Zabójstwa i walka o władzę w Watykanie

 

Poranna mgła właśnie uniosła się znad Tamizy i rozwiała, gdy oto pod mostem Czarnych Braci w Londynie dało się zauważyć dobrze ubranego mężczyznę, który zwisał z jednej z belek ze sznurem zaciśniętym wokół szyi. Był 17 czerwca 1982 roku. Zegarek wisielca zatrzymał się i pokazywał godzinę 1.56.

Angielska policja przyjęła na początek wersję samobójstwa, wybierając w ten sposób hipotezę najmniej prawdopodobną ze wszystkich, jakie wchodziły w grę - w kieszeniach denata znajdowały się bowiem cegły oraz 15 tysięcy dolarów w używanych banknotach. Szybko wyszło na jaw, że domniemany samobójca nie jest Anglikiem, lecz obywatelem włoskim, i to nie jakimś tam zwykłym Włochem, lecz najbardziej poszukiwanym. Za wywiad z tym człowiekiem dziennikarze byli gotowi zaprzedać duszę diabłu.

Za późno. Pod mostem Czarnych Braci (Blackfriars Bridge) wisiały zwłoki wartego miliardy bankruta Roberta Calviego, którego z powodu ścisłych związków z Watykanem nazywano "bankierem Boga". Kiedy kilka dni wcześniej żegnał się z córką, oświadczył, że gdyby zeznawał, wówczas papież musiałby ustąpić. Ale to nie wszystko. Dał jej też do zrozumienia, że choćby księża wyprzedali całą Stolicę Piotrową, i tak nie wystarczyłoby to, aby uniknąć kryzysu finansowego, który powstałby wskutek jego zeznania.

Z przyczyn zrozumiałych tylko dla Anglików Scotland Yard przypuszczał, że włoski dżentelmen odebrał sobie życie z rozpaczy nad upadkiem swojego Banco Ambrosiano. Gdyby ta hipoteza odpowiadała prawdzie, oznaczałoby to, że sekretarka Calviego także wybrała dobrowolną śmierć, bo kilka godzin po ostatecznym odejściu swojego szefa wyskoczyła z okna biurowca w Mediolanie - albo została wypchnięta. Wynikałoby z tego, że także Sergio Vaccari, podejrzewany później o zamordowanie Calviego, sam uderzył się w czaszkę i własnoręcznie zadał sobie pchnięcia nożem, które doprowadziły do jego zgonu. Drugi podejrzany, Vincenzo Casillo, musiałby swoje "samobójstwo" zainscenizować w sposób bardziej złożony, skoro w Rzymie wysadził się w powietrze za pomocą bomby podłożonej w samochodzie. Nie wolno też zapominać, że mafioso Michele Sindona, który prał brudne pieniądze, zapewne tak bardzo chciał zeznawać i miał taką żądzę życia, że z własnej woli wypił w areszcie espresso z cyjankali, żeby sobie na zawsze zawiązać język. Listę "samobójców" powiązanych z tą aferą można znacznie wydłużyć. Skandal, który wybuchł, wstrząsnął włoską polityką aż po fundamenty. Spotkało się tutaj wszystko, czego mógłby sobie zażyczyć autor powieści, żeby fabuła trzymała w napięciu: Watykan, od niepamiętnych czasów miejsce tajemnic i niezbadanych intryg par excellence, tajny związek - loża wolnomularska Propaganda Due (P2), która przygotowywała się do przejęcia władzy i infiltrowała demokratyczne społeczeństwo w powojennych Włoszech, a także układała się z mafią, wreszcie niewygodny papież Jan Paweł I, który po trzydziestu trzech dniach od objęcia urzędu zmarł w dotąd niewyjaśnionych okolicznościach. Do tego niezliczone tajemnicze samobójstwa i nieszczęśliwe wypadki w tym dobrym albo mniej dobrym towarzystwie... i kraj, któremu najwidoczniej groziło pogrążenie się w terrorze prawicowych i lewicowych tajnych związków.

Zagadkowa śmierć w 1972 roku ekscentrycznego wydawcy Giangiacoma Feltrinellego, który rzekomo sam siebie wysadził w powietrze pod linią wysokiego napięcia, a także zamordowanie chrześcijańskiego demokraty Aldo Moro w 1978 roku przez Czerwone Brygady, odzwierciedla niestabilną sytuację społeczną we Włoszech w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku.

Wszystko to działo się już jakiś czas temu i od tamtej pory wiele na ten temat pisano i spekulowano, ale nie było to nic konkretnego, nie mówiąc już o wyjaśnieniu czegokolwiek. Jednak przynajmniej trzy bardziej współczesne wydarzenia ujawniły, jak ta pozorna przeszłość jest aktualna, jak brzemienna w skutki i w jak małym stopniu rzeczywiście już przeminęła.

 

6 października 2005 roku w Rzymie rozpoczął się proces przeciwko mafijnemu bossowi "Pippo" Caló i czterem innym osobom - w tym, co dziwne, dwóm Austriakom - w sprawie o zamordowanie Roberta Calviego. Od zabójstwa "bankiera Boga" minęło ponad dwadzieścia lat. Włosi w końcu zabrali się jednak za prowadzenie śledztwa i już w 1992 roku ekshumowali Calviego, a jedyny wniosek z analizy w zakresie medycyny sądowej był taki, że bankiera rzeczywiście zamordowano. Mimo to do rozpoczęcia procesu upłynęło wiele lat, ponieważ wpływowe siły wciąż rzucały śledczym kłody pod nogi. Wśród nich był nie kto inny, jak chrześcijański demokrata Giulio Andreotti, były premier i minister spraw zagranicznych.

