MARIA ZIÓŁKOWSKA

WYBITNI LUDZIE TEŻ LUDZIE

ich dziwactwa, kaprysy, nałogi i odchylenia

 

2004

 

(...)

 

PRZEŚLADOWANI CIĘŻKIMI CHOROBAMI

 

FIODOR DOSTOJEWSKI (1821-1881)

Od urodzenia był cholerykiem - drobny, chudy, wyblakły. Jego ojciec, Michał Dostojewski, lekarz wojskowy, wiecznie pijany łajdak, nie cierpiał tego chłopca, nazywał go wyskrobkiem, najbardziej niewydarzonym z sześciorga swoich niezbyt udanych dzieci. Dokuczał mu, upokarzał na każdym kroku, czym wpędził go w głębokie kompleksy. Przyszły znakomity pisarz odwzajemniał mu się z nawiązką: w powieści Bracia Karamazow stworzył na jego wzór postać starego Karamazowa, ohydnego zboczeńca.

Mały Fiodor Dostojewski miewał halucynacje i urojenia słuchowe. W przywidzeniach jawili mu się zmarli. Zabobonny lud rosyjski przekazywał taką mądrość, że "gdy ciało w grobie jęczy, podły bies duszę dręczy". Chłopiec znał tę prawdę, spokojnie więc czekał, aż widziadło tej udręczonej duszy zniknie z jego oczu. Często słyszał wrzaski w ciszy, nawoływania, których wcale nie było. W okresie dojrzewania stał się epileptykiem.

Epilepsja znana jest w językach słowiańskich jako padaczka, padlica, tłuczenie, niemoc św. Walentego, a także paduch, czyli kaduk. A kaduk to czart, bies, zły duch, licho...

W wierzeniach ludowych uważano tę chorobę za opętanie przez diabła.

Kiedy kaduk rzucał człowieka o ziemię i ciskał nim w drgawkach, nikt nie spieszył ulżyć choremu w cierpieniach. Nawet zamawiacze, którzy znali sposób unieszkodliwienia licha: związanie chorego powrozem z lipowego łyka - rzadko praktykowali ten zabieg. Bali się, że jakiś inny bies zemści się na litościwym "uzdrowicielu".

Fiodora Dostojewskiego najczęściej napadała padaczka na ulicy, albo - co za złośliwość losu! - w towarzystwie ludzi, których nie znosił nerwowo. Ataki nawiedzały go przeważnie co kilka tygodni, a w upalne dni nawet dwa razy w tygodniu. Opisał je, znane z własnego doświadczenia, ukazując cierpienia księcia Myszkina w Idiocie czy obłąkanego Kiryłowa w Biesach.

Z osobistych wyznań Dostojewskiego wiemy, że napady choroby poprzedzało u niego uczucie wielkiej radości, wprost euforii, niewysłowionej rozkoszy. "Człowiek za błogość tych kilku sekund - pisze ten epileptyk - oddałby dziesięć lat życia, albo nawet całe życie". Po chwili jęły potrząsać nim drgawki tak przykre, że krzyczał z bólu, mając pianę na ustach. Atak kończył się omdleniem, a po odzyskaniu przytomności gnębiły chorego niemal śmiertelny brak sił cielesnych i okrutna depresja. Chował się spiesznie w swoich czterech ścianach, posiniaczony, z porozbijaną głową; "czuł się sponiewierany przez los", miewał wybuchy głośnego płaczu. Długo nie pokazywał się między ludźmi, bo mu się wydawało, że wszyscy wytykają go palcami jako przeklętego. Gdy wreszcie wychodził z domu, przeważnie w szulerskich zamiarach hazardzisty, biegł ulicą chyłkiem, niby szczuty pies.

Kiedy wracała mu równowaga, spotykał się z kobietami lekkich obyczajów. W takich miejscach towarzyszył tymże kobietom, "kibicując" w ich orgiach seksualnych z innymi mężczyznami. Był masochistą - zadręczał się zazdrością o te nierządnice, cierpiał, a jednocześnie gorąco pragnął poniżania.

Biedny chory człowiek.

 

STANISŁAW WYSPIAŃSKI (1869-1907)

Był wcześniakiem. Przyszedł na świat o całe dwa miesiące przed właściwym terminem. Stwórca, który tak szczodrze obdarował go artystycznymi talentami, poskąpił mu zdrowia cielesnego. Dominującą cechą jego ustroju zarówno psychicznego, jak i fizycznego, była nadwrażliwość. Żył ciągle w stanie nerwowego podniecenia. Od niemowlęctwa skłonny był, nawet przy niewielkiej gorączce, do maligny. Jako dorosły człowiek miewał halucynacje. W liście do swego przyjaciela, Lucjana Rydla, zwierzał się, że w którymś z europejskich muzeów, oglądając znakomity obraz, doznał przedziwnego wrażenia: oto namalowane figury stały się w jego wyobraźni postaciami żywymi i... przemówiły do niego.

Był człowiekiem wielkiego temperamentu erotycznego, seksualnego. Gdy miał 22 lata, przebywając w Paryżu, pozwolił sobie na korzystanie z domów publicznych. W jednym z nich zaraził się najgroźniejszą chorobą weneryczną, kiłą, co zmieniło jego życie w ciągłe chorowanie. Początkowo leczył się w Paryżu, później w Krakowie... Chociaż skuteczne leczenie tej choroby było wówczas, nawet w świecie medycznym, nieznane, Wyspiański miał nadzieję wrócić do zdrowia, tym bardziej że przeżywał okresy remisji, czyli ustąpienia objawów choroby. Wtedy, pełen najlepszych myśli, starał się żyć jak normalny młody mężczyzna. Albo nic, albo bardzo mało wiedział o nawrotach i fazach kiły.

Związał się z Teofilą Pytkówną. Żył z nią w konkubinacie. Mieli troje dzieci. Po ośmiu latach współżycia, rad nierad, zalegalizował ten związek - w małżeński.

Posiadał silną wolę i żądzę artystycznego tworzenia. Zapamiętywał się w pracy, którą nazwał "oszukiwaniem śmierci i najwspanialszą zabawą". Jego arcydzieła dramatopisarskie, tworzone w wizjonerskim natchnieniu, te patriotyczne dzieła o epokowym znaczeniu, które wstrząsnęły psychiką uśpionego w niewoli społeczeństwa polskiego, powstawały kolejno w bardzo krótkich odstępach czasu. Krytycy dopatrywali się pewnych uchybień wśród doskonałości. Wyspiański, świadomy teraz swej choroby, spieszył się, tworzył nie zawsze wykończone sceny, jakby tylko kontury, szkice zamierzonych prac. Goniła go śmierć. Chciał jak najwięcej po sobie zostawić. Poświęcił się działalności plastycznej - malarstwo sztalugowe, portrety, kwiaty, pejzaże... Zajmował się sztuką dekoratorską, pracował jako inscenizator w krakowskim teatrze i jako kierownik graficzny "Życia", tygodnika poświęconego literaturze, i jako docent w Szkole Sztuk Pięknych, i jako radny miasta Krakowa...

Ale choroba okazała się silniejsza od jego zmagań o życie.

Powiększały się ranki na ciele, twardniały, wydzielały płyn surowiczy. Dopóki niemiecki badacz pierwotniaków i malarii, Fritz Schaudinn, nie odkrył w roku 1905 zarazków krętka bladego, powodujących kiłę, leczenie tej choroby polegało głównie na wcieraniu choremu rtęci w skórę. Były to zabiegi bardzo bolesne, a dawały mizerne wyniki. Ale, niestety, dalsze postępy w medycynie, stosowanie nowych środków leczniczych, też nie przyniosło choremu poprawy. Gorzej: Wyspiański musiał przejść operację kości nosowej, po czym miał trudności z mówieniem, z oddychaniem.

Czuł zbliżanie się śmierci. Zamartwiał się o los Teofili i dzieci. Latem 1906 roku, na kilkanaście miesięcy przed zgonem, kupił - z myślą o rodzinie - posiadłość, 30 mórg ziemi, ogród owocowy, mający ponad 70 drzew, okazały dom górujący nad okolicą. Nabytek mieścił się we wsi Węgrzyce, o siedem kilometrów od Krakowa.

Przeprowadzka z ulicy Krowoderskiej odbyła się z paradą: wytworny pojazd czterokonny, piękne meble... Przenosinami kierował nowy sąsiad węgrzycki, przystojny parobek, Wincenty Waśko, za którego Teofila wnet po śmierci sławnego męża chętnie się wydała!

Wyspiański słabł coraz bardziej. Wybrał się jeszcze - po raz ostatni - do Krakowa zobaczyć "swój teatr" na placu św. Ducha. Przyjechał własną karetą. Nie miał jednakże siły wejść do wnętrza gmachu i dostać się na pierwsze piętro, do gabinetu słynnego aktora, dyrektora tegoż teatru, Ludwika Solskiego. Wniesiono go tam.

Wkrótce przejażdżki, nawet krótkie, na wieś, stały się niemożliwe. Teraz chory używał jedynie inwalidzkiego wózka, popychanego ręcznie, dopóki jeszcze miał władzę w rękach. Poruszał się tylko po podwórzu.

Doszło niebawem do tego, że musiał pozostawać stale w łóżku. Ale nawet wtedy usiłował coś robić - rysować. Ponieważ palce mu ropiały i puchły dłonie, lekarze robili mu specjalne opatrunki z waty i bandaży, wzmacniając to deszczułkami, by umożliwić mu rysowanie. Nie na długo...

Jedyną opiekunką chorego była wówczas ciotka Joanna Stankiewiczowa, która - pogniewana dotąd śmiertelnie z Teofilą - wdarła się niemal przemocą do mieszkania swego ukochanego siostrzeńca i usługiwała mu do końca jego życia. Przygotowywała kleiki, podawała zmieloną szynkę, napoje. Teofila nie widziała potrzeby cackania się z mężem. Uważała, że jedynie kieliszek spirytusu z pieprzem może postawić nieszczęśnika na nogi. Sama zresztą "wzmacniała się tym lekiem" kilka razy dziennie. Nie miała czasu na "ceregiele", musiała doglądać gospodarstwa i dzieci.

Przyjaciele odwiedzali Wyspiańskiego rzadko. Wielu z nich nie dopuszczała do niego wiecznie zniecierpliwiona Teofila. Miała wstręt do inteligentów, artystów, "obiboków i darmozjadów". Mówili o tym w artystycznym gronie. Niektórzy zostawili pisane wspomnienia. Wyjaśniają sporo.

Na przykład młody malarz i scenograf, uwielbiający Wyspiańskiego Karol Frycz, tak opowiada Janowi Wiktorowi, słynnemu w przyszłości pisarzowi, o swoich odwiedzinach u schorowanego wieszcza:

"Nagle z trzaskiem otwierają się drzwi i w progu staje rozsierdzona żona z kułakami wspartymi na biodrach.

- Dokąd to będziecie zawracać mu głowę? - bodła każdego ślepiami. - Ma żonę, dzieci na utrzymaniu, to musi pracować, a nie rajcować po próżnicy. Łatwo jęzorem mleć, ale nikt z takiej mąki nie będzie jadł chleba.

O mało nie grzmotnęła miotłą, o mało nie chlusnęła pomyjami w gębę. Tylko wodziła ślepiami po obecnych i wyrzuciła nieproszonych gości".

Jeden tylko sławny już wtedy pisarz Władysław Reymont miał u niej szczególne względy, bo nie zadzierał nosa, interesował się jej gospodarstwem, chwalił wychów krów i kurcząt, a na domiar kiedyś dał jej wykrój na futrzane majtki, które doradził nosić w mroźne poranki przy udoju. O wizycie u Wyspiańskiego tak on pisze: "Leżał w łóżku obłożony korektami i książkami... Usiadł z trudem, wyglądał strasznie, podobny był do Piotrowina, miał twarz zapadłą, poczerniałą, wyschłą, prawą rękę w bandażach, a lewą władał tylko częściowo, głos obcy, niewyraźny, a tylko oczy były jeszcze dawne, oczy jasnoniebieskie, władcze, mądre...".

Wyspiański dużo myślał o swoim przedziwnym życiu, szczególnie gdy pozostawał sam. "Myślę i myślę - zwierzył się ciotce Joannie - czasem proszę Boga, żeby mi zamknął mózg przed tym nawałem myśli".

Marzył o wolnej ojczyźnie, często powtarzał fragment swego poematu:

O Boże, wielki Boże,

Ty nie znasz nas, Polaków,

Ty nie wiesz, czym być może

Straż polska u Twych znaków.

Zmarł 28 listopada 1907 roku - nie doczekał wymarzonej Niepodległości. Pochowany jest w krypcie zasłużonych Polaków w kościele Na Skałce.

 

 

Uwielbiający siebie

 

MARIA DĄBROWSKA (1889-1965)

"Skrzyżowanie jamnika z Piastem Kołodziejem" - tak określił ją któryś ze złośliwych kolegów po piórze. Przezwisko szybko upowszechniło się nie tylko w literackiej kawiarni na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, lecz także w środowisku całym i w wydawnictwach. Pani Maria odcięła się ripostą, że "jakaś szmata udająca literata" usiłuje ją obrazić. Ale naprawdę dotknięta była do żywego.

Niska, krzywonoga, o bardzo pospolitych rysach twarzy... Fryzurę nosiła a la woj z czasów Piasta: proste, płowe włosy z grzywką nad czołem, podstrzyżone dookoła głowy "pod donicę". Chorobliwe upodobanie we własnej osobie sprawiało, że - nieświadoma braków urody - czuła się kobietką fertyczną, ładną a "zgrabniutką"! - jak mówiła o tym wprost i chętnie powtarzała "zasłyszane o sobie opinie".

Podobno pewien jej znajomy, niejaki pan Ludosław Tomassi, urzędnik, rzekomo wspomina, że w roku 1924 widział ją, 35-letnią wówczas, całkiem nagą, pływającą w jeziorze: "śliczną, zgrabniutką".

Narcyzm pani Marii nie mijał wraz z młodością, lecz przeciwnie - im była starsza, tym bardziej uwielbiała swoją postać. Utwierdzali ją w takim zachwycie, jak sama pisze, czterej partnerzy: mąż i trzej kochankowie.

Pierwszy, ślubny małżonek, działacz niepodległościowy Marian Dąbrowski, zwany był przez nią Mirkiem. Pisze ona euforycznie: "Mirek bardzo mnie kocha. Jest wzruszający w swej miłości, dzisiaj po tylu latach mówi mi rzeczy, które powtarzam sobie potem sto razy w upojeniu, sama sobie nie wierząc".

Drugim mężczyzną, który wtulił się w pościel łożnicy Dąbrowskich, był kochający panią Marię malarz Henryk Szczygliński. "... zaczął mnie bałamucić i uwodzić w sposób tak powabny i kuszący, że z nim w końcu o świecie Bożym zapomniałam".

Trzeci i czwarty wielbiciele to Stanisław Stempowski i Jerzy Czop. W czerwcu 1930 roku pani Maria pisze: "Kocha się we mnie dwu najpiękniejszych z urody ludzi w Polsce". Stanisław Stempowski, starszy od niej o 37 lat, żonaty, ojciec trzech synów, rzuca rodzinę i zamieszkuje na stałe z ukochaną. Stachno "stał się wielką moją miłością, najwierniejszym i najoddańszym towarzyszem mego życia". Lekarz Jerzy Czop najbardziej zawrócił w głowie pani Marii. Jerzy "... był młodym człowiekiem tak wyjątkowej od stóp do głów urody, że nikogo podobnie pięknego nigdy w życiu ani przedtem, ani potem nie spotkałam". Starszy pan Stempowski udawał, iż nie wie, co ona z tym zachwycającym ją pięknisiem wyprawia, tylko niekiedy "dąsał się" na Maryjkę.

W lipcu 1939 roku, a więc dama już 50-letnia, nie tyle, jak to mówią, "warta grzechu", co "czcigodna", pisze o sobie: "... wyglądam świetnie i tak młodo, że sama głupieję na swój widok". A w 13 lat później cieszy się sobą: "W poniedziałek skończyłam 63 lata, trudno mi w to uwierzyć, nie czuję się nawet na 40 i wciąż nie wyglądam też na moje lata. (...) Wciąż jestem jeszcze zgrabna".

Dąbrowska przejawiała narcyzm nie tylko w uwielbieniu swego ciała, lecz także w niebotycznym podziwie dla własnej twórczości. Narcyzm nie jest u pisarzy zjawiskiem rzadkim, raczej nawet chyba nagminnym, ale autorka Nocy i dni nie znała granic wychwalania swojego talentu. Była bezsprzecznie wielką pisarką, ale, udając arcyskromną, potrafiła porównywać się z wyjątkowymi powieściopisarzami świata. W licznych spotkaniach z czytelnikami głosiła swoją chwałę.

Znakomity krytyk, sprawiedliwie oceniający zalety i ułomności jej pisarstwa, a także znający każdą jej wypowiedź publiczną, Wiesław Paweł Szymański, podaje, że w roku 1938 podczas spotkania autorskiego na prowincji Dąbrowska wyznała: "... mówiłam (...) o cieniu wielkiego geniusza narodu polskiego Mickiewiczu, i jego niespełnionym marzeniu, by jego księgi zbłądziły pod strzechy, i o tym, że to właśnie spotyka tak skromnego i małego pisarza, jak ja". Zaiste, niesłychana to skromność!

 

OSKAR WILDE (1856-1900)

Lady Jane Frances Wilde, czyli pani Janina Franciszka Wilde, matka Oskara, była nimfomanką mającą chorobliwie silny pociąg płciowy do kobiet. Piękna, marzycielska, pisująca wiersze, egzaltowana, otaczała się "świeżo rozwiniętymi dziewczętami". Despotyczni rodzice wydali ją bardzo wcześnie za mąż w przekonaniu, że małżeństwo wyleczy córkę z dziwnych fanaberii. William Wilde, ojciec Oskara, znany w Dublinie okulista, był mężczyzną potężnej budowy, rubaszny, i, jak sam o sobie mówił, "brzydki niby grzech śmiertelny".

Kiedy pani Jane Wilde spodziewała się dziecka, pragnęła, aby to była dziewczynka, oczywiście piękna dziewczynka. Ale Bozia chciała inaczej: przyszedł na świat chłopczyk, i to kubek w kubek podobny do taty. Dano mu imię po ojcu: William. Kiedy pani Janina była znów przy nadziei, godzinami przesiadywała przed lustrem, zachwycona sobą i ufająca w możliwości tzw. zapatrzenia, które by zapewniło urodzenie pięknej, jak ona, dziewczynki. Atoli znów urodził się chłopiec. Jednakże tym razem piękny, wykapana mama. Pani Jane Frances obdarzyła go aż czterema imionami, a wśród nich trzema nader dziwnymi: Oskar, Fingal, O'Flahertie, Wills.

Oskar był brunatnowłosym cherubinkiem o dużych szarych oczach, pięknie wykrojonych ustach, o porcelanowej cerze... Mama ubierała go jak dziewczynkę, mówiła o nim "she", "ona". Doktor Wilde uważał to za dziwactwo kapryśnej żony, bał się, że jej narcyzm może okazać się dziedziczny.

No, i okazał się... Oskar już od dziecka był zachwycony sobą. Nauczony przez matkę, że jest wyjątkowo urodziwy i powinien budzić podziw otoczenia, stał się ogromnie zarozumiały.

Dziesięcioletni Oskar, wysłany do sławnej szkoły w Enneskillen, wystrojony niemal teatralnie, od razu wzbudził szczególne zainteresowanie kolegów. Był z tego niezmiernie zadowolony. Ale koledzy naśmiewali się z jego wielkiego, kunsztownego krawata, z połyskliwych spodni, jak również z tego, że w szkolnym cylinderku, noszonym przez chłopców jedynie od święta, on paradował na co dzień. Drwili z niego, ale potajemnie, bo ten puppet (kukiełka) miał w sobie coś, co trzymało ich na dystans. Nie lubili go serdecznie, podczas gdy jego starszy brat Willy, często brudny i nieużywający chustki do nosa, był po prostu uwielbiany przez kolegów.

