Gazeta Wyborcza - 20/11/2006

 

Daleka jest droga do Rio

ze Zbigniewem Hołdysem rozmawia Wojciech Staszewski

 

 

Nie żałujesz?

Czego?

Ćwierć wieku temu byłeś na topie. Rozwiązując Perfect, świadomie z niego zszedłeś i nigdy nie wróciłeś.

Mieliśmy masę fanów i cudowne chwile.

Ale mam w pamięci też koncert w Lublinie, gdzie jeden drugiego pchnął nożem. W Szczecinie, gdzie zamiast dopuszczalnych 3 tys. ludzi pojawiło się 15 tys. i tak docisnęli jednego chłopaka do ogrodzenia przed sceną, że pręt rozpruł mu brzuch. Nikt z nas nie był przystosowany do takiej popularności.

Pamiętam, jak siedzimy w garderobie w Radomiu, ktoś tłucze w zakratowane okno, otwieramy, a tam chłopak zapłakany, zakrwawiony: "Zbyszek, ratuj! Katują nas!". Radom był po 1976 roku miastem napiętnowanym: żadnych nowych filmów, książek, koncertów. Myśmy przyjechali jako jedni z pierwszych artystów po pięciu latach. Do hali weszło 5 tysięcy ludzi, a drugie tyle stało pod halą, licząc, że coś usłyszą. Wyskoczyło na nich ZOMO i zaczęło katować. Ponton, nasz menedżer, znalazł jakiegoś komisarza i powiedział mu, że jeżeli oni się nie uspokoją, to nie gramy, i wtedy dopiero będą mieli problem. A po koncercie przychodzi ubol i mówi, że sprowokowałem społeczeństwo do zamieszek i czeka mnie sąd.

Albo kilka godzin przed wprowadzeniem stanu wojennego przyjechaliśmy na sobotni koncert do Malborka. Sala nieogrzana, wiszą sople, palce nam kostnieją. Mówimy, że w tych warunkach nie możemy grać, ale na wiosnę zagramy za darmo. Wtedy jeden z fanów zakłada biało-czerwoną opaskę, mówi: "Robimy komitet strajkowy, podłóżcie podpałkę pod ich autobus, jak będą chcieli odjechać, to podpalamy". I zaczynają rzucać kamieniami w nasz sprzęt.

To drugie oblicze popularności.

Byłeś idolem, a nie miałeś żadnej władzy nad publicznością?

Miałem ogromną i była to olbrzymia odpowiedzialność. Jeden z ostatnich koncertów w Stodole, niedaleko Rakowieckiej, gdzie już czekało dziesięć ciężarówek ZOMO. A widownia agresywnie antykomunistyczna. Cały koncert myślałem, żeby nie doszło do tragedii. Powiedziałem ludziom, żeby dumnie jechali do domu, a jak będą szli Rakowiecką, niech nawet nie patrzą w ich stronę. Bo możesz też powiedzieć: "Słuchajcie, te k... czerwone stoją pod Stodołą". I podkładasz ogień.

Śpiewaliśmy na koncertach "Chcemy bić ZOMO" zamiast "Chcemy być sobą", a zamiast "Nie bój się tego aa wszystkiego" - "Nie bój się tego Jaruzelskiego".

Właśnie. Ale raz ktoś ryknął: "Zbyszek, zapierdol Jaruzelskiego!", i powiedziałem do niego: "Chodź na scenę, powiesz to sam przez mikrofon. Nie wysługuj się mną".

To mi uświadomił Jacek Kleyff z Salonu Niezależnych: "Oni po twoim koncercie mówią, jak dowalili czerwonym. A następnego dnia idą do pracy na zebranie OPZZ-u. Oni przychodzą się na twoim koncercie rozgrzeszyć". Nie wszyscy oczywiście.

Zaraz mnie zaczniesz przekonywać, że w ogóle żałujesz kariery.

Che, che, nie. Jako dzieciak na podwórku przy Ogrodowej brzdąkałem grzebieniem na cudzej gitarze: "Czarnowłosy Pedro na lokomotywę wsiadł / Spuścił parę i hamulce sprawdził jeszcze raz / Żona mu na drogę dała kur pieczonych sześć / Bo Pedro na lokomotywie lubi kury jeść / Daleka jest droga do Rio...". Mogłem skończyć na sto sposobów: chuligani mi imponowali, wóda mnie wciągała, hipisem byłem bardzo pięknym, mogłem się zaćpać. Ale koronka się tka inaczej i po latach ląduję na Stadionie Dziesięciolecia na największym koncercie, jaki mógł mi się w życiu przytrafić. W 1987 roku na Perfect przychodzi 40 tysięcy ludzi, PKP specjalnie zmienia rozkład jazdy pociągów.

Dzięki tamtym sukcesom jakoś żyję do dzisiaj. Ale dzień, w którym poznałem Bogusię, i dzień, w którym urodził się Tytus - nie da się z niczym porównać. Jakby mi dawali wybór: kariera albo Tytus z Gusią, to chrzanię karierę. Jesteśmy z Gusią ze 20 lat i mamy trzy awantury na koncie. Patrzę na nią bez przerwy. Muzykę sobie gram w domu. Czego chcieć więcej?

 

NA TERYTORIUM WROGA

 

Nie masz matury.

Rzuciłem liceum przed maturą. To była pierwsza tysiąclatka w Warszawie, liceum im. Frycza-Modrzewskiego. Egzaminy zdałem brawurowo. Pierwszego dnia dyrektorka mówi do mnie: "Wstań, wyjdź stąd, wrócisz jutro z rodzicami ostrzyżony". To były pierwsze słowa, jakie w tej szkole usłyszałem. Następnego dnia przyszedłem podstrzyżony z rodzicami. Kazała włosy ściąć jeszcze bardziej. I już wiedziałem, że jestem na terytorium wroga.