Proces przeciwko "Pippo" Caló miał wyjaśnić jedynie okoliczności, jakie doprowadziły do zamordowania Calviego - jednak zaraz po rozpoczęciu musiał być odroczony. Z pewnością jest to przebijanie się przez gąszcz, który pleni się bez ograniczeń dzięki wieloletnim powiązaniom między Watykanem, lożą wolnomularską P2 oraz włoskim wywiadem. Jeśli zaś wierzyć opublikowanej liście tajnej loży, to do członków P2 zaliczał się - lub nadal zalicza (?) - człowiek, który jeszcze do niedawna zręcznie sterował Włochami, Silvio Berlusconi!? Narzuca się pytanie, czy za byłym premierem stoi sieć, która wyłoniła się ze starej, dobrej loży P2. Przypomina się ponadto pewien skandal finansowy. Otóż w styczniu 2006 roku prezes włoskiego Banku Narodowego przezornie ustąpił ze stanowiska, ale - nauczony historycznym doświadczeniem - nie miał zamiaru uciekać do Londynu. Było to wydarzenie przedziwne, pozostające w ścisłym związku z wypadkami sprzed dwudziestu lat, choć w zasadzie nikt nie wiązał prezesa z aferą P2 i zamordowaniem Calviego.

Podobno pewna zakonnica 4 maja 1998 roku, zaraz po dziewiątej wieczorem, w koszarach Gwardii Szwajcarskiej, które znajdują się tuż przy bramie Świętej Anny prowadzącej do Państwa Watykańskiego, w mieszkaniu służbowym zajmowanym przez komendanta gwardii Aloisa Estermanna natknęła się na zwłoki jego samego, jego żony oraz kaprala. Wszyscy troje zostali - co było łatwo zauważyć - zastrzeleni z pistoletu.

Krótko po odkryciu zbrodni na miejscu zdarzenia pojawił się Joaquin Navarro-Valls, rzecznik prasowy Watykanu i członek Opus Dei. Jego działania od początku wywoływały zdumienie i irytację. Z jednej strony konsekwentnie utrzymywał włoską policję dochodzeniową z dala od tego zabójstwa, chociaż Watykan nie dysponuje własnymi kryminologami. Z drugiej zaś, w pewnym sensie logicznie, jeszcze tego samego wieczoru wyczarował z kapelusza oficjalne oświadczenie na temat tego podwójnego (czy też potrójnego) zabójstwa: rzekomo kapral zastrzelił swojego przełożonego i jego żonę w jakimś napadzie szału czy zaślepienia, ponieważ czuł się upokorzony i odsunięty przez Estermanna, a popełniwszy podwójne zabójstwo, skierował pistolet na siebie i pociągnął za spust.

Tej oficjalnej wersji szybko się sprzeciwiono w manifeście opublikowanym przez jedno z włoskich wydawnictw. Napisała je anonimowa grupa ze ścisłych kręgów watykańskich, określająca samą siebie - w najlepszym stylu właściwym sprzysiężeniom - jako Discepoli di verita, czyli Uczniowie Prawdy. W swoim manifeście, budzącym pewne wątpliwości, ujawniali oni, że stosunki wewnątrz świętych murów cuchną aż do nieba i że chcieli prawdę o tym podać do publicznej wiadomości. Zgodnie z wypowiedziami Uczniów Prawdy, morderstwa te były rezultatem niepohamowane rywalizacji, były niechcianym wydarzeniem w trakcie bezwzględnie prowadzonej walki o władzę w Watykanie - i to między wolnomularzami a członkami Opus Dei.

Od czasu skandalu wokół bankructwa Banco Ambrosiano i tajemniczej śmierci Roberta Calviego uważa się za pewne, że w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku istniały ścisłe powiązania Watykanu z lożą wolnomularską P2, przynajmniej na płaszczyźnie gospodarczej. Czy rzeczywiście związki te ograniczały się jedynie do sfery gospodarczej?

Skandal wokół Calviego również dla opinii publicznej okazał się tak druzgocący, że w Watykanie nie wiedziano, jak z zaistniałej sytuacji wyjść możliwie obronną ręką. Było oczywiste, że w tej sprawie zainteresowani mieli dosłownie więcej szczęścia niż rozumu - oraz oczywiście zaangażowanych, zaufanych pomocników we wszystkich urzędach państwowych i ważnych biurach politycznych. Oto przyszła pora dla własnego katolickiego tajnego związku, który od tej chwili zaczął zdobywać w Watykanie coraz więcej pola.

Hiszpańskie Opus Dei (dzieło Boga) dysponowało doskonałymi powiązaniami z przemysłem i dlatego mogło świadczyć doskonałe usługi w zawsze delikatnych kwestiach finansowych. Organizacja ta znalazła ważnego obrońcę w osobie nowego papieża, Jana Pawła II. Zaczął on ją wspierać w sposób, który wzbudził sensację.

Manifest Discepoli di verita pozwala wnioskować, że Watykan podlega infiltracji dwóch tajnych związków - wolnomularzy (P2) i Opus Dei. Walka o władzę między obiema stronami jest bezlitosna, jak to się okazało przy okazji tak zwanej afery Estermanna, "niechcianego wypadku": niezliczone intrygi zagęściły się do wybuchowej mieszanki, której do eksplozji wystarcza jedna iskra, w kotle zaś jest już wystarczające ciśnienie. Człowiek czuje się niemal jak w powieści Andre Gide'a Lochy Watykanu, przeniesiony w koniec XIX wieku. Tylko że dzisiaj nie trzeba nikogo więzić w podziemnych lochach, żeby go wykorzystać, a wystarczy jedynie kontrolować jego dojścia do informacji. Właśnie o te dojścia, o "ucho papieża" chodzi w tej walce o władzę.

 

Kilka tygodni po tym, jak kapral Cedric Tornay zawiadomił telefonicznie matkę, że wraz z dwójką przyjaciół rozpoczął badanie działalności Opus Dei w Gwardii Szwajcarskiej, znaleziono go zastrzelonego w służbowym mieszkaniu komendanta gwardii Aloisa Estermanna. Nieopodal leżało ciało Estermanna, a także jego żony, Gladys Meza. Oboje również zginęli od kul z pistoletu. Drzwi mieszkania w koszarach Gwardii Szwajcarskiej były rzekomo otwarte i dlatego zbrodnia mogła zostać odkryta przez jedną z sióstr zakonnych, której nazwiska Watykan nie podaje. Poczciwa siostra zeznała, że wyszła ze swojego mieszkania, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, bo słyszała jakieś stłumione hałasy.