Później, w Oxfordzie, także nikt za Oskarem nie przepadał, bo trzymał się daleko od studentów. Jako 18-letni piękniś był wyniosły, czekał, aż okażą mu szczególne względy. A tymczasem oni, synowie lordów, arystokracji wysokiej klasy, poza nauką zajmowali się polowaniem, wyścigami konnymi (wielu z nich miało własne konie), pijatyką, karciarstwem... Oskar był zbyt dumny, by ujawnić swoje skromne, a po śmierci ojca bardzo skromne, środki materialne. Wynajął dwa małe pokoiki w domu przy Salisbury Street w dzielnicy ubogiej cyganerii literackiej i nikogo do siebie nie wpuszczał. Często kosztem niejadania śniadań i kolacji kupował sobie eleganckie ubranie, dobrze skrojone według najnowszej mody. Pragnął uchodzić za pięknego bogacza, budzić podziw.

Zakochany w sobie bezgranicznie, kupił ogromne trzyskrzydłowe lustro i ustawicznie oglądał swoją postać. Ze skrupulatnością dociekliwego aktora studiował uśmiechy, spojrzenia łaskawe lub gniewne, sposób poruszania się, ukłony... I z lubością praktykował tę sztukę roztaczania swych powabów na ulicy, w kawiarni, na wykładach. Każdy przychylny objaw zainteresowania jego osobą sprawiał mu organiczną przyjemność.

 

 

WSTRĘT DO KOBIET

 

EMANUEL KANT (1724-1804)

Należał do osobników erotycznie obojętnych, nie przejawiał żadnego popędu płciowego. Potrzeby ciała ograniczały się u niego do zaspokajania czynności fizjologicznych - poza seksem. To zaburzenie w sferze jego życia sprawiło, że nie czuł pociągu do kobiet, a nawet stał się zdecydowanym ich wrogiem - były dla niego wręcz... obrzydliwe...

I całe jego szczęście! Bo gdyby lubił kobietki, lub jeszcze gorzej - przepadał za nimi - doświadczyłby na pewno wielu nader dokuczliwych zawodów. Przede wszystkim z powodu braku urody. Był mały (157 cm wzrostu), drobniuchny, miał infantylną twarzyczkę ze spiczastym nosem, zapadniętą klatkę piersiową, kręgosłup w sztywnym gorsecie korekcyjnym... Jeszcze na dodatek miał fatalną dykcję. Kobiety, zapewne w większości, wyżej cenią sobie w życiu siłę męskich muskułów i przystojny wygląd, niż siłę rozumu (choćby nawet "czystego rozumu"). Gdy mowa o dykcji, nie sposób pominąć starego polskiego przysłowia: "Kot niełowny, chłop niemowny, zawsze głodny". Biedny Emanuel, wielki filozof, na szczęście nigdy nie uderzał w zaloty.

Kant nie tylko nie znosił kobiet, ale nawet "nie trawił" w swoim pobliżu "okobieconych", żonatych mężczyzn! Jego wierny służący, Lampe, bardzo zręcznie ukrywał przed swoim zdziwaczałym panem własny ożenek. Bywał u żony jedynie "z doskoku". Kiedy przypadkiem Kant trafił na trop "haniebnego oszustwa", zrobił słudze piekielną awanturę i zażądał bezwarunkowego, natychmiastowego "zerwania z babą". Lampe, któremu widocznie na posadzie u fijołowatego filozofa bardzo zależało, przysiągł na wszelkie świętości, że będzie żył w pełnym celibacie. Aliści ukradkiem, kiedy Kant wychodził na codzienny spacer wieczorny, "sprośny sługus" wypuszczał się do swojej prawowitej połowicy. Na domiar, gdy biedaczka przedwcześnie odeszła z tego świata, Lampe ożenił się ponownie - z jej przyjaciółką. No, tej zdrady, w dodatku, jak ocenił, świętokradztwa, Kant nie mógł zdzierżyć - przepędził Lampego na tzw. zbity łeb, wymyślając mu od "plugawych łajdaków". Lampe ośmielił się - po raz pierwszy i ostatni - odpysknąć pryncypałowi, nazywając go w odwet "starym szkrabem", a wyraz "szkrab" oznacza wykrzywiony, zeschły trep, niezdatny do niczego.

Kant, rozmawiając kiedyś w swoim męskim (bo nie miewał przecie babskiego) towarzystwie, wyznał, iż pozostaje w celibacie między innymi z tej przyczyny, że "wykonywanie ruchów kopulacyjnych jest śmieszne i niegodne filozofa".

 

FRYDERYK WILHELM NIETZSCHE (1844-1900)

Wśród licznych stworzonych przez siebie aforyzmów skombinował dwa szczególnie złośliwe, dotyczące kobiet oraz instytucji małżeństwa: "Kiedy idziesz do kobiety, nie zapomnij bicza" i "Żonaty filozof to postać komediowa".

Czy rzeczywiście był zajadłym wrogiem płci pięknej? Chyba tak, ale nie od urodzenia. Mizoginia opanowała go później, gdy mijał czterdziestkę.

Natura obdarzyła go niebywałym temperamentem seksualnym. W burzliwym okresie dojrzewania - jak przyznaje - miewał erotyczne sny tak dotkliwie działające na organizm, że krzyczał z rozkoszy, z "bolesnego żaru". O swoich orgazmicznych doznaniach napisał wiersz zaczynający się od słów: "Z dreszczem słyszałem w czasie północy / wycie niosące bóle rozkoszy". Analizując swoje doświadczenia, doszedł do samowiedzy, że "stopień i rodzaj płciowości człowieka dociera aż do najwyższych szczytów jego ducha".

Uwielbiał kobiece ciało. Pragnął je mieć na własność, delektować się nim do woli, chciał być mężem, mężczyzną żonatym, uprawnionym do nieskrępowanego korzystania z wdzięków żony.

Trzy razy w życiu, w pewnych odstępach czasu, oświadczył się upragnionym kobietom. I zawsze trafiał kulą w płot. Po raz pierwszy, mając 20 lat, jako student pierwszego roku filologii klasycznej na uniwersytecie w Bonn, oświadczył się siostrze przyjaciela, Pawła Deussena. Niestety - dostał kosza. Panna była piękna, bujna, piersiasta. A on? Niepozorny, cherlawy, z wielkimi - przy mizernym wyglądzie - wąsami. Złośliwi mówili o nim widerlicher Kerl - "paskudnik", "brzydal"...

Był początkującym poetą. Ale młody inteligent, pisujący wiersze, nie jest niczym szczególnym. Bardziej znany był wśród kolegów z tego, że cierpi na reumatyzm, nerwice, migreny i - jak mówiono szeptem - podczas lata 1867 roku zaraził się nieuleczalną chorobą, syfilisem, która to choroba może doprowadzić go do wczesnej śmierci. Ale czego to ludzie nie opowiadają! Zwłaszcza o człowieku nieprzeciętnie zdolnym, o wybitnej jednostce...

W kwietniu 1876 roku Nietzsche, jeszcze pełen werwy i najlepszych nadziei na przyszłość, choć wiecznie chorujący młody profesor, wyjechał na kilka dni dla odpoczynku nad Jezioro Genewskie. Tu poznał uroczą turystkę, Matyldę Trampedach. Panna Matylda miała 21 lat i narzeczonego, dyrygenta Hugona von Sengera. Nietzsche nie wiedział, co łączy narzeczonych. Wobec mężczyzn Matylda zachowywała się bardzo swobodnie, poufale, przeto nieśmiały filozof wziął to za prawdziwe zaloty. Z miejsca, na gorąco, postanowił poprosić ją o rękę. Ale ponieważ musiał co rychlej wracać na wykłady i na domiar zabrakło mu odwagi, by paść przed panną na kolana, wystosował do niej piękny list z oświadczynami i dał go... Sengerowi z prośbą o przekazanie Matyldzie. Następnie wyjechał z błogą nadzieją, ba! z przekonaniem, że ukochana przyjmie jego oświadczyny z otwartym sercem. Tymczasem panna Trampedach odpisała niefortunnemu epuzerowi słowami pełnymi nie miłości, lecz miłosierdzia. Wtedy on na to tak odpowiedział: "Jest Pani na tyle wspaniałomyślna, by mi wybaczyć, wyczuwam to po łagodności Pani listu, na jaką naprawdę nie zasłużyłem".

Przechorował rekuzę. Męska duma nie pozwalała mu na nowe próby zdobywania żony. Przez sześć lat trzymał się twardo z dala od kobiet, ale, jak sam powiedział, "popęd płciowy, najsilniejszy w człowieku", kazał mu upokorzyć się wobec wymogów natury.

Po raz trzeci w życiu, jakoby niepomny doznanych afrontów, znów zapragnął się ożenić.

Po załamaniu psychicznym, zmuszony w roku 1879 do opuszczenia uniwersyteckiej katedry, błąkał się po świecie osamotniony. Był w Szwajcarii, we Włoszech... Najchętniej przebywał właśnie we Włoszech, gdzie klimat sprzyjał jego delikatnemu zdrowiu. Mieszkał w Genui, Nicei, Wenecji, Turynie, Rzymie. Tęskniąc do życia rodzinnego, rozglądał się za kobietą, która byłaby miła jego zmysłom. Marzyła mu się piękna, inteligentna, dobra.

Znalazł wreszcie, jak mu się zdawało, upragniony ideał. Ale miał straszliwego pecha!

Lou (Ludwika) Salome była córką starego generała, Gustawa von Salome, Francuza, protestanta, zawieruszonego na rosyjskim dworze. Ljola, jak ją pieszczotliwie nazywano, była rozpustnicą i masochistką. Jej biograf, Peters, pisze, że jako nieletnie dziewczątko przeżywała miłosne igraszki z własnym tatusiem, kazirodcą. Bardzo lubiła, gdy wąsaty generał "bił ją po gołej pupie i ze łzami w oczach błagała go, by ją dalej karał". W miłosnych orgiach konkurowała ze swoją matką i "żyła z nią na wojennej stopie". Gdy stary lubieżnik oddał grzeszną duszę Bogu, licząca niespełna 18 lat Ljola ruszyła z Petersburga w świat. Wyjechawszy do Szwajcarii, wdała się w romans z 43-letnim, ponoć charyzmatycznym, pastorem Justynem Gillotem. Podczas pieszczot "siedziała na jego łonie, gdzie szybko omdlewała".

Nietzsche poznał ją w roku 1882 w Rzymie. Była wówczas przyjaciółką niebieskiego ptaka, niejakiego Pawła Ree, biseksualisty. Ree zgrywał się na filozofa, żył na koszt rodziny. Lou, Ree i Nietzsche przypadli sobie do gustu. Prowadzili długie rozmowy filozoficzne i poetyckie, w których Nietzsche przewyższający ich intelektem, a z natury żelazny despota, miał rolę nauczyciela, Lou zaś pokornej uczennicy. Ale nie tylko! Łączyła ich menage a troi, czyli pożycie małżeńskie we troje...

Nietzsche, niezadowolony z takiego układu, a śmiertelnie zakochany, zapragnął posiadać Lou wyłącznie dla siebie, zawrzeć z nią legalny związek małżeński. Napisał o tym do matki i Elżbiety, siostry, bardzo religijnej, skromnej starej panny, wychwalając wszystkie możliwe zalety Lou. "Albo mój syn poślubi tę dziewczynę, albo zwariuje i zastrzeli się" - powiedziała zatrwożona matka, pani Franciszka. Zapraszane przez niego, namawiane, aby wyrwały się z Naumburga i przybyły do słonecznej Italii, gdzie poznają osobiście uroczą Lou - przyjechały.

Lou zrobiła na paniach Nietzsche jak najgorsze wrażenie. Popisywała się swobodą graniczącą z bezwstydem, wygłaszała poglądy nie do przyjęcia dla przyzwoitych kobiet. Elżbieta zapałała gorącą nienawiścią do tej "łajdaczki" i rozpoczęła intrygi. Nietzsche, prostolinijny, a w danych okolicznościach niezrozumiale naiwny, brał postępowanie siostry za staropanieńskie fochy i myślał, że wszystko dobrze się ułoży. Postanowił oświadczyć się ukochanej.

Pewnego pogodnego dnia wybrali się, całe towarzystwo, do małego miasteczka Orta w północnych Włoszech, nad malowniczym jeziorem o takiej samej nazwie - Orta. Na wysokim zalesionym wzgórzu, sławnym wzgórzu Św. Franciszka, noszącym miano Monte Sacro, Nietzsche upolował chwilę odosobnienia i przystąpił do oświadczyn.

Najpierw były pieszczoty. Nietzsche wyznał: "przeżyłem najbardziej zachwycający sen mego życia". Ale po upojnej chwili doznał strasznej przykrości: jego oświadczyny zostały odrzucone! Lou powiedziała, że małżeństwo jako prawny, stały związek z jednym mężczyzną absolutnie jej nie interesuje. A na temat przygody w lesie św. Franciszka napisała potem w pamiętniku: "Nie przypominam sobie już, czy całowałam Nietzschego na Monte Sacro".

Nietzsche poczuł się jeszcze raz wzgardzony przez kobietę, wyszydzony. We wściekłym gniewie wykrzyczał swawolnej Lou to wszystko, co podszeptywała mu Elżbieta, i to, na co nagle otworzył oczy. Obie panie Nietzsche, zadowolone z takiego obrotu sprawy, zabrały Fryderyka z sobą do Naumburga. Rozjuszeni kochankowie wymieniali obelżywe listy, pełne wzajemnych potwarzy. Fryderyk miewał ataki melancholii tak dotkliwej, że rozmyślał o samobójstwie. Pisał: "... jeśli w jakimś napadzie pewnego dnia odbiorę sobie życie, nie będzie specjalnie czego żałować". Jednakże nie popełnił samobójstwa. W innym miejscu notatnika wyznaje: "Doszedłem do tego (jak sądzę) rozsądnego poglądu na sytuację, wziąwszy - z rozpaczy - ogromną dawkę opium. Zamiast stracić dzięki niemu rozum, wreszcie go chyba odzyskałem".

Znienawidził kobiety, poczuł do nich potworną odrazę - do wszystkich kobiet, nie wyłączając matki i siostry. Wygląda to na objaw psychopatycznych odczuć, jakich na ogół nie wywołują przecież rozczarowania pojedyncze, zawody nie tak znów częste w tym wypadku. Kobiety to fałszywe bestie, które - według niego - zawsze mają coś haniebnego do ukrycia. Maskują się wobec mężczyzn! - mawiał z pasją. Przeciętny mężczyzna, z natury dobroduszny i naiwny, to dureń pozwalający się wykorzystywać - im bardziej zakochany, tym gorszy idiota. A filozof? - hahaha! - "Żonaty filozof to postać komediowa".

Doznawał napadów wściekłości. Dręczyły go erotyczne koszmary senne i halucynacje. W licznych omamach widywał kobiety - przeważnie obnażone od pępka w dół, oślizgłe ropuchy, narzucające mu się ze swym obleśnym cielskiem...

Popadł w szał.

Latem 1889 roku matka i siostra odwiozły go do ekskluzywnego zakładu dla obłąkanych w Naumburgu.

Zmarł w roku 1900.

 

ARTUR SCHOPENHAUER (1788-1860)

Miał powodzenie u kobiet, choć ich organicznie nie znosił. "Te obrzydliwe stwory - mawiał - są wprawdzie konieczne dla utrzymania gatunku ludzkiego, ale o ile znośniejszy byłby świat, gdyby ich nie było". I dziwił się, że "istnieją jeszcze wyznawcy idiotycznego zwyczaju zawierania małżeństw". "Ożenić się, to jest pozbawić się połowy swoich praw i podwoić w zamian swoje obowiązki".

Odrazę do kobiet poczuł już w wieku chłopięcym, gdy jego matka, Joanna Schopenhauer, urodzona w Gdańsku, autorka powieści obyczajowych, żona Henryka, gdańskiego bankiera, uprawiała z mężem przedziwne perwersyjne praktyki seksualne, które, podglądane, budziły w chłopcu najwyższe obrzydzenie. Psychiatrzy są zdania, że Schopenhauer miał wrodzoną mizoginię, chorobę polegającą na wstręcie do płci żeńskiej.

Z kobietami spotykał się Schopenhauer tylko w razie ostatecznej konieczności w celu rozładowania męskich potrzeb seksualnych. Zawsze przy bardzo intensywnym wysiłku umysłowym bywał szczególnie podminowany i na gwałt potrzebował cielesnej styczności z kobietą. Gdy w latach 1814-1818 przebywał w Dreźnie, ciężko pracował nad ostatnimi partiami rozprawy Wola jako główny element w świecie. I w związku z tym przeżył fatalne wydarzenie.

Wynajmował mieszkanie sublokatorskie u pewnej wścibskiej gospodyni, która nader chętnie podglądała filozofa-dziwaka i nieraz usiłowała dostać się do jego pokoju. Ale on, piekielnie skryty, kontaktował się z nią tylko przez ledwo uchylone drzwi. Krytycznego dnia umówił się z prostytutką w wiadomym celu i czekał na nią przy otwartym oknie. A mieszkał zawsze na parterze w obawie przed pożarem oraz dla dyskretnego wpuszczania i wyrzucania tzw. "dam". Tegoż dnia drzwi, zapewne niedokładnie zamknięte, otworzyły się same i stanęła w nich gospodyni. Zanim Schopenhauer zrobił kilka kroków od okna, przy którym czyhał na umówioną osobę, do owych uchylonych drzwi, gospodyni, skorzystawszy z wyjątkowej sposobności, znalazła się w środku w pokoju i już rozglądała się ciekawie wokół. Rozgniewany Schopenhauer rozkazującym tonem zażądał od niej natychmiastowego opuszczenia pokoju. Ta usiłowała zamówić się pod jakimś pozorem i próbowała usiąść w fotelu. Wzburzony do ostateczności filozof, by ją wypchnąć, rozpoczął z nią bójkę. Silny 29-letni mężczyzna łatwo dał sobie z nią radę.

Orzeczenie lekarskie stwierdziło u gospodyni liczne potłuczenia i rzekome trwałe nadwerężenie ręki. Tak opisana jejmość wniosła sprawę do sądu, przedstawiając świadków tego skandalu: stojącą za oknem zamówioną prostytutkę oraz gromadę gapiów. Po przewlekłym procesie sąd skazał Schopenhauera za znęcanie się nad nieszczęsną powódką na koszty jej kuracji i alimenty na niebagatelną sumę 300 talarów oraz na dożywotnią rentę w wysokości 60 talarów rocznie. Toteż nic dziwnego, że wściekły nazywał poszkodowaną alte Hure (stara k...) i podobno jeszcze gorzej. Był załamany. Płacić tej ... do końca życia? A jednak płacił. Płacił przez całe 20 lat, aż miłosierny Pan Bóg zlitował się nad nieszczęśnikiem i "powołał babę do swojej chwały".

 

 

KOCHAJĄCY INACZEJ

 

OSKAR WILDE (1856-1900)

Talent literacki - lekkość i dowcip satyrycznych, aforystycznych, a przy tym nieprzyzwoitych utworów - sprawił, że Wilde stał się bardzo poczytny, sławny i bogaty.

Zwłaszcza po opublikowaniu w roku 1891 nieobyczajnego romansu The picture of Dorian Gray (Portret Doriana Graya), książki stanowiącej, jak oceniano, "wzór do naśladowania dla młodych ludzi, pozbawionych zasad moralnych".

Już zapomniał o ubogim pokoiku, wynajętym w zniszczonej kamienicy przy Salisbury Street. Teraz mieszkał przy pysznej Tite Street, w swoim piętrowym domu, urządzonym nieco dziwacznie i drażniąco, ale kosztownie. Wszystko w nim - meble, obrazy, porcelana - zdumiewało przepychem. Salon smoking-room, wymalowany w podniecających barwach złota i czerwieni, służył Oskarowi nie tylko do pykania z fajki i czytania poezji. Pan domu przyjmował gości - młodych chłopców, przeważnie niezamożnych pederastów. Nie liczył się ani z żoną Konstancją, ani z nieletnimi synami Cyrylem i Vyvyanem.

Prowadził życie wolne i swawolne. Wstawał około południa, wypijał filiżankę serwatki, jako odtrutkę na kaca, potem filiżankę czekolady, po czym bez pośpiechu zabierał się do porannej toalety. Mył zęby, używając kryształowych szklaneczek, kąpał się w łazience, której ściany zdobiły płaskorzeźby z onyksu, wycierał się w delikatne holenderskie ręczniki, skropione perfumami o zapachu fiołków. Na koniec wkładał jedwabny szlafrok japoński i oddawał się, jak sam to określił, "wielkiej arystokratycznej sztuce próżnowania". Szczęśliwy, nazywał siebie królem życia. Nie przypuszczał, że wkrótce jego wykwintny dom (nawiasem mówiąc, piekielnie zadłużony) zostanie zlicytowany, a on sam znajdzie się w ponurej, śmierdzącej celi więziennej, gdzie tylko raz na dobę opróżniał będzie swój kubeł z ekskrementami i po użyciu tego naczynia pucował je do połysku... To była cena za owo "królestwo życia".

