Życie
z dnia 2000-09-09
Oczy
szalone
Kampania prezydencka - 1990 r.
Zachodni korespondenci wyjeżdżają od nas, bo jak mówią "Polska
to nudny kraj". I mają rację. Wystarczy spojrzeć na sposób prowadzenia
kampanii wyborczej - nudna, rozlazła, nie budzi większych emocji. Nie to,
co dziesięć lat temu, podczas pierwszych w pełni wolnych wyborów w
powojennej Polsce. Wtedy to się działo!
W Płocku na kilka tygodni przed wyborami prezydenckimi, 25 października
1990 roku pewien mężczyzna zadźgał nożem swojego zięcia. Poszło o to, kto
jest lepszy - teść był za Wałęsą, zięć za Mazowieckim.
Klimat agresji był wszechobecny; o to, kto ma być prezydentem, kłócono
się wszędzie: w pracy, na ulicy, przy kieliszku. O burdach o podłożu
politycznym prasa regionalna donosiła prawie codziennie, na wiece i
spotkania przychodziło mnóstwo polemistów i zwykłych krzykaczy.
Kilkakrotnie solidnie ktoś oberwał na wiecach Wałęsy. Kiedy "Solidarność
Walcząca" zaatakowała zwolenników przywódcy wielkiej "Solidarności", jedni
świadkowie opowiadali, że starzy działacze od Lecha bili niewinnych ludzi
metalowymi prętami. Inni, że bili młodzi z "SW" drewnianymi pałkami
pomalowanymi na czarno. Na dworcu w Katowicach sokiści poszczuli psami
kilka osób. Pogryzieni zostali członkowie KPN, którzy natychmiast zrobili
z tego aferę polityczną. W Tomaszowie Lubelskim próbowano bez powodu
eksmitować biuro wyborcze Romana Bartoszcze, w całym kraju w lokalach
wyborczych leciały szyby. Ulotki rozrzucano nawet po kościołach, często
przy sprzeciwie duchownych. Plakaty przeciwników zrywano z pedantyczną
bezwzględnością. Tylko podczas jednej akcji niszczycielskiej zerwano w
jedną noc 1500 plakatów i transparentów z podobizną Lecha Wałęsy w
Gorzowie Wielkopolskim, Międzyrzeczu i Myśliborzu. Z kolei w całym kraju
na nie zerwanych plakatach z wizerunkiem pierwszego premiera III RP
dorysowywano gwiazdę Dawida. To była też ostatnia kampania, kiedy
rozlepiacze (zdzierający także) nie brali za swoją pracę ani złotówki.
Wałęsę i Mazowieckiego - długo panowała opinia, że pomiędzy nimi
rozegra się ostateczna walka - obrzucano nieparlamentarnymi epitetami. W
zjadliwych felietonach w "Tygodniku Solidarność" Mazowieckiemu wytykano
opieszałość, brak energii, uleganie słabym już komunistom. W "Gazecie
Wyborczej" Wałęsa to był ten, który latał z siekierą, związkowy satrapa,
kandydat na operetkowego dyktatora. Obie strony prowadziły kampanię
negatywną, Piotr Wierzbicki opowiedział się za nią expressis verbis w
jednym ze swoich felietonów. Wałęsa pogardliwie na jednym z wieców (co
wyciągnięto mu w wyborczym programie telewizyjnym Mazowieckiego)
powiedział o urzędującym premierze: "Z panem Tadeuszem to ja mogę pchły
łapać...". Do spotkania przed kamerami obu kandydatów bezpośrednio
przed I turą nie doszło. Niejako w zastępstwie wybrali się do telewizji
Adam Michnik i Jarosław Kaczyński.
Pierwszy napięcia nie wytrzymał naczelny "GW" i zaczął przerywać prezesowi
Porozumienia Centrum. Ten ostatni z uśmiechem rzucił do telewidzów:
"właśnie tak by wyglądały dalej wasze rządy...". Nazajutrz "GW" zauważyła,
że temperatury spotkania nie wytrzymały nawet lampy w studiu i wysiadły.