Śpiewałeś później w "Kołysance dla Tytusa": "Szkoła nie złamie cię...".

Bo to jest łamanie. Burza hormonów, początki seksualności, pewnie się chciałem podobać dziewczynom, a szkoła ci mówi: nie będziesz taki, jak chcesz.

Łamanie było non stop. Cudowna pani od angielskiego pozwoliła nam przynosić płyty Beatlesów i uczyła języka na tłumaczeniach tekstów. Świetny wjazd w dusze młodych ludzi, wszyscy się zaczęli uczyć. Zakazali jej.

Jak były strajki studenckie w 1968 roku, chcieli nas zatrzymać w szkole, żebyśmy nie poszli na teren uniwersytetu. Zamknęli budynek, a my zaczęliśmy skakać równo po stropie, co groziło katastrofą budowlaną. I uciekliśmy po piorunochronach. Milicja spisała trzech z nas. Dyrektor wyczytał nas na apelu, że przynosimy ujmę szkole, na co ja po prostu wyszedłem z sali.

Nie miałem pojęcia, że w tej szkole było tyle osób żydowskiego pochodzenia. Po wakacjach się dowiedziałem, że jeden z moich największych przyjaciół Kuba Wajnberg musi wyjechać z Polski. Że nie będzie mnie uczyć pani Gliksmanowa, fenomenalna polonistka. Znikła jedna trzecia dzieci i połowa nauczycieli.

Wtedy przestałem przychodzić. Dyrektorka przyjechała do domu, to wróciłem. Wszedłem do kibla, koledzy palili papierosy, ja nie, nagle wpada nauczyciel: "Tylko przyszedłeś i już szkoła pali". Odwróciłem się i wyszedłem raz na zawsze.

Ale przecież nie rzuciłeś szkoły przez Gomułkę.

Oczywiście, że nie. To była walka o swoją tożsamość. We Fryczu moją odmienność przyjmowano jak demonstrację gnoja, który nie pasuje, bo chce nas wszystkich wkurzyć. Sprowadzimy go do parteru i będzie chodził jak w zegarku. Otóż nie będzie.

Nie przeszkadzał Ci brak matury?

Formalnie wielokrotnie. Peerelowskie przepisy mówiły, że na stanowiskach umysłowych nie można zatrudniać bez wykształcenia średniego. Gdy nagrywałem płyty z Marylą Rodowicz, musiałem dostawać zgody załatwione przez nią i jej menedżerów, bo nie należało mi się wynagrodzenie.

Od 20 lat piszę "wykształcenie podstawowe". Za pierwszym razem było to jak syndrom alkoholika, który nagle zaczyna mówić: jestem alkoholikiem.

Brak matury musiałem nadrobić wykształceniem w muzyce. Szkołę aranżacji Henry'ego Manciniego ryłem jak rentgen. Jak moi przyjaciele dostawali płyty Memphisa Slima, Milesa Davisa czy Pink Floyd, to wysłuchiwałem je do przezroczystości - gdzie uderzyli w tamburyn, a gdzie w triangel.

Był taki moment, kiedy się zastanawiałem, czy Tytus nie rzuci liceum. Pozwoliłbym mu. Ale mówiłem: "Żeby być genialnym kucharzem, nie musisz skończyć szkoły gastronomicznej, ale musisz być kucharzem genialnym".

W liceum syna się mocno zaangażowałeś, zostałeś prezesem szkolnego stowarzyszenia.

To dobra, malutka szkoła, wszystko cudnie. Ale coś się tliło pod spodem. Tytusowi koledzy mocno dokuczali. Raz doszło do bójki, jeden chłopak drugiego sprowokował, drugi mu złamał nos. I szok w tej słodkiej szkole, bo tam nie było objawów jawnej agresji.

A ja właśnie obejrzałem amerykański film "Pif-paf! Jesteś trup!" o szkolnej strzelaninie. Jak taka przemoc narasta od drobnych incydentów aż po dzień, w którym uczeń marzy, żeby wysadzić szkołę w powietrze. W tym filmie nauczyciel w ramach terapii wciąga uczniów do gry w teatrze szkolnym. Ta sztuka naprawdę istnieje, świetna, nie ma długich fraz, bo uczeń by nie wykuł.

Na zebraniu z rodzicami zaproponowałem wyjście z sytuacji: żeby uczniowie zagrali tę sztukę. Nie zapomnę min tych rodziców. Jakbym był wariatem. Nie policja, nie zakaz czegoś, tylko teatr?!

Ale ich przekonałem: "W Ameryce, gdzie wszyscy chodzą z gunem w kieszeni, a w każdej szkole są wykrywacze metalu - wystawia tę sztukę tysiąc szkół, bo ona leczy".

Napisałem maila do autora, zgodził się na tłumaczenie. Dyrektor Mirek Wieteska wyświetlił uczniom w czasie lekcji tamten film, ich to poruszyło. Kiedy zapytał, kto chce zagrać w tej sztuce - był las rąk. Potem grali to kilkanaście razy: w szkołach, w więzieniu, w klasztorze. I przemoc w szkole znikła, a zaczęły się przyjaźnie.

To brzmi pięknie. Ale czy czasem nie przesadzamy z liberalnym podejściem do wychowania? Nie pokazując młodym ludziom granic wolności, godzimy się na ich kompletną samowolę? I aż głupio, że przypomina nam o tym teraz minister Roman Giertych z policyjną pałką w ręku.