W tej sprawie nie zgadzało się nic - a już najmniej oficjalne oświadczenie Watykanu. Wersja ta nie tylko była najmniej prawdopodobna ze wszystkich, ale wręcz sama sobie odbierała wartość. Zbyt wyraźne były rozpaczliwe starania, żeby jakoś potwierdzić wersję, którą rzecznik prasowy Watykanu i członek Opus Dei, Joaquin Navarro-Valls, podał w oświadczeniu złożonym zaraz po przybyciu na miejsce zbrodni. Navarro-Valls ogłosił, że dwudziestotrzyletni kapral w "napadzie szału" z powodu nieprzyznania mu odznaczenia zastrzelił przełożonego i jego żonę, a na koniec skierował broń przeciwko sobie. Zaledwie dwie godziny po wykryciu zbrodni podbudował swoje oświadczenie pamiętnym zdaniem: "Watykan ma moralną pewność, że tak właśnie rzeczy się miały". Do tego potrzeba jednak policyjnego dochodzenia. Zamiast wyników badania miejsca zbrodni istniała "moralna pewność". Wszystko to czyni oficjalne oświadczenie bezwartościowym.

W sprawie kryminalnej chodzi o fakty. Przed oceną wyników śledztwa, a już na pewno przed uzyskaniem "moralnej pewności", należałoby uwzględnić fakty, przesłanki dowodowe, zeznania świadków oraz oparte na nauce badanie ofiar i miejsca zbrodni. Nawet kiedy potwierdzi się winę zabójcy, wciąż jeszcze nie ma "moralnej pewności". O takiej pewności można mówić najwcześniej dopiero wtedy, gdy wobec winowajcy zostanie wybrany stosowny wymiar kary, cokolwiek to znaczy. Dopiero gdy istnieje pewność co do czynu, motywu i winowajcy, może pojawić się ocena moralna, która wyraża się zakresem kary określonym przez prawo. A błyskawiczny pan Navarro-Valls chciał tego wszystkiego dokonać w ciągu dwóch godzin?

Wszystko brzydko pachnie

Może jednak wcale nie chodziło o wyjaśnienie. Zabójstwa w Watykanie były katastrofą. Być może - z jakichkolwiek powodów - szło o to, aby dochodzenie policyjne i proces zakończyć, zanim jeszcze się zaczęły? Czy właśnie dlatego tak pospiesznie drugi autorytet Watykanu napiętnował Cedrica Tornaya jako zabójcę? Zmarłego można wspaniale obwinie i obciążyć po wszystkie czasy odpowiedzialnością za zbrodnię. W tym sensie rzecznik prasowy wydał wyrok na kaprala.

Wskutek oświadczeń Navarro-Vallsa wyświetlenie sprawy zostało w skandaliczny sposób zablokowane. Jaki był tego powód? Załóżmy wyjaśnienie najbardziej niewinne: rzecznik prasowy i niektórzy przedstawiciele Kurii byli wstrząśnięci i spodziewali się potężnego skandalu, jaki na całym świecie musiałaby wywołać wieść o morderstwach w Watykanie. Rzuciłaby się na nich gigantyczna armia dziennikarzy, zaczęłyby krążyć niezliczone spekulacje i pogłoski. Jeżeli rzeczywiście tylko ogromny szok skłonił Watykan do niedopuszczenia do skandalu, zanim ten się rozwinął (przy czym próbowano szybko podać jakieś przekonujące wyjaśnienie), to te wyraźnie naiwne i dyletanckie działania osiągnęły skutek dokładnie przeciwny. Wyjaśnienie zabójstw przez rzecznika prasowego nastąpiło po prostu zbyt szybko, jakby w ekspresowym tempie spłynął na niego Duch Święty. Ludzie z otoczenia Navarro-Vallsa nie mogli przecież poważnie liczyć na to, że ktoś im łaskawie podaruje udział w tej sprawie. Uzasadnione wątpliwości co do wersji Watykanu pojawiły się także w związku z nieczułością i podłością, z jaką potraktowano matkę Cedrica Tornaya. Czy była to jedynie pozbawiona taktu niezręczność ludzi, którzy podjęli nietrafne decyzje i nie mogli się już wycofać? Pozostaje stwierdzić, że nawet takie niewinne wyjaśnienie - teza, że sprawa przerosła osoby odpowiedzialne - również sprawia wrażenie, że próbowało się tutaj coś tuszować.

Dyskutowano również inne wyjaśnienie tuszowania całej sprawy. Zgodnie z nim, prawdopodobnie chciano zapobiec temu, żeby jako tło zdarzenia wyszły na jaw skłonności homoseksualne lub biseksualne. Tezę tę zresztą sam Watykan puścił później w obieg, żeby podbudować swoją wersję wydarzeń.

Sposób jednak, w jaki tuszowanie tej sprawy uruchomiono, bez oglądania się na wiarygodność, a z brutalnością opartą na autorytecie i władzy, wskazuje raczej na to, że coś miało tutaj zostać ukryte przed opinią publiczną. Coś o wiele gorszego niż rzekomy morderczy szał Tornaya. Innymi słowy: gdyby wyjaśnienie Navarro-Vallsa odpowiadało prawdzie, nie byłoby żadnego powodu, aby za wszelką cenę udaremnić zewnętrzne policyjne dochodzenie.