Dwa dni potem emocje sięgnęły zenitu: Mazowieckiego przegonił on,
czarny koń, biznesmen z trzema paszportami, człowiek znikąd, który
ośmieszył raczkującą polską demokrację - Stan Tymiński. "Czy Polska stanie
się pośmiewiskiem całego świata?" - pytała dramatycznie "GW" na czołówce,
kiedy Tymiński dostał w sondażach 21 procent, a Mazowiecki tylko 17
procent poparcia.
"Raczkująca demokracja" była jednym z
najczęściej używanych zwrotów przez publicystów tamtego okresu. Niezwykle
pobłażliwi w stosunku do samych siebie i autoironiczni byliśmy wówczas.
Krzysztof W. Kasprzyk, wtedy świeżo powróciwszy z wykładów na
amerykańskich uczelniach (m.in. Wydział Dziennikarstwa i Komunikowania
Masowego Uniwersytetu Stanowego Colorado w Boulder), był bezlitosny.
Napisał na łamach "GW", że polska kampania wyborcza w porównaniu z tymi w
Stanach "to po prostu karzełek". I dalej: "Nie ma kiedy ukształtować
się i ugruntować wyborczy wizerunek poszczególnych kandydatów, siła bądź
słabość ich osobowości, chwytliwość ich propagandowych haseł, nie mówiąc o
przejrzystości i nośności najistotniejszych punktów programu. Pozostają
etykietki, obraz składa się z klisz, które raczej przedłużają istniejące
stereotypy niż dodają kandydatom oblicza dynamicznych polityków. Wałęsa -
cwany prostak, Mazowiecki - posępny ślamazara, Moczulski - wodzowski
charakteropata, Bartoszcze - chłopek-roztropek, Cimoszewicz - czerwony
besserwisser, Tymiński - połknął kij i nie umie po
polsku".
Kandydaci różnili się jednak zasadniczo w obrazie,
jaki chcieli sprzedać swoim wyborcom. Zwolennicy premiera ukuli hasło
"Mazowiecki prezydentem Polski rozsądnej". Mazowiecki w wywiadach
sprzeciwiał się wałęsowskiej koncepcji przyspieszenia twierdząc, że
szybciej się nie da reformować kraju w tak wyjątkowej sytuacji. Po prostu
"żadnych cudów". Jeszcze na długo przed kampanią, żartem wspominał w
jednej rozmowie, że powinien tak jak Churchill obiecać swoim rodakom
"krew, pot i łzy". Przez to, że niewiele obiecywał, miał stać się
wiarygodny. "Zaufałem społecznemu zrozumieniu" - powiedział w wywiadzie
dla "Rzeczpospolitej" na pięć dni przed pierwszą turą. Nie było dobrego
gruntu dla takiego myślenia, kraj przenikała wtedy atmosfera rewolucji.
Sam Mazowiecki wydawał się niezdecydowany - nie było tajemnicą dla opinii
publicznej, że premier długo dał się namawiać na start w wyborach.
Zdaniem wielu specjalistów to wahanie przede wszystkim przyniosło
porażkę Mazowieckiemu (to jakby on, a nie Wałęsa miał działać wedle zasady
"Nie chcę, ale muszę"). W sondażu CBOS z kwietnia 1990 roku na
Mazowieckiego chciało głosować 24 proc. ludzi, a Wałęsa ze swoimi 16 proc.
poparcia był daleko w tyle za Bronisławem Geremkiem - 19 proc. poparcia, a
nawet Wojciechem Jaruzelskim - 17 proc. Kiedy zapytano respondentów, kto
najbardziej nadaje się na prezydenta, aż 68 proc. wskazało Mazowieckiego,
podczas gdy Wałęsę tylko 52 proc. Ale jednocześnie Polacy byli przekonani
o niezwykłej popularności przywódcy "S" i wierzyli w jego szczęśliwą
gwiazdę, nawet jeżeli sami nie zamierzali nań głosować. Na pytanie "kto
bardziej podoba się Polakom i to właśnie on wygra wybory", 41 proc.
odpowiedziało, że Wałęsa, 27 proc., że Mazowiecki. Sami zwolennicy
urzędującego premiera wyglądali na zrezygnowanych: z badań wynikało, że
wielu z tych, co chcieli oddać głos na Mazowieckiego, było przekonanych,
że z Wałęsą nie uda mu się wygrać. W pewnym momencie w sztabie
Mazowieckiego pojawiły się nawet opinie, że takie głosy publikuje się
specjalnie, by siać defetyzm w szeregach konkurencji. Mazowiecki był tym,
na kogo "wypadało" głosować.
