Gazeta Wyborcza - 18/12/1998
Wojciech Jagielski
Z zawodu wojownik
PSY WOJNY
"Psami wojny" nazwał ich Szekspir w "Juliuszu Cezarze". "Żołnierz najemny to obok prostytutki z całą pewnością najstarsza profesja świata" - powiedział przed laty niekoronowany król najemników, pułkownik Robert Denard.
Kongo, Nigeria, Angola, Sudan, Benin, Sierra Leone, Czad, Komory, Seszele wyznaczają afrykański szlak bojowy armii najemniczych. W niemal każdej stolicy Czarnego Lądu można spotkać tajemniczych instruktorów wojskowych, doradców, handlarzy bronią, pokątnych pośredników, specjalistów od brudnych interesów.
Bo choć wojska zaciężne znane są od najdawniejszych czasów, a przez całe stulecia ich domeną była przede wszystkim Europa (od wojen peloponeskich przez średniowieczną Europę, kondotierów z włoskich państw-miast epoki renesansu po watykańską Gwardię Szwajcarską, nepalskich Gurkhów na brytyjskiej służbie i francuską Legię Cudzoziemską), to stereotyp najemnika na trwałe związał się właśnie z Afryką.
Trudno jest znaleźć w Afryce kraje, w których w tej czy innej formie nie pojawili się żołnierze najemni. Wynajmowani przez prezydentów młodych państw, a także ich zaciekłych wrogów, którym władza została sprzątnięta sprzed nosa, watażków zbuntowanych prowincji, a nawet powiatowych naczelników, zastępowali armie narodowe, których podnosząca się z epoki niewolnictwa i kolonializmu Afryka jeszcze nie miała.
Cudzoziemscy żołnierze werbowani w Paryżu, Brukseli, Londynie, Madrycie i Johannesburgu mieli rozstrzygać podstawowe problemy kontynentu. Szkolić wojska, dowodzić nimi w bitwach, zapewniać bezpieczeństwo kopalniom, hutom i plantacjom, będącym często jedynym źródłem dochodów afrykańskich państw. Do werbunku najemnych żołnierzy zachęcały afrykańskie państwa także ich byłe kolonialne metropolie. "Psy wojny" stawały się - często nieświadomie - instrumentem neokolonialnych porządków. Obalając niewygodne reżimy, tłumiąc rebelie lub je wspierając, wyświadczali przysługi francuskim, belgijskim, brytyjskim, amerykańskim, południowoafrykańskim służbom specjalnym, usiłującym utrzymać dla swoich rządów panowanie nad Afryką.
Najemnikami chętnie wysługiwali się afrykańscy dyktatorzy, nieufni wobec własnych generałów, w których widzieli potencjalnych zamachowców.
Biali straceńcy, którzy zaciągali się na służbę u afrykańskich prezydentów i buntowników, wcale nie byli doskonałymi żołnierzami. Przeciwnie, większość z nich niczym nie wyróżniała się w swoich armiach. Dlatego też po wojnie byli zwalniani z wojska w pierwszej kolejności.
Romantyzm mętów
"Mad Mike" Hoare, jeden z najsłynniejszych dwudziestowiecznych kondotierów, był o większości swoich podkomendnych jak najgorszego zdania. "Dobrze pamiętam tych facetów z Katangi: brody po kolana, taśmy z nabojami na piersi, granaty za pasem, zwinięte w dół skarpety, no i zawsze krótkie spodenki, tak krótkie, że aż im jaja na wierzch wyłaziły. Nie mieli wielkiego pojęcia o żołnierce. Za to było wśród nich pełno alkoholików, włóczęgów, a także - co mnie naprawdę zaskoczyło - narkomanów i pederastów. Mówiąc krótko, były to męty nie zasługujące na miano żołnierzy".
Tym, co ich popychało do Afryki, była przede wszystkim frustracja, niemożność odnalezienia się w Europie po wielkiej światowej wojnie, perspektywa zarobku. Pierwszymi najemnikami, którzy w połowie 1960 roku ściągnęli do Konga, mającego stać się odtąd mekką "psów wojny" z całego świata, byli zdemobilizowani albo już bezrobotni żołnierze kolonialnych armii, niespokojne duchy, którym po latach wojennego chaosu i bohaterstwa pokojowa Europa wydała się szara, nudna i nie do zniesienia. Ci, choć nie byli urodzonymi żołnierzami, przygodę i wojaczkę lubili tak, jak się lubi kobiety czy alkohol. Wśród pierwszych najemników byli także wojskowi z niemieckiego Wehrmachtu i SS, uciekający do Afryki przed wymiarem sprawiedliwości. Albo odpowiadali na gazetowe ogłoszenia, zamieszczane przez werbowników, którzy często okazywali się współpracownikami tajnych służb europejskich państw bądź bankierami, zaprzyjaźnionymi z afrykańskimi satrapami. Albo w którymś ze znanych wtajemniczonym hoteli czy barów czekali na informację o zaciągu na nową wojnę.
