JERZY JACHOWICZ
Z ARCHIWUM JERZEGO JACHOWICZA
2008
(...)
UKŁAD WIEDEŃSKI
Zabójstwo Jacka Dębskiego
Jest ciepła wiosenna noc z 11 na 12 kwietnia 2001 roku. Jakaś para wymyka się z małej restauracyjki na warszawskim Wale Miedzeszyńskim, o z włoska brzmiącej nazwie Casa Nostra (Nasza Chata). On jest wysokim czterdziestolatkiem. Ona dwa razy młodsza od niego, niezwykle atrakcyjna, średniego wzrostu, o rudoblond włosach. Jego łysina świeci niemal jak księżyc. Dziewczyna lekko tuli się do mężczyzny, bo płaszcz zostawiła w szatni. Idą odludnym nadwiślańskim bulwarem w kierunku mostu Poniatowskiego. Nagle spod wiaduktu wyrasta młody mężczyzna. Zbliża się do spacerującej pary na wyciągnięcie ręki i z tej odległości strzela w głowę partnerowi kobiety.
Trafiony kulą mężczyzna upada na chodnik. Morderca i dziewczyna uciekają pod wiadukt, a tam rozbiegają się w różne strony.
Wkrótce okazuje się, że nie było to pospolite morderstwo. Ofiarą jest niedawny minister sportu Jacek Dębski.
- Zobacz, ona ucieka. Może specjalnie wywabiła Jacka ze środka? - pyta Janusza Atlasa, znanego dziennikarza sportowego, właściciel restauracji.
- Na to wygląda - ten odpowiada.
Obydwaj przed niecałą minutą usłyszeli strzał i wybiegli, by sprawdzić, co się stało. Zdążyli jeszcze zobaczyć w oddali dwie uciekające sylwetki, najprawdopodobniej dziewczynę i zabójcę.
Nic nie zapowiadało tak tragicznego zakończenia tego dnia. To był powszedni dzień - środa. Około trzynastej Jolanta Dębska przywiozła męża do hotelu Victoria i odjechała. Tam w Green Barze Dębski, w skromnym gronie, świętował - przynajmniej tak mówił obsłudze - swoje imieniny. Towarzyszyli mu wspomniany Janusz Atlas, Filip Koc, działacz sportowy ze Zgierza i znana nam już częściowo kobieta, sprawiająca wrażenie luksusowej dziewczyny do towarzystwa. Jednakże sposób, w jaki się wzajemnie traktowali z Dębskim, wskazywał raczej na dużą zażyłość. Przy lekkich, ale systematycznych drinkach bawili się mniej więcej do dwudziestej pierwszej. Potem cała czwórka przeniosła się do włoskiej restauracji nad Wisłę. Jej właściciel był znajomym jednocześnie i ministra, i dziennikarza. Tam rozochocone towarzystwo bawiło się głośno, swobodnie. Do wszystkich co pewien czas dzwoniono na komórki. Najwięcej telefonów odbierała dziewczyna. Sama też dzwoniła, ale tak, aby nikt nie słyszał. Wychodziła do sali obok. Pustej o tej porze.
Krótko po dwudziestej trzeciej dziewczyna powiedziała do Dębskiego, że ma ochotę się przewietrzyć, a on przyjął jej zaproszenie.
Kiedy pogotowie zabierało Jacka Dębskiego, jeszcze żył. Zmarł w szpitalu nad ranem, nie odzyskując przytomności.
Czy była to zbrodnia polityczna, czy kryminalna? Porachunki świata przestępczego czy na przykład zemsta z zazdrości? Kim była i jaką rolę odegrała tajemnicza dziewczyna? - to pierwsze pytania, jakie zadawała sobie wówczas policja.
Jacek Dębski był jedną z najbardziej kolorowych postaci w polskiej polityce w drugiej połowie lat 90. Lubił podkreślać, że ma w życiu dwie namiętności: sport i politykę. O kolejnych dwóch, które były mu jeszcze bliższe, nie wspominał - pieniądze i ładne kobiety. Sam o sobie mówił, że był łódzkim cwaniakiem. Ja powiedziałbym więcej: był cynikiem, który kierował się najczęściej doraźnymi interesami. Ale miał też ambicje polityczne. Jako student polonistyki na Uniwersytecie Łódzkim należał do NZS, w stanie wojennym brał udział w strajku studenckim. Wywodził się z endeckiej rodziny i te tradycje utrzymywał do końca lat 80. Założył nawet własną organizację Akcja Narodowa Zawisza. Na początku lat 90. niespodziewanie pojawia się w najbliższym otoczeniu Janusza Korwin-Mikkego, ekscentrycznego lidera Unii Polityki Realnej. Zostaje nawet jego osobistym sekretarzem. Zrozumiał jednak szybko, że wbrew nazwie ugrupowania uprawia ono politykę nierealną. Realizm popycha go w ramiona Kongresu Liberalno-Demokratycznego, gdzie krótko odgrywa rolę twardego faceta do specjalnych poruczeń. Po wyborach do sejmu w 1993 roku Dębski znika z polityki wraz z przegraną Kongresu. Chwyta się dorywczych zajęć, między innymi zostaje prezesem łódzkiej wytwórni papierosów, później szefem sieradzkiego Polmosu. Pod koniec 1997 roku Jerzy Buzek mianuje go szefem polskiego sportu.
"Marzyłem o tym", mówił Dębski. Od najmłodszych lat był nie tylko kibicem, ale szalikowcem ŁKS. Sam w młodości też grał w piłkę, najczęściej jako bramkarz. Dziś możemy powiedzieć, że był pierwszym, który rozpoczął walkę z korupcją w polskiej piłce nożnej. W 1998 roku zawiesił zarząd PZPN pod zarzutem oszustw finansowych podczas transferów zawodników. Na początku 2000 roku udzielił niespodziewanie wywiadu jednej z gazet. Twierdził, że jakiś wysoki funkcjonariusz AWS żądał od niego znalezienia dokumentów kompromitujących ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Dzień po wywiadzie przestał być ministrem. Po dymisji zniknął z życia publicznego. I zaczął otaczać się warszawskimi gangsterami. Na początku 2001 roku policja zatrzymała go w samochodzie z niejakim "Nastkiem", gangsterem związanym z "Pruszkowem". Do środowiska zorganizowanej przestępczości doprowadził go znany działacz sportowy z Wielkopolski, Bolesław K., pseudonim "Bolo", z którym znali się od dziesięciu lat. "Bolo" też poznał go z człowiekiem, który wydał na niego wyrok śmierci. Wykorzystał do tego klasyczną femme fatale. Swoją kochankę. Czy także Dębskiego?
"Inka"
Tajemniczą dziewczyną, która towarzyszyła tego tragicznego wieczoru Jackowi Dębskiemu, była dwudziestopięcioletnia urodziwa Halina Galińska, zwana Inką, luksusowa dziewczyna do towarzystwa. Jej zadaniem było wystawienie ofiary wprost pod kule zabójcy. Dlatego "Inka" cały ten tragiczny dzień informowała przez komórkę swego kochanka, mieszkającego na stałe pod Wiedniem Jeremiasza Barańskiego, pseudonim "Baranina", gdzie jest i co robi Jacek Dębski. "Baranina" z kolei też przez komórkę naprowadzał na cel zabójcę. Jak już wiemy, skutecznie. Kiedy Halina Galińska została zatrzymana przez policję, przez pierwsze godziny utrzymywała, że nic nie pamięta z tragicznego wieczoru, bo była pijana. Ale już następnego dnia przyznała się, że działała na prośbę Barańskiego. Po roku aresztu sypnęła też zabójcę.
Pochodziła z rozbitej rodziny. Odwiedziłem jej przybraną matkę pod Warszawą. Tam "Inka" spędziła dzieciństwo, oglądając zza płotu zaniedbanej rudery stojące naprzeciw luksusowe wille. Naturalne, że marzyła, by się stamtąd jak najszybciej wyrwać. Kiedy więc, będąc już kobietą po przejściach - między innymi po nieudanym miesięcznym małżeństwie - poznała dwukrotnie starszego, ale bogatego gangstera, ukrywającego prawdziwe oblicze za maską eleganckiego, kulturalnego mężczyzny, stał się on dla niej szansą materialnej stabilizacji, której do tej pory nie zaznała. Aby te potrzeby zaspokoić, została jego kochanką. A on w nagrodę zabierał ją na wczasy na Florydę, Wyspy Kanaryjskie i do innych atrakcyjnych kurortów.
Psychologowie byli rozbieżni w swych ocenach: egoistyczna manipulatorka - twierdzili jedni, inni widzieli w niej poszukującą ciepła kobietę, dającą się wykorzystywać.
Z ośmioletnim wyrokiem siedzi dziś w więzieniu dla kobiet na warszawskim Grochowie.
Cztery lata temu w więzieniu wyszła powtórnie za mąż za Francuza przyjeżdżającego do Polski w interesach od końca lat 90. Wtedy właśnie poznał "Inkę". Dla innych głównych aktorów tej historii los był mniej łaskawy.
"Sasza"
Dlaczego Inkę nazwałem femme fatale? Powód jest oczywisty - rozsiewała wokół siebie śmierć. Zanim w pełni weszła w dorosłe życie, w jej najbliższym otoczeniu zginęło tragicznie trzech młodych mężczyzn - wszyscy zastrzeleni w porachunkach gangsterskich.