Czegóż to nie zrobiono, żeby powstrzymać profesjonalne śledztwo! Watykan nie dysponuje laboratorium kryminalistyki ani urzędnikami z policyjnym wykształceniem kryminalistycznym. W filmach sensacyjnych zwykle prosi się o pomoc rzymską policję - tu jednak konsekwentnie trzymano ją z dała od miejsca zbrodni. Włoski minister spraw wewnętrznych Georgio Napolitano 6 maja 1998 roku wyjaśnił, że "Watykan w żadnej formie nie prosił włoskiego rządu o wsparcie, a bez stosownego zawiadomienia nie uruchamia się ani policji, ani wymiaru sprawiedliwości. Nie jesteśmy w żaden sposób uczestnikami" (Discepoli di Verita, 2004).

Wreszcie sędziego, który działał w Watykanie jako sędzia samodzielny, zobowiązano do przeprowadzenia śledztwa. Wprawdzie nie miał doświadczenia w sprawach kryminalnych, ale za to znał się na prawie kościelnym. Podejrzany jest już sam fakt, że nad specjalistów przedkładano człowieka zaufanego, szczególnie że chodziło o sprawę skomplikowaną. Dalej jednak wszystko toczyło się w tym właśnie stylu. Dwóch siwiejących lekarzy sądowych pracujących społecznie dla Watykanu - profesorowie Giovanni Arcudi i Piero Fucci - prowadzili zarówno badania balistyczne, jak i rekonstrukcję przebiegu wypadków. Nawet przy największym zaufaniu do rozległości zainteresowań i talentów obu lekarzy rodzi się pytanie, co tym panom miało umożliwić przeprowadzenie kryminalistycznych i balistycznych badań broni, z której strzelano. Badania te nastąpiły zresztą dopiero po czterech dniach.

Kiedy wieść o zbrodni się rozeszła, od godziny 21.30 na miejsce przestępstwa przybywały tłumy: Navarro-Valls, monsignore Giovanni Battista Re, szef Wydziału Spraw Ogólnych w Sekretariacie Stanu w randze ministra, jego współpracownik Pedro Lopez Quintana, inspektor generalny watykańskiej policji i jego zastępca Raoul Bonarelli - żeby wymienić tylko najważniejszych. Innymi słowy: mało się nie podeptano w niezabezpieczonym, czyli niezbadanym miejscu zbrodni. Ściągnięty sędzia śledczy Gianluigi Morrone dotarł około godziny 22.00 jako ostatni. Właściwie był bezsilny, gdyż musiałoby się unieść w powietrze całe towarzystwo, które z powodu braku profesjonalizmu już zdążyło niechcący materiał dowodowy i ślady zniszczyć lub zniekształcić.

W dyskusji prowadzonej przez kolejne miesiące wciąż pojawiała się kwestia czwartej szklanki, która stała na stole i którą ktoś skutecznie usunął. Również analizy balistyczne wszechstronnie uzdolnionych profesorów musiały być bardzo wątpliwe, skoro ktoś jeszcze przed rozpoczęciem śledztwa zmienił położenie zwłok. Po tym tłumie na miejscu zbrodni, oczywiście, nic już się nie zgadzało, wszelkie wyniki należy więc traktować bardzo ostrożnie.

Na koniec pojawił się list pożegnalny Tornaya do matki, ale tutaj także nie mógł to być zwykły list - był dostępny w dwóch wersjach, jednej napisanej odręcznie i drugiej przepisanej później na maszynie. W maszynopisie, który przedostał się z Watykanu do opinii publicznej, osoba przepisująca zmieniła imię siostry Cedrica, Melindy, która we wszystkich informacjach stała się nagle Melissą. Możliwe, że ktoś w Watykanie pospiesznie przepisywał rękopis listu na maszynie i wkradł mu się ten błąd. W wersji odręcznej - inaczej niż w maszynopisie - żegna się Cedric z siostrami, ale już nie z braćmi. Grafologowie wynajęci przez matkę Cedrica ustalili wreszcie, że rękopis został sfałszowany.

Zresztą nawet gdyby list był autentyczny, to jego treść absolutnie nie wskazuje na morderstwo. Navarro-Valls określił czyn jako zabójstwo w afekcie, jako napad szału. Cóż to jednak za działanie w afekcie, przy którym najpierw się siada i pisze list? Affectus interruptus?

Watykan opublikował streszczenie raportu z badań, który jednak wywołał więcej pytań niż dał odpowiedzi. Nie sposób tam znaleźć motywu, ale jest za to przedstawiona śmiała teza: "Profesor Arcudi i profesor Fucci zauważyli, że krótki odstęp czasu dzielący strzały oddane przez Tornaya jest poszlaką wskazującą, że kaprala ogarnął atak szału, ostra reakcja umysłowej blokady, co odebrało mu całkowicie lub przynajmniej w znacznym stopniu zdolność do zapanowania nad sobą" (Discepoli di Verita, 2004). Nie było to jednak oryginalne spostrzeżenie Fucciego i Arcudiego, lecz wyjaśnienie, które Navarro-Valls już dwie godziny po wykryciu zbrodni podał prasie. Biada temu, kto nie wierzy. Szybkie następowanie strzałów jeden po drugim może zresztą równie dobrze wskazywać na zawodowca, który wykonywał zabójstwo na zlecenie albo "egzekucję".

Autopsja przeprowadzona w 2002 roku przez specjalistów medycyny sądowej z uniwersytetu w Lozannie wywołała wiele nowych pytań, zwłaszcza że była sprzeczna z rezultatami obdukcji wykonanej w Rzymie. Istotne było ustalenie, że strzał, którym Cedric Tornay "w napadzie szału" miał się zabić, nie pochodził z jego broni służbowej, czyli dziewięciomilimetrowego sauera. Na podstawie rozmiarów rany wylotowej od kuli w czaszce Tornaya lekarze wywnioskowali, że musiał zostać zastrzelony z broni kaliber siedem milimetrów. To nie wszystko: zważywszy kąt wlotowy pocisku, strzał musiał być oddany z góry, nie zaś z dołu, jak twierdziła teoria samobójstwa. Zgodnie z tą teorią Cedric Tornay podobno przykląkł i włożył sobie lufę pistoletu w usta.