Niemal wszyscy najsłynniejsi - Denard, "Mad Mike" Hoare, "Black Jack" Jean Schramme, Niemcy - Kongo-Mueller i Steiner, Rodezyjczyk John Peters, Francuzi - Roger Faulques i Charles Roux (jeden z bohaterów "Psów wojny"), Belgowie - Tavernier i Wautier - zaczynali od Konga, gdzie wybuchła pierwsza z barbarzyńskich wojen, jakie przetoczyć się miały przez Afrykę.
"Najlepszym sposobem korzystania z życia jest żyć w sposób niebezpieczny. Życie przeżywa się intensywnie dopiero wówczas, kiedy ani na sekundę nie zapomina się, że można je w każdej chwili stracić" - napisał w pamiętniku Hoare.
"Jestem przekonany, że jesteście w gruncie rzeczy przyzwoitymi ludźmi, którzy jedynie ulegli pokusie łatwych pieniędzy i przygody" - tak południowoafrykański sędzia z Durbanu uzasadniał łagodny wyrok na Hoare'a i jego towarzyszy za próbę zamachu stanu na Seszelach.
"Pieniądze nigdy nie były najważniejsze. Kto chce umierać dla pieniędzy? - przekonywał inny >>pies wojny<<, Denard. - Jeśli obiektywnie przyjrzeć się moim wyprawom wojennym, okaże się, że zawsze występowałem po stronie słabych i uciskanych. Wojna zawsze była dla mnie czymś rycerskim. Tyle że nikt nigdy nie chciał tego zrozumieć".
"Naprawdę to nie chodzi przecież o pieniądze. Nigdy nie robiłem tego dla pieniędzy" - mówi jeden z bohaterów książki "Psy wojny", Korsykanin Jean-Baptiste Langarotti, odbierając pięć tysięcy dolarów za udany zamach stanu w republice Zangaro. "Denard? - zdziwił się jeden z jego przyjaciół. - Nie ma w nim nic z romantyka. To materialista do szpiku kości. Dla niego liczą się tylko pieniądze. To ta fascynacja każe mu być najemnikiem. Ot i wszystko".
A jednak! W scenografii niezrozumiałego barbarzyństwa afrykańskich wojen, rzezi, brutalnych i skorumpowanych tyranii Afryki, biały najemnik jawił się jako romantyczny, zagubiony, szukający sensu życia bohater, tajemniczy Humphrey Bogart z "Casablanki".
Ojciec mitu
Człowiek, który najbardziej przyczynił się do powstania takiego stereotypu najemnika, to Frederick Forsyth, brytyjski dziennikarz, najsłynniejszy autor kryminałów politycznych.
Tajemnicza dedykacja otwiera jego książkę "Psy wojny", która najmocniej ukształtowała chyba stereotyp żołnierza najemnego: "Dla Giorgia, Christiana i Schlee. Dla Wielkiego Marka i Czarnego Johnny'ego. I innych, co spoczywają w bezimiennych mogiłach. Myśmy przynajmniej próbowali". Forsyth pisał tak:
"Światła kabiny pozwalały najemnikom zobaczyć się po raz pierwszy od poprzedniego wieczoru. Mundury mieli przepocone i wybrudzone, a policzki zapadłe ze zmęczenia. Dowódca ich siedział oparty o drzwi toalety z nogami wyciągniętymi w stronę kabiny pilota. Carlo Alfred Thomas, lat 33, z krótko ostrzyżonymi włosami. Mówiono na niego Cat - skrót od inicjałów jego trzech imion. Pochodził z Ulsteru. Nie miał jednak typowego akcentu północnoirlandzkiego, bo uczęszczał do jednej z mało znanych angielskich prywatnych szkół. Po kilku latach w królewskiej piechocie morskiej spróbował życia cywilnego i znalazł pracę w brytyjskim przedsiębiorstwie handlowym w Ugandzie. Ale pewnego słonecznego ranka starannie zamknął księgi rachunkowe, wsiadł do landrovera i ruszył na zachód, w stronę granicy Konga. Po tygodniu zaciągnął się jako żołnierz najemny. [...] Od zawodu najemnika nie było powrotu. Mógł oczywiście w każdej chwili dostać posadę w jakimś przedsiębiorstwie, chociażby pod fałszywym nazwiskiem. W ostateczności mógł zawsze zostać kierowcą ciężarówki, strażnikiem albo zwykłym robotnikiem. Prawdziwa trudność polegała na utrzymaniu się na posadzie; nie umiał długo siedzieć przy biurku i wysłuchiwać poleceń wymoczków w szarych ubraniach. Każde spojrzenie przez okno przypominało mu dżunglę, kołyszące się na wietrze palmy, przywoływało wspomnienie zapachu prochu i potu, okrzyków ludzi przepychających łaziki przez rwące rzeki, ścisk krtani tuż przed atakiem i uczucie dzikiej radości po zwycięskiej potyczce. Czy można po takich przeżyciach ślęczeć nad księgami rachunkowymi i co dzień podmiejskim pociągiem wracać do domu? Shannon dobrze wiedział, że nie wytrzyma takiego życia. Urzekła go Afryka, weszła mu w krew. A kiedy narkotyk znajdzie się w żyłach, niełatwo go się pozbyć".