Kolejną ofiarę już znamy - Jacek Dębski. A oto następna - jego zabójca Tadeusz Maziuk, pseudonim "Sasza". Chłop na schwał, umięśniony jak gladiator. Z "Inką" znali się dobrze. Wiedziała, że jest wiernym i bezwzględnym cynglem "Baraniny". Sam "Baranina", który nie był przecież aniołkiem, ostrzegał ją w obecności "Saszy", niby żartobliwie:
- Uważaj na niego. To zły człowiek.
Zanim został zawodowym zabójcą, w rodzinnym Chrzanowie na Śląsku rozpoczął od kradzieży samochodów i wymuszania haraczy. Punktem zwrotnym w jego bandyckiej karierze było poznanie "Baraniny". Miał temperament furiata. Swego czasu tak skatował własną żonę, że ta ledwo przeżyła. Po wyjściu ze szpitala uciekła od niego. Już po poznaniu "Baraniny" trzy lata przesiedział w więzieniu za nielegalne posiadanie broni i fałszowanie pieniędzy. Od 2000 roku poszukiwany był przez śląską prokuraturę listami gończymi za wymuszenia i porwanie. Oficjalnie ten trzydziestoczteroletni technik instalator utrzymywał się - jak twierdził - z handlu obwoźnego. W rzeczywistości przyjmował zlecenia egzekucji od szefów śląskiej i pruszkowskiej mafii.
Złapany na początku 2002 roku, został osadzony w areszcie śląskim. Latem przewieziono go do Warszawy, gdzie 25 czerwca odbyła się konfrontacja z "Inką". Bezpośrednio po tym przesłuchaniu prokuratura postawiła mu zarzut zabójstwa Jacka Dębskiego. Na godzinę jedenastą następnego dnia wyznaczono w warszawskim sądzie rozprawę, na której miała zapaść decyzja, czy aresztować Maziuka. Za kwadrans dziesiąta strażnik otworzył celę i przeraził się. Nigdy wcześniej nie widział wisielca. Prześcieradło u góry przywiązane było do metalowego pałąka, na którym wisiała zasłona oddzielająca celę od umywalki i kibelka. Strażnik wezwał lekarzy więziennych. Próbowali więźnia reanimować, ale było już za późno.
Od początku podejrzewano, że w samobójstwie ktoś "Saszy" pomógł, bo był chłopem wielkim jak tur i - jak mówili jego znajomi - prawdziwym twardzielem. Wszystkich do dziś bulwersuje to samobójstwo, bo oczywiste jest, że "Sasza" zabrał ze sobą do grobu ważną część tajemnic związanych ze śmiercią Dębskiego.
Jedną z nich jest odpowiedź na pytanie - dlaczego Barański kazał go zabić?
"Baranina"
- Leszek, co ty na to? - zwrócił się Jacek Dębski do Jeremiasza Barańskiego, którego najbliżsi znajomi nazywali Leszkiem. - Mam trochę rezerwowej gotówki - ciągnął dalej Dębski. - Mógłbym ci ją dać jako swój wkład w jeden z twoich interesów. Po jakimś czasie, na przykład po roku, zwróciłbyś mi pieniądze plus zysk. A wyciągnięty zysk może być pół na pół.
- Masz głowę do interesów - połechtał "Baranina" Dębskiego. I szybko przybili piątkę.
Rozmowa ta miała miejsce wczesną wiosną 2000 roku, kiedy Dębski został odwołany ze stanowiska ministra sportu, nigdzie nie pracował i żył z gotówki, którą pomnażał mu od kilku lat genialny makler amator, Ryszard Cz., nauczyciel z Krakowa. Zaufani znajomi nauczyciela powierzali mu swe pieniądze, aby grał nimi na giełdzie. On sam żył z procentów od zysków osiąganych na parkietach. A że grał z dużymi sukcesami, wszystko pięknie się kręciło. Dębski w tamtym czasie miał około pół miliona dolarów. Chciał mieć jeszcze więcej i to go zgubiło. Nie zdawał sobie sprawy, że proponując machinacje finansowe bandycie, jakim był Leszek - "Baranina", wkracza na niebezpieczną ścieżkę. Wiedział, że pieniądze daje na nielegalne interesy, takie jak przemyt i handel narkotykami, bronią, alkoholem czy papierosami.
Próbuję właśnie odpowiedzieć na pytanie, które postawiłem w poprzednim rozdziale: dlaczego Barański kazał zabić Jacka Dębskiego? Jedna z odpowiedzi sformułowanych przez policję i prokuraturę brzmi: dla pieniędzy. Ta wersja jest bardzo prawdopodobna.
Ale jest i drugi motyw, który nie kłóci się z pierwszym. Z zazdrości. O kogo? O "Inkę". Jeden motyw mógł nawet wzmacniać drugi. Nikt nie wie, jak bliskie związki łączyły Dębskiego z Haliną Galińską. Jedno wiemy na pewno. Wiek kochanka nie był dla niej żadną barierą. Dębski był zresztą młodszy o piętnaście lat od "Baraniny".
Pieniądze są jednak "wymiernym" tropem. Pozostańmy więc przy nich. Dębski włożył "Baraninie" do kieszeni 400 tysięcy dolarów. To była żywa gotówka, której nie tknął nigdy żaden podatek.
Poza wiedzą fiskusa obracał nią nauczyciel-makler. Była wytransferowana z przysłowiowej bieliźniarki Dębskiego przez granicę do "Baraniny".
Przemyciły ją pod sukienkami, w specjalnych pasach założonych na biodra, jadące pociągiem z Warszawy do Wiednia dwie zaprzyjaźnione kobiety: "Inka" i rodzona siostra "Baraniny" Bożena T. mieszkająca w Warszawie. Tę ostatnią odwiedziłem w jej domku na dalekim Targówku. Najkrócej powiem tak: niewysoka, mocno zbudowana, na szyi łańcuchy, pewnie pod ręką broń.
Z całą pewnością wygrałaby każdy casting do roli ojca chrzestnego nie tylko polskiej, ale i sycylijskiej mafii. Z tego punktu widzenia była przeciwieństwem swego braciszka mieszkającego od blisko dwudziestu lat w Austrii. Bo "Baranina", jak mówiło wielu, poczciwie wyglądający pan z wąsikiem, przypominał na ulicy raczej księgowego lub weterynarza niż niebezpiecznego gangstera. Ci, którzy go nie znali, nie byliby w stanie pomyśleć, że ten starszy jegomość - "Inka" mówiła o "Baraninie", że wyglądał jak kandydat na prezydenta - miał za sobą już niejedno zlecenie zabójstwa. To on kazał zabić między innymi pierwszą miłość "Inki", jej narzeczonego Adama Szymańskiego.
Całe życie miał podwójną twarz. Pod maską statecznego przedsiębiorcy, dobrego męża, ukrywał się bandyta, a czasami zwierzę. Tracił kontrolę, kiedy za dużo wypił. Zdarzyło się, że po pijanemu napastował swoją pasierbicę, dorosłą córkę żony Krystyny. Aby go powstrzymać, strzeliła z wiatrówki, raniąc go śrutem.
"Baranina" przez lata był donosicielem austriackiej grupy operacyjnej do spraw gangów. Pomagał rozpracowywać wschodnioeuropejskie mafie na terenie Niemiec i Austrii. Nawet dostawał za to pieniądze, bo wiadomości, jakie przekazywał, pozwoliły skutecznie likwidować ważne kanały przerzutowe papierosów, alkoholu czy narkotyków. Co więcej, dzięki składanym donosom "Baranina" pozbywał się rywali w przestępczym świecie. Jego metoda była banalnie prosta, ale skuteczna: dawał policji cynk o nielegalnym transporcie konkurencji, a w tym samym czasie jego tiry przemycały lewy towar przez inne przejście graniczne.
Opisując odnogę kryminalną układu wiedeńskiego, trzeba pamiętać, że miała ona dwojakie oblicze. Część kryminalistów współpracujących na stałe z "Baraniną" mieszkała w Austrii. Byli to głównie rodzimi przestępcy austriaccy. Barański zatrudniał ich w oficjalnych interesach (restauracjach, lokalach go-go, warsztacie samochodowym) uruchamianych w małych podwiedeńskich miejscowościach. Wielu z nich miało dobre kontakty ze światem podziemnym Niemiec, co umożliwiało prowadzenie przestępczych interesów na szeroką skalę. Szczególnie jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju przemyt - począwszy od alkoholu, poprzez papierosy, aż do kradzionych samochodów i wyrobów elektronicznych.
"Baranina", jako prawdziwy patriota, nie zapominał o Polakach mieszkających w Wiedniu. Najbardziej znani wśród nich to familia Kunów, Paweł i Bartłomiej - bracia słynnego biznesmena wiedeńskiego Andrzeja Kuny. Często też ściągał z Polski mniej znanych gangsterów na jednorazowe operacje. Jego ulubionym terenem, z którego angażował ludzi na jednorazowe występy na terenie Austrii, było województwo legnickie.
