Gazeta Wyborcza - 20/08/2007

 

Oto ojciec proszku Ixi

 

Z MIECZYSŁAWEM WILCZKIEM ROZMAWIA KRYSTYNA NASZKOWSKA

 

 

Jak pan, pierwszy prywaciarz PRL, został w 1988 roku ministrem przemysłu w rządzie Rakowskiego?

- Rakowski zaproponował to Jaruzelskiemu. Ten spytał Rakowskiego, czy wie, dlaczego ja przez całe życie byłem dyrektorem. A Rakowski mówi: - Wiem, powiedział mi, że zawsze chciał wysoko siedzieć, by mieć jak najmniej durniów nad sobą. A Jaruzelski wtedy ponoć powiedział: - To teraz będzie miał tylko dwóch.

I?

- Rakowski zaprosił mnie na rozmowę. Powiedział, że ma dla mnie propozycję nie do odrzucenia. Zgodziłem się natychmiast. Postawiłem tylko jeden warunek: że mnie będzie bronił przed KC i Biurem Politycznym, że ja tam nie będę chodził, że nie będę słuchał komentarzy, będę prowadził swoją politykę. Rakowski mi to obiecał i muszę powiedzieć, że wywiązał się z tego absolutnie. Za każdym razem, jak iskrzyło, to on szedł się tłumaczyć do Jaruzelskiego, a nie ja.

Ile miał pan lat, jak wstąpił pan do partii?

- 20. To był 1952 rok. Cztery lata wcześniej wstąpiłem do ZMP, jeszcze w technikum chemicznym.

Dlaczego komunizm?

- Bo byłem szczerze przekonany do zasad równości, które partia i ZMP głosiły. Bardzo szczerze. Wojna zburzyła moje życie, a władza powojenna to szybko naprawiała. Ja jestem z Bielska-Białej, z pogranicza. Ojciec skończył gimnazjum niemieckie, służył w armii austriackiej. Pamiętam, że jak Niemcy przyszli w 1939 roku, to go namawiali, żeby podpisał volkslistę. Odmówił, więc wyrzucono go z pracy, moją 16-letnią siostrę wywieźli na przymusowe roboty, starszego brata do obozu wzięli, już z niego nie wrócił. A ja zamiast do szkoły, bo w 1939 roku miałem siedem lat, poszedłem paść krowy u bauera. Tak, że w 1945 roku, jak przyszło wyzwolenie, to ono była dla mnie naprawdę wyzwoleniem. Poszedłem od razu do czwartej klasy, pobyłem w niej tylko pół roku, przeniosłem się do ósmej. W sumie do szkoły podstawowej chodziłem niecały rok. Potem poszedłem do gimnazjum, ale tam mi się nie podobało. Do gimnazjum chodzili młodzieńcy, którzy mieli po 20 lat, bo im wojna przerwała naukę. Niektórzy brali mnie na kolana, co mnie strasznie wkurzało. Wobec tego przeniosłem się do technikum chemicznego. I to okazało się moją ogromną pasją. Bardzo mi dobrze szło i jako tzw. przodownik nauki mogłem wybrać sobie dowolną uczelnię. Wybrałem Politechnikę Śląską, chemię oczywiście. Zaraz na II roku, po zdaniu egzaminu z chemii organicznej, zostałem asystentem.

Jako student został pan asystentem?

- Tak, bo ja byłem obkuty w tej chemii nieprawdopodobnie, więc zaproponowano mi asystenturę. I moi koledzy, z którymi zaczynałem studia, u mnie zaliczali ćwiczenia. W Gliwicach, gdzie studiowałem, była fabryka kosmetyków Viola, zatrudniała około 300 osób. A w 1956 roku, za Gomułki, przyszło "nowe" i ogłoszono w tej fabryce pierwszy konkurs na dyrektora. Ja pracowałem na uczelni, już byłem starszym asystentem, i koledzy zgłosili moją kandydaturę na dyrektora, nic mi o tym nie mówiąc. Taki dowcip mi chcieli zrobić.

Wygrał pan ten konkurs?

- Tak. I by z kolei zrobić kolegom kawał, przyjąłem tę posadę. Ale zatrzymałem pracę na uczelni. Po jakichś dwóch latach zorientowałem się, że brakuje mi podstaw ekonomiki, i skończyłem takie dwuletnie Studium Wyższe Ekonomiki Przemysłu. A potem skończyłem jeszcze prawo. Mówię o tym dlatego, że cały czas robiłem swego rodzaju karierę na uczelni. Jestem dumny, że skończyłem prawo na UJ i UW.

I jakiego stanowiska na tej uczelni pan się dochrapał?

