienia tekstów. Trudno nie spostrzec, że Ronald Story i Jean-Bruno Renard nie mówili w istocie o teorii starożytnych astronautów, choć do niej właśnie nieustannie się odwoływali. W rzeczy samej, interpretacja "mitologiczna" wydaje się dosyć trafnie tłumaczyć doktryny pewnych ruchów religijnych, charakterystycznych dla Stanów Zjednoczonych i Europy lat pięćdziesiątych XX wieku: ich założyciele wzywali do oczekiwania na boskich przybyszów z kosmosu, zbawców ludzkości zagrożonej konfliktem nuklearnym. To, co prawdziwe w odniesieniu do owych ruchów, o których przyjdzie nam jeszcze mówić, nie jest prawdą w odniesieniu do teorii starożytnych astronautów. Nie wydaje się, by łączenie w jedną kategorię poglądów głęboko odmiennych, tylko dlatego że pojawiają się w nich kosmici, prowadziło do satysfakcjonujących rezultatów. Podstawową słabością interpretacji "mitologicznej" jest to, że zamienia ona w jednolitą masę wierzenia skrajnie różne. W efekcie całościowe wyjaśnienie tej sztucznej kategorii (z pewnością mniej płynnej niż "irracjonalność", wciąż jednak zbyt pojemnej) bez wątpienia dobrze pasuje do niektórych wierzeń wchodzących w jej skład, ale zastosowane do innych, w nieunikniony sposób okazuje się błędne. Teoria starożytnych astronautów wciąż nie ma zadowalającego wytłumaczenia.

 

RZECZYWISTOŚĆ ZRODZONA Z FIKCJI

Rzeczywistość obchodzi się niekiedy bezlitośnie z fantastyką. Nie tylko dlatego, że jej zadaje kłam, ale - co gorsza - także dlatego, że ją przerasta. Wobec potworności Shoah i heroicznej hekatomby bitew drugiej wojny światowej proroctwa okultystów okazały się naiwnie jowialne, a ich apokaliptyczne wizje - pozbawione wyobraźni. Reakcje na wojnę były różne. Niektórzy, jak Uspienski i Krishnamurti, wyrażali żal, że cierpienia materialne teraźniejszości odwracają uwagę ludzi od spraw ducha; inni, jak Gurdżijew, poświęcili swój talent zgłębianiu całkiem egzoterycznych tajemnic czarnego rynku; niektórzy, jak członkowie ruchu I AM, postanowili wnieść okultystyczny wkład w działania wojenne, usiłując zniszczyć za pomocą telepatii niemieckie łodzie podwodne, które ważyły się zbliżyć do świętych brzegów Ameryki.

Wraz z końcem konfliktu światowego ruch okultystyczny wkroczył w nową erę, której uwarunkowania musiały nieuchronnie wywrzeć wpływ na odziedziczone z przeszłości koncepcje. Poprzedni rozdział zakończył się sugestią, że treść teorii starożytnych astronautów można uznać za rezultat ponownego małżeństwa okultyzmu i fantastyki naukowej pierwszych dziesięcioleci XX wieku. Teraz - zgodnie ze zwyczajem, do którego Czytelnik miał już okazję przywyknąć - pójdziemy krok dalej, wykazując, że nasze dotychczasowe wnioski, choć uzasadnione, są jednak jeszcze niepełne. Poranek magów ukazał się dopiero w 1960 roku, i przedwczesne byłoby uznanie, że wydarzenia lat czterdziestych i pięćdziesiątych nie wpłynęły na formę, jaką miała przybrać teoria starożytnych astronautów. Wiemy już, że danikenizm pojawił się na scenie przygotowanej przez wielokształtne dziedzictwo subkultury okultystycznej, ale istotne jest także, że końcowe akty owego procesu rozegrały się w szczególnych warunkach okresu powojennego. Należy więc teraz przedstawić kronikę wypadków bezpośrednio poprzedzających pojawienie się teorii starożytnych astronautów.

Lata powojenne skonfrontowały okultystów ze zjawiskami, których niepokojąca nowość była niczym wyzwanie rzucone doktrynom pretendującym do pełnego wyjaśnienia wszystkich rzeczy przeszłych, teraźniejszych i przyszłych. Pierwszym z nich była bomba atomowa, następnymi: zimna wojna, podbój kosmosu i, oczywiście, pojawienie się latających talerzy. Na tej krótkiej liście problemów tradycyjnie uważanych za ważne sprawa latających talerzy jawi się jako błaha, i ci spośród uczonych komentatorów, którzy w ogóle zniżają się, by o niej wspomnieć, dają zwykle upust nieprzemożonej inklinacji do drwin i prześmiechów. A jednak to właśnie od latających talerzy trzeba zacząć ostatnią część naszego wykładu historycznego, ponieważ w konstrukcji subkultury, z której miała narodzić się teoria starożytnych astronautów, UFO odegrało rolę równie ważną, jak bezsprzecznie bardziej wzniosłe wydarzenia historii powszechnej.

STATKI POWIETRZNE LEMURIAN

Kilka lat temu obchodziliśmy pięćdziesiątą rocznicę pojawienia się latających talerzy. Jego okoliczności opisywano przy tej okazji wielokrotnie i szczegółowo. Wszystko zaczęło się 24 czerwca 1947 roku. Tego dnia Kenneth Arnold, właściciel małego przedsiębiorstwa produkującego urządzenia przeciwpożarowe, wyruszył swoim jednosilnikowym samolotem na poszukiwanie wraku zaginionej rok wcześniej maszyny. Przelatując nad Mount Rainier w stanie Waszyngton, zauważył kilka dziwnych obiektów przemieszczających się po niebie z imponującą prędkością. Choć szczególna, obserwacja ta nie różniła się od wielu innych, które od dawna wzbogacały folklor aeronautyki; jej konsekwencje mogły były ograniczyć się do paru banalnych dyskusji w gronie pilotów. Był jednak rok 1947, a Arnold należał do tej licznej kategorii Amerykanów, którzy żyli wówczas w oczekiwaniu na rychłą inwazję sowiecką. Pospiesznie powiadomił więc o dziwnym zjawisku najpierw lokalne biuro FBI, a następnie prasę. Depesza serwisu Associated Press wzbudziła żywe zainteresowanie gazet amerykańskich, które zamieściły ją na pierwszych stronach. Opowieść Arnolda zainspirowała inne podobne świadectwa, szybko spopularyzowane przez dziennikarzy. Efekt kuli śnieżnej był natychmiastowy i latające talerze miały już na trwałe pozostać na amerykańskim niebie. Nie ma żadnej zadowalającej odpowiedzi na pytanie o przyczynę początkowego zainteresowania prasy rewelacjami Arnolda, które walnie przyczyniło się do przeistoczenia indywidualnego doświadczenia w fakt społeczny. Specjaliści wahają się między stosunkowo epickim wytłumaczeniem, kładącym wszystko na karb klimatu j zimnej wojny i widma powietrznego ataku sowieckiego a wyjaśnieniem bardziej trywialnym, sprowadzającym cały problem do epifenomenu sezonu ogórkowego, czyniącego dziennikarzy bardziej niż zazwyczaj łasymi na wszelkie niezwykłe wiadomości; nie można też wykluczyć, że te dwie przyczyny zadziałały tutaj harmonijnie i wspólnie. Za pierwszą falą zainteresowania przyszły jednak następne, i trwałość zjawiska, wzmocnionego przez jego dyfuzję poza granicami Stanów Zjednoczonych, nie pozwala zadowolić się równie prostymi odpowiedziami, w sposób oczywisty nie biorącymi pod uwagę wielkiej światowej kariery, jaką latające talerze miały zrobić w następnych dziesięcioleciach.

Jest wielce prawdopodobne, że siły, które wprawiły w ruch maszynę medialną, nie były odpowiedzialne za jej dalsze działanie. Zainteresowanie prasy było zresztą dosyć krótkotrwałe. Co do amerykańskich władz wojskowych, które przeprowadziły dochodzenie bardziej szczegółowe niż ankieta dziennikarska, to uznały one obserwowane zjawisko za złudzenie optyczne. Byli jednak ludzie, którzy od początku uwierzyli twierdzeniom Arnolda, a następnie przez lata z niesłabnącym zaangażowaniem podsycali dyskusje na temat latających talerzy. Pojawienie się dziwnych obiektów latających w 1947 roku było dla nich przewidywalne i oczekiwane.

Jednym z pierwszych, którzy zainteresowali się relacją Arnolda, był Raymond A. Palmer (1910-1977), redaktor naczelny magazynu science fiction "Amazing Stories". Piętnastego lipca 1947 roku, trzy tygodnie po ukazaniu się w prasie wiadomości o pojawieniu się latających talerzy nad Mount Rainier, powiadomił on listownie Kennetha Arnolda, że gotów jest opublikować jego świadectwo. Kilka dni później wysłał do niego drugi list, oświadczając tajemniczo, że "w tej sprawie jest coś więcej niż to, co mówią dziennikarze i «eksperci»". Cóż tak intrygującego kryło się, zdaniem Palmera, w pojawieniu się latających talerzy, które w tych pierwszych tygodniach powszechnie uważano za przybyłe raczej zza żelaznej kurtyny niż z kosmosu?