Zapis, że nie wolno wyglądać prowokująco seksualnie w szkole, w której buzują hormony, wydaje mi się sensowny. Ale co dalej? Tu panu Giertychowi rozumu zabrakło.

Giertych nie ma nawet pojęcia, jaka jest młodzież. W swojej reklamówce pokazał, że nie wpuści przez bramę kogo? Młodych poetów, muzyków, działaczy ekologicznych. Nie pokazał, że zamknie drzwi przed łysymi karkami w dresach, którzy mają wytatuowane kropki pod okiem i właśnie chowają strzykawki. Pokazał kogoś takiego jak mój syn i jego przyjaciele. To wielkie świństwo.

Miałeś dobre dzieciństwo?

Nie miałem strasznej gehenny, ale też nikt mnie specjalnie nie wspierał. Moi rodzice dowiedzieli się, że gram na gitarze dopiero, kiedy jako 19-latek trafiłem do Maryli Rodowicz. Matka mi niedawno powiedziała, że to była jej wielka pomyłka, że nie dostrzegła, kim chciałem być. Nie mam żalu.

 

ŚPIEWANIE W KIBLU NA GŁOSY

 

Jak trafiłeś do Maryli Rodowicz?

W 1968 roku Kuba Wajnberg poznał Bogdana Olewicza, który był jurorem na jakimś przeglądzie. Olewicz miał 22 lata, był poetą i właśnie wrócił z Londynu. Za parę tygodni zaprosił nas, 17-letnich chłopaków, do domu. Puścił nam Simona i Garfunkela, Electric Prunes, tłumaczył na żywo Dylana, czytał Dylana Thomasa. Wyszedłem od niego jak po pierwszym seksie, jakby mi ktoś nagle kolory włączył!

To Olewicz zaprosił mnie do klubu Medyk, żebym czasem coś zagrał, czasem skoczył po kanapki. Zacząłem szybko grać w zespole Rh-, skomponowałem część oratorium "Wyprawa do Atlantydy". Grałem w nim solo na gitarze i raz zauważyłem, że nagrywa mnie człowiek z wielkim mikrofonem. Po koncercie do mnie podszedł: "Nazywam się Robert Kucharski, jestem mężem Katarzyny Gaertner. Świetnie grasz. Odezwę się". I poszedł.

Kucharski z Markiem Garzteckim wpadli na pomysł, żebym zagrał na płycie "Na szkle malowane" Maryli Rodowicz. Maryla zaprosiła mnie do hotelu Bristol. Powiedziała, że szuka gitarzysty. Dała mi gitarę, zagrałem jej coś Dylana. To była środa. Ona powiedziała, że OK i że basista mieszka w hotelu Warszawa i mam się z nim nauczyć do soboty 20 piosenek, bo w sobotę jest koncert.

Jak wchodziłeś do Bristolu?

Z tupetem, dla mnie życie to przygoda. Pamiętam, że w pokoju Maryli pies miał lepsze stanowisko do siedzenia niż ja.

Jak skończyłem grać, Maryla zapytała, czy mam się w co ubrać na koncert. Powiedziałem, że mam to, co na sobie. Dostałem 300 złotych na buty, spodnie i koszulę. Kupiłem brązową koszulę koronkową, brązowe dzwony i buty, które by się dziś nazywały martensami, niewygodne, ale szpanerskie.

Pierwszy koncert z Marylą zagrałem na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu, tam gdzie dziś jest Empik, w małej sali na sto osób. Pomyliłem się tylko dwa razy. Tomek Myśków, poprzedni gitarzysta Maryli, strasznie zawyżył poziom, moje palce nie dawały rady. Ja nie jestem gitarzystą supersprawnym technicznie, jak Joe Satriani. Muszę nadrabiać pomysłowością rozwiązań, jak Keith Richards.

I zaczęła się historia, do której jako chłopak z podwórka nie byłem przygotowany. Jak wódka - to cysterna dziennie. Jak zabawa - to przez tydzień.

Ale miałem jeszcze przynależność plemienną. Po każdym koncercie wracałem na podwórko i zdawałem moim przyjaciołom relację z innej planety.

Jak odszedłeś od Rodowicz?

W bardzo zabawny sposób. Po roku odtwarzanie piosenek zaczęło mi się nudzić. Maryla jest tytanem pracy. Ile razy przed koncertem siedzieliśmy w kiblach i ćwiczyliśmy śpiewanie na głosy tego, co jej się poprzedniego dnia nie podobało. Ciągłe dążenie do doskonałości. To nie przypadek, że Rodowicz tyle lat jest na szczycie.

Jechaliśmy z Marylą do Rosji. Przed wyjazdem spotkałem jej byłego gitarzystę Tomka Myśkowa. On mi powiedział, że słyszał, że fajnie gram. Ja jemu, że ja przy nim to nic. Pełny wersal. A że mieliśmy jakieś gitary, to zaczęliśmy na nich grać i zażarło w sekundę. Siedziała przy nas dziewczyna z Torunia, zaczęła improwizować cudnym głosem. W sekundę pomyślałem: "Zróbmy zespół". A co z Marylą? "Odchodzę".

Zrobiliśmy jeszcze parę prób i się umówiliśmy, że po powrocie z Rosji zaczynamy. Powiedziałem Maryli, że chcę założyć nowy zespół z Tomkiem. Maryla odpowiedziała, że to świetnie.

Pewnego dnia w Rosji się spiłem strasznie. Płynęliśmy wodolotem. Maryla podeszła: "Nie pij tyle, bo dzisiaj gramy koncert". Ja na to: "Już niedługo się będziesz męczyć ze mną". Ona: "Bo odchodzisz, tak?". Ja: "No właśnie". Ona: "I z Tomkiem będziesz grał?". Ja: "Tak". Ona: "Nie będziesz grał z Tomkiem, bo Tomek będzie grał ze mną".