Jednakże prawdziwym centrum układu wiedeńskiego była grupa przestępców żyjących na stałe w Polsce, stanowiących sztab i armię "Baraniny", żeby posłużyć się wojskowym żargonem. Tym sztabem był zarząd "Pruszkowa", czyli grupa bossów gangu pruszkowskiego. Najczęściej przedstawiciele zarządu przyjeżdżali do Wiednia w pojedynkę bądź parami. Tam dostawali od "Baraniny" nowe zlecenia, tam układali plany na przyszłość. Armię "Baraniny" stanowiło "wojsko" gangu pruszkowskiego. Jej elitą podporządkowaną wyłącznie "Baraninie" i jednocześnie zarządowi "Pruszkowa" był oddział zawodowych zabójców działających samodzielnie, nieprzypisanych formalnie do żadnego gangu. Wśród nich byli na przykład morderca Jacka Dębskiego - Tadeusz Maziuk, pseudonim "Sasza", czy Ryszard Bogucki, zabójca "Pershinga", działający na zlecenie zarządu "Pruszkowa", ale za akceptacją "Baraniny".
Dopóki kapuś Jeremiasz Barański "Baranina" był zwykłym kryminalistą - oszustem, przemytnikiem, EDOK, czyli austriacka grupa operacyjna do walki z przestępczością zorganizowaną, patrzyła na jego działalność przez palce. Aż wreszcie uznała, że nie będzie go dłużej kryć. Skąd ta zmiana? Bo okazało się, że ma on krew na rękach. Jednym z dowodów były zeznania "Inki". Później niespodziewanie doszły następne. Kilka tygodni po jej szczegółowych zeznaniach, 5 lipca 2001 roku, w słoneczne popołudnie na przedmieściach Gramatneusiedl, małego miasteczka niedaleko Wiednia, zaroiło się od policyjnych samochodów. Kiedy z eleganckiej posesji wyjechał terenowy nissan, natychmiast otoczyły go auta austriackiej jednostki specjalnej. Skutego kajdankami "Baraninę" przewieziono do prokuratury krajowej. I tu, i potem w sądzie "Baranina" odmówił składania jakichkolwiek zeznań.
Dwa dni po zatrzymaniu "Baraniny" pojechałem do Austrii z Adamem Romerem, kolegą z "Gazety Wyborczej". Adam wcześniej sześć lat studiował w Wiedniu. Jego znajomość języka oraz tamtejszych zwyczajów była nieoceniona. Przez dwa tygodnie dreptaliśmy śladami przeszłości "Baraniny" oraz jego ówczesnych interesów. Część z nich była zarejestrowana na inne osoby, podstawione przez "Baraninę". Jak choćby olbrzymi niczym hala sportowa warsztat samochodowy w niedalekim od miejsca zamieszkania Barańskiego Himbergu. Świetne miejsce do prania brudnych pieniędzy. Podobnie jak należące w tym miasteczku do małżeństwa Barańskich restauracja i dyskoteka z go-go, w której Ukrainki i Rosjanki tańczyły "na rurze".
"Baranina" trafił do więzienia Landesgericht Wien. Pozwolono nam z Adamem obejrzeć je od środka. Warto zauważyć, że jest to najlepiej strzeżone i zabezpieczone przed ucieczkami więzienie w Austrii. Od ponad trzydziestu lat nie zdarzyło się, aby ktoś dał z niego nogę. Od dziesięciu lat, kiedy naszpikowano wszystko, co się dało, elektroniką, ucieczki praktycznie są niemożliwe. Za to możliwe są inne typowe dla więzień, równie dramatyczne zdarzenia...
Być może pewne światło na desperacki krok "Baraniny" rzuci coś, co zdarzyło się rok przed aresztowaniem. Niezależnie od potępienia całej jego bandyckiej działalności trzeba powiedzieć, że spotkała go osobista tragedia, której nikomu życzyć nie wolno. Otóż w czerwcu 2000 roku jego ukochany, jedyny syn, dziesięciolatek, zginął tragicznie. Jadąc na rowerze, wyjechał z bocznej uliczki na szosę wprost pod koła ciężarówki.
Proces "Baraniny" dobiegał końca. Spodziewano się, że za dwa dni przysięgli mogą wydać wyrok. Sprawy zaczęły przybierać dla niego coraz gorszy obrót. Prokuratorzy skutecznie obalali kolejne punkty jego obrony.
Powołany przez obronę na świadka jeden z podwładnych Jeremiasza Barańskiego z warsztatu samochodowego tak zapędził się w fałszywych zeznaniach, że z sali został eskortowany do aresztu. Takie przypadki należą do rzadkości i muszą działać na niekorzyść oskarżonego.
Sąd i biegli nie dali się nabrać na niewinny wygląd "Baraniny" po zeznaniach opolskiej prokurator Wiolantyny Mataniak.
W 1994 roku prowadziła ona śledztwo przeciwko "Baraninie" o przemyt alkoholu z Czech do Polski. Barańskiemu udało się zdobyć sfałszowane ekspertyzy o jego psychicznej chorobie. Na tej podstawie obrońca "Baraniny" wywalczył wypuszczenie go na jakiś czas z aresztu. Gangster uciekł za granicę i w kraju już nigdy oficjalnie się nie pokazał. Ale pamiętał, kto prowadził jego sprawę. W marcu 1995 roku na jego zlecenie nieznani sprawcy oblali prokurator Mataniak na ulicy kwasem. Oszpeciło to jej twarz do końca życia i spowodowało utratę wzroku w jednym oku.
Kolejnym świadkiem była niedawna kochanka "Inka", specjalnie przetransportowana do Wiednia z aresztu warszawskiego.
- Nie widzę powodu, by stać się kozłem ofiarnym Barańskiego. Niech on za to odpowiada, bo to on kazał zabić Dębskiego - mówiła.
Dziennikarze relacjonujący przebieg procesu nie kryli, że pętla wokół "Baraniny" zacieśnia się z każdym dniem. Do celi udało mu się przeszmuglować komórkę. Nakłaniał świadków do składania fałszywych zeznań. Do roli pośrednika w pertraktacjach z niektórymi świadkami namawiał żonę Krystynę: "Zrozum, tu chodzi o moje życie", przekonywał ją. W ten sposób sam dostarczał nowych dowodów przeciwko sobie. Bo te więzienne rozmowy przez komórkę nagrywano i ujawniono je w ostatniej części procesu. Komentatorzy oceniali, że wyrok może być tylko jeden - dożywocie. Nikt jednak nie był w stanie przewidzieć tragicznego końca. Pierwszy raz "Baranina" targnął się na swoje życie nad ranem 9 kwietnia. Wypił butelkę płynu do mycia naczyń. Krótko przed piątą rano znaleziono go nieprzytomnego w celi na podłodze. Sonda żołądkowa postawiła go na nogi. Prawdopodobnie chciał odwlec proces. Później oskarżał austriackie służby specjalne, że chciały go otruć.
Druga próba samobójcza nie była już fingowana. 7 maja 2003 roku o godzinie piątej rano znaleziono "Baraninę" martwego w jego jednoosobowej celi. Powiesił się na pasku przywiązanym do zasuwy okiennej. Niewielu jest takich, którzy przyjmują, że "Baranina" zginął z własnej ręki. Czy kiedykolwiek dowiemy się, jak było naprawdę?
Andrzej Kuna i Aleksander Żagiel
Są zrośnięci jak syjamscy bracia. Wszędzie i zawsze we dwójkę. Po trosze jak w wierszu Majakowskiego: "Mówimy Lenin, a w domyśle partia", mówimy Kuna, a w domyśle Żagiel, mówimy Żagiel, a w domyśle Kuna. Pierwszy jednak był Żagiel.
Jego ojciec, Julian, znalazł się w Wiedniu po wydarzeniach marcowych 1968 roku. Przed wyjazdem z Polski sprzedał fermę lisów, co umożliwiło mu otworzenie interesów w stolicy Austrii. Pośredniczył w handlu tekstyliami i wyrobami jubilerskimi. Kilkunastoletni Aleksander pomagał rodzicom w ich małych, ale prężnych firmach. W połowie lat 80. rodzice dali mu gotówkę na rozpoczęcie własnej działalności gospodarczej. Na początek handlował artykułami spożywczymi, ale też pośredniczył w handlu między różnymi firmami polskimi i austriackimi. Od początku związał się ze swoim wspólnikiem Andrzejem Kuną, którego cała rodzina znalazła się w Wiedniu w okresie stanu wojennego (Andrzej ma jeszcze dwóch starszych braci, Pawła i Bartłomieja, którzy weszli na ścieżkę ściśle kryminalną - przemyt papierosów pod egidą "Baraniny"). Kuna i Żagiel handlowali między innymi butami i zegarkami.
Pod koniec lat 80. założyli firmę Polmarck, która jak większość powstających wówczas firm miała w rejestrze uniwersalny zakres działalności.
Dwóch polskich biznesmenów z Wiednia przebywało często w interesach w Warszawie. Zamiast przepłacać w hotelach, wynajęli mieszkanie w "Zatoce Czerwonych Świń". W tym samym apartamentowcu, w którym mieszkał Władimir Ałganow. Podobno po skończeniu swojej kadencji na stanowisku pierwszego sekretarza ambasady zaprosił swoich sąsiadów na pożegnalną kolację.