Aby to zrozumieć, należy wspomnieć o pewnym szczególnym przedsięwzięciu, w jakie Raymond Palmer zaangażował się w połowie lat czterdziestych. Od zawsze zafascynowany literaturą science fiction, w 1938 roku objął redakcję "Amazing Stories", najbardziej prestiżowego i najstarszego spośród pulp magazines. Obowiązki redaktora pozwoliły mu szybko przywyknąć do niecodziennej korespondencji, jakiej nie skąpili czytelnicy pisma. Nie widział więc nic niestosownego w opublikowaniu w 1944 roku listu od pewnego spawacza z Pensylwanii, utrzymującego, że posiadł znajomość pierwotnej mowy ludzkości, języka Mantog, zachowanego przez archaiczne rasy, żyjące do naszych czasów w podziemnych labiryntach. Uznając, że pomysł jest wystarczająco fantastyczny, by zainteresować czytelników pisma, Palmer poprosił o szczegóły. Jego korespondent, podpisujący się niełatwym do noszenia nazwiskiem Richard Sharp Shaver (Ryszard Ostra Brzytwa), wysłał mu w odpowiedzi rękopis zatytułowany "Ostrzeżenie dla ludzkości jutra". Nie było to jednak jedno z tych opowiadań, w jakich lubowali się czytelnicy "Amazing Stories"; nie było to w ogóle opowiadanie. W swoim sążnistym liście Shaver z powagą wyłożył przesłanie, jakie otrzymał od głosów mówiących w jego głowie. Głosy powiedziały mu, że Ziemię zamieszkiwały niegdyś różne gatunki ludzkie, spośród których najważniejszymi byli Tytani i Atlantydzi, nieśmiertelni jak bogowie twórcy wspaniałych cywilizacji starożytnej Lemurii. Z czasem starzejące się Słońce zaczęło emitować szkodliwe promieniowanie, zmuszając Lemurian do szukania ucieczki w ogromnych podziemnych jaskiniach, które wykuli, by uniknąć niebezpieczeństwa. Schrony te okazały się jednak niewystarczające i Lemurianie postanowili w końcu opuścić naszą planetę, kierując swoje latające statki ku bardziej przyjaznym słońcom kosmosu. Na Ziemi pozostało kilka prymitywnych ras ludzkich. Najbardziej odporne spośród nich wyewoluowały, doprowadzając do powstania człowieka współczesnego, inne schroniły się w podziemiach, gdzie stopniowo zaczęły ulegać degeneracji. Ich potomkowie nadal żyją w miastach pod powierzchnią ziemi, używając maszyn pozostawionych przez twórców starożytnych cywilizacji. Wszystkie nieszczęścia, które dotykają naszą naziemną ludzkość, począwszy od wielkich katastrof kolejowych, a skończywszy na obiegu czeków bez pokrycia, miałyby stanowić rezultat działania szkodliwych promieni wytwarzanych przez mieszkańców czeluści. W tekście Shavera można odnaleźć kilka niepokojących oznak paranoicznych urojeń, ale Palmer, uważając, że pomysły te mogą stać się kanwą dobrej historii science fiction, postanowił sam przerobić je na prawdziwą opowieść, utrzymaną w charakterystycznej dla pulps konwencji.

Tekst ukazał się w marcu 1945 roku pod tytułem Pamiętam Lemurię. Była to nowela o dosyć typowej fabule, a jednak niezwykła ze względu na pewną szczególną cechę. Otóż w przedmowie Shaver zaręczał, że historia lemuryjska jest prawdziwa, i ubolewał, że czytelnicy muszą zapoznać się z nią w formie zbeletryzowanej. Artykuł wstępny Palmera uwierzytelniał te zapewnienia. Po dziś dzień fandom gubi się w domysłach, czy Palmer rzeczywiście w to wierzył. Nie sposób tego rozstrzygnąć, trzeba jednak stwierdzić, że zrobił wszystko, by czytelnicy uwierzyli, że wierzy. Palmer lepiej niż ktokolwiek znał literaturę fantastyczną i musiał doskonale zdawać sobie sprawę z zależności Shavera od Lovecrafta, Merritta i Wellsa. Co więcej, podobnie jak wielu fanów science fiction w tej epoce, Palmer czytał klasyków okultyzmu i jego uwagi nie mogły umknąć zapożyczenia Shavera z pism Madame Bławatskiej. Skądinąd to właśnie dzięki okultystom Lemuria była wówczas modna w Stanach Zjednoczonych już od dekady. Najpierw pojawiły się rewelacje różokrzyżowców z AMORC, utrzymujących, że spotkali uchodźców z zatopionych kontynentów, którzy ukrywali się w jaskiniach wulkanicznej Mount Shasta. W 1936 roku w Chicago utworzone zostało Stowarzyszenie Lemuryjskie (Lemurian Fellowship), którego założyciel, Robert Stelle, twierdził, że nawiązał kontakt z Bractwem Lemuryjskim tejże Mount Shasta. Jego opowieść osiągnęła pewien rozgłos po wydaniu w 1940 roku książki poświęconej owej przygodzie. Palmer śledził te doniesienia, nie uważając ich za całkowicie obce literaturze fantastycznej, a w latach czterdziestych otworzył łamy "Amazing Stories" zarówno dla publikacji Stowarzyszenia Lemuryjskiego, jak i ogłoszeń AMORC. W maju 1940 roku wydrukował w swoim piśmie nowelę fantastyczną, której akcja rozgrywa się w starożytnej Lemurii. Fakty te wiele mówią nie tylko o wymianie między literaturą science fiction i środowiskami okultystycznymi, której terenem były wówczas wysokonakładowe publikacje kultury popularnej, ale i o konwencjonalnym charakterze lemuryjskich rewelacji Shavera. W oczach Palmera ten brak oryginalności jawił się jako prawdziwy atut handlowy. Rezultaty podjętej decyzji wydawniczej nie dały na siebie długo czekać i już wkrótce nakład "Amazing Stories" zaczął błyskawicznie rosnąć. Według pogłosek trudnych do zweryfikowania - podobnie jak wiele informacji podawanych przez skłonny do konfabulacji fandom - dzięki Shaverowi sprzedaż magazynu miała wzrosnąć ze 135 000 do 185 000 egzemplarzy.

Fundamentaliści ze środowiska fandomu byli jednak oburzeni. Adepci tradycyjnego science fiction traktowali fikcję niesłychanie poważnie i nie chcieli wybaczyć Palmerowi, że waży! się świadomie zatrzeć granicę między wyobraźnią a rzeczywistością. Listy czytelników "Amazing Stories" i bliskiego mu czasopisma "Fantastic Adventures" stały się terenem zaciętej konfrontacji między zwolennikami i przeciwnikami Shavera, ale wyglądało na to, że cała sprawa może przynieść znaczne dochody, i Palmer był zdecydowany na dalszą eksploatację tej złotej żyły. Opowieści o inspiracji okultystycznej przedstawiane jako odsłonięcie ukrytych prawd nie oddalały się zresztą całkowicie od stanu faktycznego, gdyż odpowiadały jak najbardziej rzeczywistym gustom znacznej części czytelników. Teksty Shavera, poddawane obróbce przez redaktora naczelnego "Amazing Stories", miały ukazywać się na łamach pisma jeszcze przez długie lata. I w tym miejscu sprawa Shavera łączy się z latającymi spodkami Arnolda.

W czerwcu roku 1947, na krótko przed tym, jak Kenneth Arnold zaobserwował latające dyski, Palmer wydał numer specjalny "Amazing Stories", poświęcony w całości Shaverowi. Chodziło mu zarówno o dostarczenie czytelnikom nowej porcji historii lemuryjskich, jak i o przedstawienie dowodów, które mogłyby przekonać sceptyków do prawdziwości informacji przekazanych Shaverowi przez jego telepatyczne głosy. Wcześniej magazyny science fiction w najmniejszym stopniu nie troszczyły się o opatrywanie publikowanych opowieści "dowodami", ale "prawdziwa fikcja", gatunek literacki nowy dla czytelników pulps, stworzony przez Palmera według starego modelu literatury okultystycznej, wyraźnie ich potrzebowała. W poczcie czytelniczej "Amazing Stories" "dowody" takie pojawiały się licznie już od 1945 roku. Jedni przysyłali opisy jaskiń i podziemnych galerii ze swojej okolicy, które znali osobiście bądź ze słyszenia (w istocie opowieści o nich pochodziły z folkloru europejskiego lub z lokalnego folkloru indiańskiego); miejsca te miały stanowić kryjówki tajemniczych stworzeń, przypominających podziemną rasę z Mount Shasta. Inni, obyci z tradycją okultystyczną, rozpoznawali w prehistorii lemuryjskiej znajome obrazy i skłonni byli widzieć w przesłaniu Shavera potwierdzenie klasycznych tekstów mediumicznych, takich jak Oasphe. Ten obszerny tom, zawierający zapis historii ludzkości z ostatnich siedemdziesięciu ośmiu tysięcy lat, został podyktowany telepatycznie przez duchy nowojorskiemu spirytyście Johnowi Ballou Newbrough (1828-1891) i opublikowany po raz pierwszy w 1882 roku. W listach wspominano również znane zabytki archeologii okultystycznej, co pokazuje, że "Amazing Stories" mogły odwoływać się wówczas do zasobów wiedzy pochodzenia ezoterycznego, która zdołała już silnie zakorzenić się w kulturze masowej. Numer z czerwca 1947 roku dorzucał nowe odkrycie: Lemurianie, mieszkający dzisiaj gdzieś w kosmosie, nadal odwiedzają Ziemię, przelatując nad nią w swoich statkach kosmicznych; Amerykanie wypatrujący podczas wojny japońskich samolotów na ojczystym niebie mówili o dziwnych latających obiektach, które żadną miarą nie mogły być maszynami z naszego świata.