Ale tymczasem...

Miał wielu kochanków - przelotnych. Dopiero jako 37-letni mężczyzna zakochał się bezgranicznie w studencie Oxfordu, lordzie Alfredzie Douglasie. Oblubieniec Bosie, bo tak go pieszczotliwie Oskar nazywał, miał fiołkowe oczy, złociste włoski - istny cherubinek. Był trzecim synem markiza Queensberry, człowieka o surowych obyczajach. Ojciec kochał Alfreda, widział w nim wybitnego naukowca.

Bosie bynajmniej nie był niewiniątkiem. Przeciwnie: miał charakter prostytutki. Przymilał się do Oskara, wyłudzał od niego pieniądze. Stał się jego niezmiernie kosztownym utrzymankiem. Oskar podróżował ze swoim "najdroższym chłopczykiem" do Paryża, Wenecji, Rzymu, Algieru... Bosie, zrazu skromny, zrobił się wymagający, kapryśny. I niedyskretny. Pewnego razu w Hotelu Savoy w Londynie urządził Oskarowi awanturę. Oskar wszedł do restauracji bocznym wejściem i w kącie czekał na kochanka. Ten, przybywszy, krzyknął: "Zabraniam ci wchodzić chyłkiem! Żądam kategorycznie, byś wchodził reprezentacyjnym wejściem! Tak, aby wszyscy widzieli, że oto idzie sławny Oskar Wilde ze swoim najmilszym faworytem". Wielce obrażony, wyszedł. Oskar napisał do niego list:

"Mój najdroższy chłopcze, nie mogę żyć bez ciebie. Jesteś mi tak drogi, tak cudowny. Myślę o tobie po całych dniach, brak mi twojego wdzięku, twojej młodości, olśniewającej szermierki twego dowcipu, delikatnej finezji twego geniuszu... Twe rozkoszne życie idzie zawsze razem z moim... Co za szczęście, że jest ktoś na świecie, kogo można kochać!".

Bosie wrócił. Padli sobie w ramiona. Zamienili pierścionki - zostali narzeczonymi.

Markiz Queensberry dowiedział się niebawem, że Alfred pod wpływem tego "burzyciela moralności" rzucił studia, rozpił się i pogrążył w rozpustę. Ojcowski obowiązek nakazywał mu wyrwać syna ze szponów homoseksualizmu. Przeprowadził z Wilde'em kategoryczną rozmowę. Grożąc mu doniesieniem do sądu o deprawacji młodzieży, przypomniał o surowych paragrafach angielskiego kodeksu karnego, ustanowionych przeciw homoseksualizmowi. Wilde wydrwił markiza. Zrozpaczony ojciec, przekonany, że spełnia obywatelski obowiązek, pospieszył zaraz do Metropolitan Police, czyli Stołecznej Policji.

W dwa dni później Oskar Wilde został wezwany na przesłuchanie. Przyjechał swoją piękną karetą, z lokajem w liberii. Był buńczuczny, dowcipny. Słuchając o zarzucanych mu "czynach wysokiej nieprzyzwoitości", bronił się aforyzmami, paradoksami. Ale gdy nakazano mu, żeby nie wyjeżdżał z miasta i był w każdej chwili do dyspozycji komendanta posterunku, zrozumiał, że to nie żarty. Jego przyjaciele radzili mu uciekać do Francji, lecz ujął się honorem. Sądził, iż w najgorszym wypadku wykupi się kaucją.

Po niewielu dniach, podczas spotkania Wilde'a z inspektorem Scotland Yardu, zidentyfikowano jego personalia (tutaj, zawsze skłonny do udawania młodszego niż jest, usiłował uszczknąć sobie bodaj jeden rok), po czym odwieziono go do więzienia. Tu poddano delikwenta osobistej rewizji i zamknięto w celi.

Bosie Douglas od razu zorganizował najlepszych adwokatów. Próbował uwolnić Oskara za kaucją. Daremnie.

Wszystkowiedzący dziennikarze roznieśli wiadomość o aresztowaniu Wilde'a. Pierwszego dnia rozprawy sądowej, w sobotę 6 kwietnia 1895 roku o godzinie ósmej rano, zebrał się tłum chętnych do wejścia na salę. Odźwierny, który miał zmysł do interesów, wpuszczał ludzi dyskretnie za opłatą. Sędzia odczytał materiał oskarżenia, po czym przystąpiono do przesłuchania świadków.

Proces toczył się z przerwami kilkanaście dni.

Po pierwszej rozprawie 6 kwietnia odbyła się druga w dniu 11 tegoż miesiąca, w czwartek, potem trzecia 26 kwietnia, w piątek, i ostatnia 29 kwietnia, w poniedziałek.

Główny oskarżyciel, zaznajomiony nie tylko z pornograficzną twórczością literacką Oskara Wilde'a, ale również z wieloma jego publicznymi wypowiedziami i prywatnymi listami do kochanków, zadawał drastyczne pytania. Na przykład spytał, co to znaczy "miłość, która nie śmie wyjawić swej nazwy". Wtedy Wilde odpowiedział: "Miłość, która nie śmie wyjawić swej nazwy, rozumie się w naszym wieku, bo wiek nasz nie może czy nie chce jej pojąć, jest to uczucie głębokie starszego mężczyzny do młodszego (...) uczucie, które jest podstawą filozofii Platońskiej, niezrozumiałe w naszych czasach, niezrozumiałe do tego stopnia, że oto stoję przed sądem. To jest piękne uczucie, wzniosłe, najszlachetniejsze i nie ma w nim nic przeciwnego naturze. (...) Świat nie rozumie tego, ściąga niesławę i stawia pod pręgierzem niewinnych".

Gdy ogłoszono werdykt przysięgłych, okazało się, że padły trzy głosy za uniewinnieniem. Brak jednomyślności spowodował odłożenie sprawy do 20 maja. Tymczasem Wilde został zwolniony za kaucją.

Mimo namów otoczenia, by uciekał z Anglii, zjawił się w sądzie w wyznaczonym terminie.

Tym razem rada przysięgłych była jednomyślna: winien. Sędzia mówił między innymi: "Nie ma wątpliwości, że wy, Wilde, byliście zarazą zepsucia najobrzydliwszego gatunku. Przez swój zawód i stanowisko rozporządzaliście szatańskimi środkami. Mimo że jest to najprzykrzejsza sprawa, jaką dotychczas prowadziłem, jestem niemal szczęśliwy, iż moją ręką zostanie odcięty ten jadowity pień od zdrowego pnia naszej moralności".

Wyrokiem sądu Jej Królewskiej Mości królowej Wiktorii skazano Oskara Wilde'a na dwa lata ciężkiego więzienia.

Przywieziono go do więzienia Wandsworth zakrytą szczelnie karetą. Najpierw ogolono mu głowę, potem wepchnięto do wymurowanej kadzi, pełnej wody z dodatkiem odkażającego płynu. Przypomniał sobie zapewne swoją luksusową łazienkę. Kazano mu włożyć drelichowe ubranie, używane już przez jakiegoś skazańca, cuchnące potem. Pod eskortą strażników wszedł do mrocznej celi. Z ulgą stwierdził, że jest sam. Wyciągnął się na betonowej podłodze, skąpo wymoszczonej słomą. On - esteta, elegant w jedwabiach i aksamitach na puchowej pościeli, "król życia"... Zapłakał w duchu, może nie tylko w duchu... Codziennie budzono go o świcie i pędzono do ciężkich robót, z których szorowanie kloak należało do najlżejszych, choć najobrzydliwszych. Na obiad otrzymywał najczęściej wodziankę z kukurydzianej mąki lub rzadki, słony kapuśniak, od czego dostawał rozwolnienia. Chory, wycieńczony, nie miał siły pracować. Karano go za lenistwo, znęcano się nad nim, zamykano w ciemności...

Konstancja po usilnych staraniach wyjednała widzenie się z mężem. Powiadomiła go, że dom przy Tite Street został zlikwidowany, ona zaś z synami przeprowadziła się do krewnych, zmieniła nazwisko Cyrylowi i Wiwianowi, gdyż nazwisko "Wilde" stało się przezwiskiem określającym zboczeńca i łajdaka. Skompromitowane nazwisko Wilde zmieniła na cieszące się dobrą sławą nazwisko Holland.

W dniu 13 listopada 1895 roku przeniesiono Oskara Wilde'a z więzienia Wandsworth do więzienia Reading Gaol. Tu traktowano go niby wielkiego zbrodniarza - bito, przezywano obelżywie, morzono głodem, zamykano w wilgotnym lochu... Modlił się do św. Wawrzyńca męczennika o śmierć lub cudowne przetrwanie.

Wyszedł na wolność 19 maja 1897 roku.

Napisał wstrząsający poemat o życiu w tym odosobnieniu, zatytułowany Ballad of Reading Gaol (Ballada o więzieniu w Reading). Autor posłużył się sygnaturą "C.33", co w więzieniu było znakiem rozpoznawczym, znaczącym "Cela 33".

Krytycy uznali Balladą za arcydzieło literatury angielskiej. Dopiero po siódmym wydaniu w czerwcu 1899 roku odkryli, że autorem jest Oskar Wilde, obywatel, który w recepcjach hotelowych podawał się za Sebastiana Melmotha.

Wilde podróżował, trwonił pieniądze, zawsze pijany. Brał zaliczki, nie troszcząc się spełnieniem umów. Brnął w długi. Na stałe zamieszkał w Paryżu, w biednym hotelu przy rue des Beaux-Arts.

Douglas odstąpił od niego. Po śmierci swego ojca, markiza Queensberry, który zostawił mu część spadku w wysokości 15 000 funtów, Alfred żył według zasady "hulaj dusza, piekła nie ma". Szalał w Paryżu. Zmieniał wille, pełno go było w najlepszych hotelach i restauracjach, miał lokajów, kamerdynerów, założył stajnię wyścigową w Chantilly... Jakoś nie mógł znaleźć czasu na spotkania ze "spierniczałym Wilde'em". A ten pragnął zbliżenia ze swoim "cudownym chłopczykiem" i nie pragnął jednocześnie. Powiedział kiedyś, że "nie śmie spojrzeć w twarz swojej duszy".

Z Konstancją nie pogodził się Oskar nigdy. Zmarła, gdy on włóczył się po Włoszech. Synów nie znał, nie przyznawali się do niego.

Oskar Wilde zmarł 30 listopada 1900 roku wskutek owrzodzenia mózgu. Przeżył 44 lata. Pochowano go na cmentarzu Pere-Lachaise w Paryżu. Na pogrzeb przybył Douglas, gdy trumna była już zamknięta. Spiesząc się dokądś, nie wytrwał do końca żałobnej ceremonii.

Na grobie Oskara Wilde'a stoi posąg pięknego anioła o jego rysach, wielkiego grzesznika.

 

 

Imponujący oryginalnością

 

OSKAR WILDE (1856-1900)

Oto wysoki, mający 6 stóp i 5 cali wzrostu (około 196 cm), długowłosy młodzieniec o gładkim dziewczęcym liczku, kołyszący biodrami, lekko uśmiechnięty w szarych oczach. Ubierał się w aksamitny spencerek, we flanelową koszulę z wykładanym kołnierzem, nosił fantazyjny krawat-kokardę, do tego krótkie spodenki z lśniącej satyny i jedwabne pończoszki... Miękki beret i płytkie pantofle z dużymi klamrami srebrnymi dopełniały garderoby. Jako emblemat nasz Oskarek wpinał sobie w klapę, lub trzymał w ręce, rozwinięty słonecznik. Szybko stał się oryginalnym widowiskiem. I o to mu właśnie chodziło - chciał być kimś niezwykle niepokojącym.

Koledzy z uniwersytetu w Oxfordzie uważali go za wariata, nazywali błazenkiem (błazenek - prawie 2 m wysokości!). Karykaturzyści rysowali jego postać w gazetach. Stał się bardzo popularny. Przy jego kawiarnianym stoliku gromadzili się początkujący literaci, młodzi aktorzy. On, urodzony mistrz paradoksu, głosem pieszczotliwym i nieco znudzonym wygłaszał swoje filozoficzne wykłady o estetyzmie, kierunku oceniania dzieł sztuki bez względu na ich wartość społeczną. Zdobył wyznawców. Trafił na salony arystokracji, chociaż głównie bawiono się jego aforyzmami i nim samym - jako nader oryginalnym klaunem.

W określonych godzinach wychodził na spacer i łakomie łowił szepty przechodniów na swój oczywiście temat. Był szczęśliwy.

Przy tym wszystkim odznaczał się niezwykłą pracowitością. Bardzo dużo pisał do miesięcznika "The Women's World" ("Świat Kobiety"). Wydawał tu artykuły, aforystyczne bajki i nowelki, by zarabiać na życie i na stroje. Często wracał wieczorem do swoich ubogich pokoików przy Salisbury Street wygłodniały i marzący o poczęstunku w cudzych domach.

Pod koniec studiów, w roku 1879, napisał piękny poemat pt. Rawenna i otrzymał za niego nagrodę uniwersytecką. Odczytał swoje dzieło w teatrze oksfordzkim. Odczytał je z talentem zdolnego aktora, modulując odpowiednio głos, operując wymowną gestykulacją i mimiką. Oklaskom tudzież zachwytom nie było końca.

Nagrodę szybko przetrwonił na rzeczy, które miały świadczyć o jego bogactwie. Czynił pozory młodzieńca o wiele majętniejszego niż był w istocie. Brał piękny otwarty powóz spacerowy (wynajmowany na godziny) i paradował w Hyde Parku z miną człowieka chorego na splin.

Dla zaskoczenia swego kawiarnianego towarzystwa, które podejrzewało go o homoseksualizm, ożenił się w maju 1884 roku z Konstancją Lloyd, córką nieco wcześniej zmarłego adwokata z Dublina, królewskiego radcy. Na ślub, który odbył się w kościele św. Jakuba w Londynie, zaprosił dziennikarzy, by zrobili mu reklamę. Sam napisał, pod pseudonimem, zachwycając się uroczystością i panną młodą: "Jest piękna, biała i smukła jak lilia i jej oczy zdają się tańczyć, a jej śmiech drga i faluje jak muzyka". Przesadził w opisie jej urody. Konstancja była niepozorna, skromna, nieśmiała. Raczej słuszna jest opinia, że "jeszcze trochę brakowało, aby była ładna" pani Konstancja Wilde. Po niespełna dwóch latach Oskar miał z nią synów: Cyryla i Vyvyana. Pozował zrazu na wzorowego męża i ojca, aliści niebawem wyszło szydło z worka: kochał się w swoich męskich ulubieńcach.

30 listopada 1900 roku w Paryżu, dotknięty skrajną biedą, Oskar Wilde w wieku 44 lat umarł z przyczyny owrzodzenia mózgu.

 

 

Pracoholicy

 

GABRIELA ZAPOLSKA (1857-1921)

Wielu psychologów utrzymuje, że pracoholikiem trzeba się urodzić, tak jak na przykład skąpcem czy rozrzutnikiem, że taką właściwość ma się we krwi, wrodzoną. Ale nie zawsze. Bywa przecież, i to nierzadko, pracoholizm nabyty, jak alkoholizm czy też choćby choroba władzy.

Jeszcze jako panna Gabriela Korwin-Piotrowska, pensjonarka, w instytucie naukowo-wychowawczym Sacre Coeur we Lwowie uchodziła za skończonego lenia. I tylko dzięki fenomenalnej pamięci oraz piekielnemu sprytowi wywiązywała się ze szkolnych obowiązków. Niesubordynowana i krnąbrna, lekceważyła wszystko i myślała o niebieskich migdałach. Była przy tym niezmiernie humorzasta, nawet histeryczna, co jej zresztą pozostało do końca życia.

Po latach powiedziała, że człowiek nigdy nie wie, kiedy w głowie ukształtuje mu się szósta klepka, klepka nadmiernej... pracowitości.

W maniakalną pracowitość popadła Gabriela dopiero w 1878 roku mając 21 lat, gdy została żoną porucznika gwardii cesarskiej rosyjskiej (bo to było podczas zaborów, gdy wolna Polska nie istniała). Porucznik ów, Konstanty Śnieżko-Błocki, stacjonował w Warszawie. Poślubiła go, ale już po kilku miesiącach pożycia małżonkowie się rozeszli. Pan porucznik był łowcą posagów, hulaką, łajdakiem i... "organicznie nie lubił piszących kobiet". A pani Gabriela, gdy spróbowała trudnej rozkoszy literackiego tworzenia, nie mogła już przestać zmagać się ze słowem. Pragnęła być jak pani George Sand, która imponowała jej zarówno umiejętnością pisania, jak i ekstrawaganckim sposobem życia. Chciała pani Śnieżko-Błocka naśladować panią Sand również w pracowitości. Ta niezmordowana pisarka francuska siedziała przy biurku dzień w dzień po wiele godzin, a kiedy skończyła jedną powieść, już tego samego dnia zaczynała pisać nową.

Poza pisarstwem Gabriela pragnęła także zostać aktorką, i to wielką aktorką. Zgłosiła się do teatrzyku przy Towarzystwie Dobroczynności na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie.

Dyrektor tego teatru Marian Gawalewicz (1852-1910), pisarz, publicysta i reżyser, przyjął ją bez zastrzeżeń, bo "wpadła mu w oko". Czy pani Śnieżko-Błocka ma zdolności aktorskie, nie myślał. Tylko zastrzegł, że w tym teatrze trzeba pracować, pracować, pracować...

Nie zlękła się bynajmniej. Pracowała rzetelnie, ucząc się ról potrzebnych aktualnie i takich, które mogą się przydać w przyszłości. Przyjęła pseudonim "Zapolska". Była w pracy wprost niestrudzona. Podczas przerw w próbach scenicznych załatwiała korespondencję, wysyłała mnóstwo listów, "żeby się wygadać ze znajomymi", robiła notatki do powstających powieści albo obmyślała fragmenty utworów.

Po zerwaniu z Gawalewiczem, nie tylko dyrektorem, ale i kochankiem, oraz po śmierci ich córeczki - Zapolska opuściła Warszawę.

Przechodziła z teatru do teatru, przeważnie z wędrownego do wędrownego. Grała nawet w najgorszych warunkach. I zawsze pisała... Aczkolwiek już wydawano jej sztuki i powieści, żyła w niedostatku, szastała bowiem pieniędzmi, rozpożyczała na wieczne oddanie.

Przeżyła ciężkie załamanie nerwowe, usiłowała nawet odebrać sobie życie. Jesienią 1889 roku wyjechała do Paryża. Tu wykazała zdumiewającą obrotność i pracowitość. Występowała w bulwarowych kabarecikach. Uczyła się intensywnie języka francuskiego, bo, jak sama powiedziała, jej francuski, poznany dzięki guwernantce w rodzinnych Kiwercach i na pensji we Lwowie, "mało przypominał mowę Francuzów". Uczyła się także w prywatnym studium aktorskim sztuki scenicznej. Dla zarobku i rozgłosu wysyłała regularnie korespondencje do Warszawy na temat teatru, literatury. Tłumaczyła na język polski pikantne nowele Guy de Maupassanta (1850-1893), z którym serdecznie się zaprzyjaźniła.

Po zdaniu egzaminów dostała się do Theatre Libre, którego założycielem był Andre Antoine (1858-1943), współtwórca i główny przedstawiciel naturalizmu w teatrze, aktor i reżyser niezmiernie wymagający, a także krytyk teatralny. - Sprostała zadaniu.

Przy tym wszystkim wciąż pisała, tworzyła...

Wróciła do Polski w maju 1895 roku z poważnym dorobkiem literackim, w wieku 38 lat. Znana już była jako autorka powieści, które przedtem drukowały "Kurier Warszawski", "Kurier Poranny" i inne czasopisma. Jedni doceniali jej twórczość, inni, zgorszeni skandalizującą treścią jej powieści i sztuk, jadowicie z niej szydzili. Niezmiernie wrażliwa na krytykę, popadła w głęboką nerwicę. Pomimo wszystko pisała uparcie dalej.