Wtedy zrodził się pomysł sprowadzenia do Polski zboża z byłych republik radzieckich, a do załatwiania tych kontraktów w Rosji dał się namówić gospodarz. W ten sposób - opowiadał przed komisją orlenowską w sejmie Żagiel - Ałganow został pracownikiem firmy Polmarck. Kuna i Żagiel znali także dobrze Sławomira Wiatra. To on w 1990 roku założył spółkę Mitpol, a udziałowcami w niej zostali wkrótce Kuna i Żagiel. Cała trójka rok później stworzyła w Polsce sieć supermarketów Billa Polska. Kogóż jednak nie znali Kuna i Żagiel? Przede wszystkim Jeremiasza Barańskiego. Ale i innych asów świata gangsterów, jak choćby słynnego Riccarda Fanchiniego, pochodzącego ze Śląska (jego prawdziwe nazwisko: Marian Kozina), uchodzącego za szefa szefów w świecie mafii. Rok temu Fanchini przyjmowany przez bossów podziemia w Europie i Ameryce, między innymi w narkotykowych kartelach południowoamerykańskich, jak ich równorzędny partner, został po latach ścigania po całym świecie złapany przez angielski Scotland Yard. Podobno Kuna i Żagiel szaleli na przyjęciu weselnym Fanchiniego we Włoszech. Pytani przez dziennikarzy o zabawę na weselu odpowiadali z uśmiechem - było tam jeszcze ponad czterysta innych osób, więc nasza obecność nie ma chyba większego znaczenia. W połowie lat 90. Kuna dokonał popularnego wtedy przekrętu. Kupił okrętową blachę w Hucie Częstochowa, z przeznaczeniem na eksport do Jugosławii, dzięki czemu uzyskał ogromny upust w cenie za towar. Po sfałszowaniu papierów eksportowych przewiózł blachę do Stoczni Szczecińskiej, gdzie sprzedał ją z dużym zyskiem. Dostał za to dwa lata więzienia w zawieszeniu na trzy. Nie przeszkadzało to w regularnym umieszczaniu Kuny i Żagla w latach 1993-1995 na listach stu najbogatszych Polaków. Ich nazwiska były też w tajnym notesie "Baraniny", choć obydwaj wypierali się znajomości z nim. Obok nich figuruje Lesław Horbacz, pseudonim "Siwy", przedsiębiorca ze Szczecina, były przemytnik alkoholu i papierosów. Kuna i Żagiel nie wyparli się jednak znajomości z Edwardem Mazurem, słynnym amerykańskim biznesmenem polskiego pochodzenia, oskarżanym o zlecenie zabójstwa generała Marka Papały. Nie ukrywali, że na prośbę Mazura założyli firmę Bicarco po to, by mogła przyjąć jako depozyt pieniądze z FOZZ.
Do tej pory nie opatentowali jeszcze swojego wynalazku. Sprowadza się on do tego, żeby mieć tyle firm i prowadzić tak szeroką działalność, aby żadna kontrola nie była w stanie się w tym połapać. No i daje to gwarancję, że jak w jednej branży zrobi się plajtę, to druga może w tym czasie odnotować hossę. Wszystkich ich firm i udziałów nie wyliczę.
Podam tylko najważniejsze: supermarkety Billa, spółka Mitpol, firma Lexar - produkująca kawę, Rema 2000 - napoje chłodzące, Mabur - supermarkety techniczne, Auskon - branża budowlana. Ta ostatnia miała zapewne powodzenie przed Mistrzostwami Europy w Piłce Nożnej 2008 w Austrii i Szwajcarii. Czy możliwe, by miała zostać bez zajęcia przed Euro 2012 w Polsce?
Ałganow
Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Władimir Ałganow, najbardziej znany w Polsce rosyjski szpieg, po przejściu na prawdziwą emeryturę poprosił o przyznanie mu honorowego obywatelstwa polskiego. Piszę "prawdziwą", bo formalnie jest na emeryturze od 1994 roku, ale nie zaprzestał swojej zawodowej działalności. A dlaczego obywatelstwo? Bo jak rzadko który szpieg na papierach dyplomaty Władimir Piotrowicz Ałganow zadomowił się w naszym kraju. Myślę, że odpowiada mu nie tylko klimat przyrodniczy, ale przede wszystkim polityczny. No i ludzie. Weźmy pierwszych z brzegu: Józef Oleksy, Aleksander Kwaśniewski, Sławomir Wiatr, Andrzej Kuna i Aleksander Żagiel, a ostatnio Jan Kulczyk.
Ten pięćdziesięciosześcioletni dziś leningradczyk był jednym z najdłużej trwających na swoim stanowisku pierwszego sekretarza Ambasady Rosyjskiej w Warszawie dyplomatów. Jako syn oficera armii radzieckiej stacjonującego w latach 50. w NRD, poszedł w ślady ojca. Skończył radziecką szkołę wywiadu, w której mistrzem dla niego był późniejszy zwierzchnik w ambasadzie warszawskiej w latach 1973-1984, rezydent KGB Witalij Pawłów. Po raz pierwszy jego nazwisko w polskich mediach pojawiło się w przedruku raportu oficera rosyjskiego wywiadu relacjonującego sprawę tak zwanej moskiewskiej pożyczki. W raporcie tym, który dotarł do prokuratury polskiej, opisano sytuację, w której pierwszą (600 tysięcy dolarów) i najprawdopodobniej ostatnią ratę tej pożyczki (1 milion 200 tysięcy dolarów) oficerom radzieckim zwrócono w konspiracyjnym mieszkaniu w tak zwanej Zatoce Czerwonych Świń na warszawskim Wilanowie. Pieniądze mieli przekazać w walizce Mieczysław Rakowski i Leszek Miller (ten ostatni zaprzecza). Owo konspiracyjne mieszkanie było własnością niejakiego Władimira Ałganowa. W tamtym czasie (lata 1992-1995), kiedy wybuchła afera moskiewskich pieniędzy, nikt na to nazwisko nie zwrócił uwagi. O jego działaniach wywiadowczych niezłą wiedzę miał kontrwywiad Urzędu Ochrony Państwa. Śledząc jego kontakty, podsłuchując jego rozmowy telefoniczne, nasz kontrwywiad odkrył, że Ałganow, przypomnę: wtedy już oficjalny emeryt, nadal prowadzi działalność szpiegowską. Wynajęcie przez niego mieszkania w "Zatoce Czerwonych Świń", gdzie apartamenty miała też cała śmietanka polskich postkomunistów, nie było przypadkowe. W ramach dobrosąsiedzkich wizyt mógł kontaktować się z politykami ówczesnej SdRP, a nawet "biesiadować" z Józefem Oleksym. Działalność szpiegowską ułatwiało mu zatrudnienie w austriackiej firmie Polmarck, która była dla niego tylko przykrywką. Co ciekawe, głównymi udziałowcami firmy są inni bohaterowie należący do tak zwanego układu wiedeńskiego - Andrzej Kuna i Aleksander Żagiel. Ałganow miał też świetne kontakty z reprezentującym interesy lewicy w Wiedniu Sławomirem Wiatrem. Kuna i Żagiel byli wspólnikami Wiatra w firmie Mitpol oraz w spółkach Press Service i Saga (specjalność: herbata).
Nazwisko Alganowa stało się powszechnie znane dopiero na przełomie lat 1995-1996, kiedy opinią publiczną wstrząsnęła tak zwana sprawa "Olina". W grudniu 1995 roku ówczesny szef MSW Andrzej Milczanowski oskarżył Oleksego o to, że jest szpiegiem na rzecz wywiadu rosyjskiego, a jego oficerem prowadzącym jest właśnie Władimir Ałganow. Jednakże w kwietniu 1996 roku prokuratura wojskowa umorzyła śledztwo. Uznała, że Oleksy jest niewinny, a agent "Olin" nigdy nie istniał. Rok później przypomniano sobie o Ałganowie za sprawą opisanej w dzienniku "Życie" historii wspólnych wakacji Aleksandra Kwaśniewskiego i Ałganowa w nadmorskim kurorcie Cetniewo w 1994 roku. Aleksander Kwaśniewski wszystkiemu zaprzeczył i pozwał nawet gazetę do sądu, z którą po wielu latach procesowania się ostatecznie wygrał. Wcześniej jednak "Życie" opublikowało zdjęcie z partyjnego spotkania w Skierniewicach, na którym wśród kilku innych osób widoczni byli Ałganow i Kwaśniewski. Była to fotka z obchodów 1 maja 1987 roku. Kwaśniewski był wówczas ministrem sportu i wraz z Ałganowem odwiedzili Towarzystwo Przyjaciół Skierniewic. Przypomnę tylko, że gospodarzem partyjnym wizyty w Skierniewicach był Leszek Miller, wschodząca wówczas gwiazda dogorywającego już komunizmu.
Po tych dwóch niefortunnych oskarżeniach, w których Ałganow miał odegrać główną rolę czarnej owcy ("Olin" i Cetniewo), w niedobrym tonie było przypominanie przez media nazwiska Ałganowa. Z niebezpiecznego szpiega zagrażającego Polsce stał się osobą dwuznaczną, ale nie wypadało już straszyć nim dzieci.
I oto po latach nieobecności Ałganow znalazł się absolutnie niespodziewanie na czołówkach wszystkich mediów. Stało się to w lipcu 2003 roku. W tym miesiącu, dokładnie 18, odbyło się słynne wiedeńskie spotkanie
Kulczyk-Ałganow w restauracji Niky's, przy Obere Weissgeberstrasse 6. Jan Kulczyk, jeden z najbogatszych Polaków, miał wtedy mniejszościowe udziały w PKN Orlen. Ale marzyło mu się też rozwinięcie skrzydeł w energetyce. Chciał się zorientować, jakie są szanse korzystania z zasobów energetycznych Rosji, które następnie dystrybuowałby na Bałkany tranzytem przez Polskę. Ałganow przyjechał do Wiednia jako członek rady nadzorczej rosyjskiego Zjednoczenia Elektrowni Atomowych i miał, jak twierdził, uprawnienia do występowania w imieniu tej spółki. Pomysłodawcą spotkania był Marek Modecki, będący w rydwanie Kulczyka. Znał się z Żaglem jeszcze w czasach dzieciństwa. I ten ostatni rok wcześniej poparł pomysł i pomagał przy jego sfinalizowaniu. W końcu więc "biesiadowali" we czwórkę. Żagiel był ze swoim stałym partnerem.