Potwierdzenie tez Shavera powinno było więc przyjść z nieba. Ledwie numer specjalny "Amazing Stories" znalazł się w sprzedaży, na pierwszych stronach amerykańskich gazet pojawiła się wiadomość o obserwacji Kennetha Arnolda.

Palmer nie posiadał się z radości. Los nie mógł mu zrobić lepszego prezentu. Artykuł redakcyjny numeru październikowego z 1947 roku obwieszczał wielką nowinę: statki powietrzne przybyłe z gwiazd i pilotowane przez potomków starożytnej cywilizacji Lemurii znów pojawiły się nad Ziemią i zostały zaobserwowane nad Mount Rainier. Ergo Shaver mówił prawdę. Shaver potwierdził tę interpretację, zastanawiając się jedynie, czy kosmiczni goście wracają tylko po to, by odzyskać maszyny pozostawione niegdyś w podziemiach, czy też chcą przy okazji wejść w posiadanie najnowszych, zdumiewających wynalazków amerykańskiej techniki, zwłaszcza lodówek i pralek, z zamiarem odsprzedania ich następnie na innych planetach. W każdym razie los latających talerzy został przypieczętowany: nie były one ani radzieckimi bombowcami, ani tajną bronią US Air Force, ale pozaziemskimi statkami, pilotowanymi przez dawnych Władców Ziemi, którzy prosto ze spekulacji okultystycznych trafili na strony pulps.

Palmer bardzo szybko zdołał zwerbować Kennetha Arnolda do obrony swoich tez. Zaangażowany najpierw do przeprowadzenia śledztwa w sprawie UFO zasygnalizowanego przez jednego z czytelników magazynu, Arnold wkrótce przyjął pozaziemską interpretację Shavera i wraz z Palmerem napisał książkę, opublikowaną następnie przez wydawcę "Amazing Stories". Jeśli chodzi o Palmera, to miał on nadal posługiwać się Shaverem, stopniowo oddalając się od science fiction i wydając czasopisma poświęcone wyłącznie okultyzmowi i tzw. niewyjaśnionym zjawiskom. Historycy fandomu uważają, że Palmer porzucił science fiction, zafascynowany ezoterycznymi tajemnicami, jakie odkrył dzięki Shaverowi. Na poparcie tej opinii przytaczają relacje gości, którzy, odwiedzając biuro "Amazing Stories", widywali, jak Palmer chował się za maszyną do pisania, by uniknąć szkodliwego promieniowania emitowanego przez podziemne istoty. Palmer z pewnością wiele uczynił dla uwierzytelnienia tych pogłosek, można jednak wątpić w jego szczerość; gra w "prawdziwą fikcję" ma ściśle określone reguły, które bynajmniej nie zakazują mistyfikacji. Pod koniec życia Palmer wyznał, że lata swojego rzekomego pobytu "w podziemiach" Shaver w rzeczywistości spędził w Ypsilanti State Hospital, gdzie był leczony na schizofrenię.

Odkąd latające talerze pojawiły się po raz pierwszy na amerykańskim niebie, wyrosły wokół nich rozliczne i często sprzeczne interpretacje, ale teza ich pozaziemskiego pochodzenia okazała się - rzecz ciekawa - najtrwalsza i najpopularniejsza. Bez wątpienia zbieg okoliczności, który dał jej początek, był jeszcze bardziej niezwykły niż sama teza: obserwacja amerykańskiego patrioty pragnącego uchronić swój kraj przed inwazją sowiecką, urojenia schizofrenika słyszącego tajemnicze głosy, intuicja wydawcy starającego się wyprowadzić na szerokie wody magazyn science fiction w momencie, kiedy kończyły się wojenne kłopoty z papierem. Ten szczególny splot czynników mógłby posłużyć za argument tym, którzy sądzą, że historia kroczy jedynie drogą przypadku. Przyjmując taki punkt widzenia, zapomnielibyśmy jednak o tym, że do zbiegu przypadkowych wydarzeń doszło tu na utartej ścieżce dziedzictwa okultystycznego. Jedni czerpali z niego, by konstruować nowe koncepcje, podczas gdy inni odwoływali się do niego, by ocenić ich wiarygodność. Jak często bywa, to, co nazywamy zbiegiem okoliczności, było jak złączenie się wielu strumieni, które wpadają do wspólnego koryta rzeki, obierając drogę zdeterminowaną przez uprzednio uformowaną rzeźbę terenu, zależną od struktury geologicznej, opierającej się zmianom historycznym. Zbieg okoliczności, który powołał do istnienia latające talerze, stał się możliwy dzięki formie, jaką okultyzm i literatura fantastyczna nadały uprzednio kulturze masowej. W tej historii jedyną prawdziwą tajemnicą pozostają przyczyny pierwszej entuzjastycznej reakcji prasy amerykańskiej; to dzięki niej latające talerze mogły krążyć w przestrzeni o wiele szerszej niż ta, którą zapewniały im dotąd towarzystwa ezoteryczne i fandom.

BLISKIE SPOTKANIA TRZECIEGO STOPNIA

Wyobraźnia ludzka zadziwia mniej swą bujnością niż ograniczeniem swych przewidywalnych tworów. Po tym, jak kilkuset Ziemian poinformowało o zaobserwowaniu przelatujących nad naszą planetą statków przybyłych z kosmosu, można było oczekiwać, że rychło ktoś ogłosi, iż widział również ich lądowanie. Tak się istotnie stało. Powróćmy jednak do porządku chronologicznego.

W 1948 roku Raymond Palmer postanowił założyć nowy magazyn, "Fate", poświęcony w całości tajemniczym zjawiskom. Do pierwszych czytelników pismo trafiło dzięki starej liście adresowej nabywców okultystycznej książki Oasphe. Na okładce pierwszego numeru znalazły się latające talerze, a otwierał go tekst Kennetha Arnolda. W marcu 1951 roku "Fate" opublikował artykuł nieznanej wówczas osoby, utrzymującej, że dysponuje zdjęciami pozaziemskich talerzy. Autor tekstu, George Adamski (1891-1965), był w przededniu światowej sławy. Miał wówczas pięćdziesiąt dziewięć lat i pracował w barze usytuowanym na południowym stoku góry Palomar, na której szczycie znajdowało się wielkie obserwatorium astronomiczne. Podając się za astronoma, Adamski ogłosił, że obserwując niebo, zobaczył i zdołał sfotografować latające dyski. UFO nie miało zresztą dla niego tajemnic. Twierdził, że widział je na długo przed Arnoldem, w październiku 1946 roku, podczas deszczu meteorytów. Nie ma nic zaskakującego w fakcie, że Adamski podzielił się tymi rewelacjami najpierw z jednym z pulp magazines, już wcześniej bowiem próbował swoich sił w literaturze science fiction, publikując w 1949 roku powieść Pioneers of space. Swoją sławę zawdzięczał jednak innemu, późniejszemu, wyczynowi: był pierwszym z Ziemian, którzy spotkali pasażerów obcego statku kosmicznego.

Od czerwca 1947 roku liczba zaobserwowanych latających talerzy nieustannie rosła. Obecność przybyszów z kosmosu stawała się coraz bardziej widoczna. Adamski z niecierpliwością oczekiwał ich lądowania. W czwartek, 20 listopada 1952 roku, usłuchawszy głosu intuicji, wraz z kilkoma przyjaciółmi wyruszył na pustynię kalifornijską, w okolice Desert Center. Do spotkania doszło tego samego dnia; towarzysze Adamskiego mieli jednak mniej szczęścia i nie dostąpili zaszczytu uczestniczenia w tym historycznym wydarzeniu. Pozostawszy sam, Adamski natknął się na Wenusjanina anielskiej piękności, który wyszedłszy z latającego talerza, za pomocą telepatii odbył z nim wielce kurtuazyjną konwersację na tematy metafizyczne. Następnie odleciał, nie omieszkawszy uprzednio zarekwirować aparatu fotograficznego, na którym Adamski uwiecznił to spotkanie. Pozostawił mu za to namacalny ślad kontaktu w formie wiadomości zaszyfrowanej za pomocą tajemniczych symboli. Sposób użyty przez Wenusjanina dla przekazania owych symboli był cokolwiek niecodzienny, ale trudno domagać się od przybyszów z kosmosu przestrzegania naszych banalnych konwencji: przesłanie było zapisane na podeszwach butów kosmity i odcisnęło się na pustynnym piasku.