Pomysł na spisek, pomysł na powieść
Cat Shannon istniał naprawdę, a historia "Psów wojny" wydarzyła się w rzeczywistości. A w zasadzie miała się wydarzyć.
Naprawdę nazywał się Alexander "Alex" Ramsay Gay, republika Zagaro z powieści to Gwinea Równikowa, a obłąkany władca Jean Kimba ("jadowity jak żmija, miewa wizje i kontaktuje się z duchami, wybawca narodu z kolonialnego jarzma, oszust, bandyta, policjant i kat słuchający głosu swojego boga") - to tamtejszy tyran Francisco Macias Nguema. Autorem autentycznego scenariusza zamachu na Nguemę był zaś Forsyth, który właśnie wrócił z Nigerii, gdzie robił reportaże dla BBC z wojny biafrańskiej.
"Frederick Forsyth wrócił z Afryki wstrząśnięty okrucieństwem wojny, bestialstwami armii nigeryjskiej usiłującej stłumić secesję prowincji Biafra oraz cynizmem rządu brytyjskiego, który licząc na przyszłą przyjaźń i naftowe koncesje, wspierał władze Nigerii, przymykając oczy na zbrodnie (w latach 1967-70 w Biafrze zginęło prawie 2 mln ludzi), jakich dopuszczały się federalne wojska" - wspomina Forsytha Patrick Smith, redaktor naczelny londyńskiego dwutygodnika "Africa Confidential". - "Frederick zawsze powodował się emocjami, co dla dziennikarza, a szczególnie korespondenta wojennego, nie jest najwłaściwsze. W rezultacie funkcjonował gdzieś w szarej strefie, pomiędzy dziennikarstwem a agitacją".
Właśnie w Biafrze Forsyth poznał białych najemników walczących po stronie separatystów pułkownika Emeki Ojukwu. "Alex" Gay, przyszły Cat Shannon, walczył u Ojukwu.
Będąc całym sercem po stronie Biafry, po klęsce rebelii Forsyth chciał pomóc Ojukwu i jego żołnierzom bezpiecznie wydostać się z kraju, uniknąć represji, wylizać się z ran, a w przyszłości, kto wie, może znów wrócić do Biafry. Wybór Forsytha i zatrudnionego przez niego "Alexa" padł na sąsiadkę Nigerii, kieszonkową Gwineę Równikową, gdzie zawsze mieszkały i pracowały tysiące Ibów z Biafry.
Forsyth doskonale wiedział, że obalenie krwawego tyrana Nguemy, który wymordował ćwierć ludności kraju, nie spotka się z potępieniem świata. Obalonego przez najemników dyktatora miał zastąpić polityk, który nie miałby nic przeciwko temu, by Gwinea Równikowa stała się drugą ojczyzną dla Ibów i ich przywódcy pułkownika Ojukwu.
Za pieniądze Forsytha w grudniu 1971 roku "Alex" zwerbował tuzin białych najemników, a także pół setki biafrańskich żołnierzy, kupił statek "Albatros", karabiny maszynowe, bazooki, moździerze. Nocny atak miał nastąpić na Fernando Po, a następnie na położoną na wyspie stolicę Malabo. Nguema miał zginąć w pałacu.