Wreszcie na podstawie analizy krwi w płucach szwajcarscy specjaliści medycyny sądowej ustalili, że Tornay w chwili strzału był w śpiączce wywołanej ciosem w głowę. Krew bowiem pochodziła od urazu czaszki w okolicy kości skroniowej. Wybite zęby wskazują na to, że broń została mu brutalnie wsadzona w usta. Watykańska służba sanitarna napisała 5 maja 1998 roku, po obdukcji zwłok, że Cedric Tornay zmarł "4 maja 1998 roku między godziną 20.30 a 21.00 wskutek rany postrzałowej". Zgodnie z oficjalnym komunikatem, śmierć Estermanna nastąpiła krótko po godzinie 21.00. Można zatem zupełnie poważnie stawiać tezę, że Tornay był pierwszą ofiarą. Dochodzenie nie poszło jednak nigdy w tym kierunku, skoro przecież od samego początku istniała "moralna pewność".

Luigi Marinelli, współautor demaskatorskiej książki Via col vento in Vaticano (Przeminęło z wiatrem w Watykanie, w Niemczech pod tytułem Oskarżamy: dwudziestu rzymskich prałatów o mrocznych stronach Watykanu) pisze tak: "Gdziekolwiek nie spojrzeć w Watykanie - karierowicze i wolnomularze. Nie możemy tego dłużej znosić". Jest to o tyle zdumiewające, że katolikom już w 1738 roku zakazano wstępować do lóż, nawet pod karą ekskomuniki. Papież Jan Paweł II przypomniał ten zakaz w latach osiemdziesiątych XX wieku, aby całemu światu pokazać, że Watykan nie może mieć nic wspólnego z lożami wolnomularskimi, a szczególnie z lożą P2, o której zaczęły chodzić różne pogłoski.

Może więc jednak tajemnicze potrójne morderstwo miało jakieś inne tło? Czy chodziło o przeciwstawienie się spiskowi wolnomularzy? Wielki mistrz loży Grande Oriente d'Italia, Giuliano di Bernardo, już w 1992 roku oświadczył na temat zarzutów dotyczących spisku wolnomularskiego: "Zarządzono zbiórkę sił katolickiej reakcji, które teraz gromadzą swoje oddziały i atakują bractwo lóż. Ale dlaczego zamiast tego nie mówi się o tym, że Opus Dei, integralizm katolicki, wyciągnął swoją mackę do świata międzynarodowej finansjery? [...] Nie istnieje absolutnie żaden spisek braci w lożach - jeśli istnieje jakiś spisek, to ma on swoje źródło w Opus Dei" (Discepoli di Verita, 2004). W ten sposób padają słowa kluczowe: "władza", "wpływy" i "pieniądze" - w pewnym sensie można te trzy pojęcia utożsamić. Nerwowe oświadczenia wskazują na gigantyczną sieć powiązań i w istocie na walkę o władzę.

Abyśmy jednak nie zatracili się w wątpliwościach naprawdę nie do wyjaśnienia, pozostańmy przy ujawnionym głównym nurcie.

Loża wolnomularska Propaganda Due

Po włoskim zjednoczeniu i powstaniu Królestwa Włoch, w 1887 roku założono w Rzymie lożę wolnomularskę Propaganda Due (P2) - w konkretnym celu przeciwdziałania katolickiej agitacji Propaganda Fide. Propaganda Fide, czyli kongregacja dla szerzenia wiary, została utworzona w 1662 roku, aby walczyć z protestantyzmem, i współpracowała ścisłe z zakonem jezuitów. Pod koniec XIX wieku we Włoszech, młodym obywatelskim państwie narodowym, ważną rolę zaczęło odgrywać uniezależnienie się klasy średniej oraz państwa od katolicyzmu kurialnego, czyli od tradycyjnie wielkiego wpływu Watykanu na historię Włoch. Loża P2 nie tylko zajmowała tutaj pozycję wyraźnie oświeceniową, ale także miała solidnie nakreślony cel i określonego przeciwnika. Mussolini rozwiązał tę lożę. Po upadku faszyzmu Licio Gelli w 1944 roku powtórnie założył lożę wolnomularską P2 i został jej "Mistrzem Krzesła". Chociaż wielka loża Grande Oriente d'Italia z ogromnymi oporami uznała P2, Licio Gelli nie był zbyt mocno zainteresowany starym, poczciwym wolnomularstwem. O wiele bardziej widział siebie w tradycji pierwotnej P2, z jej wyraźnym celem i jednoznacznym wizerunkiem wroga. Wrogiem tym nie był już jednak Kościół katolicki, lecz komuniści, którzy we Włoszech zyskiwali coraz większe znaczenie.

Przez całe dziesiątki lat wpływowi intelektualiści głosili tezę, że Moskwa wspiera funduszami partie komunistyczne, utrzymując piątą kolumnę jako reakcjonistyczną mrzonkę. Każdy, kto ma wysokie mniemanie o własnym intelekcie i niezależności myślenia, wyśmiewał takie przekonania. Upadek komunizmu w Związku Radzieckim spowodował otwarcie archiwów i pozwolił dowieść, że światowy ruch komunistyczny - zresztą także ruchy pokojowe na Zachodzie i inne ugrupowania alternatywne umiejscowione w spektrum lewicy - były współfinansowane z funduszu, na który składały się wszystkie kraje socjalistyczne, przy czym największe sumy łożył Związek Radziecki, a po nim Niemiecka Republika Demokratyczna. Większość środków otrzymywały na Zachodzie partie komunistyczne o największych sukcesach: Francuska Partia Komunistyczna i Włoska Partia Komunistyczna. Temu właśnie chciał przeciwdziałać Licio Gelli. Jego pomysł polegał na infiltracji państwa na wszelkie możliwe sposoby, aby w razie wygranej komunistów w wyborach zapobiec przejęciu przez nich władzy, wywołując pucz wojskowy.