Okoliczności pierwszego tete-a-tete z mieszkańcem innego świata mogą wzbudzić śmiech; nie powinniśmy jednak zapominać o poważnych konsekwencjach tego pozornie błahego wydarzenia, które nie pozwalają zbyć go wzruszeniem ramion. Relacja Adamskiego, nadająca tym anegdotycznym wypadkom wymiar teologiczny, stała się modelem dla wielu późniejszych świadectw kontaktów z kosmitami. Jej opublikowanie stanowi decydujący krok w kierunku włączenia latających talerzy w system teorii okultystycznych.

Adamski szybko napisał kilka krótkich artykułów, ale jego pełna relacja doczekała się druku dopiero po dziewięciu miesiącach. We wrześniu 1953 roku londyński wydawca Wavney Girvan opublikował książkę zatytułowaną Flying saucers have landed (Latające spodki wylądowały), sygnowaną przez Desmonda Leslie i George'a Adamskiego. Do końca tegoż roku tytuł był wznawiany pięciokrotnie *[G. Adamski, D. Leslie, Flying saucers have landed, Werner Laurie, London 1953 ; pierwsze wydanie zostało sprzedane w stu tysiącach egzemplarzy]. Obok szczegółowego opisu spotkania z Wenusjaninem natykamy się tu na ambitną próbę wpisania fenomenu latających talerzy w szerszą perspektywę. Pojazdy zaobserwowane na niebie są według autorów znakiem powrotu Panów Ognia. Owi mieszkańcy Wenus, nasi starsi bracia, mieliby zstąpić na Ziemię po raz pierwszy przed osiemnastoma milionami lat z zadaniem przekształcenia starożytnej rasy mieszkańców naszej planety, potworów pozbawionych inteligencji i duszy, w istotę myślącą zwaną Człowiekiem. Pod ich dobroczynnymi rządami, rozciągającymi się niegdyś na cały glob, ludzkość rozkwitła i stworzyła wielkie cywilizacje. Wdzięczność i miłość, jaką odczuwali Ziemianie wobec Mistrzów, została zapisana na zawsze w dziedzicznej pamięci naszego gatunku. Po dziś dzień jej ślady zachowały się w legendach wszystkich kultur; jedynie zapomnienie sprawiło, że po wielu tysiącach lat przybyłych z kosmosu Oświecicieli zaczęto uważać za bogów. Panowie Ognia, którzy nie przestali obserwować Ziemi po jej opuszczeniu, powracają tu dziś, w momencie, kiedy groźba samozagłady nuklearnej czyni niezbędną ich nową interwencję w naszą historię.

Widzimy wyraźnie, że pierwsze latające talerze wylądowały w krajobrazie niezaprzeczalnie teozoficznym. Leslie i Adamski opatrzyli zresztą każdy punkt interpretacji UFO cytatami z Księgi Dzyan, a w bibliografii ich książki, poza klasycznymi tekstami teozoficznymi, zwłaszcza autorstwa Bławatskiej i Sinnetta, znalazły się również nazwiska Annie Besant, Charlesa Leadbeatera, Scotta-Elliota, Alice Bailey i Jamesa Churchwarda. Odwołania do ich prac nie powinny nas dziwić, gdyż współautor książki, Brytyjczyk Desmond Leslie, był teozofem: aby wyjaśnić fenomen latających talerzy, wystarczyło mu wykorzystać erudycję nieobcą wszystkim wykształconym członkom Towarzystwa. Książka była zresztą gotowa, jeszcze zanim wydawca zaproponował Adamskiemu współpracę, która w efekcie ograniczyła się do uzupełnienia pierwotnego tekstu krótkim opisem spotkania z Wenusjaninem; dodano go w charakterze posłowia do wyłożonej przez Lesliego teozoficznej interpretacji latających talerzy. Tej szczególnej współpracy nie utrudniała żadna przeszkoda. Desmond Leslie bardzo szybko nabrał pewności, że Adamski jest wcieleniem jednego z pozaziemskich duchów zesłanych na Ziemię, by oświecić jej pogrążonych w mroku niewiedzy mieszkańców. Adamski łatwo przystał na tę interpretację: z naciskiem podkreślał swoje naukowe zainteresowania astronomiczne i kazał się tytułować profesorem, ale jego przeszłość kryła powiązania zupełnie innego rodzaju. Ten syn polskiego emigranta, po odbyciu służby wojskowej w regimencie kawalerii na granicy meksykańskiej w latach 1913-1919, poświęcił się bez reszty okultyzmowi. W latach trzydziestych w kalifornijskiej Laguna Beach założył klasztor lamaistyczny pod nazwą Królewski Zakon Tybetu, przy nim zaś otworzył szkołę ezoteryczną, w której zamierzał nauczać arkanów "Prawa Uniwersalnego". Utrzymywał, że tytuł profesorski został mu nadany przez Wyższą Szkołę Prawa Kosmicznego w jednym z klasztorów tybetańskich, gdzie spędził rzekomo sześć lat. Nauczanie Adamskiego od początku zawierało silny komponent teozoficzny. W 1947 roku mógł doń włączyć latające talerze bez najmniejszego oporu *[Adamski posunął się aż do włączenia fragmentów napisanej przez siebie kiedyś powieści science fiction do książki mającej opisywać autentyczne odwiedziny na pokładzie latającego talerza, gdzie jeden z wenusjańskich Mistrzów odsłonił mu metafizyczną doktrynę, zdradzającą cechy najczystszej tradycji teozoficznej.]. Współpraca Lesliego i Adamskiego oraz stanowiąca jej owoc książka były może dziełem przypadku, ale nie było przypadkiem wzajemne zrozumienie dwóch autorów uformowanych przez tę samą subkulturę.

Relacja Adamskiego i jej teozoficzna interpretacja, która szybko stała się interpretacją kanoniczną UFO, zapewniły drugą młodość doktrynie teozoficznej i jej gnostyckiej osnowie. W nowej formie rozprzestrzeniały się one zarówno dzięki pismom i publicznym wykładom Adamskiego, jak i działaniom powstałych w wielu krajach grup sympatyków proroka z góry Palomar.

Wkrótce pojawili się naśladowcy Adamskiego. Latające talerze stały się wszechobecne, a ich pasażerowie coraz bardziej przedsiębiorczy. Zrazu preferujący odludzia pustyń i dyskretne mroki lasów, z czasem zaczęli pojawiać się w miastach. Coraz częściej można było spotkać kosmitów wychodząc ze sklepu czy baru i zostać zaproszonym na przejażdżkę latającym talerzem na pokład statku-matki, gdzie tradycją stała się filozoficzna dyskusja z jednym z wenusjańskich Mistrzów. Odsłaniał on gościowi tajemnicę pochodzenia Wszechświata, naturę Boga, powołanie Człowieka, rolę odegraną przez przybyszów z kosmosu w jego ewolucji, misję wypełnianą przez Inicjatorów wenusjańskich, takich jak Mojżesz, Jezus, Budda i Mahomet, oraz wyrażał zaniepokojenie rady intergalaktycznej niedawnym użyciem na Ziemi broni nuklearnej, która zagraża istnieniu ludzkości i równowadze Kosmosu.

Rozmiary zjawiska były znaczne. Bibliografia (niekompletna) prac opublikowanych jedynie przez pierwszych rozmówców gości z kosmosu, i to tylko w języku angielskim, liczy 567 pozycji. Znaczną rolę w spopularyzowaniu tych świadectw odegrały dwa nowe czasopisma Palmera: "Mystic" i "Fate", oraz jego wydawnictwo Amherst Press. W ślad za pierwszymi książkami i artykułami pojawiły się wkrótce publiczne wykłady, kręgi uczniów, szkoły, konferencje, dobrze zorganizowane fundacje, a nawet ufologiczna partia polityczna.

Błędem byłoby jednak sądzić, że narastająca fala kontaktów z Mistrzami to prosty rezultat kulturowej "epidemii" wywołanej sukcesem Adamskiego. Jego przypadek odegrał raczej rolę katalizatora, który zainicjował proces prowadzący do nowej modyfikacji starego zestawu wierzeń wspólnych wszystkim środowiskom okultystycznym. Fakt, że pozostawione przez gości z kosmosu przesłania zachowywały pewną spójność - mimo licznych różnic, nadających każdemu z nich specyficzne zabarwienie - wynikał stąd, że każde z nich nawiązywało do dziedzictwa teorii ezoterycznych, jakim okultyści nasiąkli, zanim nawiązali bezpośredni kontakt z Braćmi z Kosmosu.