W roku 1901, po czterech latach związku, poślubiła swego drugiego małżonka, młodszego od niej o dziewięć lat, artystę malarza Stanisława Janowskiego, późniejszego ułana Legionów Józefa Piłsudskiego.

Tenże Stanisław Janowski w swoim pamiętniku o pisarstwie żony podaje: "... zasiadała do pisania z rzeczą zupełnie w mózgu skonstruowaną, pisanie zaś było tylko mechanicznym przeniesieniem na papier tego, co było już obmyślone i gotowe. Tym się tłumaczy, że w ciągu jednego wieczora powstawał pod jej piórem jeden akt sztuki, nigdy niekreślony i niepoprawiany".

Pisała przeważnie w łóżku, niekiedy dniem i nocą. Każdego, kto jej przeszkadzał w pracy, uważała za wroga. Przed gośćmi ukrywała się w ubikacji udając, że jej nie ma w domu. Kiedyś, gdy mieszkała w Krakowie, odwiedził ją aktor Ludwik Solski (1855-1954). Schowała się do tego właśnie dyskretnego pomieszczenia. Solski domyślił się prawdy i powiedział do służącej: "Pani wyszła? Nie szkodzi, poczekam, aż przyjdzie. Ale chciałbym skorzystać z...". Zapolska wówczas wybiegła. Oboje obrócili to w żart.

Od przepracowania zapadła na liczne choroby - istotne i urojone. 24 lutego 1900 roku przeżyła, jak twierdzi, dwudniowy letarg!

W roku 1913 Zapolska pisze: "Zdaje mi się, że jestem już stara, że przekroczyłam wiek określony dla odczuwania miłosnych wrażeń. Dziś pozostała mi jedynie mania, jedynie chęć: praca. To mój cel. Piszę dnie całe". A w innym miejscu wyznaje: "Ja nikomu nic nie zawdzięczam, tylko sama sobie i własnej pracy".

Tworzyła do ostatnich dni. Schorowana, nieopuszczająca łóżka, na pół oślepła, dyktowała sekretarce nowe utwory.

Zmarła 17 grudnia 1921 roku o godzinie czwartej nad ranem. Pochowana została na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie.

 

 

Ulegali halucynacjom

 

ELIZA ORZESZKOWA (1841-1910)

Niezmiernie egzaltowana, kochliwa, a zdecydowanie przy tym nieładna, wszelkie objawy sympatii, nawet kurtuazyjne, nieszczere, okazywane jej przez mężczyznę, wyolbrzymiała sobie do granic wielkiej miłości. Z tego powodu często popadała w stan rozkojarzenia wyobraźni. Kilka razy w życiu doznała poważnych upokorzeń, wskutek których z czasem nabawiła się kompleksów kobiety odrzuconej, porzuconej.

Urojenia halucynacji przeżyła po raz pierwszy, gdy miała 55 lat, w okresie ciężkiej depresji po śmierci drugiego męża, Stanisława Nahorskiego. Chociaż był to blagier pozujący na mecenasa, doradcę sądowego, półanalfabeta, to jednak miał dobre serce i potrafił okazać się naprawdę opiekuńczy. Pani Eliza przywykła do niego przez 20 lat współżycia w konkubinacie i 2 lata w zalegalizowanym związku małżeńskim. Kiedy zaś umarł nagle, nie mogła dojść do psychicznej równowagi. Czuła wciąż jego obecność, słyszała jego głos, pamiętała chwilami zapach kwiatów, jakie przyniósł jej kiedyś na przeprosiny, gdy pozwolił sobie na miłosną przygodę z inną kobietą. Omamy słuchu i powonienia nawiedzały panią Elizę najczęściej o zmierzchu. Nie zapalając lampy, osnuwała się kłębami dymu z papierosów i pragnęła, aby złudzenia trwały jak najdłużej. Znany w Grodnie, gdzie mieszkała, neurolog i psycholog, doktor Zamkowski, wyleczył ją wówczas metodą perswazji.

Zawsze głodna kochania, po zgonie Nahorskiego przeżyła jeszcze trzy miłości. Pierwszym z trzech "oblubieńców", platonicznych tym razem, był młodszy od pani Elizy o całe 25 lat przystojny oficer, stacjonujący w Grodnie, Franciszek Godlewski. Drugim był Tadeusz Garbowski, uroczy trzydziestolatek, donżuan, który zaproponował pani Elizie współpracę literacką, mianowicie wspólne napisanie powieści Ad astra (nawiasem mówiąc, powieść tę napisała sama). Obaj ci mężczyźni nie byli zdolni zakochać się w starszej, schorowanej i brzydkiej kobiecie.

Ponownie odepchnięta i wzgardzona, wyjechała pani Eliza latem 1908 roku, dwa lata przed śmiercią, na zdrowotny odpoczynek do Florianowa, majątku Bochwiców, gdzie jego właściciele, oprócz gospodarowania na roli, zajmowali się jeszcze prowadzeniem co roku letniego pensjonatu. I tu popadła w ostatnią, tym razem już całkiem maniakalną miłość, która doprowadziła ją do powtarzających się napadów halucynacji.

Pan Tadeusz Bochwic, 45-letni (o 22 lata młodszy od Elizy Orzeszkowej), wysoki, przystojny, z pięknym staropolskim wąsem i melancholijnym spojrzeniem szarych oczu, z miejsca podbił serce niziuchnej, przygarbionej, bardzo pomarszczonej, chrypiącej na domiar od ciągłego palenia papierosów, 67-letniej kobieciny.

Po kilku dniach pobytu w przemiłym Florianowie pani Eliza napisała do pana Tadeusza list... miłosny! Podłożyła mu tę korespondencję cichaczem na biurku. Odbiorca listu czytał w najwyższym zdumieniu: "Zabawne to, że mogąc mówić piszę: ale cóż? Każdy ma swoją naturę. Moja taka, że gdzie idzie o rzeczy bliskie, osobiste, serdeczne, słowa mi na ustach drżą i konają (...) W pierwszym dniu po przybyciu, po chwilowej rozmowie na ganku, odchodząc do ogrodu, pomyślałam: jakie smutne oczy! (...) zdawało mi się, że trafnie odgaduję (...) Ma Pan na dnie duszy głęboki pokład smutku i tęsknoty, może nawet kiedy niekiedy zniechęcenia do życia, do życia, jako to Pan raz, o czym innym mówiąc, określił: «bez odrobiny szczęścia» To najpewniej w połączeniu z odgadniętą również uczuciowością i subtelną wrażliwością Pana sprawiło mi szczególną dla Pana sympatię. (...) Idzie o to, że jesteśmy spokrewnieni węzłem palącym i świętym cierpienia, i wiedząc o tym, nigdy już obcymi sobie zostać nie powinniśmy. Chętnie oddam to, co mi życia pozostaje, aby na drogą mi głowę Pana sprowadzić promień radości. Ale - cóż mogę? (...) Pragnę sprzymierzyć się z Panem przeciw tym strunom naszych harf wewnętrznych...".

Pan Bochwic znalazł się w niemałym kłopocie, bo po tym pierwszym liście nadeszły następne. Pokazał je żonie, Bolesławie z Cywińskich. Ta z uśmiechem litościwej pobłażliwości przyjęła wiadomość o zadurzeniu się czcigodnej damy.

Po powrocie z wakacji pani Eliza, samotna w swoim grodzieńskim mieszkaniu, domagała się listów od ukochanego, i to listów codziennych a cieplejszych! Otrzymywała je zaś nader rzadko i tylko grzecznościowe. Pan Tadeusz, pragnąc uzdrowić gorączkującą z miłości adoratorkę, pisał, że wyidealizowała sobie jego postać, że jest on o wiele gorszą istotą niż jej się wydaje. Odpisała: "Zresztą niech Pan z tym zrobi, co zechce. Jeśli to moja fata-morgana jest - niech zniknie dla Pana bez śladu. Słów tu napisanych nie powtórzę".

Ale powtarzała, powtarzała... Jej fata-morgana nie znikła. Biedna pani Eliza doznawała urojeń, halucynacji. W którymś z listów zwierzała się ukochanemu: "... jedna do stołu zasiadłam. Jednak rzecz dziwna! Nie byłam jedna: myślą rozmawiałam z Panem i doprawdy zdawało mi się czasem, że słyszę Pana głos i odpowiedzi. Wiem, że to jest niemądre, ale tak było. Miewałam zresztą kiedyś dość długo halucynacje słuchu: nocami słyszałam muzykę, szelesty, chody, których wcale nie było. Czegoś podobnego doświadczyłam dziś w czasie obiadu. To są nerwy i to jest wyobraźnia. Przychodzi mi w tej chwili na myśl lekarz pewien, Żyd zniemczony (dr H. Zamkowski), który mię w czasie halucynacji leczył, a źle po polsku mówiąc, okropnie zaimków nadużywał (...) zawyrokował on: żeby ona takich nerwów nie miała, toby ona tak nie pisała. Otóż to! (...) Dziś nerwy i wyobraźnia sprawiły, że przy obiadowym stole rozmawiałam z Panem, ale tak wyraźnie, wyraźnie!".

Pani Eliza zdawała sobie sprawę z nachodzącego ją psychicznego schorzenia i, bezbronna, bardzo nad tym cierpiała.

 

 

W OBŁĘD POPADLI

 

MIKOŁAJ GOGOL (1809-1853)

Jego ojciec Wasal Hohol, małoruski nauczyciel, który, jak piszą, "naparł się być pisarzem, ale mu nie wyszło", był zawiedziony na życiu i aż zdziwaczał z melancholii. Jego syn natomiast, wielce utalentowany, przeszedł do historii literatury światowej. Ale i melancholii ciężkiej zakosztował.

Mikołaj Gogol urodził się we wsi Soroczyńce w guberni połtawskiej jako dziecko chorowite, wyjątkowo płaksiwe, niejadek (był całe życie chuderlawy, skłonny do histerii). A gadatliwe to było! Od maleńka lubił opowiadać niestworzone rzeczy, bardzo dużo i ładnie kłamał.

W roku 1828 skończywszy gimnazjum wyjechał do Petersburga i wstąpił do teatru, gdyż poczuł w sobie zdolności aktorskie, komedianckie. Niestety! Po kilku próbach wyrzucono go z tego przybytku sztuki, bo do żadnych ról, zwłaszcza komediowych, absolutnie się nie nadawał. Potem pracował jako urzędniczyna pośledniej kategorii. Później próbował zostać nauczycielem w żeńskiej szkole, pannice jednak nie czuły respektu do mizeraka i stał się przedmiotem niewybrednych dowcipów.

W ciszy swojego pokoju pisał "do szuflady" humorystyczne nowelki z życia ukraińskiego ludu. Od roku 1835 zajął się wyłącznie twórczością literacką. Pewnego pogodnego dnia, a pogoda miała decydujący wpływ na jego samopoczucie ("jestem jak kwiatek, który zwija płatki na deszcz" - mówił o sobie), odważył się złożyć w wydawnictwie nowelę Wieczory na futorze koło Dykańki. Szybko doczekał się druku i recenzji, recenzji od samego Puszkina! Oto jak wielki poeta ocenił jego debiut: "Przed chwilą przeczytałem Wieczory na futorze koło Dykańki. Byłem zdumiony. Oto prawdziwa wesołość, szczera, naturalna, bezpretensjonalna! A ileż tu poezji, ileż uczucia! Wszystko to jest tak niezwykłe, że dotąd nie mogę się ocknąć".

Słowa te były skutecznym dopingiem dla Gogola. Nabrał pewności siebie. Urodzony ironista i satyryk, zapragnął pokazywać ludzkie słabostki i wady społeczne.

Włóczyli się wówczas po całej Rosji różni fałszywi dygnitarze, różni właściciele majątków na terra incognita, oszukańczy prorocy i inni szachraje. Nabijali w butelkę naiwniaków. Gogol miał wielkie pole do obserwacji. Piętnował korupcję i stosunki pańszczyźniane w Rosji.

W roku 1836 wystawił komedię Rewizor, ukazującą łapownictwo i tępotę rosyjskich urzędników. Sztuka cieszyła się niebywałym powodzeniem. Publiczność zaśmiewała się do łez. Ale na końcu Horodniczy, główny bohater, woła: "Z kogo się śmiejecie?". I dodaje: "Z samych siebie". Cenzor zabronił wystawiania tej sztuki. Ale car Mikołaj I Pawłowicz nie dostrzegł widocznie w sztuce krytyki swojego państwa i uchylił zakaz cenzora. Byli jednak i tacy odbiorcy twórczości Gogola, którzy uważali, że ten zuchwalec, bezczelny "pismak" kala imię "Świętej Rosji".

Gogol przechodził w tym czasie poważne załamanie nerwowe. Doznawał uczucia, jakoby obca mu melancholijna siła kierowała jego rozsądkiem. Owładnął nim mistycyzm, początkowo lekki, ale nasilający się ciągle, który wreszcie doprowadzi go do obłędu. Nienawidził samego siebie. Obwiniał się za swoje grzeszne ciało. Ponieważ był całe życie onanistą, postanowił odpokutować za ten grzech. Postanowienie było trudne w wykonaniu, bo on, smakosz i zamiłowany kucharz, odmawiał sobie teraz jedzenia, odmawiał sobie snu.

Wycieńczony już i chory wyjechał do Rzymu i rozpoczął pisanie Martwych dusz. Stworzył postać Cziczikowa, oszusta, który objeżdża dwory, skupuje dokumenty, akty własności zmarłych chłopów niewykreślonych jeszcze ze spisu ludności, by w jakichś złodziejskich kombinacjach uzyskiwać pieniądze. Biedny Gogol pisał z oporami, odczuwał bowiem coraz dotkliwiej, że jak mu wmawiano, grzeszy przeciwko swojej ojczyźnie i odpowie za to na Sądzie Ostatecznym. Zamierzał pojechać do Grobu Pańskiego w Jerozolimie, aby błagać Boga o przebaczenie. Ożyły w nim, monarchiście z przekonania, i spotęgowały się wiernopoddańcze uczucia wobec cara;

Rozchwiany nerwowo powrócił w roku 1848 do Moskwy. Owładnęły nim halucynacje. Jawiły mu się postacie z Martwych dusz. Słyszał nawoływania ludzi zmarłych w letargu i ich błagalne lamenty o pomoc. Nabrał przekonania, że zostanie pogrzebany żywcem. Nocą zmuszał się do bezsenności w obawie, by nie nawiedziły go "diabelskie nagabywania", w które święcie wierzył. Jadał bardzo mizernie, a w czasie Wielkiego Postu odmawiał jedzenia w ogóle i trzeba było go, przywiązanego do łóżka, karmić siłą. Bronił się dramatycznie, krzyczał.

Chciał umrzeć. W obłędzie mówił o drabinie, która zwiśnie z nieba i umożliwi mu wstąpienie po niej do Królestwa Niebieskiego.

Zmarł 21 lutego lub 4 marca 1852 roku nad ranem wskutek krańcowego osłabienia i wyschnięcia mlecza pacierzowego (tabes dorsalis). Pochowany jest na cmentarzu Nowodziewiczym w Moskwie.

 

GUY DE MAUPASSANT (1850-1893)

Miał cztery imiona - Henri Renę Albert Guy - a zwał się również inaczej: Guy de Valmonte.

Jego wuj Gustaw Flaubert nazywa go "kochane ladaco". Istotnie, Guy od najmłodszych lat wykazywał wszystkie paskudne cechy, z wyjątkiem zdolności literackich. Urodził się - jak podaje kochający go wujaszek - z wiecznym głodem alkoholowym. Flaubert, który sam za kołnierz nie wylewał, ogromnie cierpiał nad chorobliwą skłonnością siostrzeńca. Guy był niezwykle samowolny i przekorny. Wystarczyło nakłaniać go do czegoś pozytywnego, by odruchowo ustosunkował się do tego diametralnie inaczej. Dlatego może, zachęcany przez Flauberta do zajęcia się twórczością literacką, dość długo zwlekał z pisaniem. Zresztą kiedy widział, jak Flaubert ciężko pracuje, szlifując każde zdanie Madame Bovary, nie chciał iść w ślady wuja. Wolał oczywiście używać życia.

Guy był pięknym młodzieńcem, kokoty więc uganiały się za nim. Panicz z zamku Miromesnil w Normandii, gdzie przyszedł na świat, stanowił dla nich łakomy kęsek i atrakcję. A zgrywał się przy tym na beztroskiego łajdaka. Zgodnie z tą okazywaną niefrasobliwością, gdy w wieku 18 lat zachorował na syfilis, napisał o swym nieszczęściu tak: "Mam syfa. Ale skoro go mam, nie boję się już, że go złapię".

Jako 20-latek brał udział w wojnie 1870-1871. Był bardzo dzielnym żołnierzem. Twórczością literacką zajął się wówczas, kiedy go już nikt na ten temat nie nagabywał. W latach 1880-1890 opublikował 260 nowel zawartych w 16 tomach! Należał do naturalistów. Jego utwory, kwitnące pornografią, ironią, satyrą, sprawiły, że szybko stał się sławny i bogaty. Podróżował własnym jachtem po Morzu Śródziemnym.

Wówczas niestety stał się narkomanem. Używał morfiny, opium, kokainy, haszyszu, chloroformu... Twierdził, że przyczyną jego narkomanii jest nie skłonność do rozpustnego życia, lecz potrzeba uwolnienia się od straszliwych bólów głowy, spowodowanych syfilisem. Oszałamiające środki nic mu nie pomagały. Przeciwnie, stawał się coraz bardziej chory, głównie na nerwy. Zaczął się jąkać tak dalece, że trudno go było zrozumieć. Z bardzo przystojnego mężczyzny zmienił się w zupełnie kogo innego. Edmund Goncourt, pisarz, jego przyjaciel, pisze: "Nigdy jeszcze nie widziałem u żadnego człowieka z towarzystwa cery tak krwistej, rysów równie pospolitych, sylwetki bardziej prostackiej, przywdzianej w ubranie jakby prosto od «Belle Jardiniere», w kapeluszu wciśniętym z tyłu głowy aż po uszy".

Stał się nadętym megalomanem. O jego manii wielkości najdobitniej świadczy fakt, że - jak pisze w swoim Dzienniku Goncourt - "w salonie u Maupassanta leżał na pokazowym miejscu Almanach Gotajski". A dzieło to, rocznik wydawany w latach 1763-1944 i potem od roku 1956, zawiera m.in. wiadomości genealogiczne, wśród których dane o jego rodzie budziły snobistyczną pychę Maupassanta.

To już były początki obłędu. Popadał w melancholię tak głęboką i w taką beznadziejność, że usiłował poderżnąć sobie gardło. W styczniu 1892 roku umieszczono go w klinice chorób psychicznych sławnego doktora Blanche'a w Passy koło Paryża.

Biedny, skarżył się, że zamiast mózgu ma bryłę soli. Bardzo często rozmawiał ze zmarłym już przed 12 laty wujem Flaubertem, kłócił się ze swoim bratem Herve, również zmarłym już wariatem. Streszczał swą pornograficzną sztukę Płatek róży. Chętnie przemawiał do ściany, m.in. na temat wygodnych grobowców. Miewał ataki konwulsji.

Po jednym z takich ataków popadł w śpiączkę 28 maja i 6 lipca 1893 roku zmarł, mając 43 lata. Pochowano go na cmentarzu Montparnasse w Paryżu. Nad grobem przemawiali Edmund Goncourt i Emil Zola.

 

IZAAK NEWTON (1643-1727)

Miał 50 lat, za sobą prawie wszystkie wybitne prace z dziedziny fizyki i matematyki, z genialnym dziełem Philosophiae naturalia principia mathematica, gdy we wrześniu 1693 roku doznał zaburzeń psychicznych. Po Royal Society w Londynie, którego był członkiem, rozeszła się sensacyjna wieść, że Newton popadł w obłąkanie. Nieszczęście to, jak twierdzono, nastąpiło wskutek nadmiernej pracy umysłowej. Przyjaciele nie umieścili go w szpitalu dla psychicznie chorych, lecz starali się możliwie dyskretnie, przy pomocy zaufanych psychiatrów, leczyć go w domu.

Newton, zwykle małomówny, podczas choroby stał się gadatliwy, mówił dużo i bez sensu, zaczął być agresywny.