Słynny "obiad wiedeński" zaowocował dwiema aferami. Za pierwszą uznano sam fakt spotkania Kulczyka z Ałganowem. Kwestionowano uprawnienia Kulczyka do kontaktów z Ałganowem i prowadzenia z nim jakichkolwiek rozmów z uwagi na charakter jego niedawnej działalności w Polsce.
Przypomnę tylko, że po wybuchu sprawy "Olina" Ałganow czmychnął z Polski - via słynna Majorka, na której nasz reprezentacyjny szpieg Marian Zacharski, dziś generał na obczyźnie, próbował wydobyć z Ałganowa prawdę o "Olinie" - i więcej się tu już nigdy nie pokazał. Nawet bez oficjalnego nakazu wyjazdu z Polski zdawał sobie bowiem sprawę, że jest w naszym kraju osobą niepożądaną.
Dlaczego więc - zadawano Kulczykowi publicznie pytania - "nie wziął pan płaszcza z szatni" i nie opuścił lokalu (w tym akurat wypadku luksusowej restauracji), kiedy dowiedział się, kto jest jego rozmówcą? A tak naprawdę nie powinien był się nawet zjawić na spotkaniu, bo jego organizatorzy, Andrzej Kuna i Aleksander Żagiel, musieli wcześniej powiedzieć Kulczykowi, z kim będzie prowadził wiedeńskie rozmowy. Niemożliwe było, aby Jan Kulczyk, obracający się na co dzień w świecie biznesu i polityki, nazwiska tego nie znal.
Drugą aferą związaną z tym spotkaniem były wiadomości, jakie przywiózł Kulczyk z Wiednia. A dotyczyły one korupcji na wielką skalę. Otóż Ałganow miał opowiedzieć Kulczykowi, że były minister skarbu Wiesław Kaczmarek i szef Rady Nadzorczej Orlenu Maciej Gierej wzięli 5 milionów dolarów łapówki od rosyjskiego koncernu Łukoil. Łapówka ta miała zagwarantować rosyjskiej firmie wygranie przetargu na przejęcie Rafinerii Gdańskiej. Kaczmarek i Gierej byli oburzeni informacjami Kulczyka. On jednak powiadomił o łapówce ABW Ta próbowała sprawdzić te informacje, ale nie udało jej się nic ustalić. Do dziś więc nie wiadomo, czy rzeczywiście Ałganow opowiadał Kulczykowi o łapówce, czy to może sam Kulczyk tak zinterpretował słowa Ałganowa, aby uderzyć w nielubianego przez siebie Wiesława Kaczmarka. Jakkolwiek by było, Ałganow kolejny raz stał się kamieniem u szyi polskich polityków.
Życie i śmierć rzecznika Solidarności Ursusa
- Nie możemy zostawić żadnych śladów - mówił jeden z mężczyzn do drugiego. - Nóż owiń w folię i wrzuć do torby. Butelkę i kieliszki też. Wyprostuj chodniczek. Nie ręką, nogą - komenderował.
Tak mogła wyglądać scena chwilę po zabójstwie. Ten mord, podobnie jak kilka innych głośnych zabójstw po 1989 roku, do dziś nie został wyjaśniony. Nie znamy motywów, nie wiadomo, kto zadał kilkanaście śmiertelnych ciosów nożem. Ofiarą był Andrzej Krzepkowski, rzecznik Solidarności w fabryce traktorów w podwarszawskim Ursusie.
W latach 1959-1966 studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Po obronie magisterki (o Zmorach Emila Zegadłowicza) ukończył trzyletnie pomagisterskie studium dziennikarskie. Nie potrafił nigdzie na dłużej zagrzać miejsca. Od początku lat 70. był kolejno pracownikiem Biblioteki Narodowej, nauczycielem języka polskiego w szkole średniej, radiowcem, gdzie czytał swoje felietony. Po dziesięciu latach nieudanych poszukiwań "czegoś dla siebie" zrezygnował z zaczepienia się na etacie. Utrzymywał się głównie z korepetycji i niewielkich honorariów za teksty w mało znanych pismach.
Odżył w czasie karnawału Solidarności w 1981 i 1982 roku. Od urodzenia mieszkał w Piastowie sąsiadującym z Ursusem. Jesienią 1981 roku pojawił się w zakładach Ursus i zaczął współredagować fabryczny "Biuletyn Informacyjny". Był radykalny w swoich poglądach. Pisał ostre teksty, prostym językiem w sam raz dla odbiorców, z których większość stanowili robotnicy Ursusa. W stanie wojennym na zlecenie Tymczasowej Komisji Zakładowej Andrzej Krzepkowski prowadził podziemną redakcję "Wolnego Głosu Ursusa". W tamtym czasie napisał powieść, którą można by zaliczyć do gatunku political fiction.
Dał w niej upust swojemu antysemityzmowi, który "wylewał się brzegami". W połączeniu z wyraźną grafomanią dało to piekielną mieszankę nie do strawienia, więc nikt nie chciał wydać książki. Zrobił to prywatnym sumptem i dzięki temu mogę teraz dwa zdania o niej powiedzieć. Żeby jakimś obrazkiem to podeprzeć, powiem tylko, że na przykład jeden z bohaterów, bez żadnej wątpliwości będący - wedle intencji autora - wiernym odbiciem Jerzego Urbana, już jako małe żydowskie pacholę z lubością odrywał nogi owadom, następnie tak okaleczonymi bawił się w wyścigi, a w końcu miażdżył im główki. Stres związany z książką i wydatki na nią sprowadziły na Krzepkowskiego wylew krwi do mózgu i później długą rehabilitację.
Gorsze czasy miały jednak dopiero nadejść.
Kolejną zapaść Krzepkowski przeżywał pod koniec lat 80. Był bez pracy, ciężko zachorowała matka, którą on - sam na wpół jeszcze chory - musiał się opiekować. Potworna bieda zmusiła go nawet do sprzedaży wielu rodzinnych pamiątek, sporego zbioru książek, a w końcu nawet większości mebli.
Po raz kolejny zaczął wychodzić na prostą po 1990 roku. Wrócił do pracy w Ursusie, właśnie jako rzecznik Solidarności, mającej wówczas ogromne znaczenie i wpływ na losy państwa.
Pozostał nadal nieprzejednanym antykomunistą i radykalnym krytykiem niejasnych interesów najważniejszych osób w państwie, wywodzących się z Solidarności. I obsesyjnie tropił ludzi o korzeniach żydowskich.
Ten radykalizm zaprowadził go do Ruchu Odrodzenia Polski pod przywództwem Jana Olszewskiego. Życie prywatne miał względnie uregulowane. Był zdeklarowanym kawalerem. Gdy był młodszy, nie stronił od kobiet, ale z żadną nie chciał się związać. Na początku lat 70. - miał wtedy nieco powyżej trzydziestki - wdał się w długi romans z niejaką Danutą W., urzędniczką ze Skierniewic. Kilkanaście lat później dojrzała już pani, kiedyś zapewne urodziwa, opowiada mi, że w tamtym czasie dla Andrzeja Krzepkowskiego była gotowa nawet rozstać się z mężem. Ale Krzepkowskiemu odpowiadała wyłącznie rola romantycznego kochanka. Kiedy więc Danuta W. zobaczyła, że nie może z nim planować przyszłości, skończyła znajomość.
Od początku lat 90. całym sercem oddał się prowadzeniu zakładowej gazety i na sprawy osobiste i towarzyskie pozostawało już niewiele czasu. Miał wprawdzie względnie stały krąg kilku bliskich znajomych, ale zamiast pójść z nimi na piwo, wolał poleżeć w domu, poczytać i posłuchać radia. Na telewizor - jak podobno sam mówił - szkoda mu było pieniędzy.
Czasami w weekendy pukała do jego domku mieszkająca tuż za płotem przy ulicy Kossaka w Piastowie jego starsza siostra Iwona Bułat - on mieszkał pod numerem 19, ona pod 17. Pytała, czy mu czegoś nie potrzeba, i zwykle wracała do siebie, bo najczęściej słyszała: "Nie, dziękuję".
W ostatnich miesiącach jego życia kontaktowali się dość często. To z powodu różnych jego lęków. Po zmroku nie wychodził z domu. Uprzedzał znajomych, by go nie odwiedzać wieczorem, bo i tak nie wpuści. Jeśli ktoś przychodził po zmroku, Andrzej Krzepkowski dzwonił najpierw do siostry, by sprawdziła, czy to ktoś im znany. Dopiero gdy potwierdziła, otwierał drzwi. A i tak zawsze zabezpieczał je łańcuchem. Kilka miesięcy wcześniej dla samoobrony kupił pojemnik z gazem.
Jakże żałowała, że nie zajrzała do niego wieczorem w sobotę 17 lutego 1996 roku, bo to wtedy prawdopodobnie rozegrał się dramat. Być może ktoś, kto był wówczas u brata, nie ośmieliłby się go skrzywdzić, wiedząc, że widziała go na własne oczy.