Niezwykłe przygody Ziemian odwiedzających latające talerze i rozmawiających z ich załogami dały początek nieprzerwanemu strumieniowi ironicznych komentarzy sceptyków. Ochoczo drwili oni z cudacznego i naiwnego charakteru relacji świadków, wystrzegali się jednak okazania jakiegokolwiek zainteresowania filozoficznym i teologicznym wymiarem ich opowieści. Pod piórem dziennikarzy i niektórych naukowców spotkania z kosmitami stały się prostackimi wymysłami, zbudowanymi wyłącznie z kłamstw i oszustw. Z lubością przypominano więc, że latający talerz sfotografowany przez George'a Adamskiego był w rzeczywistości zwykłym nawilżaczem do tytoniu z przyklejonymi pod spodem trzema piłeczkami pingpongowymi. Sarkastycznie podkreślano, że Włoch Eugenio Siragusa, utrzymujący, że spotkał się z istotami pozaziemskimi na Sycylii 23 marca 1952 roku, został później postawiony przed sądem za molestowanie swoich wiernych adeptek, wynikające - jak twierdził - z gorącego pragnienia spłodzenia proroka Nowego Wieku (skarga została wniesiona przez jedną z uczennic Siragusy, która zaczęła wątpić w szczerość jego intencji, spostrzegłszy, że praktykuje on coitus interruptus). Wszystko to prawda, i można naturalnie tymi faktami gorszyć się lub z nich drwić, nie sposób jednak zjawiska spotkań z przybyszami z kosmosu całkowicie zredukować do takich anegdot. Zlekceważenie ich wymiaru metafizycznego pozbawiłoby nas możliwości zrozumienia jednej z zasadniczych przyczyn fascynacji, jaką odczuwała wobec tego fenomenu większość jego aktorów i jego publiczności. W rzeczywistości bowiem ludzie pozornie interesujący się latającymi talerzami pasjonowali się nie zagadkowymi obiektami pojawiającymi się na niebie, ale Przesłaniem, które mieli nadzieję otrzymać od Istot Wyższych zasiadających za sterami statków przybyłych z kosmosu. W latach pięćdziesiątych przesłanie to przybierało niezmiennie postać jednego z wariantów doktryny zbudowanej na bazie systemu teozoficznego. Pozaziemskie statki przywoziły na naszą planetę Mistrzów stanowiących wierne odpowiedniki himalajskich Oświecicieli Madame Bławatskiej. Nowe były jedynie środki komunikowania się ze światem wyższym: po transie magnetycznym mesmerystów, wirujących stolikach i automatycznym piśmie spirytystów, po tekstach pisanych złotym atramentem przez Mahatmów i spotkaniach z Mistrzami w położonych na odludziu zamkach, w głębinach ziemi bądź na szczytach gór, nadeszła epoka, w której niebiańscy Wysłannicy przekazywali swoje odwieczne przesłanie, zapraszając wybranych na przejażdżkę latającym talerzem. Była to drugorzędna modyfikacja scenariusza, którego konwencje ceniono tym bardziej, im mniej oddalały się one od uświęconego modelu. Ruch teozoficzny nadal propagował kanoniczną formę tych koncepcji, ale odtąd można było je poznać czytając wyłącznie literaturę poświęconą latającym talerzom.

Pojawienie się niezidentyfikowanych obiektów latających nad górą Rainier 24 czerwca 1947 roku otworzyło ostatni rozdział historii wiodącej nas od teozofii do teorii starożytnych astronautów. Konsekwencje tego szczególnego wydarzenia - które uzyskało swój sens dzięki readaptacji przez tradycję okultystyczną - były liczne i rozgałęziały się w splątane łańcuchy przyczynowo-skutkowe, z których najważniejsze odtworzyliśmy w poprzednich akapitach. Jedno z tych odgałęzień wyrasta poza sprawę latających talerzy i prowadzi prosto ku teorii starożytnych astronautów.

 

METODA I MARKETING

(...) W jakim celu? Największe trudności sprawia bez wątpienia kwestia motywacji i celów przyświecających danikenistom; nie dlatego, że nie sposób wyobrazić sobie odpowiedzi na to pytanie; rzecz w tym, że można sobie wyobrazić ich zbyt wiele. Tępiciele danikenizmu, dążąc raczej do jego osądzenia niż zrozumienia, skłaniają się przeważnie do tylko jednej z możliwych odpowiedzi. Uznawszy teorię starożytnych astronautów za haniebny występek irracjonalności, bez wahania przypisują jej autorom niskie pobudki, wśród których pierwsze miejsce zajmuje pożądanie dóbr doczesnych, gdyż irracjonalność wydaje im się nierozerwalnie związana z tą rzekomo wstydliwą rzeczą, jaką są pieniądze.

Wyjaśnienie nie jest całkowicie pozbawione prawdopodobieństwa. Ponieważ danikeniści zarobili niemało pieniędzy dzięki swoim książkom, kuszące jest uznać, że publikowali je z myślą o korzyściach finansowych. Jest to jednak wniosek zbyt pochopny i wysuwając go, ryzykujemy pomylenie skutku z przyczyną. Równie dobrze można odwrócić ową zależność i założyć, że to właśnie pragnienie publikacji książek pociągnęło za sobą sukces finansowy. Opowiedzenie się bez dowodów za pierwszym wyjaśnieniem wydaje się o tyle niesłuszne, że związek między teorią danikenistyczną a wzbogaceniem się wydaje się oczywisty jedynie wówczas, gdy bierzemy pod uwagę wyłącznie autorów, którym się powiodło, a zapominamy o rzeszach tych, którzy ogłaszając podobne teorie nie osiągnęli sukcesu, gdyż ich książki sprzedawały się źle lub nawet nigdy nie zostały opublikowane. Erich von Daniken omal nie zaznał podobnego losu, kiedy jego pierwszy maszynopis został odrzucony przez dziesiątki wydawnictw. Fakt, że książka ostatecznie się ukazała i stała się bestsellerem, niewiele mówi nam o pobudkach, jakimi kierował się szwajcarski hotelarz, poświęcając swój wolny czas redagowaniu tekstu, którego sukces był nieprzewidywalny.

Niełatwo zadowolić się wyjaśnieniami opartymi na zużytym schemacie powieści popularnych, dzielących bohaterów na dobrych i złych: pierwszych - kierujących się pobudkami zacnymi i racjonalnymi (nauka); drugich - ożywianych niecnymi zamiarami (paranauka). Motywy skłaniające ludzi do działania mogą być złożone, niejednorodne, a nawet sprzeczne w stopniu nie mniejszym niż ich przekonania, karmione jednocześnie wiarą i niepewnością. Wydaje się, że nieco światła na interesujący nas przypadek rzuca ciekawa uwaga samego Danikena. W rozmowie z jednym z dziennikarzy wyznał on mianowicie, że kiedy w 1966 roku pisał swoją pierwszą książkę, był nieco sceptyczny co do prawdziwości teorii starożytnych astronautów. Jego wątpliwości nie rozwiały w pełni badania przeprowadzone w czasie przygotowań do drugiej publikacji; ostateczną pewność zyskał dopiero około roku 1970, czyli cztery lata po tym, jak zaczął pracować nad teorią. Mamy tu wyraz jednego z największych paradoksów ludzkich wierzeń. Ich początki często przypominają zabawę, którą mało kto traktuje serio, zanim zostanie ogarnięty ową dziwną gorączką, znaną wszystkim graczom poświęcającym całe lata odkrytej przypadkowo pasji, z czasem przestającej być tylko grą, a stającej się sposobem życia, na dobre i na złe. Całe rzesze danikenistów oddawały się swojej szczególnej pasji, mimo że ich przekonania nigdy nie zostały nagrodzone powodzeniem finansowym ani admiracją czytelników. Tylko Pauwels, Bergier, Charroux i Daniken mieli zostać poddani niełatwej próbie sukcesu. Jednak w 1966 roku Daniken zaledwie połowicznie wierzył w to, co pisał; Pauwels, rozpoczynając współpracę z Bergierem, nie przywiązywał zbytniej wagi do Poranka magów, sam Bergier zaliczał przedsięwzięcie do kategorii science fiction, a Charroux bawił się hipotezami, puszczając do czytelnika perskie oko. Później nadszedł czas sukcesu i nasi autorzy zaczęli przywiązywać się do swoich teorii, gorliwie je rozwijać, bronić z przekonaniem w zaciętych sporach i szczerze cierpieć z powodu ich odrzucenia przez środowisko akademickie. Wszystko działo się jak podczas typowej konwersacji salonowej - znakomitej okazji do studiowania mechanizmów rządzących myślą ludzką - gdzie wystarczy, by nieśmiałe i wypowiedziane półgłosem przypuszczenie spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem słuchaczy, by jego często mimowolny autor nabrał doń od razu pełnego przekonania i gotowy był przysiąc, że wygłoszony właśnie sąd od zawsze uważał za oczywisty. Kiedy do człowieka powracają głoszone przez niego idee odbite echem sukcesu, staje się on swojego rodzaju funkcjonariuszem, obdarzonym przez społeczeństwo autorytetem, w który sam jest zobowiązany odtąd wierzyć.