- Byłem starszym asystentem. Chyba w 1958 roku przyszło na uczelnię zaproszenie do Oksfordu na praktykę dla asystentów. A ponieważ znałem angielski i niemiecki...

A skąd znał pan obce języki? To wówczas była rzadkość.

- Uczyłem się, żeby mieć dostęp do literatury fachowej. Nauczyłem się rosyjskiego i angielskiego w szkole, a niemieckiego sam. W Bielsku były silne wpływy niemieckie, mój ojciec mówił biegle w tym języku. Pojechałem więc do Oksfordu na sześć miesięcy. Wtedy w Polsce cała nasza katedra teoretycznej chemii organicznej pracowała nad takimi związkami z alifatycznej postaci. Chcieliśmy rozdzielić dwie substancje, które były identyczne, tylko różniły się trzema stopniami w temperaturze wrzenia. To było bardzo trudne. W Oksfordzie jeden profesor zapytał, nad czym pracuję w Polsce. Jak mu powiedziałem, to on mówi: "Wie pan co, niech pan weźmie asystenta, on panu przeprowadzi tę destylację molekularną". No i oczywiście ten asystent przywiózł mi oba związki rozdzielone. I wtedy się wściekłem, pomyślałem, że nie ma sensu się z nimi ścigać, bo to był dla nas wyścig w worku.

Nie kusiło pana, by tam zostać, skoro o tyle nas przerastali?

- Te pokusy przyszły potem, ale wracałem, bo mnie zawsze było dobrze w Polsce. Na każdym etapie życia.

A sprawy polityczne nie miały wpływu na pana postawę? Przecież po śmierci Stalina wyszły na jaw straszne rzeczy.

- Ja nie brałem tego do siebie. Poza tym 90 proc. czasu poświęcałem pracy, mojej pasji. Polityka nie miała wtedy dla mnie specjalnego znaczenia. Ale możliwe, że fakt, iż byłem członkiem partii, ułatwiał mi życie, pomagał mi w zdobywaniu kolejnych posad.

Nie oszukujmy się, na pewno panu pomagał.

- Uważam, że przeważały moje kwalifikacje. Ale wtedy, po powrocie z Oksfordu, doszedłem do wniosku, że nie będę się dalej zajmował chemią w sposób naukowy, bo jestem na przegranej pozycji. Zostałem dyrektorem technicznym jednej z fabryk Polleny w Warszawie, a potem dyrektorem zjednoczenia, który zarządzał 15 fabrykami. Byłem najmłodszym dyrektorem zjednoczenia w Polsce. Często zapraszano mnie za granicę na różne spotkania, bo byłem uznawany za specjalistę od detergentów. I jak miała być jakaś konferencja, to ja zgłaszałem propozycję referatu, potem dostawałem program tej konferencji, gdzie było wydrukowane, że ja mam wy-głosić referat, i z tym zgłaszałem się po paszport. W ten sposób to sobie załatwiałem. Pamiętam, że ilekroć wyjeżdżałem za granicę, tam mnie traktowali jako dyrektora wielkiego koncernu. W końcu produkowałem mydła toaletowe dla ponad 30 milionów osób, proszki do prania, kosmetyki. W ich oczach ja byłem wielką szyszką, nie mieli pojęcia, jak to wszystko u nas działa. Chociaż w tej dziedzinie, którą się zajmowałem, odnosiliśmy sukcesy. Polskie kosmetyki przez dłuższy czas były swego rodzaju walutą wymienną w obozie socjalistycznym.

To była pana zasługa?

- W każdym razie okres świetności Polleny przypada na okres moich rządów, na lata 1965--69. Dziś w Polsce potępia się wszystkich w czambuł, zapominając o warunkach, w jakich musieli pracować. Pamiętam, że mieliśmy np. dobre preparaty, których nie można było sprzedać, bo miały marne opakowanie. A nie mogliśmy tych marnych opakowań poprawić, bo trzeba było coś zaimportować, a na to nie było zgody. I żaden rachunek ekonomiczny, żadne tłumaczenie nie pomagało. Ale mieliśmy osiągnięcia, powstał wtedy wielki przemysł nawozowy czy przemysł samochodowy, pomijając jakość tych samochodów.

No, nie można pominąć jakości.

- Ale nie mieliśmy dostępu do technologii, a poza tym jak nie było żadnych samochodów, to każdy, który się turlał na kółkach, był dobry.

Co konkretnie było pana zasługą, kiedy kierował pan Polleną?