Spóźnialstwo niesolidnych dostawców broni sprawiło, że hiszpańska straż zainteresowała się w końcu "Albatrosem", krążącym między Malagą a Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich. Popierające Nguemę hiszpańskie ministerstwo obrony nabrało podejrzeń, czy zamówiona przez wynajętego przez "Alexa" pośrednika broń istotnie miała iść do Iraku. Madryt odmówił wydania licencji na jej wywóz. Najemnicy trafili za kratki i nie ujrzeli już trzydziestu tysięcy dolarów, które miały się stać udziałem każdego z nich w wypadku powodzenia operacji.
Główną, jeśli nie jedyną osobą, która zyskała na nieudanej wyprawie wojennej na Malabo, został Frederick Forsyth, który przerobił plany spisku na książkę "Psy wojny". Wydana w 1974 roku przyniosła mu zyski wielokrotnie wyższe od kosztów poniesionych na operację w Gwinei Równikowej.
Forsyth kazał Shannonowi umrzeć, zanim się zestarzeje. Tylko tak można uratować legendę:
"Shannon zakończył życie w miesiąc po zamachu. Zginął tak, jak powiedział Julii. Z bronią w ręku, krwią w ustach i kulą w piersi. Ale była to kula wystrzelona jego własną ręką. Nie zgubiła go ani brawura, ani przewaga wroga na polu walki, ale po prostu papierosy [...] Lekarz dał mu najwyżej rok życia. Uprzedził też, że ostatni miesiąc nie będzie łatwy. Kiedy kaszel stał się ciężki i bolesny, Cat poszedł w dżunglę. Z rewolwerem. [...] Tubylcy, którzy widzieli go, jak szedł do buszu, opowiadali, że gwizdał jakąś melodię, kiedy tak samotnie odchodził. Ci prości ludzie, hodowcy mango i kassawy, nie mogli oczywiście wiedzieć, że był to stary, zapomniany szlagier - >>Hiszpański Harlem<<".
Odejście dinozaurów
Tylko niewielu z "psów wojny" potrafiło się zestarzeć z godnością. "Mad Mike" Hoare wycofał się z interesu tylko dlatego, że chciał uniknąć zawieszonego wyroku za nieudaną akcję na Seszelach. Denard jeszcze trzy lata temu próbował bez powodzenia inwazji na Komory. "Starym kowbojom ciężko przychodzą pożegnania z bronią" - wzdychał.
Przyzna mu rację jego stary druh z kongijskich wypraw wojennych do Kisangani, Paulis i Bukavu, belgijski pułkownik Christian "Brodacz" Tavernier.
W ugandyjskiej Kampali, William Wallis, kinszaski korespondent BBC i Reutersa, opowiadał mi o swoim spotkaniu z tym weteranem najemniczych wojen: "Zaskoczenie było całkowite. Młodzi kelnerzy nie znali go, ale starzy, którzy pracowali tu jeszcze w latach 60., zapamiętali go doskonale. Pokazywali mi go palcami. >>Brodacz<< siedział w kąciku sali restauracyjnej, postarzały i zaokrąglony. Nad kieliszkiem pernoda rozmawiał z dwoma facetami, których widywałem w świcie kongijskiego dyktatora Mobutu Sese Seko. To było w grudniu 1996 r. Partyzanci kontrolowali wtedy wschodnie prowincje, ale nikomu nawet do głowy nie przyszło, by mieli zagrozić Kinszasie".
Zagrożony przez kolejną rebelię i wciąż nieufny wobec swoich generałów Mobutu Sese Seko zgodnie ze starym zwyczajem skrzyknął "psy wojny". "Brodacza" wynajął kongijski premier, pół Tutsi, pół polski Żyd Kengo wa Dondo alias Leon Lubicz. A nawet nie jego, tylko jego starego druha, Denarda. Francuz jednak nie mógł przyjąć oferty - jeszcze nie ucichły echa skandalu, jaki wywołał najeżdżając na Komory. Oddał kontrakt aż palącemu się do roboty Belgowi, dawnemu kompanowi z Konga. W zamian za "nagraną robotę" Denard wymusił na Tavernierze podział pieniędzy za kontrakt.
Ugandyjska gazeta "New Vision" pisała potem, że aby powetować sobie straty, Tavernier nie płacił żołdu swoim poddanym - żołnierzom najemnym z Europy, głównie z Bałkanów, Rosji i Ukrainy. Ci z kolei odmawiali walki z rebeliantami i poddawali miasto za miastem, oszczędzając siły na grabienie kongijskich cywili.