Na przykład - księciu Louis'owi Villars'owi, marszałkowi, który aktualnie dowodził wojskami francuskimi w czasie wojny Anglii z Francją, odgrażał się, że będzie walczył z nim w Cevennach. Natomiast do filozofa Jana Locke'a, przyjaciela, wystosował dziwaczny list: "Wiedząc, iż próbował Pan wplątać mnie w historię z kobietami, a również omotać w inny sposób, byłem tak poruszony, że gdy powiedziano mi o Pańskiej chorobie, życzyłem mu śmierci... Proszę, byś zechciał Pan wybaczyć mi tę nieżyczliwość. Jestem bowiem obecnie przekonany, iż to, coś uczynił, jest słuszne, i proszę zatem o wybaczenie za te niegodne myśli, za przekonanie, że w Pańskim dziele o Ideach zakwestionowałeś same podstawy moralności i przedstawiłeś zasadę, którą Pan dopiero wydasz w przyszłości, jako niemoralne, i że wziąłem Pana za zwolennika Hobbesa. Proszę mi również przebaczyć, że mówiłem i pisałem, jakoby Pan zamierzał sprzedać mi swój urząd i omotać mnie. - Nieszczęśliwy Newton". To mówienie i pisanie o sprzedaży przez Locke'a jakiegoś stanowiska było całkowitym urojeniem biednego Newtona.

Do Ryszarda Bentleya, znakomitego filozofa i krytyka, z którym prowadził do niedawna polemiczne spory naukowe, teraz wypisuje zdumiewające dziwactwa: "Przy pomocy prawa ciążenia można wybornie wytłumaczyć wydłużoną orbitę komet, ale co się tyczy prawej orbity kulistej planet, to nie widzę żadnej możliwości wyjaśnienia jej wydłużenia w jedną stronę".

Jego pasją było studiowanie tekstu Pisma Świętego. Napisał kilka dzieł na temat chronologii oraz analizy proroctw biblijnych. W czasie zaburzeń umysłowych nasiliły się jego egzaltacje i rozterki religijno-filozoficzne. Usiłował wyjaśnić tajemne wizje prorocze Apokalipsy, wizje ukazujące się pod postacią symboli, groźne dla przyszłości świata. Chciał także wyjaśnić biblijne proroctwa Daniela, "mędrca i miłośnika Boga", filozofa babilońskiego, który występował w obronie ludu Izraela.

Po osiemnastu miesiącach zaćmienia umysłu Newton wybrnął z załamania i mógł już świadomie ocenić niedawny stan swego zdrowia. W liście do przyjaciela Samuela Pepysa (liście, którym w okresie kryzysu psychicznego groził, że "zrywa z nim wszelkie więzy") pisze: "W zimie siedząc przy ogniu, zmieniłem swoje przyzwyczajenia; choroba sprawiła pod tym względem taki nieład, że już od dwóch tygodni nie spałem nawet godziny, a w ciągu ostatnich pięciu dni nawet sekundy. Przypominam sobie, iż pisałem coś do Pana, lecz nie wiem co, ale jeśli mi Pan przyśle list, to Go objaśnię".

Izaak Newton wrócił do zdrowia. W roku 1695 mianowany został dyrektorem mennicy królewskiej, co nie przeszkadzało mu, choć znacznie utrudniało, kontynuowanie pracy naukowej. Pracował także nadal w Royal Society i w roku 1703 został prezydentem tego Towarzystwa, a w 1705 roku otrzymał szlachectwo.

 

FRYDERYK WILHELM NIETZSCHE (1844-1900)

Nikt by nie przypuszczał, że pastor Karol Ludwik Nietzsche, proboszcz parafii Rocken, znany we wsi jako człowiek pogodny i zrównoważony, dostanie pomieszania zmysłów. Jego żona, Franciszka, twierdziła, iż pastor kiedyś spadł z drabiny, uderzył głową o mur - i z tego chyba owa przypadłość. Co prawda przed tym przypadkiem miewał kilkudniowe napady migreny, brały go mdłości, nagle gorzej widział, narzekał na "dziury w pamięci", ale... żeby od razu zwariować!?... Umarł biedak na rozmiękczenie mózgu, przeżywszy zaledwie 39 lat.

Jego syn, Fryderyk Wilhelm, przyszły filozof, spłodzony został w czasie nerwowej choroby pastora. Niektórzy lekarze krakali o możliwości dziedziczenia psychicznych cech ojca. I wykrakali...

Chłopiec był wątły, niezmiernie nerwowy i już we wczesnym dzieciństwie narzekał na bóle głowy. A po śmierci ojca, gdy skończył 4 lata, przerażony nieszczęściem, doznał migreny tak dotkliwej, że "robiły mu się mroczki przed oczyma i ledwie widział".

Kiedy wdowa po pastorze, opuściwszy cichą plebanię w Rocken, przeniosła się z dziećmi - Fryderykiem i młodszą od niego o 2 lata Elżbietą - do gwarnego Naumburga, Fryderyk stał się jeszcze bardziej nerwowy, zachorował na bezsenność i łamanie w kościach... W szkole uczył się doskonale (jedynie z kaligrafii miewał notę niedostateczną, bazgrał - z powodu, między innymi, złego wzroku), wykazywał niezwykłą inteligencję. Świadomy swojej przewagi umysłowej nad rówieśnikami, czuł mimowolną potrzebę narzucania wszystkim swego zdania. Przyjaźnił się tylko z tymi, którzy podzielali jego poglądy. Już wtedy nabrał przekonania o nierówności ludzi. Ale, delikatny z natury, nad nikim się nie wytrząsał.

Po skończeniu szkoły podstawowej w Naumburgu 14-letni Fryderyk przyjęty został bez egzaminów do ekskluzywnej szkoły w pobliżu tegoż miasta, zwanej Pforta, gdzie przebywał 6 lat - do dorosłości. Szkoła ta, z rygorystycznym internatem, jak pisze później biograf Nietzschego Kurt Janz, "wykazywała olbrzymie podobieństwo z pruskim korpusem kadetów". W tym zakładzie nie było miejsca dla "mięczaków". Toteż uczeń Fryderyk Nietzsche usiłował nie zdradzać się ze swymi chorobami, chciał uchodzić za okaz zdrowia, jak przystało na prawdziwego mężczyznę. Pływał, jeździł na łyżwach, był wytrawnym piechurem. Niestety! Reumatyzm, chore oczy i ta przeklęta migrena napadająca go co kilka dni obniżyły mniemanie chłopców o jego doskonałości. Kiedy miał 17 lat, musiał na pewien czas przerwać naukę z powodu ogólnego przekrwienia głowy. Czuł wówczas, że balansuje na granicy między zdrowym rozsądkiem a obłędem. Zląkł się, iż podzieli los swego ojca.

Uczniowie w "czcigodnej", jak nazwano, Pforcie nie wylewali za kołnierz. Nietzsche, choć nie lubił alkoholu i przy swoich rozklekotanych nerwach bał się zgubnych skutków popijania, brał udział w ukrywanych przed szkołą biesiadach. Kiedyś wybrał się z kumplami do pobliskiego Kosen i tam na stacji kolejowej upili się kompletnie oraz wywołali burdę. Przyłapani przez któregoś z wykładowców szkoły, zostali bardzo surowo ukarani, omalże nie wylecieli z "budy".

Nietzsche napisał wtedy do matki: "Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie oprócz tego, że nie wiem, ile mogę wypić". Po tym wybryku ciężko chorował na głowę przez kilkanaście dni.

Chorobą, która w połączeniu z innymi chorobami, nękającymi go przez całe życie, doprowadziła go do krańcowej utraty sił, wreszcie do obłędu, był syfilis.

Latem 1867 roku - jako student filologii klasycznej i teologii na uniwersytecie w Bonn - wybrał się na wycieczkę do Kolonii. Miał zamiar odwiedzić przy sposobności swego dawnego profesora z Pforty. Ale... pomylił adres. Wszedł do zakamuflowanego domu publicznego. Oto co pisze na ten temat do przyjaciela Pawła Deussena, także studiującego w Bonn, przyszłego filozofa i orientalisty: "Znalazłem się nagle w otoczeniu kilku postaci ubranych w przezroczyste i połyskliwe fatałaszki, patrzących na mnie z wyczekiwaniem. Przez chwilę stałem oniemiały, a potem (...) uciekłem". Zrejterował więc... Atoli niebawem powrócił. I to chyba nie raz... Tam właśnie nabawił się tej, jak wtedy oględnie mówiono, "kawalerskiej choroby".

W roku 1869 mający 25 lat Nietzsche został profesorem filologii na uniwersytecie w Bazylei. Był najmłodszy z profesorów. Choć brzydal i mikrus, cieszył się wielką sympatią studentów ze względu na bogatą treść i ciekawą formę jego wykładów przystrajanych anegdotami i dowcipnymi a tworzonymi ad hoc aforyzmami. Niestety - choroba nerwów i grożąca mu ślepota, jak również inne dolegliwości związane z ową "kawalerską chorobą", zmusiły tego dobrego i cenionego wykładowcę do opuszczenia katedry po 10 latach pracy. Odtąd wiódł życie wagabundy, gnany wiecznym niepokojem. Włóczył się po uzdrowiskach, przeważnie włoskich, nigdzie nie mogąc osiąść na stałe. Zajmował się jednak nadal, jak i dotychczas, pracą literacką.

Popęd płciowy, niezwykle silny u tego arcynerwowego człowieka, stał się jego zmorą. Sam pisał, że kto myśli o zabiciu własnej zmysłowości, ten się myli, gdyż ona "żyje nadal w wampiryczny, niesamowity sposób i męczy go przywdziewając ohydne maski". Ta zmysłowość, wykoślawiona, uwidoczniła się u niego w mizoginii, chorobie psychicznej, patologicznym wstręcie mężczyzn do kobiet. Powstała i rozwinęła się w Nietzschem po kilku dotkliwych niepowodzeniach, związanych z niespełnionymi zamiarami małżeńskimi. Nigdy się od niej nie uwolnił. Przeciwnie - utrwalała się w nim i "przywdziewała ohydne maski". Opętany, widział w ciele kobiety, ciele kiedyś uwielbianym, oślizgłą, obrzydliwą żabę. Czuł przemożną żądzę mówienia o tym, szczególnie w towarzystwie pań, aby je epatować wstrętem.

Latem 1881 roku, przebywając w uzdrowisku Sils-Maria w Górnej Engadynie, poznał uroczą młodą Angielkę Emilę Fynn. Podarował jej w zakrwawionej chusteczce olbrzymią żabę: jako symbol kobiecości. Uraczył ją przy tym komplementem wątpliwej jakości: "Jesteś, miss Emily, samą kobiecością" - po czym spiesznie opuścił zebranych.

Innym razem, siedząc przy obiedzie i bawiąc rozmową niejaką panią Klarę Thurneysen, opowiedział jej następującą historyjkę: "Niedawno śniło mi się, że moja ręka, leżąca przede mną na stole, okryła się szklaną, przezroczystą skórą; widziałem w niej wyraźnie kościec, grę mięśni. Raptem zauważyłem, że na ręce siedzi ogromna ropucha, i odczułem jednocześnie nieprzeparty przymus, by połknąć to zwierzę. Przemogłem potworną odrazę i zmusiłem się, żeby ją zjeść". Pani Klara usiłowała śmiechem pokryć konsternację. "I z czego się pani śmieje?" - spytał urażony.

Chociaż w wytwornym towarzystwie nazywali go przez kurtuazję zaledwie zdziwaczałym filozofem, w istocie mieli go za obłąkańca. Taki na przykład Gotfryd Keller, znakomity pisarz szwajcarsko-niemiecki, osobnik wiecznie pijany, odkrywał "Amerykę", mówiąc o Fryderyku Wilhelmie Nietzschem: "Ten facet to wariat".

Latem 1889 roku zamknięto Nietzschego w prywatnej klinice psychiatrycznej w Naumburgu. Żył jeszcze 11 lat w napadach delirium, melancholii, pokryty wrzodami, niemal oślepły.

 

BŁAŻEJ PASCAL (1623-1662)

Był człowiekiem o żelaznej woli. Choć od dzieciństwa cierpiał na gruźlicę jelit i na reumatyzm, zachowywał się tak, jakby był najzdrowszy, zadziwiał pracowitością i energią. Zajmował się matematyką i fizyką, później również filozofią. W 12 roku życia odkrył samodzielnie geometrię euklidesową. Mając lat 16, napisał traktat o przecięciach stożkowych. Następnie pierwszy wykrył podstawy teorii prawdopodobieństwa, pierwszy użył barometru do oznaczania wzniesienia nad poziom morza, pierwszy przyczynił się do rozwoju teorii perspektywy i dokonał wielu odkryć "poszerzających świat".

We wczesnej młodości był pogodny, dowcipny, lubił flirtować z paniami i zadawać im kłopotliwe dla nich zagadki, szczególnie z dziedziny fizyki. Robił to dla popisania się wiedzą. Aż dziw, że w bardzo niedalekiej przyszłości popadnie w skromność tak wielką, iż nie przyzna się do swojej chwalebnej biografii, a w kontaktach osobistych pocałowanie w policzek własnej siostry Jacqueline będzie uważał za występek.

Zerwał nagle z towarzyskim życiem wesołego Paryża i przeniósł się w pobliże Port Royal, gdzie pracował nadal naukowo, ale też gorliwie oddał się studiom religijno-filozoficznym. Wkrótce w ogóle porzucił fizykę dla teologii. Przystał do jansenistów. W roku 1656 ogłosił 15 sławnych listów przeciw moralności jezuitów. Pracował nad apologią objawienia. Popadł w skrajny, chorobliwy mistycyzm. Wierzył na przykład, że dotknięcie relikwii może wyleczyć fistułę oczną. Wydrukował to w jednym ze swoich dzieł.

Analizowanie psychiki i moralności ludzkiej doprowadziło go do głębokiego pesymizmu i wreszcie do obłędu. Obłęd ten ujawniał się w przesadnej pokorze. Wiedział, że jest obłąkany. Ale twierdził także, iż wszyscy ludzie są obłąkani i tylko prawdziwy wariat myśli, jakoby nie był obłąkany.

Latem 1662 roku poczuł się bardzo osłabiony. Musiał pozostawać w łóżku. Sprowadzono sławnych lekarzy, ale ci dawali diagnozy tak dziwaczne i stosowali takie sposoby leczenia, że Pascal czuł się coraz gorzej. To wielokrotne puszczanie krwi, to pojenie chorego wywarem z senesu na przeczyszczenie, to gimnastyka przeciw kolkom przywodziły biednego pacjenta do krzyków z bólu i pragnienia śmierci. Poprosił o spowiednika. Chciał przebłagać Pana Boga za swoje, jak się wyraził, "niegodziwe grzechy".

18 sierpnia 1662 roku nastąpił wylew krwi do mózgu. Nazajutrz o godzinie pierwszej nad ranem Błażej Pascal zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Badania wykazały, że jego substancja mózgowa była twardsza niż normalnie, a lewą półkulę mózgu objęło ropienie.

Genialny matematyk, fizyk, filozof i pisarz pochowany został w podziemiach kościoła Saint-Etienne-du-Mont w Paryżu.

 

JAN JAKUB ROUSSEAU (1712-1778)

Ten wybitny filozof i pisarz miewał takie stany, kiedy nie odróżniał marzeń od rzeczywistości, a wyobrażenia i urojenia brał za istotne fakty. "Plany najbardziej dziwaczne, szalone, dziecinne pociągają mnie, zachwycają i zdają się łatwo wykonalnymi" - zwierzył się w swoich Wyznaniach, które zaczął pisać na 11 lat przed śmiercią. - "Mam namiętności palące i kiedy poruszają mnie one, nie znam żadnych przeszkód; ale wszystko to trwa krótką chwilę, po czym wpadam w obłąkanie, w niemoc".

W obłąkanie zaczął popadać w wieku około 40 lat.

Najpierw miewał halucynacje, widziadła stanowiące półjawę, później majaki coraz wyraźniejsze. Kiedyś podczas przechadzki (uwielbiał długie samotne wędrówki), maszerując polną drogą, spotkał nad rowem przydrożnym małego chłopczyka. Dziecko wydało mu się smutne, ale bardzo sympatyczne. Gdy zagadnął je przyjaźnie, przeistoczyło się nagle w ponurego zbira. Rousseau rozpoznał w nim jednego ze swoich prześladowców czyhających na jego zgubę. Zamknął oczy, a otworzywszy je po chwili stwierdził, że wokół nie ma żywego ducha.

Coraz częściej miewał spotkania z postaciami odwiedzającymi go jedynie w chorej wyobraźni. Były to postaci złowrogie. Podczas pobytu w Londynie wyobraził sobie, że Etienne Francois, książę Choiseul, francuski minister spraw zagranicznych, rozkazał go uwięzić. Rousseau spakował w popłochu manatki i uciekł do portu. Zatrzymał się w jakiejś posępnej oberży. Miał pieniądze, ale usiłował płacić kawałkami połamanych łyżek srebrnych. Bez przerwy dokądś uciekał przed Choiseulem. Kiedyś na szczycie pagórka w Wartonie wygłosił mowę do tłumu na temat sprawiedliwości, mowę tak karkołomnie pogmatwaną, niezrozumiałą, że ludzie wzięli go za wariata.

Po powrocie do Francji napisał małą książeczkę Rozmowy o Rousseau sądzonym przez Rousseau wezwanie "Do wszystkich Francuzów kochających jeszcze sprawiedliwość i prawdę". Usiłując rozpowszechnić tę broszurę, wtykał ją przechodniom na ulicy. Niektórzy przyjmowali dar z uprzejmym podziękowaniem. Ale inni opędzali się od namolnego dziwaka.

Biedny Rousseau, który w swoich omamach osobiście widywał Pana Boga w kościele Notre-Dame w Paryżu, ale nie śmiał Go zaczepić, by przedstawić Mu swoje kłopoty, napisał do Stwórcy list. List był ugrzeczniony, lecz jednocześnie familiarny. Do listu osobliwy nadawca dołączył kilka egzemplarzy owych Rozmów. W przypływie odwagi 24 lutego 1776 roku o godzinie drugiej po południu wszedł do świątyni i skierował się w stronę chóru, aby tam wysoko, najbliżej Pana Boga, złożyć w kącie tę korespondencję. Wiedział, że Wszechmogący na pewno przesyłkę znajdzie. Niestety! Zasunięta krata uniemożliwiła mu wejście na chór. Rousseau zrozumiał, że Pan Bóg nie życzy sobie kontaktu z potępieńcem. "Oto więc ja, sam na ziemi!" - napisał z rozpaczą.

W przypływie równowagi psychicznej, jaka go niekiedy nawiedzała, napisał: "... bywają okresy, w których tak jestem niepodobny do samego siebie, iż można by wziąć mnie za innego człowieka o wręcz przeciwnym charakterze". Niespodziewana świadomość, przedziwne wyznanie.

Jan Jakub Rousseau zmarł 2 lipca 1778 roku w wieku 66 lat, rażony apopleksją. Po Paryżu poszła plotka, jakoby przyczyną ataku była ostra sprzeczka z żoną. Mówiono też, że po przeprowadzonej sekcji zwłok w komorach mózgu zmarłego znaleziono wodę... Pochowany został na Wyspie Topoli w Ermenoville, a następnie przeniesiony do Panteonu w Paryżu.

 

 

Nieznośni w życiu codziennym

 

FIODOR DOSTOJEWSKI (1821-1881)

Tworzył powieściowych bohaterów na obraz i podobieństwo swoje. Był zboczeńcem nadmiernie pobudliwym seksualnie, którego wyobraźnię zajmowała zbrodnia, zwyrodnienie erotyczne, przestępstwo z lubieżności. I za takiego chciał uchodzić.

Jedna z jego najulubieńszych postaci powieściowych to Stawrogin z Biesów. Dostojewski pysznił się po prostu, że jest duchowym sobowtórem tego niesamowitego typa. W "Spowiedzi Stawrogina" opowiada z lubością o zgwałceniu małej dziewczynki. Dostojewski z bezwstydną szczerością zwierzył się Turgieniewowi, że sam kiedyś zgwałcił taką dziewczynkę. Turgieniew, kulturalny, delikatny człowiek, wyraził wątpliwość, czy Dostojewski rzeczywiście popełnił to przestępstwo, czy tylko chciał z masochistyczną błogością psuć sobie opinię wśród kolegów pisarzy.

Wszyscy znajomi zgodnie twierdzą, że Dostojewski był osobnikiem ponurym i zgryźliwym, zaczepnym awanturnikiem. Łatwo popadał w zatargi z ludźmi, powodował burdy na ulicach, rzucał obelżywe wyzwiska, wulgarne złorzeczenia.