- Wprowadziliśmy program detergentowy w 1965 roku. Przedtem produkowaliśmy tylko mydło do prania i proszek do prania, który też był mieszaniną sody i mydła. Natomiast na świecie pojawiły się detergenty, czyli syntetyczne sztuczne związki o dużej sile piorącej. Pamiętam, jak w latach 60. nastała u nas epoka koszul nylonowych "non iron". I jak się je prało w mydle, to szarzały natychmiast albo wyglądały jak brudne. Bo ten brud się tylko równo rozkładał. Wtedy importowaliśmy rocznie około 100 tys. ton łoju amerykańskiego potrzebnego do produkcji mydła. Przygotowałem program udowadniający, że detergentowe proszki do prania są trzykrotnie mocniejsze w działaniu od mydła i rozwiązują szereg problemów. A do tego import surowców do tych proszków będzie kosztował o połowę mniej niż do tego mydła. I mieliśmy możliwość produkowania tych detergentów w kraju. Ale był taki przewodniczący Państwowej Komisji Cen, pan dyrektor czy prezes Juliusz Strumiński, i on miał o tym decydować. Ministrem chemii był wtedy Antoni Radliński. I on zabrał mnie do Strumińskiego. Przedstawiam się i mówię: - Wilczek jestem. A on: - Też pan sobie nazwisko wybrał, cha, cha, cha. Ja mówię: - Panie prezesie, gdybym wybierał, też bym wybrał sobie Strumiński, bo to ładne nazwisko, ale ja mam po tacie.

A Radliński mówi potem do mnie: - No to już masz pan przechlapane.

No i co, przekonał pan go?

- Skąd! Strumiński powiedział, że nie ma mowy.

Dlaczego nie mógł go pan przekonać?

- Ja podejrzewam, że ktoś z ówczesnej władzy był finansowo zainteresowany importem tego łoju. Bo wszyscy chcieli detergentów, pamiętam, jak ze Związku Radzieckiego jakaś delegacja przyjeżdżała w tej sprawie, rynek też się domagał, ale nasze centrale handlowe tak były przywiązane do importu tego łoju cholernego. I wszyscy mówili, że ten łój jest ostatnią transzą pożyczki amerykańskiej - bo myśmy dostali po wojnie pożyczkę amerykańską. Amerykanie zgodzili się w ramach pomocy sprzedać nam niektóre towary po niskich cenach. I na liście tych towarów objętych pomocą był m.in. łój. A ja dowiedziałem się przez przyjaciół w Ministerstwie Handlu Zagranicznego, że ostatnia transza pożyczki była pięć lat temu. Kiedyś byłem w Komisji Planowania na naradzie na temat detergentów i był tam niejaki Kutin, wiceminister handlu. I jak ja zacząłem tłumaczyć, że lepiej robić detergenty, niż sprowadzać łój, on powiedział, że ja wszystkich wprowadzam w błąd, że dyrektor Wilczek nie wie, że łój ten kupujemy w ramach pożyczki amerykańskiej. A ja na to, że to jego urzędnicy w błąd wprowadzają, bo od pięciu lat płacimy gotówką za każdy transport. On się zrobił blady, przerwali naradę. I tak skończył się import łoju, dostałem w 1965 roku zgodę na import surowca do detergentów.

Naszym dostawcą surowców do detergentów był koncern Shell. Często jeździłem do Londynu i zawsze przyjmował mnie dyrektor ich Centrum Badawczego dr Kerbner. Kiedyś odwoził mnie na lotnisko, poszliśmy na kawę. On mnie zaczął pytać o moją pracę nad związkami pachnącymi, bo tym się kiedyś zajmowałem. I opowiada, że ma pewien problem chemiczny z syntetycznymi alkoholami tłuszczowymi. Poradziłem, by spróbował jeszcze w inny sposób to rozwiązać. I na serwetce napisałem pewne wzory chemiczne. On tę serwetkę zabrał. Po roku pojechałem znowu do Londynu i mówią, że czeka na mnie dyrektor naczelny. Wszyscy jacyś tacy uroczyści i wręczają mi taki papier zafoliowany, a tam jest napisane, że to jest patent Shella, a twórcami patentu są dr Wilczek i dr Kerbner.

A kiedy pan zrobił doktorat?

- Nie zrobiłem, ale oni uznali, że tak lepiej brzmi.

I co pan z tym zrobił?

- Najpierw się przeraziłem. Pomyślałem, że jak w Polsce się dowiedzą, to uznają mnie za zdrajcę, który sprzedaje, wywozi na Zachód tajemnice gospodarcze. Ale byłem jednocześnie zdumiony rzetelnością tego Kerbnera. Przecież nikt by się o tym nigdy nie dowiedział, jaki był mój wkład.