Loża P2 od samego początku miała być tajnym związkiem o jednoznacznym celu politycznym, który miał być urzeczywistniony za pomocą spisku. Aby to osiągnąć, Gelli rozwinął niebywałą działalność: przez przekonywanie, wmawianie, korupcję, kłamstwo, oszustwo i szantaż niestrudzenie tkał gęstą sieć wysoko postawionych osobistości ze świata polityki, przemysłu, wywiadu, wojska, policji, sądownictwa, finansów, a także katolickich prałatów. Gelli miał teczki na wszystko i na każdego. Był mistrzem szantażu i opanował grę strachem. Jeden z jego najbliższych towarzyszy, dziennikarz Mino Pecorelli, był właścicielem zaskakująco dobrze funkcjonującej jednoosobowej agencji prasowej "Osservatore Politico". W ramach obopólnego pożytku Gelli dostarczał Pecorellemu informacji. Mimo wątpliwej reputacji jego agencja utrzymywała dobre notowania, ponieważ dysponowała informacjami naprawdę pierwszej jakości i miała na nie wyłączność. Wydawca nie pozwalał sobie na żadne kaczki dziennikarskie. Z drugiej strony Gelli mógł dzięki odpowiednio ustawionym publikacjom ze swojego po prostu niewyczerpanego dossier wpływać na opinię publiczną, rujnować konkurentów czy odszczepieńców, wątpiących przyprawiać o strach i zgrozę, co dodawało wagi jego groźbom.

Wielka loża Grande Oriente d'Italia dostrzegła w końcu, że loża Gellego nie prowadzi wolnomularstwa, które przecież zachowuje powściągliwość partyjno-polityczną, i w 1976 roku wykluczyła P2 z włoskiego wolnomularstwa. Gellemu było to obojętne. Tymczasem wyrobił sobie dojścia do ekskluzywnych kręgów i nie zależał ani od protekcji, ani od pozorów. A jego P2 rosła niepowstrzymanie. Rewizja przeprowadzona u Gellego w 1981 roku ujawniła listę członków, która wymieniała dziewięciuset dwudziestu sześciu braci loży, pośród których był szef wywiadu oraz czterdziestu czterech posłów do parlamentu. Wśród członków byli też dżentelmeni z mafii. Mafiosi nie tylko kupowali polityków, ale mieli także interes w nawiązywaniu kontaktów z poważnymi ludźmi interesu, aby własne interesy legalizować i prać brudne pieniądze, pochodzące na przykład z handlu narkotykami. W lożach wolnomularskich spotykali równocześnie jednych i drugich - ludzi interesu oraz polityków.

Z jednej strony udało się Gellemu przez adwokata i bankiera Michele'a Sindonę, stanowiącego ogniwo łączące, bardzo starannie zbudować kontakty z sycylijską mafią, z drugiej zaś nawiązał ścisłe relacje z bankierem Robertem Calvim. Kontakty z mafią również następowały za pośrednictwem polityków. Zgodnie z badaniami, które prowadził John Dixie, chadecki polityk Salvo Lima działał jako łącznik między mafią a politycznymi kręgami w Rzymie wokół włoskiego premiera Giulia Andreottiego, w kręgach Cosa Nostry nazywanego podobno "wujkiem Giulio". Z powodu zamordowania przez mafię dziennikarza, który chciał wujka Giulia szantażować, Andreotti stanął przed sądem. Swoją mowę końcową prokurator zakończył stwierdzeniem, że "<< wujek Giulio >> w mrocznym opętaniu władzą zawarł pakt z mafią". Ogłaszając wyrok uniewinniający, który Andreotti zawdzięczał jedynie przedawnieniu, sędzia powiedział, że Andreotti będzie musiał ze swoich czynów rozliczyć się przed historią. "Wujek Giulio" nieporuszony odparł: "W procesie sądowym interesuje mnie jedynie wynik. A w tym wypadku wynik był pozytywny. Co się zaś tyczy reszty, amen" (J. Dixie, 2006).

Dojściami do Andreottiego dysponowała mafia, Licio Gelli, przez pewien czas Sindona, później także Calvi i oczywiście wpływowi członkowie Kurii w Watykanie. Doskonałe były również stosunki Calviego z Watykanem. Umberto Ortolani, osobisty przyjaciel papieża Pawła VI, należał do P2 i z kolei znał dobrze brata z loży Roberta Calviego. Kiedy Sindona z powodu skandalu finansowego poszedł na dno i wyjechał do Ameryki, pojawił się Calvi ze swoim Banco Ambrosiano i uruchomił interesy z bankiem watykańskim (IOR). Szefem Instituto per le Opere di Religione (Instytutu Dzieł Religijnych) był wówczas arcybiskup Paul Marcinkus, który przyjechał do Watykanu z Chicago. Marcinkus szybko zapanował nad finansami, dzięki czemu udało się wykręcić sianem od niebezpiecznego skandalu Sindony.

Również Roberto Calvi świetnie prosperował. We współpracy z Marcinkusem szybko założył ponad dwieście fikcyjnych firm, nieprzenikniony konglomerat, mroczne imperium z fikcji i półprawdy, którego nie prześwietlił żaden inspektor włoskiego nadzoru bankowego czy ministerstwa finansów. Gdy na ślad permanentnych kradzieży Calviego wpadał jakiś śledczy, wtedy jego przełożeni albo blokowali sprawę, albo go przenosili. Wobec uczciwego śledczego rozpoczynano kampanię zniesławiającą lub od razu go zabijano, jak niezwykle uczciwego, mądrego Giorgia Ambrosolego, który był dyrektorem z konkursu jednej z fikcyjnych firm Calviego. Dzięki zaangażowanej, koronkowej pracy udało mu się przejrzeć grę "bankiera Boga" i rozplatać tę gęstą pajęczynę.