O Wałęsie natomiast można różne
rzeczy wypisywać, ale nie to, że brak mu było pewności siebie. Mówił w
wywiadzie dla "Polityki": "Mnie demokracja nie jest straszna, tłumów się
nie boję, porozumiem się z nimi, bo mam argumenty. Nie jest to bynajmniej
z mej strony zarozumialstwo - jestem z tej masy, z tej soli i dlatego
sobie poradzę, a Mazowiecki sobie nie poradzi". Jakby chciał powiedzieć:
Ja czuję ludzi, poprowadzę ich za sobą w dobrym kierunku. Wałęsa to
prawdziwy przywódca, trybun ludowy. Kogoś takiego potrzebował przede
wszystkim polski robotnik: rok później przeprowadzono badania (autor J.
Gardawski), z których wynikało, że połowa robotników i ich przełożonych
preferowała autorytarny model rządzenia. Chcieli silnego człowieka na
prezydenta. Wódz wielkiego ruchu społecznego apelował do ludzkich
emocji i namiętności, a nie do rozumu. Hasłem było przyspieszenie reform
politycznych i gospodarczych. Jednak Wałęsa nie miał szczegółowego planu
działania jako prezydent. Kiedy ludzie Mazowieckiego zaczęli przekonywać,
że ich kandydat ma najlepszy program, sztabowcy Wałęsy zrozumieli dopiero,
że coś trzeba tu zrobić. Mówi Jan Purzycki, jeden z twórców
telewizyjnej kampanii Wałęsy: - Konstruowanie takiego "programu" wydawało
mi się stratą czasu, bo w kampanii chodziło o zaprezentowanie konkretnego
kierunku myślenia, pewnej wizji Polski. Ale wszyscy mieli program, to my
też musieliśmy mieć. Pospiesznie wypisano kilkanaście punktów i
wydrukowano, by móc ów "program" pokazać w razie potrzeby. W jednym z
przemówień Wałęsa wziął do ręki tych kilka kartek, potrząsnął nimi i
powiedział: "Ja mam najlepszy program i mogę o nim podyskutować", po czym
rzucił te kartki na stół i zaczął mówić znowu od siebie.
Do
listopada nikt nie przejmował się tym, co mówi i robi Stan Tymiński.
Traktowano go z pobłażliwością, nawet sympatią. Wiadomo było, że jest
biznesmenem prowadzącym interesy w Kanadzie i Peru, hasło miał banalne i
enigmatyczne: "Hasłem naszym zgoda będzie i ojczyzna nasza". Mówił o
podatkach, o szansie dla młodych, o potrzebie walki z biedą. Dr Tomasz
Żukowski, socjolog: - Politycy solidarnościowego rządu w latach 1989-90
podtrzymywali iluzję, że transformacja będzie szybsza i mniej bolesna, niż
naprawdę miało to miejsce. Mówili, że bezrobocie, będzie liczone w setkach
tysięcy, a nie w milionach, nikt nie przewidywał, że spadek produkcji na
początku będzie tak wielki, że tak wiele zakładów zbankrutuje, że
rolnictwo przeżyje tak poważny kryzys. Tymiński zaś mówił jednocześnie
coś, co ludziom zawiedzionym wydało się niesłychanie atrakcyjne: Można
zbudować kapitalizm łatwiej i mniejszym kosztem. Ja wiem o tym najlepiej,
bo mnie udało się odnieść sukces w kapitalizmie. Tymiński był
dzieckiem "wojny na górze". Mit "Solidarności" oparto na jej jedności.