I jak to się skończyło?

- Skończyło się tym, że otworzyłem sobie konto i potem jeździłem już na Zachód za własne pieniądze. Nigdy się nie przyznałem w Polsce do tego.

Ile pan za to dostał?

- Już nie pamiętam, ale dużo. Jak kończyłem w 1961 roku budowę domu w Stanisławowie, zabrakło mi pieniędzy na kupno drzwi i okien. To był duży dom i duże okna, a ja kredytów nie uznawałem. Na koncie za granicą zostało mi ostatnie 10 tys. funtów. To było wtedy dużo, bo na funta wchodziło 3,8 dolara. Pojechałem po te pieniądze i przywiozłem je do Polski w kieszeni. A jak celnik mnie spytał, ile mam dewiz przy sobie, to powiedziałem: "Jak panu powiem, że mam 10 tys. funtów szterlingów, to pan się będziesz śmiał". I on się rzeczywiście zaśmiał i mnie puścił.

A nie pytano pana, skąd pan wziął pieniądze na wykończenie domu?

- Nie. Ja miałem jeszcze 20 patentów polskich. Cały czas komuniści dawali mi spokój, bo oni mieli jakiś dziwny szacunek do wynalazców, do racjonalizatorów i nawet przepisy były łaskawe dla nas.

Najsłynniejszym pana patentem było opracowanie metody produkcji surowców do detergentów. Słynne Ixi 65. Dostał pan za ten patent ogromną sumę.

- Czy ja wiem, czy ogromną? Dostałem milion złotych.

To były wówczas ogromne pieniądze. Mówimy o połowie lat 60., wtedy przeciętna pensja wynosiła ok. 2 tys. zł, a dyrektor zjednoczenia dostawał 6-8 tys. Kto właściwie wycenił ten patent?

- Były sztywne metody wyceny zależne od efektów ekonomicznych. Wyliczono, że wprowadzenie Ixi dawało takie a takie oszczędności dewizowe. Stąd taka suma. Myśmy w Polsce chcieli produkować dobre kosmetyki, ale one musiały być tanie. Na Zachodzie krem kosztował np. 100 złotych, a nasz 2 złote, więc siłą rzeczy nie mógł być podobnej klasy. Podczas jednej z narad ze Strumińskim wprost go zapytałem, dlaczego musimy produkować takie tanie kremy. A on na to, że dlatego, by każda łódzka prządka mogła sobie je kupić. Najgorzej, że oni myśleli, że jakąś misję pełnią, że dobrze robią tym prządkom.

W Shellu mieli taką wewnętrzną cotygodniową informację ekonomiczno-techniczną. Kiedyś zobaczyłem ten biuletyn na biurku i przeczytałem w nim, że w Indonezji były sztormy i burze i będzie 20- czy 30-procentowy spadek produkcji oleju kokosowego, więc postanowili kupować zapasy. Powiedzieli, że chętnie będą mi te informacje przesyłać. Wprowadzili mnie tam na listę i wysyłali. I raz minister Radliński prosi mnie do siebie i mówi: "Panie dyrektorze, bez przerwy są z panem kłopoty, ciągle pan zadziera z jakimś ministrem albo z opiekunem z KC. Dlaczego przysyłają panu z Shella te informacje? Bezpieka każe bez przerwy to tłumaczyć, chodzą za panem, badają każdy pana wyjazd". A ja go spytałem, czy nie jest dobrze, że chociaż jeden z dyrektorów zjednoczenia jest zorientowany, co się dzieje na świecie w jego dziedzinie. I powiedziałem, że powinien mnie bronić, a nie namawiać do rezygnowania z tych informacji. A on: "Ale wie pan, pan jest młody człowiek, może to panu zaszkodzić". I taka była rozmowa. Wtedy doszedłem do wniosku, że dosyć tego wszystkiego. I swój ostatni patent, na produkcję kremu z jaj perlic, zabrałem dla siebie. Postanowiłem zostać prywatnym przedsiębiorcą, wtedy nazywało się takich ludzi rzemieślnikami. Plunąłem na tę posadę ku ogromnemu zaskoczeniu przede wszystkim mojej żony, moich wszystkich przyjaciół. To był rok 1969.

Kupiłem 16 hektarów ziemi w Stanisławowie, założyłem hodowlę 10 tysięcy sztuk perliczek, bo potrzebowałem dużo jaj, wybudowałem tam dom i Laboratorium Biochemiczne mgr inż. M. Wilczek. Pamiętam, jak kiedyś kierowca samochodu dostawczego dostał mandat, na którym było napisane "Laboratorium Biochemiczne im. Mieczysława Wilczka". Takie były czasy, że wszystko było czyjegoś imienia.