Kongijska wyprawa "Brodacza" zakończyła się katastrofą. Zwerbowani przez niego serbscy najemnicy okazali się do niczego w tropikalnej dżungli. Nie bili się, tylko pili na umór, podrywali dziewczyny w Kisangani, łupili miasto, terroryzowali ludność. Gdy rebelianci wreszcie zaatakowali, najemnicy uciekli w panice, porzucając na lotnisku broń z Uzbekistanu, kupioną za tysiące dolarów.
Stare metody stosowane przez starych najemników okazały się całkowicie nieskuteczne. Klęska Taverniera i obalenie Mobutu przez rebeliantów były symbolicznym zakończeniem epoki "romantycznego najemnictwa". Nie zrozumiał tego tylko "Brodacz", który ostatnio zapowiedział, że po złych doświadczeniach z Serbami teraz będzie sprowadzał do Afryki Czerwonych Khmerów z Kambodży. "Lepiej czują się w dżungli, są tańsi, na ich utrzymanie wystarczy miska ryżu dziennie" - wyliczał zalety swoich nowych podwładnych.
Na razie nikt jednak nie widział w Afryce skośnookich żołnierzy w charakterystycznych kraciastych chustach.
Czas na profesjonalizm
Czasy "psów wojny" z książek Forsytha dawno już minęły. Dziś, aby zwerbować najemnych żołnierzy, nie trzeba dawać ogłoszeń do brukowych gazet ani rozpuszczać wieści po wtajemniczonych hotelikach i barach. Nikt nie skorzysta z tak werbowanej najemniczej armii.
Werbunkiem najemników zajmują się dziś wyspecjalizowane, zawodowe prywatne agencje ochroniarskie, posiadające oficjalne biura w wieżowcach w londyńskim City, na Manhattanie, Bahama czy wyspie Man. Aby nawiązać kontakt, wystarczy odnaleźć adres poczty elektronicznej w kolorowym folderze, jaki można dostać praktycznie na każdych międzynarodowych targach czy wystawie broni i sprzętu wojskowego.
"To najemnicy nowego gatunku. Zawodowi, doświadczeni wojskowi, a nie włóczęgi, zabójcy do wynajęcia czy poszukiwacze przygód. Zresztą żołnierze są w agencjach ochroniarskich jedynie robotnikami. Ich szefami są dyrektorzy firm, przystojni mężczyźni w eleganckich garniturach, spotykający się na kolacjach i przyjęciach z senatorami, ministrami, posłami - twierdzi Patrick Smith. - Wielkie prywatne agencje ochroniarskie wyparły z najemniczego rynku starych weteranów, skrzykujących swoich towarzyszy broni na nowe wyprawy. Kiedyś oficjalne władze zatrudniały najemnych żołnierzy po kryjomu. Dziś agencje ochroniarskie działają legalnie, współpraca z nimi nie jest niczym wstydliwym. Tym bardziej że wiele z nich działa we współpracy z rządami ich państw, będąc dodatkowym instrumentem polityki zagranicznej".
Jak na przykład założona i kierowana przez byłych generałów i urzędników z Pentagonu Military Professional Resources Incorporated z Wirginii, która za namową Białego Domu podpisała lukratywny kontrakt na szkolenie i zaopatrzenie armii chorwackiej i bośniackiej. Albo londyńska Sandline International, która w porozumieniu z rządem brytyjskim dostarczyła najemników, którzy obalili juntę rządzącą w Sierra Leone i przywrócili do władzy legalnego prezydenta Ahmeda Tejana Kabbaha.
Brytyjski ambasador we Freetown Peter Penfold osobiście gorąco namawiał Kabbaha, by ten zwrócił się o pomoc do Sandline. A kiedy w Londynie wybuchł skandal z powodu konszachtów brytyjskiego rządu z najemnikami, premier Tony Blair uciął dyskusję: "Odnoszę wrażenie, że cała afera wokół tej sprawy jest mocno przesadzona. Nie zapominajmy, na litość boską, że naszym celem było obalenie bezprawnego wojskowego reżimu i przywrócenie do władzy demokratycznie wybranego prezydenta".
Albo południowoafrykańska firma Executives Outcomes, która zawierając kontrakty z zachodnimi koncernami naftowymi i górniczymi na ochronę kopalń i osiedli górników doprowadziła do przerwania wojen w Angoli i Sierra Leone.