"My" kontra "Oni". Kiedy "nasi" wystąpili przeciw sobie, duża część
wyborców zniechęciła się do obu stron konfliktu. Pojawiło się miejsce na
kogoś trzeciego. Dr Żukowski: - W to miejsce wszedł Tymiński, który
pachniał Zachodem. Postkomuniści nie mieli takich możliwości, bo wówczas
jeszcze nastroje społeczne im na to nie pozwalały. Kilka miesięcy
wcześniej byli komuniści przegrali wybory samorządowe, pomimo że chowali
się często za różnymi lokalnymi i regionalnymi szyldami. Im bliżej
wyborów, tym język przybysza zza oceanu stał się ostrzejszy i
niewyparzony. "Solidarność" była dla niego nie lepsza od PZPR, a jej
liderów Tymiński stawiał na równi z Bierutem czy Gomułką. "Od czasów wojny
panuje rząd totalitarny - to jest totalitarny rząd Wałęsy", mówił na wiecu
w Katowicach 4 grudnia, na pięć dni przed drugą turą. Ciepło zaś
wypowiadał się o Jaruzelskim. W otoczeniu Tymińskiego roiło się od ludzi
związanych ze starym reżimem.
To była chyba ostatnia tak
amatorska kampania. Nowoczesnego marketingu politycznego jeszcze u nas
wtedy nie znano. Wałęsa i Mazowiecki lekceważyli sobie te techniki. Dla
ludzi wyrosłych z etosu "S" zasada: "to, jak mówisz, jest równie ważne co
mówisz", była nie do przyjęcia. Marian Terlecki, szef telewizyjnej
kampanii przewodniczącego Wałęsy wspomina, że trudno było z nim cokolwiek
nagrać. Nienawidził reżyserowanych wystąpień. Kiedy musiano nagrać mowę
kandydata otwierającą cykl programów w TV, Wałęsa sam się nagrał. Wyrzucił
całą ekipę z dużego pokoju w swoim domu, sam włączył kamerę i przemawiał.
Wypadło świetnie. Tylko że w pokoju stały dwie kamery: jedna profesjonalna
i zwykła VHS. Wałęsa włączył tę drugą, bo wiedział, jak się ją włącza.
Jakość nie pozwalała na pokazanie tego w TV, więc ekipa musiała jeszcze
raz przyjechać. Wałęsa znowu wyrzucił wszystkich z pokoju, włączył
właściwą kamerę i nagrał się jeszcze raz. W programach Wałęsy
pokazywano ogromne tłumy na wiecach, widać było, jak przyszły prezydent
czuje się na nich dobrze. Mazowiecki ich unikał, widać to było w
telewizji. Przemawiał zmęczonym głosem. Marcel Łoziński reżyserujący
telewizyjne programy Mazowieckiego już po wyborach miał powiedzieć
Terleckiemu: "mieliście łatwiej, bo promowaliście urodzonego
aktora". Sam Łoziński odmówił rozmowy o tamtej kampanii: - Proszę mi
wybaczyć, ale nie chciałbym dzisiaj wracać do tamtych czasów. Ataki
sztabu Mazowieckiego odpierano z wyjątkową zręcznością. Kiedy Wałęsa na
jednym z wieców rzucił coś o siekierze, dorobiono mu gębę "człowieka z
siekierą". Marcel Łoziński, wymyślił spot z mapą Europy: ostrze wielkiej
siekiery wbija się w zachodnią granicę Polski. Czyli: Wałęsa chce nas
odciąć od Europy. W odpowiedzi powstała animowana siekierka Wałęsy w jego
programach (autorstwa Bogdana Czajkowskiego). Niesforna i zadziorna
przegania czerwone pająki, zjada słowo "nomenklaturowe", całuje słowo
"spółki". Udało się odwrócić negatywną symbolikę - siekierka bawi, da się
polubić. Kiedy w programie Mazowieckiego pojawili się intelektualiści
krytykujący Wałęsę (m.in. Szczypiorski i Wajda), u Wałęsy pokazano ich jak
rok wcześniej robili sobie z nim zdjęcia, serdecznie ściskali się z szefem
"S". - Czasami wychodziło tak, jakby nasza ekipa przewidywała pewne
uderzenia - twierdzi Purzycki, dlatego w sztabie konkurenta podobno
szukano "wtyki" Wałęsy. Terlecki: - Wtedy istniał znakomity przekaz
medialny, bo ludzie byli chłonni wszelkich form reklamy. Także nigdy potem
do kandydatów nie zgłaszało się z własnej woli tylu chętnych z poparciem.