Co konkretnie wpłynęło na tę decyzję?

- Ja sobie uświadomiłem, że moje sukcesy jako dyrektora zbyt dużo mnie kosztują, zbyt wiele energii szło w gwizdek. U Shella organizowano co jakiś czas burzę mózgów dla personelu kierowniczego. Na przykład wymyślano, że wybuchła wojna w Europie, wobec tego są braki na rynku, a produkować trzeba, czyli trzeba czymś ten brakujący składnik zastąpić. W takich symulacjach ja byłem zawsze najlepszy, bo to była moja rzeczywistość. Ciągle czegoś brakowało i trzeba to było zastępować zamiennikiem.

Odszedł pan z posady w 1969. A rok 1968 w ogóle pana nie obszedł, nie wpłynął na pana poglądy?

- Oczywiście. Już wtedy zdawałem sobie sprawę, że to jest granda.

A co było grandą?

- Ten cały atak na Żydów. To była rozgrywka w partii między dwiema frakcjami, którą przeniesiono na rozgrywkę z Żydami. W latach 60. był taki wiceminister przemysłu chemicznego Taban, z zawodu elektryk, który rządził wszystkimi inwestycjami. Bez przerwy się z nim kłóciłem, bo wszystkie pieniądze szły na ciężką chemię, głównie na nawozy sztuczne. Ale w 1968 roku nagle okazało się, że on jest Żyd i ministrem być nie może. Nagle mu zarzucono, że jest elektrykiem. Było jakieś zebranie, na którym spytałem, jak to możliwe, że przedtem nikt nie wiedział, że on jest elektryk.

Po tym rozeszła się taka plotka, że ja też jestem Żydem, i jak odszedłem z Polleny, to mówiono, że mnie wyrzucono z tego powodu. Shell zaproponował mi wtedy pracę w Barcelonie, gdzie budowali nową fabrykę.

Nie wziął pan.

- Nie, bo mnie było w Polsce zawsze dobrze. Potrafiłem sobie zorganizować tak życie, że potem przez następnych 20 lat, jak prowadziłem prywatną inicjatywę, to też było dobrze, niczego mi nie brakowało.

Co pan robił z tym kremem z jaj perlic?

- Sprzedawałem głównie do Związku Radzieckiego. Pojechałem do Moskwy, żeby go sprzedać, a do słoiczka z kremem dołączyłem ulotkę po rosyjsku o cudownych właściwościach żółtek perlic. Poszedłem do szefa tamtejszego zjednoczenia w ministerstwie handlu, dałem mu tę ulotkę, on nawet tego nie przeczytał, tylko mówi: "U nas propagandy starczy". Wobec tego uznałem, że nie będę się wysilał, i jak wróciłem do Polski, to w Bielsku-Białej, tam gdzie produkowano ajerkoniak, kupiłem tłuszcz z żółtek kurzych. I to Rosjanom sprzedawałem, a nie krem z jaj perlic. A perlice zjedliśmy.

To było oszustwo.

- Wcale nie. Przecież nie chcieli ulotki, więc nigdzie nie było napisane, że ma być z jaj perlic, a nie kur domowych. Ale po roku działalności tego laboratorium chemicznego odebrano mi koncesję, bo to nie wypadało, żeby dawny dyrektor zjednoczenia był teraz prywatnym producentem. Ja na szczęście miałem jeszcze inne patenty, z których mogłem żyć. Wtedy zacząłem eksploatować mój patent o produkcji koncentratów paszowych z odpadów porzeźnianych.

Skąd się wziął ten pomysł?

- Chyba w 1975 roku w Nowym Dworze powstała góra kości zwierzęcych z rzeźni, 30 tys. ton się tam zmagazynowało. Bacutil za ich utylizację żądał ogromnych pieniędzy, a jednocześnie importowaliśmy mięsno-kostną mączkę z Zachodu, też za wielkie pieniądze. I ktoś w rządzie powiedział, że ja mam patent na przeróbkę takich rzeczy, i zaprosili mnie na naradę do Ministerstwa Gospodarki Materiałowej. Ministrem był Eugeniusz Szyr, który mnie znał jeszcze z Polleny. Ja się zgodziłem, ale postawiłem warunki: muszę wybudować fabrykę - jedną albo dwie - muszę mieć zezwolenie na zatrudnienie nie sześciu osób, ale więcej. Bo wtedy rzemieślnik mógł zatrudniać najwyżej sześciu pracowników. Szyr się długo zastanawiał, w końcu zadzwonił do Piotra Jaroszewicza. I dostałem zezwolenie. Chociaż potem miałem trochę kłopotów, bo cenę kto inny zatwierdzał, i pierwsza cena, jaką ustalili, pokrywała tylko połowę kosztów. Trzeba było wojować na nowo. Pamiętam, jak kupowałem drugą ciężarówkę, to żądali, żebym ją sam prowadził, bo prywaciarz nie może mieć kierowcy. Ale w końcu powstało osiem takich przetwórni.