Mnie to nawet nie zabolało. Tylko zaciekawiło, że tak w show-biznesie bywa.

Maryla miała pewnie dosyć Twojego chlania.

Miałem 19 lat, piłem widowiskowo, były awantury z milicją. Ale Maryla nigdy nie mówiła o mnie źle, spotkaliśmy się potem parę razy.

 

W ROSJI NON STOP BANIA

 

Zostałeś na lodzie.

W 1972 roku siostra załatwiła mi pracę w Głównym Urzędzie Statystycznym. Zarabiałem nie najgorzej, niewiele mniej niż u Maryli.

Aż raz do pokoju, w którym siedziałem, wszedł Andrzej Rybiński z zespołu Andrzej i Eliza i powiedział: "Chodź stąd, będziemy razem grali". W 1973 roku pojechaliśmy razem do Rosji. I zaczęły się prawdziwe kłopoty.

Tym razem Cię karnie odesłali.

W Rosji non stop bania i głupie żarty o Leninie, które drażniły przedstawicieli Goskoncertu (moskiewskiej agencji koncertowej). Zresztą to była dziecinada, jak sobie zdasz sprawę, że ci utrudzeni ludzie musieli żyć w tej niewoli.

Któregoś dnia okazało się, że nasza trasa koncertowa przebiega równolegle do trasy grupy lewicujących studentów amerykańskich. Więc codziennie wieczorem bania z tymi studentami. Zostałem wezwany, że to obraża ludzi radzieckich - knajpa pełna Rosjan, a Polacy ostentacyjnie siadają z Amerykanami.

Zszedłem po tej reprymendzie do restauracji, podszedłem do Amerykanów, związałem flagę polską z amerykańską, powiedziałem im, że to nasza ostatnia wieczerza, i zamówiłem 20 szampanów. Następnego dnia dostałem bilet z powrotem.

Po co Ci był ten gest?

To naturalny odruch na dławienie wolności. Bo myśmy tam czuli, jak wolna jest komunistyczna Polska. Żartowaliśmy na ulicy z Lenina, a Ruscy się patrzyli na nas z trwogą. W raporcie nie mogli napisać, że mnie wywalili za picie ze studentami amerykańskimi. Tylko: za picie alkoholu i deprawowanie dziewcząt z zespołu Alibabki.

Deprawowałeś?

Wszystkie były zajęte.

To wymijająca odpowiedź.

I niech tak zostanie.

Finał był taki, że w Pagarcie (to była jedyna instytucja wysyłająca artystów z Polski za granicę) jedna pani stanęła w mojej obronie. Skierowała mnie na rozmowę z dyrektorem. Powiedziałem mu, że w raporcie jest nieprawda i wiem, za co zostałem wywalony. I że ja z tą sankcją będę walczył wszelkimi sposobami.

Bo bez paszportu miałem zamknięte wszelkie możliwości w Polsce. Żaden profesjonalny artysta nie mógł mnie zatrudnić, bo oni jeździli zarabiać do NRD, ZSRR. Nie miałem własnej gitary, nie miałem gdzie mieszkać. Spałem w klubie Medyk w kotłowni, na starym kożuchu, który ktoś zostawił w szatni.

Stwierdzili, że warunkowo mam pojechać na koncerty z Haliną Frąckowiak do Czechosłowacji i jeśli się będę dobrze zachowywał, to dadzą mi wyjeżdżać. Jak przejechaliśmy granicę, wszyscy poszli na piwo, a ja zostałem w samochodzie, bojąc się cokolwiek zrobić. Wtedy kierowca mówi: "Słuchaj, idź na piwo. To mnie kazali napisać raport na ciebie".

Dużo ryzykował, bo się rozluźniłem bardzo w tych Czechach. Ale napisał bardzo porządny raport.

Nie było dziwnych rozmów przy wyjazdach zagranicznych?

Były, przed każdym wyjazdem brali 20 artystów i opowiadali, co grozi nam za granicą. A kiedy już byłem szefem Perfectu, musiałem napisać informację, kiedy nasz pianista, schizofrenik, dostał ataku i zbiegł w Stanach Zjednoczonych.

 

AMERYKAŃSKA KOSZULA Z GÓRALSKĄ PARZENICĄ

 

Pierwszy raz pojechałeś do Ameryki w 1976 roku.

Grałem wtedy w Medyku. Tam był elektryk o ksywce "Patelnia", powiedział, żebym posłuchał dwóch chłopaczków, których on widział, jak grali na jakiejś studniówce. I żeby z nimi założyć zespół na potańcówki, a on będzie kierownikiem i będzie miał z tego działkę. To byli Piotrek Szkudelski i Rysiek Sygitowicz. Wziąłem jeszcze Romka Czystawa (on potem śpiewał z Budką Suflera, m.in. "Nie wierz nigdy kobiecie") i założyliśmy Dzikie Dziecko.

Ale zespół musi mieć cel. Jak mówisz, co chcesz osiągnąć, to wszyscy za tobą pójdą. Jak mówisz: "Zakładamy zespół, pogramy sobie", to nic z tego nie wyniknie.

Zespół się rozsypał, wyrzucili nas z Medyka. Nie miałem co jeść, zacząłem błagać ludzi o jakąkolwiek robotę. Kolega mi załatwił ten wyjazd do Ameryki i tam w moje ręce wpadło brakujące ogniwo.

Odkryłeś Amerykę?