Kiedy Giorgio Ambrosoli przekazał wyniki swojego dochodzenia, krótko przed północą dotarł do domu. Żona czekała na niego z kolacją i pomachała do niego z okna. On też pomachał ręką, zmęczony, ale z ulgą, że wykonał to wielkie zadanie. W chwili, kiedy zapewne ogarniał go już wielki spokój, kiedy zaciągnął się łagodnym lipcowym powietrzem, zza rogu wyszedł zabójca Arico i zapytał: "Giorgio Ambrosoli?". Ten, wielce zaciekawiony, odparł: "Tak". Wtedy z bliskiej odległości trafiły go kule, które rozszarpały mu klatkę piersiową. Ambrosoli zginął na miejscu.

Nazajutrz rano Arico podjął ze swojego konta w banku Credit Suisse w Genewie 100 tysięcy dolarów amerykańskich. Pieniądze pochodziły z konta Sindony w szwajcarskim Banca del Gottardo, który należał do Calviego. Wszystkie większe problemy wydawały się w ten sposób rozwiązane. Wtedy jednak doszło do zdarzenia równie niewygodnego co niepokojącego: kardynałowie na konklawe po śmierci papieża Pawła VI wybrali Albina Luciana, który przyjął imię Jana Pawła I. Calviemu nie mogło się przydarzyć nic gorszego - znał nowego papieża jeszcze z Wenecji i wiedział, że ten dobroduszny kardynał jest uczciwym człowiekiem z zasadami.

Ledwie Jan Paweł I objął wysoki urząd, na swoim stole znalazł jeden z numerów "Osservatore Politico". Pismo publikowało listę członków Kurii, którzy należą do watykańskiej loży wolnomularskiej, wielkiej loży Ecclesia. Lista robiła wrażenie, znalazły się tam bowiem między innymi nazwiska Paula Marcinkusa oraz Pasqualego Macchiego, sekretarza Pawła VI. Wydawca "Osservatore Politico" Mino Pecorelli poróżnił się z Gellim i wydrukował tę listę jako groźbę, chciał bowiem "Mistrza Krzesła" szantażować.

Nic z tego nie wyszło, gdyż krótko potem znaleziono zwłoki Pecorellego. Dla Jana Pawła I nie mogło być jednak wyraźniejszego znaku, że należy sprawdzić finansowe sprawy Watykanu i zająć się problemem watykańskiej loży wolnomularskiej, w którą najwidoczniej są uwikłani wysocy dostojnicy Kościoła, ci zaś z kolei utrzymują kontakty z politykami wysokiego szczebla i Bóg jeden wie z kim jeszcze. Wykaz obejmował sto dwadzieścia jeden nazwisk. Papież nie wziął tej listy za dobrą monetę. Zdążył już na tyle poznać Kurię, aby wiedzieć, że pewne nazwiska pojawiły się tam dlatego, że chciano te osoby wmanewrować w sprawę i odsunąć na boczny tor. Mimo to natychmiast uświadomił sobie, że wewnątrz Watykanu działa tajny związek. Kwestie finansowe wskazywały zaś na ścisłe powiązanie z problemem tajnej loży. Marcinkus czuł, że chcą go zneutralizować, Calvi potajemnie konferował z Gellim, gdyż tylko cud mógł go jeszcze uratować - cud, który się ziścił w postaci nagłej śmierci papieża. Nigdy nie zdołano ustalić, czy cud ten był skutkiem żarliwych modlitw, czy raczej jakichś ziemskich sposobów.

Po tym niezwykle krótkim pontyfikacie, trwającym zaledwie trzydzieści trzy dni, papieża Jana Pawła I znaleziono rankiem martwego we własnym łóżku. Ponieważ jego nagłe odejście było bardzo na rękę wielu wpływowym ludziom w świecie polityki, mafii i loży P2, nie cichły pogłoski i przypuszczenia, że papieża otruto. Wieczorem 28 września 1978 roku wraz z najbliższymi współpracownikami spożył kolację, wypił szklankę wody i położył się do łóżka, żeby już więcej się nie obudzić.

Jako nowy Pontifex Maximus został wybrany Karol Wojtyła, który miał ogromne zapotrzebowanie na pieniądze, ponieważ pragnął wspierać antykomunistyczne ruchy w Europie Wschodniej, a szczególnie w Polsce. Imperium finansowe było jednak teraz kolosem na glinianych nogach, a jedynym, co zapewniało nowe kredyty i gotówkę na regulowanie najpilniejszych zobowiązań, była gwarancja banku watykańskiego.

Roberto Calvi zrealizował w istocie pomysł biznesowy, który kiedyś trafnie skarykaturował Honoriusz Balzak: kiedy firma upada, to - zgodnie z poradą wielkiego pisarza - zakłada się nową firmę, aby tej starej pomóc. W ten sposób można jakiś czas przetrwać. Tak samo Calvi zbudował imperium, które z jednej strony było wspierane przez P2 oraz powiązania z Gellim, z drugiej zaś, dzięki moralnemu autorytetowi Kościoła katolickiego, robiło wrażenie, że jest poza wszelkim podejrzeniem. W zamian Watykan żądał od Roberta Calviego raz po raz nowych pieniędzy, które Calvi musiał brać ze środków firmowych. Najprawdopodobniej do stolika przysiadł się jeszcze jeden partner - chociaż incognito - a była to mafia lub, mówiąc ściślej, klan Corleone, który właśnie przejął władzę nad Cosa Nostrą, czyli Toto Riina.

Jest właściwie rzeczą logiczną, że przedsiębiorstwo, któremu stale zabiera się pieniądze na działalność i które samo w rzeczywistości nie dysponuje żadnym kapitałem zakładowym, pewnego dnia musi wyparować. Roberto Calvi, mając w perspektywie upadek swojego imperium, zwrócił się o pomoc do Watykanu, a ten z kolei zaczął prosić Gellego. Gelli wiedział jednak, że Calviemu nie da się już pomóc, i zajął się wyłącznie ratowaniem siebie, aby P2 i on sam nie zostali wciągnięci w skandal. Marcinkus poczuł, że grunt mu się pali pod nogami i że Calvi już tonie. Również dla niego było nie lada problemem niedopuszczenie do tego, żeby ten upadek pociągnął za sobą Watykan w finansową przepaść. Watykan bowiem dawał gwarancje na wszystkie kredyty i zobowiązania finansowego imperium Calviego.