Dwa dni później, 19 lutego, o godzinie dziesiątej dwadzieścia stanęła na progu domu przy Kossaka 19. Ale tym razem - z bijącym sercem. Została zaalarmowana przez sekretarkę ówczesnego szefa ursuskiej Solidarności Zygmunta Wrzodaka. Sekretarka tłumaczyła, że przedtem dzwoniła do domu Andrzeja Krzepkowskiego, lecz ten nie odbierał telefonu. Stąd niepokój, czy nie stało się coś złego. Siostra pamiętała, że miał już wtedy 56 lat. I był po wylewie.
Na początek siostrę Krzepkowskiego zaskoczyło to, że radio gra bardzo głośno, podczas gdy Andrzej zawsze lubił ściszony dźwięk. Chwilę potem, kiedy weszła do pokoju, doznała szoku. Zobaczyła brata w kałuży krwi.
Leżał na podłodze u jej stóp. Prawa ręka była nienaturalnie wykręcona do tyłu, lewą trzymał się za kark, jakby zasłaniał ogromną ciętą ranę widoczną spod dłoni.
Po pół godzinie zjawiła się policja. Uderzał względny porządek w mieszkaniu. Brak śladów walki, ucieczki i pogoni. Na kredensie w pokoju leżały pieniądze. Morderca zostawił je celowo, żeby zmylić ślady? Brakowało w domu tylko toporka, kupionego niedawno dla bezpieczeństwa.
Czy stał się właśnie, jak na ironię, narzędziem zbrodni? Czy morderca wziął toporek ze sobą, by się go pozbyć w celu zatarcia śladów? Do dziś nie znamy odpowiedzi. Od początku główny spór między prokuraturą a działaczami ursuskiej Solidarności sprowadzał się do tego, co uznać za motyw zbrodni.
Prokuratura od pierwszych dni wykluczała, by za śmiertelnym zamachem na życie Krzepkowskiego kryły się powody polityczne. Odwrotną wersję zdarzenia forsowali politycy ROP i Solidarności Ursusa. Powiedzmy od razu, ten spór do dziś nie jest rozstrzygnięty. Zdrowy rozsądek podpowiada, że Andrzej Krzepkowski był zbyt mało znaczącym oskarżycielem, aby ktoś z polityków był zainteresowany zamachem na jego życie lub uruchamiał taką akcję na czyjąś prośbę. Krzepkowski nie miał też dowodów na poparcie swoich zarzutów, poza obiegowymi, rozpowszechnianymi w mediach. Prokuratura zaś po kilku miesiącach odkryła nieznane karty w życiu Krzepkowskiego, które wikłały go w kryminogenne środowisko, zdolne do czynów zbrodniczych. To sprawiło, że zaczęła triumfować nad swoimi oponentami, opowiadającymi się za motywami politycznymi, które miały stać za zamachem, a ściśle - że miała to być polityczna zemsta. Co to za ciemne strony życia Krzepkowskiego?
Pierwszy trop prowadził do Waldemara G., kierownika schroniska dla bezdomnych zwierząt w podwarszawskim Milanówku. Ciekawa historia z tym facetem. W poniedziałek 19 lutego znaleziono ciało Krzepkowskiego, a już we wtorek Waldemar G. zjawił się w Jaktorowie w domu Wojciecha Centkowskiego ożenionego z siostrzenicą Andrzeja Krzepkowskiego. Co było powodem zaskakującej wizyty Waldemara G.?
- Jesteśmy jego spadkobiercami - oświadczył i bezceremonialnie usiadł przy stole. - Powinniśmy razem pochować Andrzeja.
Wyjął odręcznie napisaną kartkę i zaczął czytać. Miał to być testament Andrzeja Krzepkowskiego. Według tego zapisu dom Krzepkowskiego wraz z działką miały być przeznaczone na schronisko dla zwierząt, a Waldemar G. miał nim zarządzać. Zgodnie z tym testamentem Centkowskim miały przypaść w udziale meble i książki.
Muszę przyznać, że gdyby Waldemar G. miał jakiś udział w zbrodni na Krzepkowskim, to pomysł pomocy przy organizacji pogrzebu byłby całkiem zgrabnym zbudowaniem sobie alibi. Szybko ujawnić rodzinie swoje związki z zabitym, a nie czekać, aż zjawi się policja i ona pierwsza zacznie rozszyfrowywać stopień ich zażyłości.
Wcześniej nikt nie wiedział o tej znajomości. Krzepkowski nie opowiadał o niej ani kolegom z Ursusa, ani nikomu z rodziny.
Trzydziestoczteroletni wówczas Waldemar G., będący po ogólniaku, zanim trafił do schroniska, próbował różnych rzeczy. Pracował w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach pod Pruszkowem, produkował materace. Po kilku latach jego szefowania w schronisku ośrodek opieki nad zwierzętami stał się meliną homoseksualistów. Nie bez przyczyny. Po prostu Waldemar G. był gejem. Dużym, zbyt opasłym jak na swój wiek drabem.
Słowo "melina" w pełni oddaje charakter tego przybytku alkoholowych libacji i seksualnych ekscesów w wykonaniu grupy osób nie tylko prostych, ale wręcz prymitywnych. Zarazem cwanych, butnych i bezwzględnych. Bo tylko takim gejom Waldemar G. dawał najpierw schronienie, a później pracę. Te reguły objawiły się wyraźnie w pierwszych miesiącach śledztwa.
Trzy dni po odkryciu zbrodni, a więc 22 lutego 1996 roku, zostaje zatrzymany przez policję Waldemar G. wraz z dwoma innymi mężczyznami, z którymi żył - można tak ironicznie powiedzieć - w nietypowym trójkącie. Henryk J. i Jan L., niemal rówieśnicy Waldemara G., są również pracownikami schroniska.
- Waldek i Janek przez cały poprzedni tydzień, do poniedziałku włącznie, nie ruszali się ze schroniska. Ja też - twierdzi Henryk J.
To samo mówią dwaj pozostali o Henryku J. Nawzajem dali sobie alibi. Bezradna prokuratura po czterdziestu ośmiu godzinach musiała wypuścić ich z "dołka" na wolność.
Również przez następne miesiące policja i prokuratura były bezsilne. Aż nagle w połowie maja, po trzech miesiącach od tragicznej śmierci Andrzeja Krzepkowskiego, pojawia się nowy, sensacyjny trop. Obrosły wcześniejszym dramatem.
Czy może być coś straszniejszego? Syn zabija ojca. A właściwie zakatowuje go na śmierć. Na oczach matki, która wciska się w kąt ze strachu przed dziką furią syna. Robert M. - dwadzieścia dziewięć lat, jego sześćdziesięciodwuletni ojciec i matka w tym samym wieku są typową patologiczną rodziną przeżartą alkoholizmem. Kiedyś ojciec pracował jako szklarz i malarz. Na początku lat 80. zapadł na astmę i od tamtego czasu żyje z renty. W roku 1996 znany już jest jako wieloletni nałogowy alkoholik, w dodatku często wywołujący w domu burdy. Jego żona pracowała zwykle jako sprzątaczka, a od kilku lat była kucharką w schronisku prowadzonym przez Waldemara G. Tam ją właśnie spotkałem.
Pila w pracy, piła w domu. Od roku ostro pil też ich syn. Robert M. skończył zawodówkę i pracował jako mechanik w pobliskim Pruszkowie. Był niczym niewyróżniającym się chłopakiem. Grzeczny, miły. Nie było go widać ani słychać. Aż do czasu wypadku. W grudniu 1994 roku, a więc dwa lata przed opisywanymi wydarzeniami, Roberta M. potrącił samochód. Z chirurgii urazowej musiano przenieść go do szpitala psychiatrycznego w Tworkach. Tam leczono go siedem miesięcy. W wypadku zostały poważnie naruszone płaty czołowe mózgu. Spowodowało to trwałe zaburzenia psychiczne i - jak się mówi w psychiatrii - zmiany osobowości. Robert M. dostał rentę inwalidzką. Zabroniono mu pić alkohol, ale on lekceważył ten zakaz.
Po alkoholowych seansach w domu Roberta M. wybuchały coraz głośniejsze i coraz dłuższe awantury, aż do dramatycznego finału 14 maja. To Robert M. wezwał pogotowie do swego ojca, kiedy ten już nie żył, ciężko przez niego pobity. Tego samego dnia został zatrzymany. W międzyczasie jeden ze świadków w sprawie Krzepkowskiego stwierdził, że 17 lutego wczesnym wieczorem widział Roberta M. stojącego z Andrzejem Krzepkowskim w pobliżu domu rzecznika ursuskiej Solidarności. Po aresztowaniu Roberta M. zaczęto coraz dokładniej badać nici wiążące go z Andrzejem Krzepkowskim.
Okazało się, że Robert M. znał Krzepkowskiego od kilku lat. Poznał ich ojciec Roberta M. Od czasu do czasu spotykali się wspólnie na piwku, ale nie gardzili też jednym głębszym. Robert M. był w stanie nawet sam zaprosić Krzepkowskiego na drinka, bo od kilku miesięcy, od kiedy zaczął dorabiać do renty zakładaniem w prywatnych domach żaluzji, nieźle mu się powodziło. Prokuratura na podstawie zeznania jednego tylko świadka, który miał widzieć ich razem, zbudowała nie tylko prawdopodobną, ale we własnym przekonaniu prawdziwą wersję zabójstwa Krzepkowskiego. Robert M. był w niej głównym bohaterem.