Wszystkie były pana?

- Nie, moja była tylko jedna. Na pozostałe sprzedałem patenty po milionie za sztukę. Ostatnim, który przyszedł do mnie po patent, był taki burak, potem okazało się, że to Henryk Stokłosa. Nigdy nie zapłacił za patent i naukę, a wybudował gigantyczną fabrykę. Już wtedy miał 200 samochodów ciężarowych. No a dzisiaj jest potentatem na rynku utylizacji.

W tych czasach, jak pan był rzemieślnikiem, dał pan nagrodę prywatną Tadeuszowi Konwickiemu za wydaną w podziemiu "Małą apokalipsę". To miała być jakaś prowokacja wobec władzy?

- Nie, bo ja zobowiązałem Konwickiego, żeby o tym nikomu nie mówił. Ja też o tym nie mówiłem, dopiero jak się już wszystko w kraju przewaliło, ktoś, chyba Konwicki, to ujawnił. Dałem tę nagrodę w stanie wojennym, bo wiedziałem, że on ledwie przędzie, a ta książka była tak odważna. Miałem z tego ogromną satysfakcję, zwłaszcza gdy dowiedziałem się potem od Holoubka, że Konwicki to rozdał jeszcze bardziej potrzebującym od siebie. Zresztą to nie była dla mnie jakaś wielka suma.

A jaka to była suma?

- A nie powiem pani.

I nagle Rakowski chce, żeby pan wszedł do rządu.

- Rakowskiego poznałem w latach 70., kiedy w moim domu w Stanisławowie kwitło bujne życie towarzyskie. Hodowałem konie arabskie, a Daniel Olbrychski trzymał w moich stajniach swego bachmata. Z nim przyjeżdżało mnóstwo aktorek i aktorów, a żoną Rakowskiego była aktorka Elżbieta Kępińska. Cały rok był basen czynny, co miesiąc zabijałem jakieś cielę czy świnię. I Rakowski przyjeżdżał do mnie czasem z tą swoją żoną. I potem, w końcówce lat 80., jak został przewodniczącym Rady Społeczno-Gospodarczej przy Sejmie, to mnie zaprosił jako przedstawiciela polskiego przemysłu prywatnego na wiceprzewodniczącego. Mieliśmy przygotować ustawę o działalności gospodarczej.

Słynna ustawa Wilczka, która znosiła koncesje w 12 rodzajach działalności prywatnej i limit w zatrudnianiu. Naprawdę wierzył pan wtedy, że taka ustawa może być uchwalona przez komunistyczny Sejm?

- Rząd wtedy już był w ciężkim strachu, widać było, że nie bardzo wiedzą, co robić. A ja miałem za sobą argumenty, bo 200 zakładów bacutilowskich robiło mniej niż tych kilka prywatnych i państwo nie wydało na prywaciarzy ani złotówki. Pomagały mi studia prawnicze, wiedziałem, jak czytać, jak tworzyć dokumenty

Zgodzono się znieść limit zatrudnienia.

- To była wielka dyskusja. Jedni mówili, że prywatny zakład może zatrudniać do 100 osób, inni, że do 20. To ja ich spytałem, gdzie znajdzie się taki dureń, który by zatrudnił tysiąc osób, skoro nie będzie to konieczne. Potem ktoś tę dyskusję zrelacjonował na Biurze Politycznym i w końcu zgodzili się, by w ogóle w ustawie nie określać, ile osób wolno zatrudnić.

Przeforsował pan zasadę, że w dziedzinie działalności gospodarczej wszystko, co nie jest prawem zabronione, jest dozwolone.

- Chodziło o to, by wyrwać decyzje z rąk urzędników, którzy z wielu powodów czasem ukatrupiali rozpoczęcie działalności. Na podstawie tej ustawy w pierwszym roku - 1989 - powstało 2,5 mln przedsiębiorstw, a w następnym kolejny milion. To było coś nieprawdopodobnego. Nawet ja byłem zaskoczony.

Dlaczego pan się zgodził wejść do rządu Rakowskiego?