Początkowo danikeniści mieli nadzieję, że aksjomaty okultystycznej wizji świata zyskają powszechną akceptację; przychylna reakcja, jaką wywołała zainspirowana nimi teoria, nie tylko umocniła tę nadzieję, ale i zamieniła ją w wiarę. Nie była to jednak wiara fanatyków, gotowych oddać za nią życie. Należałoby ją postrzegać raczej na wzór wiary ożywiającej wielu działaczy współczesnych partii politycznych, którzy akceptują frazeologię programów wyborczych swoich formacji, nie odczuwając nadmiernej potrzeby analizowania ich spójności logicznej i zgodności z faktami. Wierzą w tezy programu własnego ugrupowania w tym sensie, że uważają je za sprawiedliwe i godne szacunku, a w każdym razie bardziej godne szacunku niż tezy konkurencji. Artykuły współczesnej wiary są raczej postulatami niż traktowanymi dosłownie prawdami. W naturze postulatów leży to, że są zgodne z rzeczywistością raczej taką, jaka być powinna, niż jaka jest w istocie, ich akceptacja zaś wynika często nie z wzbudzonej przez nie pewności, ale z faktu ich uznawania przez innych ludzi. Człowiek nigdy nie staje zupełnie sam wobec rzeczywistości i wobec własnej myśli. Jednostka może konstruować teorie; przekonania są dziełem kolektywu.

Danikeniści dorobili się z czasem prawdziwych przekonań i jest mało prawdopodobne, by działali powodowani wyłącznie interesem. Przekonania metafizyczne i interes nie wykluczają się zresztą jako motywy działań. Poszukiwania duchowe rzadko wyzwalają od zainteresowania pieniędzmi, ponieważ każdy wie, jak trudno jest poświęcić się sprawom ducha, nie korzystając ze swobód zapewnianych przez dostatek. Danikeniści nie byli zwolennikami ubóstwa i potrafili liczyć. Pauwels, mimo całego oddania, z jakim szerzył światło "nowej myśli", zaprzestał wydawania "Planete", kiedy tylko pismo stało się niedochodowe. Charroux, stawszy się z biegiem lat wielkim mistykiem, nadal ubolewał nad brakiem chęci dziennikarzy do promocji handlowej jego książek. Jeśli chodzi o Danikena, gorliwego neofitę teorii starożytnych astronautów, jego pierwszy wydawca scharakteryzował go następująco: "Myślę, że Erich von Daniken jest człowiekiem, który zna to, co każdy Szwajcar znać powinien: wartość franka".

Kwestia, przyczyny celowej powstania teorii starożytnych astronautów pozostaje więc otwarta i moje krótkie uwagi służą jedynie podkreśleniu tego faktu. Należy natomiast zalecić jak najdalej posuniętą nieufność wobec prób wyjaśnienia danikenizmu przez odwoływanie się wyłącznie do pazerności jego twórców. Wyjaśnienia takie insynuują, że rzecznicy tej koncepcji w ogóle nie wierzyli w to, co pisali, i marzyli przede wszystkim o tym, by się wzbogacić, wykorzystując zamiłowanie publiczności do jarmarcznych dziwów; jedyną ambicją teorii starożytnych astronautów byłoby otumanienie najbardziej łatwowiernych czytelników za pomocą komercyjnego nagromadzenia niespójnych idei. Przyczyna sprawcza sprowadzona do szaleństwa i przyczyna celowa zredukowana do chciwości oferują dwa symetrycznie przeciwstawne wyjaśnienia danikenizmu. Łączy je brak uznania w nim jakiejkolwiek metody, dzieli to, że podczas gdy pierwsza postrzega danikenizm jako zjawisko całkowicie nam obce, oddzielone od nas barierą niezrozumiałego szaleństwa, druga uznaje go za fenomen swojski i zrodzony z motywów aż nazbyt dobrze zrozumiałych. Zwolennik teorii starożytnych astronautów jest albo wariatem wierzącym w największe banialuki, albo pozbawionym złudzeń cynikiem, który plecie androny, a sam wierzy wyłącznie w pieniądze. Moim zamiarem było pokazanie, że danikeniści nie byli ludźmi chorymi psychicznie i że wierzyli nie tylko w pieniądze - skądinąd najpowszechniej podzielane dziś wierzenie - oraz że ich teoria była zakorzeniona w prawdziwej racjonalności podporządkowanej ścisłym, aczkolwiek egzotycznym dla większości z nas regułom.

EPIDEMIE, MODY I MARKETING

Dokonawszy podsumowania wniosków odnoszących się do powstania teorii starożytnych astronautów, możemy przejść do drugiej części naszego całościowego wyjaśnienia: jakie były przyczyny sukcesu odniesionego przez tę teorię w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych?

Odpowiedź na to pytanie nierzadko próbowano znaleźć zastanawiając się nad potrzebami, jakie danikenizm mógł zaspokajać. Najczęściej wskazywano potrzebę cudowności i potrzebę sensu. Wyjaśnienie to jest jednak mało przekonujące: publiczność oczarowana teorią starożytnych astronautów stanowiła populację do tego stopnia zróżnicowaną, że jest nieprawdopodobne, by wskazanie jednej wspólnej przyczyny mogło wytłumaczyć popularność danikenizmu wśród okultystów, czytelników science fiction, ufologów, miłośników archeologii i wreszcie zwykłych nabywców książek, odwiedzających regularnie dział bestsellerów w księgarniach i kioskach dworcowych.

Teoria starożytnych astronautów przyjęła się najpierw w środowisku okultystycznym. Prawda, że należący do niego erudyci mieli podniebienie zbyt wyrafinowane, by przełknąć proste i nijakie danie przyrządzone przez danikenistów - nowicjuszy okultyzmu - nie mających pojęcia o bardziej wysublimowanych tekstach ezoteryki zachodniej. Okultyzm miał jednak nie tylko elitę, ale i plebs, a ten odnosił się z większą życzliwością do danikenistów, którzy zwracali się do odbiorcy równie słabo jak oni sami zaznajomionego z niuansami ezoteryzmu. Przyznać trzeba, że niektóre z ich książek mogły zadowolić także wymagających czytelników. I tak Remy Chauvin, biolog, który od lat pięćdziesiątych równolegle do swojej pracy naukowej i dydaktycznej prowadził poszukiwania ezoteryczne, z entuzjazmem wypowiadał się o Poranku magów jako o książce "nieścisłej w szczegółach, ale w całości zasadniczo prawdziwej". To nieco dziwne stwierdzenie znaczy tyle, że Chauvin uznawał "głęboką prawdę" postulatów okultystycznego światopoglądu rozpoznawalnego w tej książce, nie zgadzał się natomiast z częścią przedstawionych w niej drugorzędnych teorematów i dowodów. Wcześniej danikeniści przyjęli tę samą postawę wobec doktryny teozoficznej, budzącej ich wątpliwości co do szczegółów, ale jak najbardziej zasługującej na uwagę - twierdzili - gdyż "prawdziwej w swej części zasadniczej". Ta niezwykła metoda krytyczna, bardzo często spotykana u ezoteryków i pozwalająca zaakceptować teorie nawet wówczas, gdy dostrzega się niesolidność ich dowodów, wyjaśnia, dlaczego danikenizm mógł zostać przyjęty także przez ludzi świadomych słabości jego argumentacji i o wiele mniej naiwnych niż przeciętni okultyści.

Do tej pierwszej, bardzo już licznej, grupy dołączyło w latach sześćdziesiątych środowisko fandomu, znajdującego się wówczas w szczytowym okresie swojej ekspansji. Jak widzieliśmy, jego reakcje były różne. Pewna liczba miłośników science fiction, nie aprobując użytku, jaki twórcy teorii starożytnych astronautów czynili z powieści fantastycznej, miała nadzieję umniejszyć popularność danikenizmu, sporządzając listę jego zapożyczeń z klasycznych motywów literatury fantastycznonaukowej. Większość zwykłych czytelników science fiction widziała jednak w tych zapożyczeniach nie tyle dowód grzesznego plagiatu, co dodatkowe źródło atrakcji danikenizmu: jakże było kuszące wyobrazić sobie, że świat fantastyki czasem przenika się z rzeczywistością. Na przyjęcie tej idei przygotowywała ich już sama literatura science fiction. Ona również zaznajamiała ich z głównymi motywami myśli okultystycznej; u danikenistów motywy te przybrały formę łączącą wdzięk fantastyki i tajemnice ezoteryki, przyprawione odrobiną nauki, którą miłośnicy tej literatury darzyli nabożną czcią, nie rozumiejąc przeważnie jej prawdziwego charakteru.