W feralną sobotę 17 lutego Robert M. i Andrzej Krzepkowski spotkali się wczesnym wieczorem i kupili gdzieś alkohol. Następnie poszli do domu Krzepkowskiego, w którym Robert M. wcześniej już bywał gościem. Po wypiciu jakiejś porcji alkoholu powstały między nimi niesnaski. Prokuratura przyjęła, że wypity alkohol i choroba zabójcy wywołały wyjątkową agresję wobec gospodarza. Rodzaj i charakter obrażeń świadczą o gwałtowności ataku. Dziewięć ciosów zadanych niczym w ataku furii stało się przyczyną błyskawicznego wykrwawienia się ofiary. Co sprawca zbrodni, dokonanej pod wpływem nagłego ataku, robi zwykle po jej dokonaniu? - pyta prokuratura. I odpowiada zgodnie z podręcznikową mądrością z kryminalistyki: zostaje na miejscu. Tak też zrobił Robert M. Położył się i zasnął. To, że Robert M. zapijał gdzieś i nie wracał na noc do domu, zdarzało się już wcześniej. Ojciec wiedział, gdzie może zastać w sztok pijanego syna i nieraz go już przywleką! do domu. Jednym z takich stałych miejsc nocnych pijatyk był dom Krzepkowskiego - założyła prokuratura. Nic więc dziwnego, że w niedzielę nad ranem odnalazł go tam ojciec. Zamroczonego alkoholem syna wyprowadza po cichu z miejsca zbrodni, zacierając przedtem ślady jego pobytu. Po kilkunastu minutach ojciec pomaga wdrapać się synowi po schodach na drugie piętro obskurnej czynszówki. Ten pada na łóżko i zasypia. Zbudzony po południu, nie pamięta niczego z poprzedniego wieczoru. Jego ponurą tajemnicę poznał jednak ojciec. Zna ją pewnie i matka. Niemożliwe, by ojciec nie opowiedział przynajmniej z grubsza, co zobaczył. Od tej chwili ojciec trzyma go w szachu. A w gniewie stanowi dla syna śmiertelne niebezpieczeństwo. W każdej chwili może go sypnąć. Dlatego ginie - buduje dalej swą wersję prokuratura. W sprawie zabójstwa ojca dowody są silne. Jest też świadek. Niestety, matka zeznaje przeciwko synowi. Winowajcy jednej zbrodni prokuratura przypisuje drugą. Oskarżony nie jest w stanie jej zaprzeczyć, bo ma pustkę w głowie, co się działo tamtej nocy. Prokuratura triumfuje. Ale tylko do czasu rozpoczęcia procesu. Konstrukcja prokuratury wywraca się przy pierwszym silniejszym dmuchnięciu w nią przez obronę. Oskarżenie okazało się światem fikcji bez żadnego pokrycia. Prokuratura tak naprawdę nie wie niczego: gdzie Andrzej Krzepkowski i Robert M. się spotkali, gdzie kupili alkohol, jaki alkohol, gdzie pili, czy byli w domu Krzepkowskiego, czy w ogóle się spotkali i tak dalej. Akt oskarżenia zamienił się w akt wielkiej kapitulacji prokuratury. I pokaz amatorszczyzny. Po dziesięciu latach od tamtej rozprawy do śledztwa wróciła prokuratura w Tarnobrzegu. Nie wypada mi tak kwitować starań wykrycia sprawców zbrodni, ale powiem: jeśli nie zajdzie nic nadzwyczajnego, wysiłki prokuratury skończą się utartą formułką: "śledztwo umorzono z powodu niewykrycia sprawcy".
Jerzy Sławomir Mac
Jest wtorek, 27 sierpnia 1996 roku, piękny słoneczny dzień. Zbliża się kolejne upalne południe. Z jednej z bram na warszawskiej ulicy Foksal wychodzi szczupły, szpakowaty czterdziestopięcioletni mężczyzna. Idzie lekkim krokiem w kierunku Powiśla. Przecina ulicę Kopernika, mija Akademię Muzyczną i wchodzi do parku Okólnik usytuowanego na skarpie, u podnóża której biegnie ulica Rozbrat. W pierwszej alejce, w którą wchodzi, nagle u jego boków pojawiają się dwaj mężczyźni. Nie widzi ich twarzy, ale czuje, jak biorą go pod ramiona. W tej sekundzie traci świadomość. Z parku zostaje odtransportowany w nieznane mu miejsce. Nie wie jednak czym, ponieważ nie odzyskał przytomności. Ocknął się dopiero po jakimś czasie.
Oczywiście z tego samego powodu nie wie, czy transportowano go z zawiązanymi oczami.
Tak w przybliżeniu można opisać porwanie popularnego w tamtym czasie dziennikarza Jerzego Sławomira Maca, kierownika działu krajowego tygodnika "Wprost".
Wychodząc z redakcji, mieszczącej się wtedy właśnie na Foksal, powiedział do kolegów: "Idę się przejść". Na biurku, co podobno robił też wcześniej, zostawił portfel, a w nim wszystkie dokumenty oraz kluczyki do samochodu. Media spekulowały, co się mogło stać z dziennikarzem "Wprost". Obok rozkręconej machiny medialnej po cichu pilnie pracowała policja. Zbierała głównie informacje w środowisku, w którym na co dzień obracał się Mac, a więc w redakcji tygodnika i w miejscu zamieszkania zaginionego. Nie wystarczało to jednak, by wpaść na jakiś trop. Tajemnicze zniknięcie Maca stało się już nie sensacją dnia, ale tygodnia. Bo tyle trwała jego nieobecność. Wprawił wszystkich w osłupienie, bo pojawił się równie nagle, jak tajemniczo zniknął. Otóż zjawił się na Dworcu Powiśle, gdzie zatrzymuje się jedynie kolej podmiejska. Wyglądał jak przepuszczony przez wyżymaczkę. Stamtąd przy pomocy przygodnych osób przewieziono go do komisariatu policji na Dworzec Wschodni. Tam po raz pierwszy opowiedział znaną nam już wersję porwania, wzbogacając ją jednak o nowe istotne szczegóły.
Tymi nowymi szczegółami miało być to, że przed przewiezieniem go w miejsce uwięzienia faszerowano go narkotykami. Koledzy z tygodnika twierdzili, że Mac miał ślady nakłuć, co by potwierdzało wstrzykiwanie jakichś substancji. Na nadgarstkach widoczne były otarcia. Mogły one powstać po wiązaniu grubym sznurem albo nakładaniu kajdanek.
Sam Mac wskazywał zaś na ewentualne powody porwania. Wszystkie były powiązane z jego pracą dziennikarską. Jednym z nich mogło być uniemożliwienie spotkania z niezwykle ważnym informatorem. Porwanie nastąpiło w dniu, w którym wieczorem rozmówca miał dostarczyć Macowi koronne dowody, mówiące o przekrętach w telewizji publicznej. Miały one być robione przy okazji współpracy telewizji z prywatnymi producentami zewnętrznymi. Mogła to być też zemsta polityków lewicy za teksty, jakie Mac zamieszczał o aferze szpiegowskiej Józefa Oleksego.
Wśród potencjalnych motywów wymieniał też sprawę tak zwanych moskiewskich pieniędzy, czyli słynnej pożyczki udzielonej PZPR przez Komunistyczną Partię Związku Radzieckiego w 1990 roku.
Od początku porwanie budziło wiele podejrzeń. Nie można było znaleźć zadowalającej odpowiedzi na podstawowe pytania. Jakie były motywy? Jeśli te, które podawał sam porwany, to czemu nie postraszono go w jakiś inny sposób? Jest wiele skutecznych metod przywołania człowieka do porządku. Dlaczego więc ktoś miałby ryzykować kidnaping, przestępstwo traktowane - zresztą słusznie - jako zbrodnię?
Miejsce i pora porwania aż się prosiły, by przestępczą operację i jej sprawców zobaczyło kilka przypadkowych osób. Nic więc dziwnego, że ze sceptycyzmem przyjmowano wersję porwania. Kiedy następnego dnia po cudownym odnalezieniu się Maca robiłem z nim wywiad dla "Gazety Wyborczej", starałem się podważyć jego wersję, wytykając słabe jej punkty. Robiłem to jednak w miarę delikatnie, bo nie mogłem całkowicie wykluczyć, że został jednak porwany. Inni nie mieli żadnych skrupułów i od pierwszych godzin przypuścili ostry atak na wersję z porwaniem. Wywołało to dalszą lawinę niewiarygodnych zdarzeń.
Najbardziej bezwzględny atak na żurnalistę Sławomira Maca i jego przygodę z porwaniem przypuścił tygodnik "Nie". W felietonach poświęconych Macowi szef "Nie" Jerzy Urban nazwał go mitomanem. Żartował sobie, że Maca porwało UFO. Sugerował niedwuznacznie, że Mac sam sfingował swoje porwanie. A zrobił to dla autoreklamy.
Oburzony takimi zarzutami Mac wszczął przeciwko tygodnikowi "Nie" sprawę sądową, żądając przeprosin za potwarz. Przegrał jednak sprawę. Sąd oddalił jego powództwo, uznając roszczenia za nieuzasadnione.
W czasie procesu miało miejsce zdarzenie, które w jakimś stopniu skompromitowało Sławomira Maca. Zarazem nakazywało, by jego słowa traktować z dużą ostrożnością. Otóż w czasie przemówienia w sądzie na jednej z rozpraw Mac poinformował o strasznych skutkach publikacji "Nie". Dramatycznym głosem oświadczył, że fakt nazwania go mitomanem był takim wstrząsem dla jego kilkunastoletniej córki, że ta popełniła samobójstwo. Tymczasem na kolejnej rozprawie adwokaci "Nie" wprowadzili na salę córkę Maca żywą, zdrową i oburzoną postępkiem ojca.