Był podstępny i fałszywy, gdy udawał się w łaskę do kogoś, najczęściej w celu wyłudzenia pożyczki na wieczne, jak się mówi, oddanie, "przystępował do ludzi z przepraszającym na ustach uśmiechem i z zatajoną złością upokorzenia w sercu".

Jako hazardzista, "nieokiełznany a przeklęty brakiem powodzenia", nienawidził całego świata. Gdy przegrywał w sławnych kasynach zagranicznych, nie umiał powstrzymać nerwów i, choć deklamował, rosyjski szowinista, że powinien "zachowywać się godnie, jak na Rosjanina przystało", wybuchał histerycznym płaczem i wulgarnymi przekleństwami "po matuszce", "na mać", dostawał szału...

Nawet tam, gdzie uznawano jego talent literacki, otaczano go wzgardą i lekceważeniem.

A jaki był w domu, w życiu codziennym?

Zdawałoby się, że Ania Snitkin Dostojewska, żona o ćwierć stulecia młodsza do tego wiecznie przeegzaltowanego, nadwrażliwego psychopaty, przeżywała ustawiczne piekło - piekło niepokoju i upokorzeń. A i kobiecej zazdrości, dowiedziała się bowiem, że jego dawna kochanka, wyuzdana, namiętna i rozpustna Apolinara Susłowa, wcale nie jest amoresą dawną, lecz przeciwnie - daje o sobie znać od czasu do czasu. Można by więc sądzić, że Ania była cierpiętnicą. A tymczasem w jej pamiętniku znajdujemy takie określenia: "Mój wspaniały Fiedia", "mój najmądrzejszy Fiedia", "mój najlepszy Fiedia", niekiedy "mój biedny, kochany Fiedia"... Aż i ocena jego usposobienia: "Czytam, że mój mąż jest ponury. Ależ to kłamstwo! Nie znam człowieka tak wesołego!".

Trudno uwierzyć, ale Fiodor Dostojewski nie zawsze był nieznośny, Ania zaś, pokorna i cicha, naprawdę potrafiła być żoną wielkiego pisarza. Nigdy się nie skarżyła. W pamiętniku przekazała potomności wizerunek swego małżonka jako upoetyzowaną, wyidealizowaną postać. Kiedy po jego śmierci zwrócono się do niej, aby najkrócej scharakteryzowała swoje małżeństwo z Dostojewskim, odpowiedziała: "Słońce mojego życia - Fiodor Dostojewski".

 

GABRIELA ZAPOLSKA (1857-1921)

Należała do ludzi, którzy zyskują... na odległość. W bliższych kontaktach ujawniała wiele wad i wcale ich nie ukrywała, przeciwnie - popisywała się nimi, żeby zaszokować otoczenie. Nazywała to szczerością, otwartością. Niektórym ludziom to się nawet podobało.

Zapolska miała niezwykły temperament, była bardzo impulsywna, wybuchała żywiołowo, histerycznie. Swoim kochankom, przelotnym i bardziej stałym, dawała się dobrze we znaki. A najbardziej Stanisławowi Janowskiemu, sławnemu artyście malarzowi.

Wszyscy znajomi wiedzieli, że Janowski ma z nią krzyż pański. Wiecznie chora - naprawdę lub z urojenia - była kłębkiem potarganych nerwów, zwariowaną kapryśnicą i dziwaczką. Janowski, najpierw długoletni kochanek, potem ślubny (drugi) mąż, uciekał od niej do odległych miast i za granicę. Wtedy ścigała go błagalnymi "listami gończymi". Potrafiła go wzruszać, umiała przecież operować słowem. Pisała: "Ja nie jestem religijna, ale wczoraj klęczałam przed krzyżem godzinę i prosiłam Boga: «wróć mi go, wróć!»". W innym liście przysięgała: "Nie będziesz miał wierniejszego psa nade mnie". "Tasiunia", jak go pieszczotliwie nazywała, przebaczał jej wszystko i ulegle wracał.

Zapolska bywała najczulszą żoną, potulną, przymilną. Lecz nie na długo. Wpadała we wściekłość bez powodu, obrażała męża dotkliwie, wmawiała mu zdrady tylko po to, żeby zbadać, jak on reaguje, i potem wykorzystywać to jako materiał literacki, opisać pod osłoną fikcji.

Janowski pisze w swoim pamiętniku: "Jej wieczna choroba, jej ataki histeryczne ciągnęły się jednym pasmem przez następne pięć lat mojego z nią pożycia, w czasie którego byłem jej niańką, sługą, pielęgniarką i wszystkim, wynagradzany często brutalną złośliwością, bo w jej charakterze leżało gnębić słabych (...) Gdybym był dla niej brutalny i bezwzględny, byłaby i ona dla mnie lepsza...".

Z Zapolską trudno było wytrzymać również w teatrze. Ta doskonała pisarka była marną aktorką, krowientą (jak ją określił Reymont, który zresztą sam był aktorskim beztalenciem), ale nie potrafiła przyjąć do wiadomości swoich braków. Uważała się za lepszą aktorkę od Heleny Modrzejewskiej. Myślała, że jest przez kolegów aktorów prześladowana. Mściła się więc, zwłaszcza na młodych i ładnych koleżankach. Każdej przypisywała kilka "zatajonych" latek życia, sobie zaś ujmowała według mniemanej przez siebie potrzeby. Mając około sześćdziesiątki, wybuchła gniewnie: "... wmawiają mi, jakobym nie była młoda!". Kiedy ktoś ją złośliwie przesadnie nazwał "próchnem", odcierpiała tę obelgę tak głęboko, że nie mogła przez pewien czas pisać.

Krytyków literackich i recenzentów teatralnych nienawidziła. Za każde niepochlebne lub choćby tylko bez zachwytu wyrażone zdanie pastwiła się jadowicie nad nimi, wypisując i wygadując w odwecie szydercze epitety.

Niekorzystne oceny prasowe odbijały się i na biednym "Tasiuni" Janowskim. Często dostawał cięgi od rozsierdzonej połowicy. Zmaltretowany notował sobie a muzom:

"Każda premiera była najcięższym dla mnie do przeżycia momentem. Cała złość Zapolskiej za nieprzychylne recenzje skrupiała się na mnie. Ja zawsze byłem winien wszystkiemu, bo przecież ona nie ma się kogo poradzić i na czyim zdaniu oprzeć, chociaż może słusznie, a powtarzane później przez krytykę moje uwagi przyjmowała powiedzeniem: «Ty mnie musisz zawsze tylko zniechęcić»".

Zapolska nie liczyła się z niczym i z nikim.

W Krakowie, w dniu jakiejś swojej premiery, spodziewając się kąśliwych "szczekań" recenzentów, ustawiła na czterech fotelach przeznaczonych dla prasy cztery psie kagańce.

Jana Kasprowicza, "chłopskiego filozofa", ostentacyjnie zlekceważyła, nie odpowiadając na jego ukłon, za to, że zażartował pisząc, iż "nowa sztuka Zapolskiej przypomina pieczeń wieprzową z kapustą".

Nie miała poczucia humoru, a w stosunku do swojej osoby niezmiernie była drażliwa.

Dyrektorowi lwowskiego teatru Ludwikowi Hellerowi zrobiła piekielną awanturę, gdy zobaczyła w jego gabinecie karykatury aktorów, m.in. i swoją, w wykonaniu znakomitego, dowcipnego karykaturzysty Kazimierza Sichulskiego. Najbardziej zabolało ją to, że obok zupełnie nagiej Solskiej wisiała podobizna jej, Zapolskiej, starannie, "szczelnie" ubranej - że to niby nie stać jej na pokazywanie wdzięków. O, ja wam pokażę! Podarła na strzępy rysunek i zagroziła dyrektorowi sprawą sądową. Heller udobruchał awanturnicę, prawiąc jej niebotyczne komplementy, na jakie była szczególnie łasa.

Władysław Rabski, piszący w "Kurierze Warszawskim" pod pseudonimem "Kaprys", istotnie kapryśny nieco, ale znakomity krytyk, musiał uciekać przed nią, bo goniła go po mieście ze szpicrutą. Pani Zuzanna Rabska, żona, upewniała się najpierw, czy w polu widzenia nie ma Zapolskiej, potem dopiero pozwalała mężowi wyjść z bramy.

Nawet arcyłagodny, uprzejmy dla wszystkich Kornel Makuszyński czymś tam Gabrysi zawinił. Pisze zaś tak: "A co ja, sierota, wycierpiałem, tego by na wołowej nie spisał skórze! Dostałem od «Gabci», bo tak ją poufale zwano, fotografię z niezmiernie szumnym napisem, a zaraz potem, kiedy się jej coś w mojej recenzji raczyło nie podobać, o święty Kornelu! Co to było! Cud to jest, że żyję i że zachowałem pogodę umysłu! Potem znowu grzmoty umilkły, a ja skwapliwie odrabiałem zaległości w koniaku".

Uzurpowała sobie przywilej nieskrępowanego postępowania zgodnie ze swą fantazją. I mówienia ludziom prawdy, prawdy, która w oczy kole. Aliści ją takowa chyba kłuła najdotkliwiej.

 

 

Mezalians popełnili

 

ELIZA ORZESZKOWA (1841-1910)

"Mezalians intelektualny" - kpili i wydziwiali za jej plecami znajomi spośród grona ludzi inteligentnych. Ona sama doskonale zdawała sobie sprawę, że Stanisław Nahorski ma bardzo a bardzo słabiuchne wykształcenie i brak mu szlifu towarzyskiego. Jednakże połączyła z nim swoje życie. Zawiedziona na mężu, Piotrze Orzeszce, oszukana przez rzekomego wielbiciela, "ślicznego doktora" Zygmunta Święcickiego, nosząca w duszy jeszcze osad zawodu i goryczy, zapragnęła teraz męskiej opieki w życiu codziennym i serdeczności. Spokorniała. Może pojęła trafność porzekadła, że "jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma".

Stanisław Nahorski poczytywał się i podawał za mecenasa. W rzeczywistości wykształcenia prawniczego nie miał, nawet żadnego. Jako tak zwany "adwokat prywatny", czyli nieprzysięgły doradca, posiadał liczną klientelę (!) w całej Grodzieńszczyźnie. Był ogólnie lubiany. Rubaszny, klepał interesantów po ramieniu, nazywał ich "braciaszkami". Słowem - "morus chłop".

Starszy o 15 lat od Orzeszkowej, wzrostu niżej średniego, mocno zbudowany (prześmiewcy zwali go per "kałęd"), ubrany byle jak, nosił długą jasną brodę i obfite wąsy blond, gęstą czuprynę. Miał przy tym regularne rysy i arcypoczciwe niebieskie oczy. Na Orzeszkowej zrobił sympatyczne wrażenie, gdy poznali się przy załatwianiu spraw jej zadłużonej Milkowszczyzny.

Nahorski, jako mecenas, nie wykazał dostatecznie dużych umiejętności prawniczych, Orzeszkowa zaś, zmuszona trudnościami finansowymi i znękana, zgodziła się z wielkim bólem sprzedać, za jego radą, swoją ukochaną Milkowszczyznę. Majątek został oddany wprawdzie w polskie ręce, z kolei jednak dostał się rosyjskiemu oficerowi.

Orzeszkowa przeniosła się na stałe do Grodna, zamieszkała w pobliżu Nahorskiego, zdała się całkowicie na jego opiekę.

Czy kochała "mecenasa"? Nahorski był żonaty z osobą psychicznie chorą, którą nazywano "głupią Leokadią" albo "Lodzią kocią mamą", gdyż hodowała mnóstwo kotów. Nahorski podobno żył z żoną w swego rodzaju separacji, ale uczciwie łożył na jej utrzymanie i mieszkał z nią pod jednym dachem. A ponieważ był zapamiętałym "użytkownikiem wiejskich dziewoi", jak sam śmiał się w męskim towarzystwie, pozwalał sobie na kawalerskie wyskoki. Pani Eliza dowiedziała się o tym, lecz z kobiecej przebiegłości i w obawie, by nie została jeszcze raz w życiu porzucona przez mężczyznę, zamykała na wszystko oczy. Milczała, jeśli chodzi o ten temat.

Tylko w noweli Chochlik-psotnik sportretowała go z całą złośliwością. A mogła sobie pozwolić na tę zemstę, bo "kochanieńkiemu", "jedynemu", jak go nazywała, nawet do głowy nie przyszło czytanie czegokolwiek. Pan "mecenas" bowiem był nie tylko daleki od spraw literatury, ale też znajomości... ortografii, gramatyki. Pani Eliza paliła jego listy, gdy czasami pisywał do niej z kilkudniowych pobytów w Warszawie. Bała się kompromitacji. W rozmowach ze znajomymi i w swoich listach do przyjaciół "sztukowała" wyobrażenia o nim. Ale sobie nie mogła wmówić czego innego od prawdy. Pan Stanisław był niestety nader żenujący.

Oto fragment listu, jaki zawieruszył się w szpargałach, napisany z Warszawy w roku 1882:

"Niedziela wieczur

Spasowicz w zupełności projekt muj akceptował, skutkiem czego jutro Koźmian idzie do Zubowa, a ja (...) pujdę znowu do Spasowicza (...) Kiedy wrucę będę mukł skąbinować dopiero po bytności u Zubowa. W Wilnie na banchofie spotkałem się z Cermernem, ktury muwił (...).

Chciałem już zakączyć pismo gdy przynoszą list od pani pisany w piątek jakisz smutny (...) smutno tylko to że pani jedna i ja jedę, (...) wszystko będzie jeszcze dobrze byle tylko (...) wrucić i być razem. (...) Tylko że niezapomniałem donieść ze zupełnie a zupełnie zdruf jestem.

(...) Michał i cała rodzina zdrowa, zasyłają pani naj życzliwsze pozdrowienia; cureczki Michasia a jest ich trzy prześliczne. Całym sercem oddany Stanisław Nahorski".

Pani Eliza chętnie mówiła w towarzystwie o dobroci "mecenasa", o jego hojności dla biednych, dla żydowskich dzieci. Ale gdy odwiedzali ją ludzie wykształceni, a w dysputach literackich zabierał głos "mecenas", pani Eliza pochmurniała na twarzy, spuszczała oczy.

Jawne a bezślubne pożycie Orzeszkowej z Nahorskim było w prowincjonalnym Grodnie ówczesnym skandalem ogromnie gorszącym. Pod naporem kąśliwych języków doznała pani Eliza wielu upokorzeń, towarzyskiego bojkotu.

Przez 20 lat żyli w konkubinacie. Po śmierci Leokadii Nahorskiej wzięli cichy ślub. 2 listopada 1894 roku, o godzinie siódmej rano, w ciemny, deszczowy czas, w farze grodzieńskiej, korzystając z dyspensy od zapowiedzi, 68-letni Stanisław i bez mała 54-letnia Eliza połączyli się węzłem małżeńskim.

W dwa lata później Stanisław Nahorski zmarł nagle na atak serca. Eliza Orzeszkowa-Nahorska popadła w rozpacz, rozmyślała nawet o samobójstwie.

 

STANISŁAW WYSPIAŃSKI (1869-1907)

Kiedy i w jakich okolicznościach poznał Teofilę Pytkównę vel Spytkównę, nie wiadomo. Nigdy o tym nie mówił. Należał do ludzi skrytych. O pierwszym spotkaniu tej dziwnie niedobranej (a według wielu osób dobranej) pary krążyły po Krakowie ciekawe opowieści, jedna zaś wręcz sensacyjna.

Podobno którejś listopadowej nocy 1892 roku Wyspiański, włócząc się samotnie po brzegu Wisły (lubił odbywać tu późne samotne przechadzki), zobaczył kobietę usiłującą się utopić. Uniemożliwił jej samobójstwo. Poznawszy przyczynę ponurego zamiaru niedoszłej ofiary, która urodziła nieślubne dziecko i została za to wygnana z rodzinnej wsi, Wyspiański zlitował się nad nieszczęśliwą i sprowadził ją na służącą do domu wujostwa Joanny i Kazimierza Stankiewiczów. - Sensacyjne, ale prawdopodobne.

Stanisław Ignacy Mateusz Wyspiański, osierocony przez matkę, Marię z Rogowskich, porzucony przez ojca, Franciszka, artystę rzeźbiarza, lekkoducha, znalazł się jako 11-letni chłopiec na wychowaniu u wujostwa Stankiewiczów, gdzie traktowano go niczym rodzone dziecko.

Wuj Kazimierz, były rewolucjonista, latami trzymany przez zaborców w więzieniach, gorący patriota, wpajał Stasiowi miłość do ojczyzny, zapoznając go ze świetnymi okresami dziejów Polski, jak również z nieszczęsnymi. Stanisław Wyspiański całe życie nosił w sobie te wujkowe opowieści.

Ciotka Joanna, nieposiadająca własnego potomstwa, wszystkie macierzyńskie uczucia skupiła na Stasiu. Czuła i troskliwa, miała, niestety, dokuczliwe wady: była nadopiekuńcza, zaborcza, despotyczna. Gdy Stanisław wszedł w dorosłe życie, pilnowała, by nie popadł w nieodpowiednie towarzystwo dziewcząt. Chętnie zabierała go z sobą w odwiedziny do państwa Brudzewskich w majątku Korabniki pod Skawiną, gdzie, jak sama pisze w pamiętniku, "były tam cudne dwie córki, Anna i Adela, a dobre i szlachetne, rozumne; bawili się razem, tańczyli, panny grały i śpiewały, Staś je malował (...) może i złota nić uczucia go wiązała". Dość poważnie myślała też ciotka Stankiewiczowa o ewentualnym mariażu Stasia z panną Bronisławą Janowską, obiecującą malarką, siostrą sławnego malarza Stanisława Janowskiego, szwagierką Gabrieli Zapolskiej. Miała także na uwadze inne panny z wysoce szanownych rodzin w Krakowie. Była przekonana, że taka znakomitość, jak Staś, mistrz słowa i pędzla, wybierze sobie na żonę kobietę wykształconą, może artystkę, piękną, bogatą.

Tymczasem...

Pani Stankiewiczowa zauważyła z najżywszym niepokojem, że Staś zachodzi po kryjomu nocą do służbówki Teofili. Robiła sobie wyrzuty, jak mogła tak pochopnie przygarnąć do domu tę przybłędę. Nadrabiając zaniedbanie, przeprowadziła w rodzinnej wsi Teośki, w Konarach pod Tarnowem, skrupulatne "wywiedziny". Okazało się, iż Pytkówna kilka lat temu wywędrowała do miasta za chlebem, a teraz oto, pannisko już obstarawe, bo 24-letnie, dorobiła się "nańducha". Chłopak przyszedł na świat w szpitalu św. Łazarza w Krakowie - w październiku 1892 roku. Dali mu na imię Teodor. Zajęła się nim jakaś stryjna. Krewni Pytkówny poinformowali jeszcze panią Stankiewiczowa, jakoby ojcem niemowlęcia był pewien adwokat krakowski, od którego Teośka próbowała wymusić, czy też wymusiła, grubszą sumę pieniędzy za "zachachmęcenie wstydliwej rzeczy". Ładna historia! Pani Joanna zatrwożyła się srodze o bezpieczeństwo Stasia.

Za późno! Staś okazał się już zaangażowany w intymne kontakty z Teośką. Powstało piekło. Ciotka usilnie perswadowała mu, że ta dziwka, ten szpetny garkotłuk, ta ciemna analfabetka, której za osobisty podpis musi wystarczyć umazany tuszem odcisk kciuka, że ta... ciotce brakło słów do pogłębienia charakterystyki Teofili. Czy "taka" mogłaby zmusić Stasia, jego - Stanisława Wyspiańskiego! do małżeństwa?

Chryste Panie, co to byłoby za nieszczęście, za haniebny mezalians!

Nie wszyscy w rodzinie mieli podobne zdanie o mezaliansie.

Wuj Kazimierz oceniał ewentualne małżeństwo artysty z prostą dziewczyną nie tak krytycznie, negatywnie. Przypomniał, że niedawno, bo w 1890 roku, wybitny artysta malarz Włodzimierz Przerwa-Tetmajer, syn marszałka szlachty nowotarskiej, ożenił się z Anną Mikołajczykówną, córką chłopa z podkrakowskich Bronowic Małych.

I żyli sobie szczęśliwie w poszanowaniu ludzkim. A przyjaciel Stasia, poeta, syn profesora okulistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, Lucjan Rydel, zabiega właśnie o młodszą Mikołajczykównę, Jadwigę.