Poza zorganizowanymi wspólnotami okultyzmu i fandomu, do których dorzucić trzeba jeszcze mniej liczne kręgi ufologów i miłośników archeologii, nabywcy literatury danikenistycznej tworzyli heterogeniczną masę, składającą się z jednostek o najróżniejszych motywacjach, od zainteresowań metafizycznych po poszukiwanie łatwej rozrywki. Wielokształtność owej populacji nie powinna przesłaniać faktu, że począwszy od lat pięćdziesiątych ewoluowała ona pod rosnącym i uniformizującym wpływem nurtów undergroundu kulturowego (nazywanego nową lewicą, kontrkulturą lub Beat Generation), głęboko przesyconych wierzeniami zaliczanymi dzisiaj do nazbyt pojemnej kategorii New Age. Ideał lansowany przez zwolenników kontrkultury pod wieloma względami zbliżał się do tego, którego gorliwymi rzecznikami byli w XIX wieku okultyści. Jedni i drudzy głosili ideał egzystencji "zgodnej z naturą", zalecali wegetarianizm, krytykowali cywilizację przemysłową, nie ufali nauce, zachęcali do życia we wspólnocie, byli zafascynowani religiami Wschodu, starali się poszerzyć granice świadomości sięgając po narkotyki, marzyli o ewolucji duchowej i proklamowali ideę "wyzwolenia" z akcentami mistycznymi na tyle wyraźnymi, że te dwudziestowieczne nurty określa się czasami mianem świeckiego gnostycyzmu. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że kontrkulturą znalazła w dziewiętnastowiecznym okultyzmie potężne źródło inspiracji i że sukces na skalę masową, jaki odniosła teoria starożytnych astronautów, był ułatwiony dzięki wcześniejszemu rozpowszechnieniu w kręgach daleko wykraczających poza fandom i środowisko okultystyczne idei wywodzących się z tradycji ezoterycznej, z której czerpać miał również danikenizm. Dzięki modzie na kontrkulturę wirus danikenii znalazł populację wysoce podatną na zarażenie.

Metafora epidemiologiczna, często używana dla opisania triumfu teorii starożytnych astronautów, jest jednak, jeśli nie myląca, to w każdym razie mało płodna, gdyż pozwala nam uchwycić jedynie część zjawiska. Czym są bowiem w rzeczywistości owe "epidemie", których mniej lub bardziej błahe przykłady przynosi każdy rok? We Francji w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych byliśmy świadkami powrotu zainteresowania filozofią, którego owocem były liczne bestsellery na rynku księgarskim, pojawienie się niezwykłych "kawiarni filozoficznych" i całej palety "programów filozoficznych" emitowanych przez publiczne i prywatne stacje telewizyjne. Wyjaśnienie? Ludzie rzekomo potrzebują filozofii, mają "gargantuiczny apetyt na sens". Domagają się filozofii, ponieważ jej potrzebują; a że jej potrzebują, wiemy stąd, że się jej domagają. Jeśli zgodzilibyśmy się na podążanie tym tokiem rozumowania, należałoby uznać, że w dzisiejszej Francji potrzebujemy nie tylko filozofii, gdyż obok "programów filozoficznych" mnożą się także produkowane taśmowo seriale telewizyjne, których bohaterkami są kobiety odgrywające role postrzegane dotąd jako męskie (policjant, adwokat, lekarz etc). Jak rozumieć tę nową epidemię? Producent telewizyjny Pierre Grimblat wyjaśnia w gazecie "Le Monde", iż popularność tego typu seriali "dowodzi, że ich potrzebujemy". W roku wejścia na ekrany Parku jurajskiego Spielberga potrzebowaliśmy bez wątpienia dinozaurów, czego dowodziły pękające w szwach sale kinowe i rozmiar sprzedaży gadżetów związanych z zalewającą wówczas wszystkie kontynenty dinomanią. Później zaś pojawiła się przemożna potrzeba boys bands, czyli kwartetów młodych piosenkarzy, rekrutowanych w siłowniach, a nie w szkołach muzycznych, którzy prezentują na scenie depilowane torsy, odbierają hołdy ogarniętych transem nastolatek i wydają płyty bijące rekordy sprzedaży.

Być może w każdym z tych przypadków dają o sobie znać pewne potrzeby, ale odwoływanie się do nich niewiele wyjaśnia.

Obok ewentualnych potrzeb, za tymi dziwnymi "epidemiami" kryje się przede wszystkim niewidzialna ręka marketingu, potężnego i bezwzględnego motoru współczesnego społeczeństwa. Nie chcę przez to powiedzieć, że wszystko jest spiskiem przebiegłych kupców. "Epidemie" handlowe zaczynają się często przez przypadek. Pierwszy, zrazu ograniczony sukces nowego produktu sygnalizuje rzutkim przedsiębiorcom istnienie nieeksploatowanego dotąd rynku, dającego szanse na osiągnięcie znacznych zysków. Współczesne mody, jak zauważa Stephen J. Gould komentując zjawisko dinomanii, w większości zostały wylansowane w następstwie zbiegu okoliczności. Jo-jo, hula-hoop, kostka Rubika czy styl a la Brigitte Bardot to zjawiska, które najpierw się pojawiły, a dopiero potem zostały przetworzone przez reklamową amplifikację w produkty konsumpcji masowej, zdolne do epidemicznej propagacji pod wpływem społecznego mechanizmu presji uniformizującej, który po przekroczeniu pewnej masy krytycznej wywołuje reakcję łańcuchową i skłania klientów księgarń do kupowania książek opatrzonych adnotacją "bestseller", "już 100 000 sprzedanych egzemplarzy" czy "reklamowane w telewizji".

Liczne poszlaki pozwalają sądzić, że podobny mechanizm był odpowiedzialny za sukces teorii starożytnych astronautów. Jej pierwsze wersje, niezgrabnie skonstruowane przez autorów zwracających się przede wszystkim do wspólnoty okultystycznej, nie zyskały większego rozgłosu. Teoria opuściła getto dzięki Porankowi magów, który swoją popularność wśród czytelników masowych zawdzięczał zarówno żywemu pióru Pauwelsa, jak i jego pomysłowi skrzyżowania odmiennych gatunków literackich i wypełnienia książki elementami zaczerpniętymi z okultyzmu, z science fiction i z publikacji historycznych, naukowych oraz teologicznych. Po pierwszym sukcesie pojawiło się czasopismo "Planete", próbujące wysondować rynek, którego istnienie książka ujawniła. Strategia Pauwelsa była godna najlepszych wzorów działalności promocyjnej. Produkty pochodne, takie jak serie wydawnicze, publiczne wykłady, wycieczki zorganizowane i kolonie letnie, wzajemnie wzmacniały swój wpływ na masowego odbiorcę, rodząc u potencjalnych klientów nową potrzebę, a tym samym przyczyniając się nie tylko do lepszej eksploatacji istniejącego już rynku, ale i do rozbudzenia zupełnie nowego popytu. W języku biznesu nazywa się to "tworzeniem warunków wzrostu".

Powodzenie Poranka magów zostało natychmiast zauważone przez kolosy rynku wydawniczego. Edytorzy, nie kwapiący się do prawdziwych badań rynkowych, działają zazwyczaj zgodnie z metodą empiryczną i pozwalają sobie na innowacje jedynie wówczas, kiedy sukcesy opublikowanych już książek zdają się potwierdzać zainteresowanie nowym gatunkiem twórczości; chyba że zbliżanie się jakiejś szacownej rocznicy zachęci ich do sięgnięcia po temat, który w nieunikniony sposób na pewien czas zagości masowo w mediach. Po sukcesie Poranka magów i czasopisma "Planete" wiele wydawnictw postanowiło zbadać teren, publikując kilka tytułów w "stylu «Planete»". To właśnie wówczas debiutował Charroux, publikując najpierw u Fayarda, później u Roberta Laffonta, gdzie ukazało się jego 100 000 lat nieznanej historii człowieka, które dobrze sprzedawały się w 1963 roku. Tymczasem prawdziwym bestsellerem okazała się wydana przez globtrotera okultystę Francisa de Maziere relacja z jego podróży na Wyspę Wielkanocną. Jej sukces zachęcił oficynę Roberta Laffonta do zainicjowania serii Les Enigmes de l'Univers (Zagadki Wszechświata), w której ukażą się wszystkie późniejsze książki Charroux i francuskie przekłady pierwszych prac Danikena. W następnym roku Laffont stworzył serię Les Portes de l'Etrange (Bramy do Nieznanego) poświęconą literaturze ezoterycznej, rezerwując Zagadki Wszechświata dla "tajemniczych historii", inaczej mówiąc, dla historii widzianej oczami okultystów. Obydwa przedsięwzięcia okazały się lukratywne, co sprawiło, że przykład stał się zaraźliwy. W 1968 roku specjalizujące się w literaturze popularnej wydawnictwo J'Ai Lu, rzucając się w wyłom uczyniony przez "Planete" i Zagadki Wszechświata, zainicjowało serię l'Aventure Mysterieuse (Tajemnicza Przygoda). Jej redaktorem został Jacques Sadoul, ekspert w dziedzinie science fiction i człowiek obeznany z ezoteryzmem, choć nie należący do jego adeptów, który potrafił zręcznie selekcjonować literaturę okultystyczną i miał nosa do dobrych interesów. Pierwszym tytułem opublikowanym w tej kolekcji była reedycja francuskiego przekładu Trzeciego oka Lobsanga Rampy, pseudodokumentalnej opowieści, stanowiącej popłuczyny po okultyzmie jak najbardziej rodzimym, ale pragnącym uchodzić za mądrość Wschodu. Książka ta, napisana przez angielskiego hydraulika podającego się za tybetańskiego lamę, sprzedała się we Francji w imponującej liczbie 580 000 egzemplarzy. W 1970 roku Albin Michel zaczął wydawać nową serię, Les Chemins de l'Impossible (Ścieżki Niemożliwego), w której miały ukazać się liczne książki epigonów danikenizmu, inspirowanych sukcesem rynkowym poprzedników. We wszystkich tych kolekcjach teoria starożytnych astronautów sąsiadowała z tekstami o charakterze mniej lub bardziej okultystycznym, nierzadko wznawianymi po wielu dziesiątkach lat nieobecności na rynku wydawniczym. Książki o pozaziemskich stwórcach człowieka były tu jeszcze stosunkowo nieliczne, ale zalewająca rynek fala literatury okultystycznej przygotowywała już przyszłą propagację danikenii. Publiczność i media były gotowe: przykład Francji jest typową ilustracją rozwoju sytuacji także w innych krajach Europy Zachodniej.