- Ja się wtedy trochę nudziłem, bo wciąż jeszcze nie było możliwości podjęcia działalności na taką skalę i w takiej dziedzinie, jaka by mi odpowiadała. Tymi śmierdzącymi rzeczami zajmowałem się nie z wyboru, tylko z konieczności, bo na to mi pozwolili. Miałem doskonałe rozeznanie gospodarki państwowej po 20 latach na stanowiskach kierowniczych w przemyśle, wiedziałem, co potrzeba państwowemu przemysłowi, by go uratować albo by go zlikwidować. Miałem też 20 lat praktyki z boksowaniem się z tą władzą jako prywatny przedsiębiorca.

Wierzył pan Rakowskiemu, że chce reformować gospodarkę?

- Tak, ale proszę pamiętać, że wówczas nikt, nawet "Solidarność", wcale nie chciał wprowadzania kapitalizmu. Oni wszyscy chcieli socjalizmu z ludzką twarzą. Jak ja im mówiłem, że taki socjalizm musi mieć zawsze gołą "d...", to się wszyscy uśmiechali niedowierzająco. Wtedy nie mówiono o prywatyzacji, tylko o akcjonariacie pracowniczym. Ja mówiłem: dobrze, zgadzam się na akcjonariat pracowniczy, bo potem te wszystkie fabryki sprzedam spod młotka, bo one zbankrutują, bo im niepotrzebny jest udział pracowników, tylko pieniądze. Ale w ogóle prywatyzacji nie zakładałem. Ja zakładałem, że powstaną nowe firmy, bo te stare są do luftu i nie ma co topić w nich pieniędzy.

Rakowski miał w rządzie tak mocną pozycję, by reformować gospodarkę?

- Było ryzyko, że mu się nie uda. Kiedyś Jaruzelski wprost powiedział: nie róbcie niczego, co by zdenerwowało Ruskich. To wciąż nie było takie proste, chociaż był już Gorbaczow. A poza tym nasze resorty siłowe były pod dużym wpływem towarzyszy rosyjskich, były gotowe na jakąś awanturę.

Jak wyglądały posiedzenia rządu? Czy był jakiś front liberalny i front antyliberalny?

- Rakowski twierdził, że się nie zna na gospodarce, i rzeczywiście się nie znał, więc tylko mnie wspierał. Ja miałem bardzo mocną pozycję w tym rządzie, a jak chciałem coś załatwić, to mogłem liczyć zawsze na dwóch ministrów - Andrzeja Wróblewskiego, ministra finansów, i Dominika Jastrzębskiego, ministra handlu zagranicznego. Po drugiej stronie ustawiłbym Floriana Siwickiego, ministra obrony narodowej, i Czesława Kiszczaka, ale oni rzadko przychodzili na posiedzenia.

Rozumiem, że Jaruzelskiego nie było na tych posiedzeniach.

- Nie.

Ale wszystkie decyzje musiały być potem z nim uzgadniane.

- Nie, nie wszystkie. Wiem, że Rakowski miał duży margines swobody. Wtedy wszyscy byliśmy związani bieżącymi wydarzeniami, bez przerwy były strajki. To właśnie z powodu strajków zimą 1988 roku poznałem Kaczyńskiego.

Którego?

- No właśnie, do dziś nie wiem, którego. Wtedy górnicy domagali się zmian w systemie pracy, bo pracowali na okrągło, w soboty, niedziele, święta. A jednocześnie mieliśmy mało górników, dowoziło się ich aż z Białegostoku. A wiele kopalń nadawało się do natychmiastowego zamknięcia, bo wydobycie węgla z nich w ogóle się nie opłacało. Wtedy przygotowałem propozycję zamknięcia 15 kopalń na Śląsku, plus wałbrzyskie, i przeniesienie wszystkich górników do pozostałych kopalń. To poprawiłoby ekonomikę, wydobycie nie spadłoby, a skończyłaby się praca w niedzielę. Czyli był to projekt, który wychodził naprzeciw tym podstawowym żądaniom górników. Zaprosiłem przedstawicieli strajkujących do siebie na rozmowy i przyszedł któryś z Kaczyńskich, Jacek Kuroń i przewodniczący związków zawodowych Moryc, taka menda straszna. I ja referuję, taki zadowolony, że przynajmniej jedną sprawę załatwię, i wyliczam: chcieliście, żeby nie pracowali w niedziele, święta, tak będzie. Zamkniemy kopalnię jedną czy drugą, a górnicy będą więcej zarabiać. I wtedy ten Kaczyński, nie wiem, który, mówi: "nie". Ja nie byłem przygotowany na odmowę. Pytam: "dlaczego nie?". A on, że nie, bo nie. To była zima, strach w oczach, bo węgla nie było, a ci sobie beztrosko odrzucają propozycję naprawy i wychodzą z pokoju.