Nie od razu. W restauracji Polonez w Chicago graliśmy polki, oberki, walce, piosenki typu "Mały miś do lasu bał się iść" oraz około 50 hitów Abby czy Cliffa Richarda.

Knajpa drewniana, bigos, pijani ludzie, którzy nawalali się, rzygali, rzucali butelkami. Przeniesiona do Ameryki polska wieś, brakowało tylko sztachet. Grałem w granatowej koszuli z przypiętą parzenicą góralską.

Dużo się nauczyłem od perkusisty, starego klezmera, który nami kierował. Najpierw jest ósma wieczorem, na sali siedzi siedem osób. Co zrobić, żeby wyszli na parkiet? Trzeba grać spokojne utwory. Jak zaczynają tańczyć, lekko wzmacniasz tempo. Tylko bez dłuższych przerw między piosenkami, bo wtedy czują się niezręcznie i schodzą z parkietu.

Znów wzmacniasz tempo. A właściciel lokalu włącza ogrzewanie, chociaż jest środek lata. Bo kiedy knajpa zarabia? Kiedy ludzie piją. Więc muszą być zgrzani. Pot kapie z gitary.

Mieliśmy grać 50 minut i 10 minut przerwy, siedem razy w ciągu wieczoru. Zaproponowaliśmy szefowi 45 minut grania i 15 minut przerwy, ale z takim czadem, że on sprzeda dwa razy więcej drinków. Potem grasz coraz szybciej, a kiedy ludzie są już zmęczeni i napici, zwalniasz, bo wtedy ich bardziej do seksu ciągnie niż do tańca, panienki urobione, faceci mają rozchełstane koszule, pasek od spodni się sam rozpina.

Myśmy tak potem grali z Perfectem. Na przykład piosenka "Po co" przechodziła od razu w "Idź precz". Bo widownia robi Yeeeeah, ale po ośmiu sekundach emocje opadają. Myśmy nigdy nie pozwalali, żeby opadły.

To było to odkrycie Ameryki?

Nie. Ja przyjechałem z dzikiego kraju, w którym inspiracje mogłeś mieć tylko z siebie samego albo z tego, że Olewicz ci płytę przyniósł. A w Ameryce zobaczyłem zespół Teda Nuggenta i wypadłem z butów, tak świetnie grali. Pat Travers mnie oczarował, a frazowanie Chaki Khan mnie zabiło. Zobaczyłem też klubowe zespoły, które grały kiepsko, i to mnie podbudowało. Wróciłem z Ameryki, żeby założyć nowe Dzikie Dziecko, które rozwali wszystkich. Bałem się tylko etykietki grajka restauracyjnego. Ale zadzwonił do mnie kolega: "Wiesz, Dwa Plus Jeden pytali o ciebie i Sipińska też". Odetchnąłem.

W 1977 roku wylądowałem na rok w Dwa Plus Jeden. Nie przewidziałem tylko jednego: że mój organizm nie wytrzyma ciągłej balangi. Któregoś dnia zemdlałem, okazało się, że mam rozwiniętą nerwicę. Musiałem iść na trzy miesiące do szpitala. Zespół zachował się wtedy wspaniale - nikogo nie wzięli na moje miejsce. A jak wychodziłem, to Janusz Kruk mnie odebrał ze szpitala.

Odwyk, detoks - powiedz szczerze?

Nie, nie. Klinika nerwic - dla ludzi, którzy mają fizyczne objawy stresu: jąkają się, omdlewają, mają ataki duszności albo fobie. Ja mdlałem. Przez ostatnie miesiące chodziłem blisko muru, żeby się łagodnie osunąć.

Do 12. roku życia ciągle chorowałem: koklusz, szkarlatyna, tyfus, żółtaczka. Jak jesteś wyłączony z normalnego życia, chcesz udowodnić światu, że jednak coś znaczysz. Ale wychodzisz na podwórko i nikt ci piłki nie podaje. To zapuszczasz włosy i grasz grzebieniem na gitarze. Potem robisz karierę. A potem okazuje się, że nie ma ona dla ciebie żadnej wartości. I wpadasz w nerwicę.

Odszedłem z Dwa Plus Jeden, bo w lipcu 1978 roku z Wojtkiem Morawskim i Zdziśkiem Zawadzkim postanowiliśmy założyć zespół. Ustaliliśmy, że możemy grać w knajpach, ale nie w Skandynawii, tylko w Ameryce, bo tam się można rozwijać. Że zrobimy tam swoje kawałki, a jak wrócimy do Polski, to będziemy grać koncerty. Powiedziałem, że zespół się będzie nazywał Perfect, bo ja to słowo lubię. Raz przez pianistkę Fleetwood Mac Christine Perfect (McVee). A dwa - zauważyłem, że jak Amerykanie chcą kogoś bardzo pochwalić, to mówią "perfect".

Nagraliśmy kilka utworów, które wylądowały na Liście Przebojów Rozgłośni Harcerskiej, pismo "Non stop" wybrało nas na nadzieję roku. Potem Ameryka, wieczorami knajpa, a w dzień komponowanie i słuchanie muzyki. Chłonięcie normalnego powietrza. Po roku Wojtek Morawski odszedł do Johna Portera, więc wziąłem Piotra Szkudelskiego z Dzikiego Dziecka.

Jesienią 1980 roku zaczęliśmy próby w Stodole jeszcze bez wokalisty. Raz wpada Wojtek i mówi: "Widzę, że nowy number one tu gra". Odpowiedziałem: "Zajmie mi to sześć miesięcy". Pomyliłem się o rok.

 

BOMBA WŚCIEKŁOŚCI I BEZRADNOŚCI

 

Skąd wiesz, że byliście number one?