To właśnie wówczas, w 1968 roku, ukazała się książka, której najważniejszym atutem było to, że wyszła "w dobrym momencie". Pierwszemu tytułowi Danikena dane było skorzystać zarówno z rozbudzonego już zainteresowania czytelników, jak i z współpracy prasy, jak zwykle skłonnej skupić się na informacjach, które były już znane jej czytelnikom. Publikacji Erinnerungen an die Zukunft towarzyszyła intensywna akcja promocyjna; główną rolę odegrał w niej szwajcarski magazyn "Weltwoche", który rozpoczął wydawanie książki w odcinkach już dwa dni po tym, jak trafiła ona do księgarń. W 1968 roku zjawisko osiągnęło swoją masę krytyczną. Towar sprzedawał się odtąd tym lepiej, że nie był nowy. Nie musiał dowodzić już swoich zalet i mógł korzystać ze skumulowanych rezultatów akcji reklamowych prowadzonych na rzecz wszystkich wcześniejszych produktów podobnego gatunku. Efekt "swojskości" zachęcał również zagranicznych wydawców, którzy szybko wykupili prawa do przekładu. W ten sposób teoria starożytnych astronautów weszła w fazę klasycznego sprzężenia zwrotnego czynników, które działały dotąd osobno na rzecz popularyzacji danikenizmu. Podbój rynku amerykańskiego, rozpoczęty w roku 1970, nie zajął zbyt wiele czasu. W 1973 roku, w ciągu 48 godzin po wyemitowaniu przez stację NBC programu poświęconego Danikenowi, znikło z księgarń ćwierć miliona egzemplarzy jego książki. To było apogeum sukcesu. Sprzedaż osiągała kolosalne rozmiary, do wydawców płynęła rzeka nowych maszynopisów, wzrastała liczba publikowanych tytułów, mnożyły się przekłady i wznowienia, starające się zaspokoić popyt stymulowany przez artykuły w prasie codziennej, wywiady, programy telewizyjne, filmy dokumentalne, reakcje fandomu, pochwały okultystów, ataki naukowców i skandale. Krzywa przedstawiająca wszystkie wydania książek poświęconych w całości bądź częściowo teorii starożytnych astronautów (w tym reedycje i tłumaczenia) pokazuje, że produkcja ta, zrazu stabilna, lecz niewysoka (od jednej do trzech publikacji rocznie), zaczęła rosnąć w roku 1968, by osiągnąć szczyt w 1974, a następnie stopniowo słabnąć aż do początku lat osiemdziesiątych, kiedy to powróciła do poziomu z lat sześćdziesiątych.

Ta krzywa o formie dzwonu (zwana krzywą Gaussa) ilustruje klasyczne zjawisko ekonomiczne: po początkowej ekspansji, kiedy to marketing stymuluje popyt, rosnąca podaż doprowadza do nasycenia rynku, a w konsekwencji do spadku popytu; dla produktów niemogących uchodzić za biologicznie niezbędne nasycenie rynku oznacza zatrzymanie produkcji towaru, który coraz trudniej sprzedać. W ten sposób wypełnił się czas sukcesu teorii starożytnych astronautów, co jest losem każdej mody.

Czy znaczy to, że teoria starożytnych astronautów należy definitywnie do przeszłości i że trafiła na to rozległe cmentarzysko, gdzie spoczywają wszystkie chimery, które ludzie tworzą nieustannie i przez krótki czas oddają im cześć, by w końcu pozbyć się ich, robiąc miejsce dla nowych przedmiotów powierzchownego kultu? Bynajmniej. Teoria starożytnych astronautów nie znikła z naszego świata, tak samo jak polityka nie znika między kolejnymi okresami kampanii wyborczych. Koncepcje danikenistów stanowią dzisiaj integralną część dziedzictwa ezoterycznego i trwają choćby w niezmiennie ożywionych spekulacjach wspólnoty okultystycznej. Małe, specjalistyczne oficyny nadal wydają książki, w których ostatnie innowacje danikenistów sąsiadują z odwołaniami do klasyków literatury teozoficznej i objawień aniołów przybyłych na pokładach latających talerzy. Można natrafić również na podobne prace powielane techniką kserograficzną, stanowiące świadectwo obecności zjawiska w myśli popularnej. Teoria starożytnych astronautów stalą się elementem doktryny niektórych grup religijnych, takich jak Ruch Raeliański, który w połowie lat dziewięćdziesiątych przyciągnął uwagę mediów, obwieszczając stworzenie "pierwszego przedsiębiorstwa klonowania ludzi". Teoria została także wprzęgnięta w służbę rozrywki. Jej elementy odnajdujemy często w komiksach, gdzie niekiedy przybierają postać pobocznych aluzji (jak w Vol 714 pour Sydney w cyklu przygód Tin-Tina autorstwa Herge), czasem jednak nie tylko stanowią główny wątek opowieści przygodowej, ale i niosą treści o charakterze teologicznym. Do świata wyobrażeń danikenistycznych i fantastycznej prehistorii sięgają również gry komputerowe, przeżywające fazę ekspansji rynkowej i mające znaczny wpływ na młodzież. To samo dotyczy superprodukcji kinowych, takich jak Stargate Rolanda Emmericha czy Piąty element Luca Bessona. Dzięki zakorzenieniu teorii starożytnych astronautów w wyobraźni kultury masowej, trwałość wspólnoty okultystycznej nie jest już jedynym czynnikiem gwarantującym jej zachowanie i transmisję w okresach, kiedy nie cieszy się ona uwagą mediów.

Danikenizm znajduje się w stanie letargu jedynie z komercyjnego punktu widzenia. Wciąż pozostaje jednak możliwy jego renesans, który byłby w istocie prostą reanimacją rynkową. W ostatniej dekadzie wieku XX rosnąca popularność "tajemnic" związanych z kosmitami, latającymi talerzami i zdolnościami paranormalnymi, należącymi do repertuaru klasycznych motywów okultyzmu, sygnalizuje początek powrotu subkultury ezoterycznej na scenę medialną; powrotu, którego dziennikarze poszukujący sensacyjnych tematów są bardziej sprawcami niż obiektywnymi kronikarzami. Odradzające się zainteresowanie mediów zachęca weteranów gatunku do nowych wysiłków, przekonuje okultystów, by wyszli z getta, dodaje animuszu wielkim wydawnictwom, rozpala iskrę powołania u nowych autorów i inspiruje filmowców: nie jest wykluczone, że kula śnieżna już zaczęła się formować. W wyniku następstwa pokoleń oraz związanego z nim procesu utraty społecznej pamięci rynek idei ożywia się periodycznie, proponując innowacje, które są w istocie jedynie zapomnianymi starociami. Z mechanizmu tego korzysta również okultyzm, zyskujący popularność w cyklicznym rytmie o zmiennej amplitudzie, zależnej od nieprzewidywalnej z góry siły decydującego bodźca, jaki daje pierwsze dzieło odnoszące niespodziewany sukces. Odwoływanie się do uniwersalnych potrzeb człowieka nie może wyjaśnić ani okresowych powrotów mody na okultyzm, ani niepowodzeń książek pierwszych innowatorów, ani entuzjazmu, z jakim witane są książki mierne, ale wydane w "dobrym momencie", ani krzywej Gaussa, obrazującej rozmiar podaży w ciągu całego cyklu. Model handlowy uwzględnia wszystkie te symptomy, za którymi kryją się w tym wypadku dwa różne zjawiska: danikenizm i danikenia. Danikenizm, zakorzeniony w tradycji okultystycznej, był wytworem myślicieli-majsterkowiczów, którzy proponowali metafizykę zgodną z gustami uprzednio istniejących środowisk wąskiej subkultury. Danikenia, dziecko społeczeństwa kupieckiego, była tworem marketingu, który potrafił dotrzeć do szerokich kręgów odbiorców. Teoria starożytnych astronautów jest więc z jednej strony metafizyką, skierowaną przez garstkę pasjonatów ku adeptom od dawna gotowym przyjąć ją z entuzjazmem; z drugiej zaś - towarem oferowanym ciekawości gapiów, skłonnych kupić każdą nowość, którą potrafią im zachwalić usłużni subiekci. Teoria starożytnych astronautów ma podwójną historię. Żadnego z jej aspektów nie daje się sprowadzić do jednej potężnej Przyczyny; jej przyczyny, podobnie jak wszystkie, które kierują biegiem wielkiej Historii, są rozliczne i małe, w tym sensie, że obcy jest im wymiar epicki.