Nasi sympatycy z Francji sami wpadli na to, by namówić Nastassję Kinski na
poparcie Wałęsy (siedząc na łóżku powiedziała do kamery "I love you,
Lechu"). Podczas wieczoru wyborczego, w czasie kiedy jeszcze
głosowanie trwało, gdański wóz transmisyjny Wałęsy "wypiął się". Sztab
celowo zerwał połączenie. Purzycki: - Kamery skierowaliśmy w ścianę, ze
studia na Woronicza krzyczeli: odezwijcie się, co się stało, a my
siedzieliśmy cichutko, nie dawaliśmy głosu. W studiu w Warszawie większość
zebranych była sympatykami Mazowieckiego. Dlatego baliśmy się, że może to
zaszkodzić Wałęsie. Połączyliśmy się dopiero wtedy, gdy stało się jasne,
że Tymiński znalazł się na drugim miejscu. Tymiński wyśmiewany za
"drętwość" i "złą polszczyznę" ("wygląda jak urzędnik z NRD") okazał się
być tym, który wie, co to jest dobry public relations. Okazało się, że wie
jak grać na emocjach i docierać do podświadomości. Dr Tomasz Żukowski: - W
jednym z jego klipów wyborczych starsza kobieta chwyta go za ręce i
krzyczy, że w nim ostatnia nadzieja. Dzisiaj to byłby tani chwyt, ale
wówczas chwytało za serce. Wtedy jeszcze Polacy nie byli oswojeni z
wrażliwością typową dla telenowel, nie puszczano ich w telewizji w takiej
ilości jak dziś. W jednym z programów wystąpił sam Tymiński,
dramatycznie wzywając ludzi na pomoc do jego biura w PKiN. Chwyt na
"ofiarę spisku". Zawsze dobry. Opłaciło mu się oskarżenie premiera
Mazowieckiego o "zdradę". Wrażenie zrobiła jego czarna teczka z dobrej
skóry. Po wyborach okazało się, że nie ma w niej żadnych materiałów na
nikogo. Terlecki: - Wałęsa przejmował się Tymińskim, ale nie tak
bardzo jak całe otoczenie. Nam się wydawało w pewnym momencie, że walczymy
z jakimś smokiem. Przedmiotem analizy stały się w pewnym momencie oczy
kandydatów. Bartoszcze, Cimoszewicz, Mazowiecki i Moczulski mają oczy
piwne, Wałęsa odmówił podania reporterowi "GW" informacji o kolorze swoich
oczu. Wiadomo jednak, że ma brązowe. Tylko Tymiński ma niebieskie.
Purzycki, który z kamerą wybierał się na różne wiece z udziałem
"Peruwiańczyka", zauważył, że jest w nich jakieś szaleństwo, złowrogie
ogniki. Sfilmował moment, kiedy to widać. Purzycki: - Oglądaliśmy te
"szalone oczy". Byłem za tym, żeby je puścić. Ale inni byli przeciw: Co
będzie, jeśli ludzi uwiedzie to, co w nas budzi takie obrzydzenie? -
pytali. I nie puściliśmy tego w programie wyborczym. Byłem wtedy
przekonany, że Tymiński stosuje jakieś techniki parapsychologiczne.
Przed drugą turą doszło do jednego pojedynku Tymiński-Wałęsa. W opinii
komentatorów pozostał nierozstrzygnięty. Tymiński chciał, by drugie
spotkanie odbyło się w przeddzień wyborów, ludzie Wałęsy nie chcieli się
zgodzić. Purzycki: - Nie mieliśmy gwarancji, co nam Tymiński wykręci.
Jakieś nowe szaleństwo, które przysporzyłoby mu popularności, albo coś, co
trzeba by było sprostować. W przeddzień II tury wyborów telewizja
wyemitowała film dokumentalny o tym, jak rzekomo Tymiński miał się znęcać
nad swoją żoną i dziećmi. Po kilku latach procesu sąd nakazał autorom
paszkwilu przeproszenie biznesmena.