To się wie. Po ilości sprzedanych płyt, a raczej czasie, w jakim się rozchodził nakład. W Liście Przebojów Studia Gama wśród polskich piosenek w pierwszej dziesiątce było siedem utworów Perfectu. Każda nasza piosenka w kilka dni, a nawet godzin, docierała na pierwsze miejsce Listy Przebojów Trójki. Przed stanem wojennym w kilka tygodni listopada zagraliśmy 70 koncertów przy pełnych salach. Byliśmy na pierwszych stronach gazet, pod moim domem gromadzili się ludzie, a pewnego dnia jakaś dziewczyna na mojej wycieraczce podcinała sobie żyły.

Wtedy wysypał się worek z muzyką: Brygada Kryzys, Republika, Maanam, TSA, Dżem, Krzak, Martyna Jakubowicz. Jak jesteś w grupie ludzi, to wyczuwasz, czy jesteś przywódcą stada, czy tylko pretendentem.

Jak mogłeś z tego zrezygnować? U szczytu kariery?

Bo nie tego pragnąłem. Pomyliłem się w rachubach.

Pracujesz jak kapitan Teliga, który wypływa na kilka lat w rejs dookoła świata. A potem się budzisz z ręką w nocniku, że jesteś po trzydziestce i nikogo nie masz.

Był rok 1982. We wrześniu wróciliśmy na koncerty. Zaczęło się wariactwo, bo wtedy naród nie miał normalnej telewizji, radia, kina, dyskotek, rozrywki, tylko pokątnie chlał wódę. Ludzie byli wygłodniali na kulturę, a na Perfect szczególnie, bo byliśmy symbolem karnawału "Solidarności". Pojawiła się "Autobiografia" i Polska oszalała.

Czasem nie wiedziałem, w jakim mieście jestem, psychicznie byłem wykończony. W Olsztynie wezwano mnie na rozmowę do SB. Stary esbek zagroził, że jak się nie uspokoję, to może mi ktoś zgwałcić dziewczynę. Gdybym miał semteks, to wysadziłbym tę komendę w powietrze. Bomba wściekłości i bezradności. Każdego dnia pogróżki, zakazy grania. W Krakowie nie wolno mi było nawet powiedzieć "Dobry wieczór" do widowni.

Zostaliśmy niewolnikami sytuacji. Popularność zmuszała nas do grania czterech koncertów dziennie, także dla kasy. Dziennikarze pytali: "Jaki będzie następny przebój", jakbym był pieprzoną fabryką przebojów. A w hotelu do jedzenia jajka i nutrie, bo mięsa nie ma.

I wszystko to za psie pieniądze. W 1981 roku na Rockowisku w Łodzi - sala pełna, 10 tys. ludzi. Wiem, jakie są ceny biletów, i wiem, że nasze honoraria pokrywa 12 widzów! Stawka za koncert wynosiła 400 złotych bez względu na liczbę osób. To były 2 dolary. Mój kumpel Żużel, który grał w restauracji, kiedyś mi powiedział: "Hołdys, ty świrze, ja za każde wykonanie >>Nie płacz, Ewka<< dostaję 10 dolarów".

Ale po powrocie z trasy muzyk ma święty spokój.

Na święta Bożego Narodzenia zrobiliśmy sobie urlop, grudzień 1982 roku i pół stycznia. Wylądowałem w domu, w mieszkaniu na Jelonkach, w którym nie było mebli, bo nie miałem czasu ani serca go umeblować.

Rano poszedłem do mięsnego z kartkami. Zająłem kolejkę i poszedłem sprawdzić z przodu, co przywieźli. Rozległy się głosy: "A co ty se, kurwa, myślisz, bez kolejki, gwiazdor pierdolony?!". To był dla mnie szok, bo raz, że nigdy nie podchodzę bez kolejki, a dwa, że byłem rozbestwiony - zespół był tak podziwiany, że myślałem, że wszyscy mnie lubią.

Miałem sterty książek Caldwella, Faulknera, Marqueza, Borgesa, zacząłem czytać. Puszczałem starego Dylana, Patha Metheny'ego. Medytowałem. 19 grudnia, 31. urodziny, przesiedziałem sam. Wspaniałe oczyszczenie.

W święta nie skontaktowałem się z rodziną. Przesiedziałem sam sylwestra, a od lat sylwestry spędzałem, grając w knajpach. Oglądałem telewizję, czytałem książki, grałem sobie zupełnie inną muzykę niż w Perfekcie. Odzyskiwałem tożsamość.

Po trzech tygodniach zauważyłem, że rano się budzę bez nerwów. Zawsze było tak: "Jezu, nie zdążyłem czegoś załatwić, nie ma taksówek, nie ma telefonów, a ja miałem gdzieś wpaść, zatwierdzić plakat albo pojechać z Pontonem do agencji koncertowej, skomponować piosenkę, kłócić się w cenzurze, zrobić próbę".

15 stycznia jadę do Stodoły. Wpadają chłopaki, opowiadają, kto z kim pił, jak balował, zaczyna wracać ten cały wir. Wrzawa, śmiech. Widzę, że jestem w obcym świecie, w którym nie chcę być ani sekundy dłużej.

Ty wtedy nie piłeś?

Nie. Jako alkoholik mam fazy picia, niepicia. Teraz nie piję już 19 lat. Kiedy była intensywna praca, to sobie i zespołowi narzucałem stalowe reguły: że nie wolno pić, nie wolno się spóźniać itd. Przed stanem wojennym po-płynąłem, ale jak się zaczęła praca nad nową płytą, wytrzeźwiałem od razu. Decyzja o rozstaniu podjęta była maksymalnie na trzeźwo.