Prokuratura przez długi czas prowadziła wtedy śledztwo w sprawie porwania. Od Maca pobrano próbki krwi, by zbadać, czy nie ma w niej śladów narkotyków albo napromieniowania. Jego organizm był jednak sterylnie czysty. Ponieważ sam bohater nie potrafił wskazać żadnych konkretnych informacji, które dla prokuratury mogłyby być punktem wyjścia do dalszych kroków, mniej więcej po pół roku dochodzenie umorzono. Nie znaleziono jednak także dostatecznych dowodów, które by świadczyły, że to tajemnicze zniknięcie było samoporwaniem.
Po kilku miesiącach Mac wrócił do pracy w tygodniku. Powoli o nim zapominano. I kiedy wydawało się, że jego życie wróciło w poprzednie koleiny, a teraźniejszość i przyszłość może wiązać z dziennikarstwem, nastąpił niespodziewany zwrot, który zmienił dotychczasowy porządek rzeczy. A dokonała tego kobieta. Niezwykła.
Kobieta, która podbiła serce Sławomira Maca, jest seksualną rekordzistką świata. Podczas targów erotycznych w Warszawie w 2003 roku "przyjęła" - że tak to określę enigmatycznie (unikanie konkretów byłoby zamazywaniem jej sukcesu) - 759 facetów. Rekord polega na tym, że stało się to w ciągu jednego wieczoru. Historyczne to wydarzenie, w którym nasz bohater ma też swój skromny udział, o czym jednak później, poprzedziły wcale niebanalne sytuacje uczuciowe między Jerzym Sławomirem Macem a Paulina Kaczanow, bo takie było jej prawdziwe nazwisko. Bardziej jednakże znana jest pod wdzięcznym imieniem i nazwiskiem używanym przez nią w seksbiznesie jako rodzaj szyldu reklamowego - Marianna Rokita. Zastrzeżmy też od razu, że nie ma ona nic wspólnego ze znanym politykiem krakowskim Janem Rokitą. Raczej należy założyć, że chodzi jej o nawiązanie do ludowych podań i zasugerowanie, że ma iście diabelski temperament.
Po raz pierwszy spojrzenia Pauliny i Sławomira przecięły się w redakcji tygodnika "Wprost" wiosną 2002 roku. Ona - niedawna sekretarka i agentka jednej z wywiadowni gospodarczych - zaczęła przynosić swoje teksty do "Wprost". On był czołowym piórem tego tygodnika. Ona miała wówczas dwadzieścia trzy lata, on - pięćdziesiąt jeden. Tak jak to opisywał swego czasu Lenin, iskra wywołała płomień, z tym że tym razem nie chodziło o rewolucję, ale o uczucie.
Żonaty Mac coraz częściej nocował u Pauliny. Mimo że był czuły i delikatny, i jak później mówiła przed sądem - "potrafił wyczuć kobietę" - był trudny do wytrzymania w codziennym pożyciu. Nadmiernie pedantyczny. Ciągle się awanturował. A to że w mieszkaniu panuje bałagan. A to że w takim brudzie nie potrafi żyć. Rozumiem, że na takim tle może dochodzić do ostrych konfliktów. Ale skądinąd wiem też, że jest kwestią interpretacji, po czyjej stronie opowie się prawo. Pamiętam taki przypadek w Anglii. Na ławie oskarżonych siedział zabójca własnej żony. Zapytany przez sędziego, co ma na swoją obronę, odparł:
- Codziennie kazała mi ścierać kurze.
- Jest pan usprawiedliwiony - rzekł sędzia. I uniewinnił go.
Niewiele brakowało, a Mac byłby za podobny czyn sądzony w Warszawie. Tyle że według relacji Pauliny próbował ją udusić kablem od ładowarki komórki. Ale on to robił z czystej miłości, czyli z zazdrości.
Wszystko, co piękne i czyste, kiedyś się kończy.
Trzeba się liczyć z tym, że drobne scysje, a nawet duszenie kablem w życiu namiętnych kochanków nie są czymś wyjątkowym ani powodem do napiętnowania. Gorsze było coś innego. Szczególnie że nastąpiło to dosyć szybko, bo już po kilku miesiącach od pierwszego miłosnego uniesienia. Mianowicie Mac zaczął znikać na kilka dni, na tydzień, na dwa. Stało się to trudne do zniesienia nie tylko dla Pauliny, ale i dla szefostwa "Wprost", skąd został wyrzucony. Aby uatrakcyjnić zniknięcia, ujawnił Paulinie prawdziwy powód swoich tygodniowych eskapad. Postawił przedtem jednak dramatyczny warunek, że pozostanie to jej tajemnicą do grobowej deski. I wystrzelił: pracuję dla izraelskiego wywiadu. Zaraz dodał, że szpiegowska robota dla Mosadu wymaga, żeby w lodówce zawsze stało zmrożone piwo. Swoją nerwowość i złe samopoczucie tłumaczył Paulinie wyczerpaniem tajnymi operacjami oraz kontaktami z obcymi wywiadami. Jedna z obcych agencji, podejrzewając go o szpiegowanie, wstrzyknęła mu substancję, która mogła mu uszkodzić przysadkę mózgową. Paulina, przestraszona jego zbyt daleko posuniętymi fantazjami, będącymi na pograniczu paranoi, uciekła do matki na Śląsk.
Po kilku tygodniach dała się przebłagać i wróciła do swego ubogiego barona Münchausena. A może opowieści Maca o przygodach przypominających filmowe perypetie Jamesa Bonda to był tylko szpan? Jak opowiadał mi szef tygodnika "Wprost" Marek Król, Mac rozkładając się przy swoim komputerze, obok klawiatury kładł często jakiś nagan, który straszył tam godzinami aż do czasu, kiedy Mac wychodził z redakcji. Był to prawdopodobnie pistolet gazowy, ale wyglądał jak broń na ostre naboje.
Jesienią 2001 roku, kiedy - według opowieści naszego bohatera - "musiał pod przykrywką rozpracowywać kontrwywiadowcze aktywa wroga w firmach o profilu produkcji specjalnych", czyli w fabrykach broni, coraz częściej nawalał z obowiązkami redakcyjnymi. Pod koniec 2001 roku wyrzucono go z tygodnika. Paulina Kaczanow też nie miała stałego zajęcia. Nagle musieli sprawdzać portfele, czy starczy im jutro na chleb. Wtedy Sławomir Mac okazał się wulkanem pomysłów, jak zapewnić sobie nie tylko chleb, ale masło i luksusową wędlinę na kanapki. Choć, jak sądzę, większość z nas nie tknęłaby chleba z tego pieca.
Naszej parze to nie przeszkadzało. Porno biznes traktowali tak naturalnie, jak inni traktują zbieranie truskawek czy pracę przy produkcji kosmetyków. Pierwsze kroki w tej branży postawił Mac jako scenarzysta filmów pornograficznych. Po kilku miesiącach uznał, że jego ukochana jest idealną kandydatką do wielkich ról, które tworzył siłą swej wyobraźni. Zaczął ją lansować jako aktorkę. Pierwszoplanową. Czy jest tam miejsce dla innych? A że szło to jak z kamienia, postanowił ze świata ekranowej fikcji przenieść swoje ambicje do świata realnego.
Tkwiącą głęboko jeszcze w czasach starożytnych tradycję połączył z nowoczesnością. Wyszukiwał dla Pauliny klientów w Internecie. Bral za to niewielką prowizję. Rola opiekuna tak mu się jednak spodobała, że podniósł ją do rangi impresariatu. Już jako impresario nakłonił Paulinę do bicia rekordu seksualnego. Nawiązał kontakt z firmą Pink Press. Na czas pertraktacji i podpisania umowy przybrał nowe nazwisko: Jerzy Siapiński. Zaraz po Siapińskim narodziła się Marianna Rokita. Koronowanie rekordzistki świata i nowej gwiazdy porno przypominało uroczystości na najwytworniejszych dworach europejskich.
W Paulinie coś się jednak załamało. I to poważnie. Zerwała z nową dochodową profesją z dnia na dzień. Otworzyła hotel dla zwierząt. Jednak już nie doszła do równowagi. Podczas jednego z załamań podjęła próbę samobójczą. Na szczęście nieskuteczną. Jej ukochany nie odwiedził jej w szpitalu, bo wyjechał na fundowaną przez firmę kosmetyczną wycieczkę zagraniczną. Po powrocie Pauliny ze szpitala coraz częściej dochodziło do karczemnych awantur z jego strony. Wtedy po mieszkaniu oprócz przekleństw latały przedmioty codziennego użytku, którymi starał się trafić w swoją ukochaną. W końcu w obecności policji musiał na zawsze opuścić jej mieszkanie.
Być może w którymś InterCity spotka ktoś z Państwa szczupłego, siwego starszego pana, który się zdrzemnął. Jego twarz będzie zapewne poorana bruzdami świadczącymi o bogatym życiu, pełnym uciech, ale i rozczarowań. W ręku będzie trzymał duży notes z widocznym dla wszystkich napisem "Senat". To Jerzy Sławomir Mac. A w ręku oznaka drobnej słabostki. Zawsze lubił pozować na senatora.