Nie udało się też panu zamknięcie Stoczni Gdańskiej. Czemu podniósł pan rękę na kolebkę "Solidarności"?

- Bo ta stocznia do niczego się nie nadawała. Tam robili właściwie tylko kadłuby, a całą elektronikę kupowaliśmy od Norwegów. Ale pierwszym, który przyszedł z protestem, był radca ambasady radzieckiej. Pytał, kto im będzie statki robił. Powiedziałem, że to już ich zmartwienie. On mówi: to my wam nie damy ropy, a ja na to, że kupimy gdzieś indziej, wszyscy ropą handlują. Taka była rozmowa. Na końcu mówi: "Ale ta nazwa >>Lenina<< !", a ja: "Właśnie dlatego". Trzeba było ją zamknąć. Jakbym teraz miał wystawić rachunek, ile ta stocznia połknęła pieniędzy, to wszyscy by się za głowę złapali. Nic nie była warta. Teraz nadal chcą ją sprzedać, ale nie ma chętnych.

Po upadku rządu Rakowskiego w 1989 roku nie proponowano panu już wejścia do żadnego innego?

- Kiszczak mi proponował, nawet chciał połączyć trzy ministerstwa: handlu zagranicznego, handlu wewnętrznego i przemysłu. Ale odmówiłem, nie wierzyłem w żaden sukces jego rządu, był skazany na przegraną po tym, jak padł koncyliacyjny rząd Rakowskiego. Za to w 1989 roku postanowiłem zostać senatorem. Startowałem z okręgu siedleckiego, a moim przeciwnikiem był Gabriel Janowski. Za mną stały poważne osiągnięcia gospodarcze, za nim - tworzenie zawodowych związków rolniczych. Byłem pewien wygranej, a zwyciężył on. Odczułem to bardzo boleśnie, to była moja pierwsza w życiu przegrana.

Roman Kluska, prezentując niedawno swój słynny pakiet, powiedział, że tylko za czasów Wilczka nikt nie przeszkadzał przedsiębiorcom. Od tej pana ustawy chyba się trochę cofnęliśmy.

- Trochę? Bardzo! Znowu chce się wszystko regulować urzędowo. A ponieważ co drugi urzędnik jest drań, a co trzeci jest głupi, to jest coraz gorzej. Państwo powinno tylko pilnować, żeby była konkurencja, żeby nie było monopoli, żeby prawo było przestrzegane. A tymczasem państwo zawłaszcza gospodarkę. Mamy coraz więcej urzędników, którzy mają coraz większe prawa i którzy walczą z wolnymi przedsiębiorcami.

Tyle pan zrobił dla przedsiębiorców, tyle pan wie o prywatnym biznesie, to dlaczego w wolnej Polsce nie odniósł pan sukcesu? Chciał pan przejąć 16 proc. naszego przemysłu mięsnego, budował pan wielkie zakłady i niczego pan nie ma. Gdzie był błąd?

- Po pierwsze, chyba byłem już zmęczony. Po wyjściu z rządu miałem już 60 lat. A poza tym nie należało w okresie, kiedy była tak wysoka inflacja, budować firmy z tak małym udziałem własnym, zwłaszcza wobec nieżyczliwych banków. W dodatku moje zakłady nastawione były na handel ze Wschodem, a tam nastąpiło załamanie. Nie przewidziałem tego.







Andrzej Sadowski, ekspert z centrum im. Adama Smitha:

Ustawa Mieczysława Wilczka z grudnia 1988 roku była najkrótszym i najbardziej radykalnym aktem gospodarczym. Opierała się na jednej, fundamentalnej zasadzie, że wszystko, co nie jest zakazane, jest dozwolone. Tylko w czterech obszarach, m.in. wojskowości, wymagano licencji. Wilczek przekonał rząd, że nie powinno się ograniczać wolności w sektorze prywatnym. Dzięki tej ustawie w Polsce dokonała się nieprawdopodobna rewolucja kapitałowa. Na taki akt nie zdobyłby się żaden następny rząd. Wszystkie one coraz bardziej ograniczały wolność dla przedsiębiorców. Najpierw wprowadzono licencję na handel paliwami, potem dokładano systematycznie kolejne obszary gospodarki, które wymagały koncesji. Zlikwidowano lub bardzo ograniczono proste formy opodatkowania przedsiębiorców, dramatycznie podwyższono koszty pracy. Okazało się, że politycy szybko się zorientowali, jakie korzyści mogą odnieść z reglamentowania gospodarki. Dziś w porównaniu z ustawą Wilczka mamy systematyczne prześladowanie przedsiębiorców.