Wówczas to właśnie
Tymiński jedyny pokazał, jak powinno się wykorzystywać żony dla wsparcia
swojego wizerunku. Graciella, Peruwianka, budziła sympatię, kiedy na
wiecach mówiła łamaną polszczyzną o potrzebie wspierania dzieci
niepełnosprawnych. Jej egzotyczna, metyska uroda pociągała Polaków.
Wałęsa odmówił swojemu sztabowi wykorzystania żony w kampanii. - Nie
chcę mieszać rodziny do polityki - powiedział i na tym się skończyła
dyskusja. Inni kandydaci (pomijając Mazowieckiego, który był wdowcem)
także nie chcieli, by ich żony pokazywały się publicznie. Najwięcej mógł
stracić Bartoszcze: jego żona wyznała dziennikarzom, że całe gospodarstwo
jest na jej głowie, a mąż nie zadzwonił nawet w rocznicę ślubu.
Programy wyborcze tego ostatniego były nudne, ratowały je chyba tylko
występy ekonomisty Rafała Krawczyka. To być może jemu Bartoszcze
zawdzięcza 7 proc., które w końcu dostał. Potem nastąpił upadek tego
chłopskiego polityka o solidarnościowych korzeniach: usunięty przez starą
zeteselowską gwardię z władz PSL, odszedł i założył własną partię - PSL
"Ojcowiznę". Nowa partia nie przyjęła się na wsi. W ostatnich wyborach do
Sejmu startował z listy Bloku dla Polski, która przepadła. Gospodaruje na
wsi pod Inowrocławiem. Jest zrażony do polityki. Programy Cimoszewicza
również nie były efektowne. W dwóch zastosowano dziwną technikę.
Pokazywano w takim zbliżeniu twarz kandydata lewicy, że na ekranie widać
było twarz od czoła do podbródka. Nie wiadomo, czy chodziło o uwypuklenie
urody Cimoszewicza, czy stworzenie aury prawdomówności. Ale udało się: 9
proc., które otrzymał, stało się początkiem dalszych sukcesów
postkomunistów. Sam Cimoszewicz był ministrem sprawiedliwości w rządzie
Oleksego, a w końcu premierem przez półtora roku (1996-97). Telewizyjne
programy wyborcze Leszka Moczulskiego specjaliści zgodnie uznają za
najgorsze. Kandydat zwykle wygłaszał monotonnie monologi. W jego tonie
często słychać było zaciekłość, czym zrażał do siebie ludzi. Początkowo
Moczulski mówił także wysokim głosem, co robiło wyjątkowo złe wrażenie na
słuchających. Po wyborach Moczulski miał twierdzić, że redaktorzy w TV
wycięli celowo niskie tony, ale nikt nie chciał w to uwierzyć. Otrzymał
najniższy wynik - 2,5 proc. głosów. Największy sukces dla jego
Konfederacji Polski Niepodległej nadszedł rok później; partia zdobyła
prawie 10 proc. w wyborach parlamentarnych. Potem było już tylko gorzej.
Tymiński dostał w II turze ok. 25 proc. głosów i na tym się jego
kariera polityczna zakończyła. W wyborach do Sejmu w 1991 roku jego Partia
X zarejestrowała się tylko w kilku okręgach, do parlamentu weszło zaledwie
kilku przedstawicieli. W 1995 roku Tymiński nie zdołał zebrać 100 tysięcy
podpisów, by wejść do kolejnej prezydenckiej rozgrywki. Dla polskich
polityków jego sukces i klęska stały się przestrogą: żadne poparcie
społeczne, żadna popularność nie jest dana raz na zawsze. Jeden z jego
dawnych przedstawicieli twierdzi, iż obecnie Tymiński znajduje się w
Iquitos w Peru (jest właścicielem tamtejszej TV kablowej). Wałęsa w II
turze otrzymał 75 proc. - zawdzięcza to także temu, że Mazowiecki wezwał
do głosowania na swojego rywala. Przez moment ludzie "Solidarności" byli
znów razem, ale tylko przez moment. Pięć lat później przegrał wybory o
włos, ponieważ nie słuchał speców od politycznej reklamy. Sam wiedział
wszystko najlepiej, jak wtedy, jesienią 1990 roku.