Albina Wyspiańska, stryjenka, rodzona siostra Franciszka, która przez pierwsze pięć lat opiekowała się osieroconym Stasiem, obecnie była samotną starą panną. Kiedyś imponowała wszystkim swoją nowoczesnością, jedna z nielicznych studentek Instytutu Technicznego w Krakowie, uczestniczka Powstania Styczniowego. Uważała ona, że dobre małżeństwo nigdy nie stanowi mezaliansu - bez względu na różnice intelektualne czy na niższe pochodzenie społeczne jednego z małżonków danej pary.

Ciotka Joanna oburzała się na takie widzenie sprawy, a małżeństwo Tetmajera z Mikołajczykówną nazywała gorszącym przykładem obyczajowym. Na wszelki wypadek usunęła Teofilę Pytkównę z domu.

Stanisław Wyspiański wynajął dla Teofili mieszkanie przy ulicy Zielonej nr 8 w Krakowie (dzisiejsza ulica Sarego), sprowadził jej synka Teodora. Potem przeprowadził Teofilę z dzieckiem na ulicę Szlak nr 23. Sam zaś mieszkał nadal u wujostwa, gdyż wuj Kazimierz chorował i potrzebował jego troskliwej opieki.

Teofila nie nalegała na małżeństwo, nawet wówczas, kiedy spodziewała się już Stasiowego dziecka. Honorna góralka!

Po śmierci wuja Kazimierza Wyspiański spakował swoje rzeczy i przeprowadził się do Teofili na stałe.

Ludzie, nawet niektórzy spośród bardzo swobodnej braci artystycznej, wydziwiali nad tym wydarzeniem, plotkowali. Niemało tematów do plotek dostarczała pani Joanna, która znienawidziła Teośkę za to, że odebrała jej ukochanego siostrzeńca. Pytkówna oczywiście odwzajemniała się "ciotuni" z nawiązką. Nieraz na mieście słyszano, jak "strasznie wyklinała na ciotkę". Ale nikt ze znajomych nie odważył się powiedzieć coś krytycznego wprost samemu Wyspiańskiemu, który wymagał szacunku dla swojej wybranki, nieślubnej żony. Apodyktyczny, potrafił zmusić krytykantów do odpowiedniego traktowania Teofili.

Posypały się dzieci: Helenka, Mietek, Staś... Wyspiański postanowił zalegalizować małżeński związek z Teofilą, usynowić Teodora, dać swoje nazwisko trójce ich wspólnych dzieci.

Aleksandra Czechówna, leciwa dama, wiedziała wszystko o wszystkich w Krakowie, a czego nie wiedziała, to się celnie domyślała, ale nigdy nie była niesprawiedliwa. Zaprzyjaźniła się ona z Joanną Stankiewiczową i rodziną Rydlów. W swoim raptularzu pisze, że przed Wyspiańskim "bije czołem", podziwiając jego szlachetność. "Ileż to jest mężczyzn mających stosunki z różnymi kobietami posiadającymi z nimi dzieci, a jednak czyż prawie zawsze się tak nie dzieje, że panowie, zaspokoiwszy swoją namiętność, zapominają później o swoich kochankach, a względem dzieci nie poczuwają się do żadnego obowiązku? Inaczej Wyspiański, mając dzieci ze swoją kucharką czy czymś podobnym, doszedł do wniosku, że powinien się z nią ożenić, jakkolwiek była to osoba starsza od niego i niczym już go ujmować nie mogła. Ale jemu chodziło o dzieci, chodziło mu o to, ażeby gdy nie mógł zostawić im majątku, zostawił im przynajmniej imię, i jakkolwiek później był bardzo nieszczęśliwy (o ile dochodzą mnie słuchy, kobieta ta nie tylko że się na nim poznać zupełnie nie umiała, nie tylko że nie była mu wdzięczna...)".

Adam Chmiel, serdeczny przyjaciel Wyspiańskiego od czasów uczniowskich, historyk, w swoim osobistym, nieprzeznaczonym do druku, pamiętniku napisał: "O szczegółach tego zdumiewającego małżeństwa trudno nie mówić. Było ono zresztą niewymownie przykre w zwykłym pojęciu ludzkim i obfitujące w bardzo drażliwe dla postronnych świadków epizody, starannie przez poetę tuszowane".

Ślub. Jakże inaczej wyobrażał sobie młody Wyspiański tę uroczystość! Do kolegi Karola Maszkowskiego pisze: "Gotów bym się ożenić nie dla czego innego jak dla tego wspaniałego efektu, aby przejść wśród szpaleru gapiów popod kinkietami błyszczącymi, po dywanach - przy dźwięku organów. To mi daje myśl opery". Wyobrażał sobie ten ślub w kościele Mariackim, w "jego kościele", którego wnętrze upiększył swoimi witrażami i gdzie jego ojciec, Franciszek, pracował przy rzeźbach na ołtarzu.

Stanisław Wyspiański i Teofila Pytkówna brali ślub aż dwukrotnie - w odstępie sześćdziesięciu dni.

Po raz pierwszy stanęli na ślubnym kobiercu w kościele św. Floriana na Kleparzu w dniu 18 września 1900 roku. Świadkami tego aktu byli: wuj pana młodego (brat matki) Kazimierz Rogowski i Włodzimierz Tetmajer artysta malarz. Ślub ten okazał się jednak nieważny, gdyż w kancelarii kościoła Wyspiański, wypełniając "Protokół pytań" stawianych kandydatom do małżeństwa, przez roztargnienie popełnił błąd. Mianowicie: na pytanie, czy był ojcem chrzestnym dzieci narzeczonej, napisał "nie". A przecież był ojcem chrzestnym własnej córki Helenki, urodzonej jeszcze przed swoim ślubem z jej matką. Według kodeksu prawa kanonicznego nastąpił tu fakt "braterstwa duchowego". W takim przypadku katolickie przepisy kościelne uniemożliwiają zawarcie związku małżeńskiego. Ślub uznano za nieważny.

Wyspiański zmuszony był wystąpić do władz Kościoła z petycją o zezwolenie na zawarcie ślubu ważnego prawnie. Zezwolenie to dość rychło otrzymał.

Drugi ślub Stanisława Wyspiańskiego z Teofilą Pytkówna odbył się dnia 17 listopada 1900 roku ponownie w kościele św. Floriana. Nie spowodował "wspaniałego efektu" - jak przedtem roił pan młody w liście do kolegi Maszkowskiego - ani nie zgromadził "szpaleru gapiów popod kinkietami błyszczącymi... przy dźwięku organów", co "daje myśl opery". Był to ślub cichy, przy drzwiach zamkniętych. Wyspiański nie powiadomił o nim ani ciotki Joanny Stankiewiczowej, ani też prawie nikogo innego ze swej rodziny. Świadkami z urzędu byli zakrystian Wojciech Lupa i kościelny Paweł Piątek. Na arcyskromną uroczystość przyjechała z Bochni, jako jedyny weselny gość, zaproszona przez nowożeńców stryjenka Albina Wyspiańska.

 

 

Rozwiedli się

 

ELIZA ORZESZKOWA (1841-1910)

W wieku 16 lat została wydana za mąż. "Wybrańcem" był 35-letni wybitnie przystojny, wysoki blondyn, nader gładki w obejściu. Eliza była bardzo szczęśliwa. Nawet na myśl jej wówczas nie przyszło, że niezadługo zapragnie rozwieść się z tym wspaniałym mężczyzną.

Małżeństwo to skojarzone zostało przez Franciszkę primo voto Pawłowską, sekundo voto Widacką, matkę Elizy, i przez Konstantego Widackiego, ojczyma 16-latki. Konstanty Widacki był bliskim kuzynem Piotra Orzeszki. Wyjątkowo pozbawionej urody Elizie groziło prawdopodobnie staropanieństwo, Piotrowi zaś - ruina materialna. Połączenie tych dwojga węzłem małżeńskim wydawało się wszystkim świetnym, wprost idealnym, wyjściem z sytuacji.

Eliza wyjechała z mężem do jego domu - do wielce podupadłego majątku w Kobryńskiem, zwanego Ludwinowo.

Przyczyną rozpadu tego stadła nie było, jak przypuszczali sąsiedzi, znajomi, lekkomyślne prowadzenie się Piotra i brak tolerancji ze strony Elizy dla jego sposobu życia. Piotr był wprawdzie birbantem i utracjuszem, który znacznie przeturmanił rodzinne włości i zaraz po ślubie począł zaciągać długi na rachunek małżonki, ale młodziutka pani Orzeszkowa z przymrużeniem niedoświadczonego oka patrzyła na hultajskie wybryki męża. Była najmajętniejszą ziemianką w guberni grodzieńskiej, miała bogate dobra odziedziczone po ojcu - rozległe żyzne pola, lasy - miała swoją Milkowszczyznę. Ze spokojem pozwalała małżonkowi, aby "się wyszumiał".

Rozstrzygającym powodem do unieważnienia małżeństwa, do czego z czasem doszło, nie była także różnica w pojmowaniu spraw narodowych. Co prawda Piotr nie przystąpił do Powstania Styczniowego, ale udzielił powstańcom pozwolenia na przebywanie w Ludwinowie. Został za to oskarżony, pozbawiony majątku i zesłany przez zaborcę rosyjskiego na katorżnicze życie w guberni permskiej. Eliza nie poszła za nim na Sybir, choć wiele żon dobrowolnie skazało się na bytowanie przy zesłanych mężach. Było to, jak przyznała po latach, jej wielkim błędem etycznym. W notatkach swoich pisze: "Pragnęłam kochać - miałam 18-20 lat - pragnęłam pracować, nie wiedząc jeszcze nad czym, jak, dlaczego, ale marząc o tym różnie i górnie".

Z mężem nie mogła znaleźć wspólnego języka. Jej próby literackie uważał on za "dziwne fanaberie", rzecz wysoce niestosowną dla niewiasty z przyzwoitego domu. A przy tym Piotr ujawnił się przed nią jako "zapalony kobieciarz", żona go nie obchodziła. Eliza poczuła się głęboko obrażona, oszukana przez los. Pisze: "Zrazu z wahaniem i skrupułami, potem jasno i śmiało powiedziałam sobie, że jestem nieszczęśliwa. Zamiar (...) wzięcia rozwodu (...) uwyraźnił się i sformułował".

Po zesłaniu Piotra na Sybir Eliza wróciła do swojej Milkowszczyzny. Ponieważ z przyczyn od niej niezależnych nie mogła utrzymywać bliższych stosunków z matką mieszkającą w swych dobrach pod Grodnem, była zupełnie osamotniona. Wówczas oddała się pisaniu.... Miała 22 lata, czekała na wielką prawdziwą miłość...

Po trzech latach marzeń o mężczyźnie jej życia - zjawił się on: Zygmunt Święcicki, znajomy jeszcze z Ludwinowa, aktualnie zaś lekarz rosyjskiej gwardii cesarskiej, który służył w Petersburgu, a teraz właśnie przyjechał na urlop do Polski. Miał 31 lat, był goły jak mysz kościelna, szukał sposobu wzbogacenia się. Eliza straciła dla niego głowę. Napisała w zachwycie: "Śliczny człowiek, piękny duszą i ciałem - treścią i zewnętrznymi formami".

Spacerowali po polach, on uczył ją łaciny, flirtowali... Panie ze sfery ziemiańskiej z oburzeniem patrzyły na te zaloty. Po pierwsze, Eliza była żoną zesłańca, po drugie - gdyby nawet była kobietą wolną - lekarz nie kwalifikował się na konkurenta. Lekarz bez majątku znaczyło wtedy tyle, co rzemieślnik.

Święcicki coraz to napomykał Elizie, aby ułatwiła mu kontakty z medycznymi znakomitościami w stolicy Polski. Po urlopie wrócił do Petersburga. A ona wypisywała listy do Warszawy, gorąco rekomendując "wybitnego lekarza". Jednocześnie wszczęła sprawę rozwodową, by połączyć się z ukochanym.

Proces unieważnienia małżeństwa Elizy z Piotrem Orzeszką trwał ponad dwa lata, kosztował Elizę sześć tysięcy rubli srebrem - bajońską sumę! Zadłużyła się okrutnie, sprzedała lasy na te koszty. Po błagalnych listach Elizy Orzeszkowej i jej rzeczowych argumentach do kurii biskupiej konsystorz zgodził się wreszcie na unieważnienie małżeństwa. W roku 1869 Orzeszkowa, jako 27-letnia kobieta, odzyskała wolność i możliwość wyjścia za mąż. Oczywiście myślała o zamążpójściu za Święcickiego. Ale... Jakże boleśnie los zadrwił z tej istoty! Święcicki, nie zdobywszy upragnionej posady w Królestwie Polskim, odkochał się w Elizie, poślubił bratankę Adama Mickiewicza, Marię, i pozostał w służbie rządowej w Petersburgu.

Zarówno matka, jak i też na ogół znajomi i sąsiedzi surowo potępili Elizę za zerwanie małżeństwa z Piotrem Orzeszką, zesłańcem na Sybir, z człowiekiem, któremu przed Bogiem, przy ołtarzu przysięgała, że go nie opuści aż do śmierci. Dodatkowym skandalem był fakt, że rozeszła się z prawowitym małżonkiem dla (a, fe!) jakowegoś lekarzyny...

 

 

Pod pantoflem

 

IGNACY JAN PADEREWSKI (1860-1941)

O rozwodzie pisze w swoich Pamiętnikach: "Wydaje mi się, że szczególnie w dzisiejszych czasach ludzie robią sobie z niego [z rozwodu - MZ] rodzaj sportu, że staje się on nałogiem, a specjalnie w Ameryce już prawie instytucją. Dla wielu jest po prostu sposobnością do nowej zabawy, nowego stosunku czy nowego małżeństwa. Zawsze odczuwałem doń silną niechęć - i oto - mimo że jestem stanowczym jego przeciwnikiem, mimo mego wrogiego się doń ustosunkowania - rozwód umożliwił mi drugie małżeństwo".

Paderewski po utracie pierwszej żony, Antoniny z Korsaków, był młodym wdowcem i ojcem kalekiego, chorego na paraliż dziecięcy, syna Alfreda. Zajęty pracą artystyczną, licznymi koncertami, głównie w Ameryce, zostawił dziecko pod opieką serdecznych przyjaciół, państwa Heleny i Tadeusza Górskich w Paryżu. Zarówno pani Helena, jak i jej mąż, skrzypek, z którym Paderewski w czasach studenckich wspólnie koncertował, polubili chłopczyka i zajmowali się nim nie mniej troskliwie niż własnym synem Wacławem.

Sprawa przyjęła całkiem niespodziewany obrót.

Pan Paderewski zakochał się w pani Górskiej, kobiecie wyjątkowo urodziwej, a ona w nim, mężczyźnie postawnym, dobrze zbudowanym, o szlachetnych rysach twarzy, szkoda że piegowatej, o charakterystycznych rudych włosach, bardzo bujnych. Urok i talent wirtuoza tak oczarowały panią Helenę, że nawet nieznaczne mankamenty urody mistrza i lekkie seplenienie uważała za jego dodatkowy wdzięk.

Wzajemne oczarowanie było nie do ukrycia. "Górski spostrzegł to i pierwszy zażądał rozwodu - wspomina Paderewski. - Były to ciężkie chwile dla nas wszystkich, pełne napięcia i wzruszeń, przy czym muszę przyznać, że Górski zachował się jak najbardziej szlachetnie i lojalnie".

Wśród znajomych mówiono, jakoby subtelny skrzypek, pan Tadeusz Górski, przyjął ów rozwód z ulgą, gdyż arcydobra pani Helenka była jednocześnie żelazną despotką i miewała nieznośne fanaberie.

W kościele rzymskokatolickim prawo kanoniczne nie dopuszcza rozwodów. Małżeństwo jest sakramentem, związkiem zawisłym od Boga i tylko przez Boga mogącym być zerwany, czyli kończący się dopiero ze śmiercią jednego z małżonków.

Ale...

Wśród zalet miała także wady, i to poważne: była apodyktyczna do granic despotyzmu i bardzo często zupełnie pozbawiona taktu. Jej niepoczytalne wyskoki stały się głośne, zwłaszcza w roku 1919, kiedy Paderewski, sławiony za patriotyczną działalność społeczną w USA na rzecz Polski, został wybrany na premiera i ministra spraw zagranicznych w niepodległej już od listopada 1918 roku Polsce. Pięknej Helenie woda sodowa uderzyła do głowy. Pewna swego nieomylnego rozsądku, szarogęsiła się w polityce, ośmieszając znakomitego męża stanu. Poeta Jan Lechoń napisał wtedy, że pani premierowa "kręci Polską niby łyżką w zupie". Plotkowano o niej zjadliwie. Stała się bohaterką satyrycznych szopek. Powtarzano zdanie, które przybrało wprost charakter sloganu:

Jak Polska Polską, od królowej Bony

Jeszcze nigdy mąż zacny nie miał takiej żony.

Zacnemu mężowi też dostało się przy sposobności. Tym bardziej że nietaktowna małżonka, po babsku pokumała się z dziennikarkami, pragnęła przedstawić mężulka jako dobroduszniaka siedzącego pod jej pantoflem. I chociaż Paderewski, niestrudzony w obowiązkach ministra spraw zagranicznych, reprezentował Polskę godnie na konferencji wersalskiej i będąc polskim delegatem podpisał traktat wersalski, chociaż jego twórcze zabiegi o utrwalenie niepodległości Polski były wysoko oceniane w świecie, niektórzy zawistnicy robili mu opinię polityka wręcz nieporadnego.

Śpiewano o nim w kabaretach:

Jam jest król tonów - któż mi zaprzeczy? -

Jeno na głowie mam tyle rzeczy,

Że już nie wiem, jak se radzić,

Jak do końca doprowadzić

Oną robotą, psiawiara, oną robotę!

Krążył po Warszawie dowcip, jakoby pani premierowa zawiesiła na ołtarzu w którymś z kościołów drogocenne wotum - korale, naszyjnik - dla Matki Boskiej z dedykacją: "Marii - Helena".

W roku 1920 Paderewski wycofał się z ministerium. Osiadłszy w Szwajcarii, został do roku 1921 delegatem Polski przy Lidze Narodów, w 1936 zaś był jednym z inicjatorów Frontu Morges. Od roku 1940, czasu II wojny światowej przewodniczył Radzie Narodowej emigracyjnego państwa polskiego w Londynie. - Piękna Helena nigdy przyznać się nie umiała, że jej sposób bycia nie ułatwiał bynajmniej mężowi prac publicznych.

 

WŁADYSŁAW STANISŁAW REYMONT (1867-1925)

Aurelia z domu Szacsznajder, primo voto Szabłowska, sekundo voto Reymontowa, była kobietą "mocno trzymającą się ziemi". Jako córka kupca, hurtownika handlującego butami, odziedziczyła po ojcu zmysł do interesów. Niezmiernie ceniła pieniądze. Ale doceniała także wysoką pozycję społeczną. Miała aspiracje być damą - grała na fortepianie, dobrze mówiła po francusku...

W roku 1893, jako 23-letnia, w ówczesnej obyczajowości już prawie stara panna, wydała się za 28-letniego dziennikarza Teodora Szabłowskiego. Był jednym z redaktorów "Niwy", dwutygodnika, a potem tygodnika naukowo-literackiego w latach 1872-1905. Wierzył, że zostanie sławnym pisarzem. Aurelia obiecywała sobie zabłysnąć przy jego boku. Atoli niebawem doszła do wniosku, że jej małżonek jest tylko pracowitym gryzipiórkiem, a jego powieść Emancypantki warszawskie, którą tworzył z trudem, może nigdy nie ukazać się w druku (wydana została w roku 1898). Pani Aurelia usiłowała go pouczać, popędzać, nie znosiła jego najmniejszego oporu.

Rozstali się z hukiem. Aby uzyskać unieważnienie małżeństwa, trzeba było wielu kruczków prawnych i kosztownych zabiegów, nim papież Leon XIII zgodził się na to unieważnienie.

Tymczasem przedsiębiorcza amatorka nowego małżeństwa obejrzała się za innym powieściopisarzem, i to za głośnym, znanym - niejakim Władysławem Stanisławem Reymontem. Chwalono go za liczne nowele, za znakomite powieści: Komediantka, Fermenty, Ziemia obiecana...