"Wiele czynników złożyło się na powstanie prywatnych firm ochroniarskich, które wyeliminowały z rynku starych kondotierów - mówi Patrick Smith. - Przede wszystkim afrykańskie państwa stworzyły wreszcie własne armie, wykształciły za granicą swoich oficerów. Garstka przypadkowych najemników nie wystarcza już, by wygrać wojnę. Poza tym skończyła się zimna wojna i mocarstwa przestały traktować Afrykę jak pole gry o wpływy. Starzy kondotierzy byli często wynajmowani do >>brudnej roboty<<, której rządy wolały się nie podejmować. Wraz z końcem zimnej wojny skończyły się też zlecenia na >>brudną robotę<<. Kondotierzy przestali być potrzebni. Wyeliminował ich dodatkowo także postęp techniczny. Różnica między Denardem a nowoczesnymi najemnikami jest taka sama jak między komputerem osobistym najnowszej generacji a starą maszyną do pisania. Na obydwu przecież można napisać artykuł".
"Wojny się skomercjalizowały, a komercja zmilitaryzowała - śmieje się Smith. - Tacy ludzie jak Tony Buckingham, właściciel Sandline International, odkryli żyłę złota. Nie tylko każe sobie płacić gotówką za usługi ochroniarskie dla rządów i koncernów, ale dodatkowo wymusza koncesje górnicze dla związanych ze sobą firm".
Siły ochroniarskie ONZ?
Skuteczność i legalny charakter działalności międzynarodowych firm ochroniarskich sprawiają jednak, że co jakiś czas podnoszą się głosy, by właśnie im powierzyć np. misje wojskowe ONZ.
"Operacje pokojowe ONZ są za drogie, bo obsługująca je administracja jest niewydolna i często skorumpowana" - twierdzi emerytowany kanadyjski generał Ian Douglas, który zaproponował ostatnio sekretarzowi generalnemu ONZ, by na Wzgórzach Golan czy na angolskiej sawannie żołnierzy sił pokojowych zastąpiły prywatne firmy ochroniarskie.
"Politycy coraz niechętniej wysyłają swych żołnierzy w niebezpieczne regiony - twierdzi Douglas. - Wraz z końcem zimnej wojny akceptacja wyborców dla poświęceń młodych ludzi dla obrony demokracji na drugim krańcu globu gwałtownie zmalała".
Przeciwko takiemu rozwiązaniu wydaje się nic nie mieć również znany i poważany Międzynarodowy Instytut Studiów Strategicznych z Londynu: "Prywatne firmy wojskowe, które zawierają kontrakty jedynie z legalnymi rządami i firmami, mogłyby się przysłużyć pokojowi i stabilizacji w krajach tzw. Trzeciego Świata - twierdzi Nowozelandczyk David Shearer w książce "Prywatne armie i wojskowa interwencja", opublikowanej przez Międzynarodowy Instytut Studiów Strategicznych. - Mogą one pełnić rolę sił pokojowych tam, dokąd rządy państw nie chcą posłać swoich żołnierzy. Zakaz działalności takich firm wojskowo-ochroniarskich nie jest żadnym rozwiązaniem. Nadszedł chyba czas, by zamiast potępiać je jako agencje werbunku najemników, zacząć z nimi konstruktywną współpracę".
"Klęski misji pokojowych ONZ w Somalii czy Ruandzie są dowodem kryzysu dobrej woli, jaki przeżywają nowoczesne państwa, które nie chcą wysyłać swoich żołnierzy na odległe i niezrozumiałe wojny - wtóruje Niko van den Bergh, szef południowoafrykańskiej firmy ochroniarskiej Executives Outcomes. - Moi żołnierze mogliby doskonale wypełnić tę lukę. Potrzebna jest nam tylko legitymacja, wydana przez społeczność międzynarodową. Bylibyśmy szczęśliwi, mogąc wypełniać zadania Organizacji Jedności Afrykańskiej czy ONZ".
"Powierzenie prywatnym firmom ochroniarskim flagi ONZ lub OJA oznaczałoby przyzwolenie na ponowną kolonizację Afryki - twierdzi Smith. - Już dziś trudno jest przecenić wpływ ochroniarskich firm na afrykańską politykę. Poprzez podstawiane koncerny firmy te przejmują pod własną kontrolę złoża surowców, jak w Angoli czy Sierra Leone. A kontrolując surowce i będąc jednocześnie gwarantem bezpieczeństwa afrykańskich reżimów, wpływają bezpośrednio na ich politykę. Prezydenci mają związane ręce, stają się zakładnikami najemników".