Wszyscy,
którzy znają Wałęsę zaświadczą, że nigdy nie był antysemitą. Ale to jego
obciążono pierworodnym grzechem wprowadzenia do języka demokracji
antysemickich insynuacji. "Dlaczego oni ukrywają swoje pochodzenie? -
mówił o najbliższych współpracownikach Mazowieckiego. - Jestem dumny, że
jestem Polakiem, ale gdybym był Żydem, byłbym dumny z tego, że jestem
Żydem. W 1995 roku rozpuszczono pogłoskę o rzekomym żydowskim
pochodzeniu Kwaśniewskiego. Obecny prezydent zaprotestował przeciwko temu
"oszczerstwu". W kampanii 2000 roku nie słychać na szczęście żadnych
antysemickich pomruków. Sam Wałęsa był przed dziesięciu laty atakowany
równie bezpardonowo jak Mazowiecki. Przedstawianie go jako prostaka z
siekierą to pół biedy. Rozrzucano ulotki, w których porównywano go do
Hitlera, charakteryzowano na Stalina. Jak powiedział Goebbels, kłamstwo
powtarzane wiele razy staje się prawdą. Trzeba było więc uważać.
Purzycki przestraszył się, kiedy zobaczył tytuł napisanego naprędce
programu Wałęsy. Brzmiał on "Nowy początek". Tak samo Hitler po dojściu do
władzy nazwał swój program społeczno-gospodarczy. Na szczęście nikomu się
nie skojarzyło.
Poza małym zajściem na wiecu Mariana
Krzaklewskiego w Kolbuszowej z "Sierpniem 80", w trwającej właśnie
kampanii prezydenckiej nie doszło do żadnych incydentów. Ludzie ze sztabu
Krzaklewskiego byli przygotowani na akcję palenia kukieł swojego lidera w
Częstochowie. Rolnicy, którzy to mieli zrobić, wycofali się w ostatniej
chwili. Na Śląsku sztabowcy byli przygotowani do dużej akcji
protestacyjnej, ale także nic się nie wydarzyło. Przynajmniej na razie.
Jeden ze współpracowników Aleksandra Kwaśniewskiego żartuje, że
przydałoby się, żeby poleciało kilka jaj na wiecu. Tylko poprawią
notowania kandydata, zaciera ręce. Ostrej polemiki między kandydatami nie
ma, choć dziennikarze starają się jak mogą, by coś nakręcić. Zwykli ludzie
zdają się dyskwalifikować agresję w polityce. Prof. Andrzej Rychard: -
W Polsce dochodzi albo do wielkich awantur w polityce, albo jest zupełna
cisza. Nie został wypracowany model cywilizowanego sporu pomiędzy
przeciwnikami politycznymi. Poza tym ludzie są dzisiaj odporni na reklamę
polityczną. Bardziej wierzą w instytucje niż w to, że pojedynczy człowiek
może coś zmienić. Zwłaszcza w gospodarce. Tego wycofywania się Polaków z
polityki nie należy w żaden sposób tłumaczyć apatią. Terlecki i
Purzycki lubią wspominać wybory 1990 roku. Takie czasy nie wrócą już
nigdy. O kampanii 1995 roku mówią, że wygraliby ją dla Wałęsy, gdyby to
oni ją prowadzili. Dziś nie daliby się wynająć tak od razu. Purzycki: -
Sztuką jest podciąć przeciwnika udając, że nic takiego wielkiego mu się
nie robi. Podczas tej kampanii najpierw trzeba by jakoś zrazić do
Kwaśniewskiego te miliony wielbicieli, potem mu je odbić. Ale na to
potrzeba co najmniej roku. Na miesiąc przed wyborami tylko cud może pomóc.
Ale np. na miejscu Olechowskiego zrobiłbym psikusa Kwaśniewskiemu -
wydrukowałbym plakat, na którym stoją razem: Olechowski - wysoki i
przystojny, a obok niski i pękaty Kwaśniewski. I napis pod spodem: wybór
jest prosty! Dobra kampania negatywna musi istnieć, to pewne.
Rafał
Geremek |