15 stycznia 1983 roku powiedziałem kolegom, że ja już dalej grać nie mogę. Opowiedziałem im, jak wyglądają moje utarczki z organizatorami koncertów, rozmowy z milicją czy w urzędzie miasta, gdzie mi zakazują czegoś mówić, z cenzurą, gdzie tylko ja chodzę. Ekonomia - myśmy harowali, żeby mieć średnie pieniądze. Stres i promocja, jak dzwonią, że jeśli nie zagramy na jakimś koncercie, to będziemy mieli szlaban. Wynajem sprzętu - dziś to jeden telefon, a wtedy całe przedsięwzięcie, żebyśmy mogli zagrać koncert w Krakowie, to ktoś wiózł pociągiem dwa wzmacniacze ze Szczecina.

A na koniec wracam do domu, gdzie nikogo nie ma. Grzesiek Markowski kiedyś powiedział, że przyjeżdża na trasę odpocząć od domu, a do domu odpocząć po trasie. Ja miałem w głowie cały ten bajzel - a w domu pustkę.

Oni tego nie wiedzieli, byli tylko uczestnikami wycieczki do sławy, którą im codziennie organizowałem.

Basista wstał: "Bardzo mądra decyzja, rozumiem cię". Gitarzysta: "Bierzemy swoje zabawki i robimy swoje". Grzesiek nic nie powiedział. Dla Piotrka, wspaniałego perkusisty, który miał żonę, dzieci, to było najtrudniejsze.

Zero awantur, pretensji. Dodałem, że nie odchodzę od razu, dopiero za kilka miesięcy. I że jestem gotów zagrać nawet sto koncertów miesięcznie, żeby się mogli odkuć, ja też. I dla mnie najważniejsze: proponowałem, żeby każdy z naszej piątki wydał solową płytę i że ja im w tym pomogę. Ten pomysł przeleciał bez śladu. A to mogła być dla każdego katapulta do solowej kariery.

Twoi byli koledzy do dziś nie mogą Ci wybaczyć wywiadów prasowych, w których mówiłeś, że nie chciało im się ćwiczyć, nie rozwijali się. Że stworzyłeś wrażenie, że Perfect to był genialny Hołdys z grupą obszczymurów.

Byłem apodyktycznym liderem, który realizował własną wizję muzyki. Moja praca nad utworem niemal zawsze zaczynała się z jednym z muzyków sekcji rytmicznej. Miałem w głowie konstrukcję piosenki, jej rytm, mozaikowe zagrywki, wiedziałem, jak powinno wyglądać mijanie się gitar. Opowiadałem im o tym, nuciłem zagrywki, przez kwadrans albo godzinę. Robota szamana, zarażałem ich ideą. Potem Piotrek siadał do perkusji i zaczynał grać swoje. I to jest właśnie alchemia, kolejni muzycy dodają swoje dźwięki, a ty rzeźbisz, krzyczysz: "Nie, to nie to", albo "O, tak! śmielej!". Mówisz: "Musisz płakać na gitarze" albo konkretnie: "Zaakcentuj drugą szesnastkę", "Zagraj tu cis". To nie jest praca jednego człowieka, ale to jest kreacja jednego człowieka.

Z Markowskim próby robiłem oddzielnie, on w ogóle nie brał udziału w zajęciach stricte muzycznych. Dostawał nagranie na kasecie. Uczyłem go piosenek nuta po nucie, zachęcałem, żeby tu krzyknął, a tam zaskowytał. On wtedy w ogóle nie znał takiej muzyki. Bywały dni, kiedy się przełamywał i śpiewał wspaniale, bywało, że bał się, czy go nie ochrzanię. Lubiłem patrzeć, jak się rozwija. On też kiedyś to bardzo doceniał, opowiadał w wywiadach, że wszystko mi zawdzięcza i że go stworzyłem jako artystę. Zgaga pojawiła się dopiero, kiedy stało się jasne, że naprawdę nie chcę już z nimi grać.

 

MOLOCH O NAZWIE PERFECT

 

Perfect dziś gra. Nie żałujesz, że bez ciebie?

Gra nazwa, nie zespół. Muzyka to sztuka. Nie możesz wrócić do dawnej dziewczyny, jeśli jej nie kochasz.

O tym, że oni będą grać pod nazwą Perfect, dowiedziałem się od człowieka, który zadzwonił do mnie z Kanady, bo w jednej z tamtejszych rozgłośni zapowiedziano ich koncert i udzielili wywiadu, że przyjadą beze mnie, bo jestem skończony, zapity, już grać nie umiem. Zamurowało mnie. Nie uwierzysz, ale od 15 lat nikt z nich do mnie ani razu nie zadzwonił. Kiedy mówili, że dzwonili, kłamali.

Może jednak nie trzeba było się rozstawać w 1983 roku?

Poczułem wtedy wielką ulgę. Fajnie nam się grało, ale nie mogłem żyć już w tym sztucznym świecie, jaki wytworzył moloch o nazwie Perfect.

Jako szczeniak strasznie chciałem być popularny, a potem, jak się stało, zaczęło mi to doskwierać. Nigdy nie lubiłem rozdawania autografów. Kiedyś doszło do zgrzytu, bo powiedziałem, że nie wyjdę podpisywać zdjęcia. Dziś wiem, że to było trochę chamskie, ale wtedy mnie to drażniło.

To był chyba ostatni moment, kiedy artysta mógł zostać idolem ze względu na dokonania artystyczne. A nie ze względu na to, że znów przefarbował włosy, spadł ze schodów po pijaku albo się publicznie pobił z mężem czy z żoną o dziecko. Świat sztuki zamknął swoje drzwi, teraz jest świat ekscesów.