Gdy pani Aurelia zobaczyła go po raz pierwszy, doznała zawodu. To on tak wygląda? Niepozorny, raczej niski, korpulentny, popielaty blondyn, gmerający bez przerwy w gęstej czuprynie. Twarz zmęczona, zmięta, na czole kilka poprzecznych bruzd. Bardzo często poprawiał binokle, które spadały mu z nosa, a w takich chwilach był wyraźnie zażenowany. Przez binokle przebłyskiwały spokojne stalowe oczy. Wydał się jej dobrodusznym, nawet potulnym safandułą. Na męża, wedle niej, akurat. Tylko czy dostatecznie dużo zarabia?

W lipcu 1900 roku Reymont uległ poważnej kontuzji w katastrofie kolejowej pod Warszawą. Wypadek ten wielce nadszarpnął mu zdrowie, niedomaganie serca dawało mu odtąd znać do końca życia. Uzyskane wysokie odszkodowanie od władz zapewniło mu niezależność finansową. A fama o tym wydarzeniu rozniosła się szeroko.

Pani Aurelia postanowiła zostać Reymontową. I została. 15 lipca 1902 roku 35-letni Władysław Stanisław wziął sobie za żonę 32-letnią Aurelię. Szczęśliwi nowożeńcy wyjechali natychmiast do Paryża, a potem przebywali w Beg Meil na obszarze Bretanii, gdzie Reymont zaczął pisać Chłopów. Podróżowali także po całej Francji, po Włoszech...

Gdy wrócili do Warszawy, pani Aurelia, nazywana Lila, postarała się wejść w środowisko żon sławnych artystów, które spotykały się na poranną kawę w "Ziemiańskiej" albo u "Lourse'a". Zbliżyła się między innymi do pani Anny Żeromskiej, żony pisarza Stefana. Usiłowała czarować te damy wytwornym, a zarazem swobodnym sposobem bycia i elegancją strojów. "Reymontową była (...) pełna śmieszków i okrzyków - podaje Monika, córka państwa Żeromskich - i ubierała się jak młodziutka dziewczyna, w lekkie kolorowe sukienki, puszyste jasne futerka, malutkie kolorowe kapelusiki, kiedy reszta pań nosiła sztywne czarne karakuły i raczej niekrzyczące kolory".

Przekonana o swej bezdyskusyjnej słuszności pod każdym względem, wniosła ściśle ustalony tryb postępowania i czynności w domu. Kawalerskie dotychczas życie pana Władysława, wolnego ptaka, ograniczyła do wegetowania w niewoli. Musiał odtąd jadać regularnie o wyznaczonej porze i tylko te potrawy, które sama uznała za smaczne i zdrowe. Pouczyła go, żeby nie śmiał się całą gębą, po chłopsku, lecz tylko raczył się uśmiechać, i żeby zadzierał nosa, jak przystało na poważnego pisarza. Urodzony brat-łata, czuł się z każdym człowiekiem doskonale i spoufalał się różnymi szarymi ludźmi. Klarowała mu, że golibroda, dorożkarz czy inny sans-culotte to nie dla niego towarzystwo. A on się tylko śmiał. Usiłowała odzwyczaić go od palenia, daremnie zresztą, gdyż niby ograniczał liczbę papierosów, a po kryjomu kurzył zapamiętale. Ciągle też uczyła go rozporządzać mądrze pieniędzmi. Była pod każdym względem nadopiekuńcza.

Niebawem dał się wciągnąć pod pantofel swojej Lilusi i nigdy nie umiał wygrzebać się spod niego całkowicie.

Istnieje anegdota na ten temat.

Gdy Reymontowie mieszkali w Warszawie przy ulicy Zgoda 12, na piątym piętrze w wieży nad redakcją wydawnictwa Gebethnera i Wolffa, lokum mieli tak ciasne, że, jak powiedział Kornel Makuszyński: "... Człowiek, cokolwiek od Reymonta roślejszy, już by mieszkać tu nie mógł, położywszy się bowiem, nogami zwisającymi przez okno tamowałby ruch ulicy Marszałkowskiej". Dlatego Reymontowie spotykali się z liczniejszym gronem przyjaciół w rozległej cukierni Lourse'a w Hotelu Europejskim. Podobno pewnego razu Reymont, jak zwykle zahukany przez połowicę, spytał jej cichutko, czy mógłby poprosić dla całego towarzystwa jeszcze po jednym kieliszku na swój rachunek. Pani Aurelia zgodziła się wielkodusznie. Wtedy Makuszyński, zwracając się do Reymonta, powiedział: "Słuchaj, przyjacielu, rycerze twego pokroju, spełniając toast z pantofelka swej bogdanki, nie zawsze musieli tak głęboko pod nim siedzieć". Ciekawe, co na to Lila.

W roku 1920 Reymont nabył w Poznańskiem majątek Kołaczkowo, który nazwał swoim ukochanym domem, gdzie spędzał miesiące letnie i dopiero zimą wracał do Warszawy. Wszędzie i codziennie pisał! Apodyktyczna opiekunka dyrygowała jego czasem, ale nie po to, broń Boże, by namawiać go do odpoczynku, lecz przeciwnie, żeby pisał, pisał jak najwięcej. Niecierpliwiła się, kiedy omijało go natchnienie.

W listopadzie 1924 roku Reymont otrzymał za powieść Chłopi Nagrodę Nobla. Administrowaniem majątku, jaki uzyskał wraz z Nagrodą, a jaki wynosił 200 000 złotych, co wówczas stanowiło sumę kolosalną, zajęła się oczywiście Reymontowa, żona, którą zaczęto nazywać "panią laureatową". Reymont zaufał rozsądkowi i (he, he!) uczciwości swojej Lili. Nabywała posiadłości ziemskie, kupowała cukiernie... Zastrzegł sobie jedynie, że Kołaczkowo przekaże na dom pracy twórczej poznańskiego związku literatów, któremu od roku 1921 prezesował. Sporządził testament, ale... Pani Aurelia nie była tak naiwna, żeby uszanować wolę męża.

Jeszcze 15 sierpnia 1925 roku, czyli na niecałe 4 miesiące przed jego śmiercią, Reymont wziął udział w zorganizowanych specjalnie dla niego uroczystych dożynkach w Wierzchosławicach, rodzinnej wsi Wincentego Witosa. Zebrało się tu ponad siedem tysięcy ludzi, przyjechali korespondenci pism krajowych i zagranicznych, przedstawiciele ambasad... Reymont, ciężko już chory, był jednak szczęśliwy i niezmiernie wzruszony, ocierał łzy pod binoklami.

Pani Aurelia tę manifestację oceniła jako czystą głupotę. Jeden z organizatorów tej uroczystości, naczelny sekretarz Stronnictwa Ludowego "Piast" Henryk Dzendzel, pisze: "Pani Aurelia, aczkolwiek niechętnie (...) motywowała to mniej więcej tak: Władek od chwili wstąpienia do stronnictwa, szczególnie od dnia, gdy wyraził zgodę na urządzenie tych masowych dożynek, o niczym innym nie myśli, jak tylko o tym. (...) co gorsze, że przestał pisać. (...) Sławy i chwały ma już nadto (...) Teraz właśnie powinien (...) zasiąść do pisania (...) Po Nagrodzie Nobla poczytność zagwarantowana (...) Gotówka będzie płynąć (...) Lepiej niech siedzi w Kołaczkowie, z dala ... od polityki, i bierze się do pisania".

Zmarł 5 grudnia 1925 roku. A pani Aurelia niebawem poślubiła swego doradcę finansowego, adwokata Czeszera, Żyda. Sprzedała Kołaczkowo, którego nie lubiła, zbudowała wspaniałą willę na Żoliborzu, wszystko układało się po jej myśli. Ale... Wybuch wojny w roku 1939, okupacja niemiecka, zagłada Żydów. Pani Aurelia szybko rozwiodła się z niefortunnym małżonkiem. Zginął w getcie. Może rozglądała się za następnym mężem, ale nie zdążyła zdobyć takowego. Zmarła w swojej willi podczas niemieckiego bombardowania Warszawy.

 

 

Ukrywali nieślubne dzieci

 

GABRIELA ZAPOLSKA (1857-1921)

Nigdy nie czuła potrzeby macierzyństwa, chęci posiadania dzieci. Gdy jako 21-letnia kobieta, pełna czaru, jak mówiono, "brunetka o pięknej, cerze, wspaniałych oczach, palących się niepokojem, dumą, tęsknotą", wyszła za mąż za przystojnego porucznika gwardii carskiej, stacjonującego w Warszawie, Konstantego Śnieżko-Błockiego, a ten wyznał, że nie widzi się, broń Boże, w roli ojca, była szczęśliwa. Uważała się bowiem za wybrankę losu, która zajmuje się mądrzejszymi rzeczami niż pranie pieluszek. Marzyła o karierze światowej, o karierze wybitnej aktorki. Mówiła sobie, że nie wolno jej zagrzebać się w rodzinę, w dzieciarnię, jak to zrobiła jej matka, Józefa z domu Karska, która była w Warszawie baletnicą i aktorką, dopóki nie wyszła za mąż i nie ugrzęzła na wsi. Gabriela zamierzała też, oprócz aktorstwa, zająć się pracą literacką. Nawet pisała sobie różne tzw. "obrazki obyczajowe", ośmieszające kołtuństwo, mając nadzieję, że kiedyś opublikuje te utwory.

Porucznik Śnieżko-Błocki, jak się niebawem okazało, interesował się nie piękną, inteligentną małżonką, lecz majątkiem jej ojca. A ten, Wincenty Korwin-Piotrowski, właściciel dwóch dużych wsi, Podhajce i Kiwerce, pod Łuckiem, marszałek szlachty wołyńskiej, lojalny obywatel rosyjski, nie bawił się w politykę, lecz pilnie doglądał swoich dóbr. Porucznik Kostek Błocki czyhał na gruby posag od teścia. Niestety, doznał zawodu. Nie otrzymawszy od razu całej żądanej gotówki, powiedział Gabrysi, że nie ma zamiaru marnować przy niej życia, i wyjechał do Rosji. Wszelki ślad po nim zaginął...

Gabriela została sama. Do rodziców na Wołyń wracać nie chciała. Pragnęła żyć w stolicy, w Warszawie, poznać aktorów i pisarzy, zaprzyjaźnić się z nimi. Zamieszkała u ciotki, Karoliny Staniszewskiej, wdowy po uczestniku Powstania Styczniowego, która w swoim czasie wraz ze skazanym przez rosyjskiego zaborcę mężem-powstańcem przebywała na Syberii, a zwolniona niedawno, była prywatną nauczycielką języków i gry na fortepianie. Miejsce zamieszkania było całkiem odpowiednie dla eleganckiej kobiety, kandydatki na aktorkę, bo w domu i w sąsiedztwie wytwórni pachnideł mieszkającego też tam Fryderyka Pulsa, przy ulicy Marszałkowskiej 21, według zaś dawniejszej numeracji hipotecznej - 1700c.

Pewnego dnia pani Gabriela zgłosiła się do teatru przy Towarzystwie Dobroczynności na Krakowskim Przedmieściu. Oznajmiła z tupetem, a tupetu nigdy jej nie brakowało, że czuje się uzdolniona aktorsko i mogłaby przyjąć jakąś ciekawą rolę. Dyrektorem tej sceny był Marian Gawalewicz, reżyser, a także pisarz i publicysta, 27-letni bardzo przystojny birbant i kobieciarz. Powiadano o nim, że nie boi się samego diabła, ale ma tylko pietra przed własną żoną, Gabrielą z domu Około-Kułak, wściekle zazdrosną o niego awanturnicą. Gawalewicz przyjął z uśmiechem tę drugą w życiu Gabrysię, czyli panią Gabrielę Śnieżko-Błocką.

Zaczęła więc grać na scenie, a przybrała pseudonim ZAPOLSKA.

Maryś i Gabrysia zakochali się w sobie wzajemnie. Ale wzajemna miłość nie zawsze bywa jednakowo trwała. Zapolska, osoba o gorącym temperamencie, żywiołowa, gotowa była, jak wyznaje, "iść za Marianem w piekielny ogień". Nie przeszkadzało jej, że on nigdy się z nią nie ożeni, mając zaborczą żonę i dzieci, które uwielbia. Zadowalała się rolą kochanki i czuła kobietą światową.

Gawalewicz okazał się dżentelmenem lichej próby. Gdy w kwietniu 1880 roku Gabriela (Zapolska) powiadomiła go, że niestety spodziewa się dziecka, był przerażony. W trwodze przed skandalem w Warszawie wysłał kochankę do lekarza, by ten wyzwolił ją z kłopotu. Ale na zabieg aborcji było już za późno. Wtedy dał jej pieniądze i spiesznie wyekspediował do Wiednia. Zgodziła się skwapliwie. Ona, która brzydziła się wszelką pruderią, która ośmieszała zakłamanie, która szydziła z "kołtunów", nie miała, jak widać, odwagi urodzić nieślubne dziecko w znanym otoczeniu.

Po przyjściu na świat córeczki, której dano imię Maria, a to na cześć ojca, Mariana Gawalewicza, Zapolska za jego radą zostawiła maleństwo u jakiejś Frau Fruhrich, zajmującej się pośredniczeniem w sprawach półświatka. Zobowiązawszy się do comiesięcznych opłat za opiekę i wyżywienie dziecka, Zapolska wróciła do Warszawy. Chyba myślała, że kiedyś zabierze małą Marysię, wówczas zwaną raczej Manią, do siebie. W Warszawie nie ujawniała, że została matką. Nie było się czym chwalić.

Frau Fruhrich tak zajęła się dzieckiem, że niebawem zmarło, a podła piastunka jeszcze przez kilka miesięcy trzymała to w tajemnicy i pobierała przesyłane przez Zapolska pieniądze.

Śmierć dziecka, i to w takich okolicznościach, wstrząsnęła Zapolska. Poczuła się winna przestępstwa. Robiła wyrzuty Gawalewiczowi. Przyznał, że postąpili karygodnie, ale nic więcej. Ba, nawet nie ukrywał, że ma dość uciążliwej kochanki, "kapryśnej histeryczki, aktorki miernej, choć pracowitej". Już zresztą romansował z innymi kobietami.

Zapolska była zrozpaczona. Narzucała mu się - daremnie. Pojęła to jako karę Bożą za cudzołożny związek z Gawalewiczem i za nikczemne a śmiertelne zaniedbanie rodzonego dziecka, biednej ofiary grzechu, występku ich obojga.

Wincenty, ojciec Gabrieli, człowiek tak pobożny, że we wczesnej młodości marzył o uzyskaniu święceń kapłańskich, a zawsze w domowej kaplicy odprawiał mszę, przebrany za księdza, wytłumaczył teraz wyrodnej córce, że przed nią tylko życie zakonne. Zapolska wstąpiła do klasztoru wizytek, by, jak zamierzała, ciężko pokutować przez całe życie. Ale po czterech miesiącach próby uciekła. Uciekła, zbuntowana przeciw wszystkiemu, co mogłoby krępować jej wolną wolę.

Przystąpiła do grupy wędrownych aktorów.

 

 

Oziębłe matki mieli

 

ELIZA ORZESZKOWA (1841-1910)

Pani Franciszka primo voto Korwin-Pawłowska, sekundo voto Widacka, w całej Grodzieńszczyźnie wyróżniała się niezwykłą urodą. Wysmukła brunetka, miała szyję łabędzia, szczupłe, ślicznie utoczone ręce, świeżą cerę i ogromne czarne oczy.

Córka jej i Benedykta Pawłowskiego, Eliza, nie posiadała nic z tych kobiecych walorów. Była po prostu nieładna, źle zbudowana. Panie w sąsiadujących z dworem Pawłowskich majątkach filozofowały, że nastąpił tu, nierzadko zresztą spotykany, złośliwy kaprys dziedziczności.

Młodziutka Eliza, nieskażona jeszcze kobiecą zazdrością, podziwiała swoją matkę i kochała ją - głównie za tę piękność. Wspominała o tym często w swoim pamiętniku. Natomiast pani Franciszka, niestety, nie odwzajemniała Elizie dobrych uczuć. Może dlatego, że dziewczynka podobna była do ojca nie tylko z twarzy, ale i z charakteru, najbardziej z charakteru, co sprawiało, iż małżeństwo państwa Pawłowskich było bardzo nieudane.

Eliza, nie przygarnięta do macierzyńskiego serca, czuła się wielce pokrzywdzona. Nigdy nie była swobodna w obecności matki, skrępowana brakiem jej życzliwości i surową etykietą panującą w domu. Pani Franciszka była - jak pisze Eliza - "w ogóle dość despotyczna, w rzeczach konwenansu najdespotyczniejsza".

Jeszcze większy, dotkliwszy chłód uczuć rodzinnych dokuczał Elizie po śmierci ojca. Pisze ona: "Matka moja owdowiała bardzo młodo, piękna, światowa, w trzy lata po owdowieniu wyszła za mąż z miłości, która całe jej serce zabrała i dnie pochłonęła".

Eliza uciekała w świat marzeń, tworzyła sobie w myślach szczęśliwe życie. Zaczęła pisać.

"Nie miałam więcej ponad siedem lat (...) w naszym dawnym mieszkaniu grodzieńskim, gdy napisałam powieść". Powieść ta była krótka i smutna, nosiła tytuł Dzwon pogrzebowy. Babcia ze strony ojca była wprost zachwycona i powiastką, i zdolnościami wnuczki do literackiego tworzenia. Matka natomiast przeciwnie - wykazała oburzenie. Skarciła Elizę srogo, czyniąc jej dotkliwą przykrość. A gdy któraś z pań zaprzyjaźnionych z domem Widackich wyraziła przypuszczenie, że Eliza może w przyszłości zostać powieściopisarką, pani Franciszka krzyknęła z nieopanowanym gniewem: "Niech Bóg broni! Proszę jej tym głowy nie nabijać!". Przy czym z przekonaniem tłumaczyła, jaką to hańbę ściągnęłaby Eliza "gryzipiórstwem" na rodzinę Korwin-Pawłowskich!

Kiedy Eliza skończyła jedenaście lat, wysłano ją do szkoły w Warszawie: do sióstr sakramentek. Nie matka, jak się należało spodziewać, lecz babcia odwiozła ją z Grodna do stolicy. Jechały końmi - prawie trzy doby! Eliza jeszcze wtedy kochała matkę. Gotowa była przebaczyć jej wszystkie niezasłużone przykrości, gdyby ta bodaj uśmiechnęła się serdecznie... Niestety... Po drodze, rozmawiając z babcią, Eliza popłakiwała.

W klasztorze sakramentek spędziła pięć lat. Tutaj zaprzyjaźniła się z kilkoma koleżankami. Między innymi - z Marysią Wasiłowską, późniejszą Konopnicką, poetką, nie mniej niż ona do dziś sławną. Przyjaźń ta przetrwała do końca życia.

Po skończeniu szkoły w roku 1857 Eliza wróciła na swoją rodzinną i zapisaną jej przez ojca Milkowszczyznę. Miała pełne 16 lat, była więc panną na wydaniu. Matka i ojczym Konstanty Widacki zajęli się szybko wyswataniem Elizy. Panna, zdawali sobie z tego sprawę, była wprawdzie brzydka, ale bogata - do małżeństwa wnosiła w posagu wielki majątek.

"Uchodziłam - pisze Eliza - za jedną z najmajętniejszych panien w guberni". A dalej wyznaje: "Wiedziałam, że muszę wyjść za mąż bardzo rychło, bo tak' sobie życzy moja matka i wymagają tego zwyczaje. Za kogo? Wszystko mi było jedno". I wyszła. Za Piotra Orzeszkę, hulakę i utracjusza. 21 stycznia 1858 roku w grodzieńskim kościele Bernardynów odbył się ślub.

Małżeństwo to było nader nieszczęśliwe.

Gdy Piotra Orzeszkę za wspomaganie uczestników Powstania Styczniowego Moskale zesłali na Sybir, Eliza została sama.

W matce nie mogła znaleźć moralnego wsparcia. W swojej Autobiografii napisała: "Matka moja, powtórnie zamężna, mieszkała w majątku, który do niej osobiście należał, o kilka mil od Milkowszczyzny, pod samym Grodnem. Dla różnych przyczyn dość naturalnych i żadnej z nas nie uwłaczających, nie mogłyśmy mieszkać razem".

Te "dość naturalne przyczyny" to wrodzona niechęć patologiczna matki do córki, zjawisko rzadko występujące w psychologii.