Zarobiłeś na Perfekcie?

Jak odchodziłem, miałem jakieś tysiąc trzysta złotych. Rok później dostałem znaczną sumę z ZAiKS-u, grubo ponad milion złotych, to były trzy małe fiaty. Zacząłem wydawać pieniądze jak wariat. Zapomniałem tylko o podatku wyrównawczym. Wtedy wolno było wydać 100 tys. złotych rocznie, a po przekroczeniu tego limitu podatek zaczynał zjadać 80 proc. pobranej kasy. Zacząłem balować, kupiłem samochód i po roku dostałem domiar w wysokości trzech czwartych zarobionej kwoty. Musiałem to spłacać z kolejnych wynagrodzeń.

To był efekt sprzedaży kilkuset tysięcy płyt: samochód i bania przez rok. Ale na szczęście zarabiam na tym do dziś.

Co się stało z Magdą K.?

To piosenka jeszcze sprzed Perfectu. Dziwnym trafem pisane dla mnie teksty Mogielnickiego lądują na biurku Janusza Kruka, lidera Dwa Plus Jeden, Kruk się w nich zakochuje, ja ich poznaję ze sobą i Mogielnicki w jeden dzień zostaje sławnym tekściarzem. Wkrótce Kruk daje Mogielnickiemu melodię, żeby mu napisał tekst. Mogił pisze "Co się stało z Magdą K.". Kruk mówi, że tekst jest genialny, ale go nigdy nie wykona, bo nie może narazić zespołu na kłopoty. W czasach propagandy sukcesu to zbyt ryzykowne.

Akurat wpadam do Mogiła, pijemy wódkę, on mi pokazuje tekst "Magdy" i płacze. Biorę gitarę i w pięć minut robię piosenkę. Obydwaj dostajemy ciarek.

A do tamtej melodii Kruka Mogielnicki pisze na odczepnego "Kalifornia Mon Amour". Można sprawdzić, że rytmicznie się zgadza co do słowa.

Ewka nie płakała?

Śmiała się i była śliczna. Siedziała w pierwszej ławce, gdy Olewicz mnie zaprosił do siebie do szkoły, żebym na lekcji angielskiego nauczył całą klasę śpiewać "Blowin In The Wind" Dylana. Potem załatwił mi do niej telefon. To był romans życia, szalony, osobna opowieść.

Muzyka do "Ewki" powstała po moim powrocie z USA. Zagrałem ją Mogielnickiemu przez telefon. Jemu już się wtedy wiodło, posłuchał i mówi: "Wiesz co, Byniek, ty piszesz kapitalne piosenki na stronę B singla". Zezłościło mnie to, bo to oznaczało "niezła, ale nie najlepsza". Potem, kiedy był już Perfect, Olewicz napisał mi do niej tekst. Jak go przeczytałem, od razu zobaczyłem Ewę Zadarę (to jej panieńskie nazwisko), jej mieszkanie, te rozmowy, że świat zmienimy, że Dylan jest ważniejszy niż Młynarski. Tę miłość i te łzy, które nieraz widziałem.

"Autobiografia"?

Skomponowałem melodię w przerwie na stan wojenny. Nie było wtedy gdzie pić, a mnie się akurat zebrało na picie. W barze Opera w hotelu Victoria zaprzyjaźnione kelnerki oraz kurwy uczyniły sobie ze mnie maskotkę i przynosiły mi w filiżankach alkohole.

Raz coś mi wpadło do głowy, zacząłem zapisywać na serwetkach nuty, akordy. Podeszła do mnie dziewczyna i mówi: "Ty cwaniaczku, co ty tam piszesz". Miała ksywę "Bułka", została moją koleżanką.

Najpierw zrobiłem refren, zagrałem go w domu trzy razy i od razu płynnie wszedłem w zwrotkę. Bez poprawek, bez niczego, z przerwą między zwrotką i refrenem. Jakby kolega na wysokości powiedział: "No masz, zasrańcu, w prezencie".

 

TERAZ BĘDĄ ŚLICZNE PIOSENKI

 

Dlaczego teraz nie piszesz takich hitów?

Gdybym miał gitarę, tobym ci zaraz zagrał kilka. Ale akurat żona zawiozła gitarę do lutnika.

Ale w radiu nie słyszałem.

Bo radio nie gra piosenek przejmujących. Bo nie nagrywam. Bo jestem stary (śmiech). To, co niebawem nagram, roześlę do wszystkich stacji. Jak ktoś to odtworzy, to będę szczęśliwy, jak nie - c'est la vie.

Przecież wiesz, o co pytam: gdzie się podziały tamte przeboje?

Zagram ci je, jak będziemy robili zdjęcia do wywiadu, OK? Muzyka to nie są tylko ładne przeboje. To miliony możliwości. Po Perfekcie grałem z Waglewskim, Morawskim i Nowickim, jako MWNH. Tam chodziło o to, żeby nie było w piosenkach refrenów, tylko muzyka. Nastrój, a nie przebój. Zgrzyty i dysonanse. Moja płyta "Hołdys.com" była jeszcze innym eksperymentem muzycznym. Trzy perkusje, mnóstwo gitar, potężne brzmienie. Wtedy nie ma miejsca na intymność, która sprzyja ładnym piosenkom.

Ale teraz będą śliczne piosenki. Choć inne od tych, które są grane w radiu. Znalazłem nową formułę... Ale to nie żadna rewolucja. Dziś rewolucje w muzyce trwają tydzień i zaraz są skopiowane przez wszystkich, nawet w reklamie.