Calvi miał sporo racji, kiedy mówił swojej córce, że choćby księża sprzedali plac Św. Piotra i każdy kamień Stolicy Piotrowej, to i tak nie pokryłoby to długów. W swoich ostatnich dniach Calvi z całą pewnością sądził, że wszyscy mają wspólny problem i że ten wspólny problem również wspólnie rozwiążą. Kiedy jednak podczas krótkiej rozmowy z "wujkiem Giuliem" spostrzegł, jak ten stary lis trzyma się na dystans, wtedy zaczęło mu chyba świtać, że już od dawna jest w toku operacja "ratuj się, kto może". I w tej katastrofalnej sytuacji Calvi zdecydował się na wyjście ryzykowne.

W ŚWIĘTYM SEKRECIE - OPUS DEI

Za nowego papieża wyrastała powoli, ale systematycznie nowa siła, która dysponowała ogromnymi możliwościami finansowymi. Założenie Opus Dei miało swoje źródło w natchnionej wizji, którą młody ksiądz Josemana Escriva miał podczas rekolekcji w rezydencji misjonarzy świętego Wincentego w Madrycie. Bóg wyczerpująco ujawnił mu swoją wolę. Escriva po niemal czterdziestu latach tak wspominał tę wizję: "Drugiego października, w dzień świętego Anioła Stróża, Pan objawił mi swoją wolę, że oto powstanie Opus Dei, uaktywnienie chrześcijan, którzy są gotowi, aby wraz z przyjaciółmi poświęcać się dla innych, przekształcać wszelkie ludzkie ścieżki na ziemi w dzieło Boże, uświęcać każde prawe działanie, każdą uczciwą pracę i każde ziemskie zajęcie" (J.L. Allen, 2006).

Symbolem Opus Dei jest prosty krzyż w kole. Ma to znaczyć, że uświęcenie świata zachodzi od wewnątrz, pochodzi od świętości człowieka. Człowiek nie osiąga świętości przez jakieś szczególne ćwiczenia duchowe, lecz przez święte zachowanie w najdrobniejszych nawet codziennych sprawach i działaniach. Człowiek, który przebywa na tym świecie, nie powinien od niego uciekać, ale sam stawać się świętym - jakby agentem tego, co święte na tym świecie. Świętość powstającą w człowieku Escriva pojmował jako światło promieniujące z tego człowieka na świat, w jakim przebywa.

Około 20 procent członków to numerariusze, na przykład Navarro-Valls. Są to ludzie, wyłącznie mężczyźni, którzy mieszkają w specjalnych osiedlach, ośrodkach Opus Dei. Nie są żonaci, żyją w celibacie, gdyż złożyli śluby czystości - ich rodziną jest Opus Dei.  Niektórzy pracują wyłącznie dla organizacji, wielu zaś uprawia swoje mieszczańskie zawody, po pracy jednak wracają do "swojej rodziny", do ośrodka Opus Dei.

Istnieje także możliwość zostania supernumerariuszem. Ludzie ci są członkami "Dzieła Bożego", ale nadal mieszkają z żoną i dziećmi. Od samego początku Opus Dei starało się pozyskać dla siebie dostojników, wysokich oficerów, polityków czy magnatów przemysłowych, aby stworzyć sieć władzy. Około 70 procent tego tajnego stowarzyszenia stanowią supernumerariusze, którzy wspierają je poważnymi sumami.

Zgodnie z informacjami, które podał Escriva, w drugiej wizji Bóg ujawnił mu, że Opus Dei powinno być dostępne również dla kobiet. Escriva stworzył więc około 1930 roku gałąź organizacji dla płci żeńskiej, którą przy uświęcaniu do tej pory nieco zaniedbał. Nie zaskakuje, że Bóg Escrivy przeznaczył kobietom wyłącznie rolę służebną.

A że wszystko, co dobre, przychodzi trójkami, Bóg po raz trzeci nawiedził swojego żarliwego sługę Josemarię w wizji i przekazał mu, że teraz - skoro ma już świeckich i kobiety - życzyłby sobie organizację księży. Tak oto wszystko, co dobre, połączyło się w całość: organizacja świecka, mająca wewnętrznie charakter poniekąd zakonny, została uzupełniona przez organizację kapłańską. Tym sposobem Escriva, po pierwsze, mógł księży nienależących do Opus Dei trzymać z dala od jego spraw, a po drugie, mógł wszędzie w Kościele, a przede wszystkim w Kurii, umieszczać informatorów, którzy spełniali jego życzenia - lub, ogólniej, życzenia Opus Dei - ze ślepym posłuszeństwem.

Numerariusze mogą zostać wyświęceni na księży, po czym działają już wyłącznie w ramach Opus Dei. Ponadto do stowarzyszenia księży należy jeszcze około 2 tysięcy kapłanów diecezjalnych. Członkowie Stowarzyszenia Kapłańskiego Świętego Krzyża, a pośród nich szczególnie kapłani diecezjalni, uchodzą za ściśle tajnych. O ile w początkowym okresie zachowanie tajemnicy nie było aż tak rygorystycznie przestrzegane, o tyle obecnie lista członków Stowarzyszenia Kapłańskiego pozostaje pod kluczem. Należy przypuszczać, że jej upublicznienie wywołałoby szok, gdyż byłby to dowód na to, w jak dużym stopniu za pontyfikatu Jana Pawła II udało się organizacji przeniknąć do kleru.

Na całym świecie do tej organizacji należy 85 491 członków: 1850 księży, 2000 kapłanów diecezjalnych i 83 641 osób świeckich. Liczby te pochodzą z oficjalnych publikacji Opus Dei, ale niezależnych szacunków brak. Całkiem możliwe, że liczba kapłanów diecezjalnych jest znacznie wyższa niż ta podawana przez Opus Dei, gdyż to właśnie ci kapłani umacniają i rozszerzają wpływy organizacji w Kościele katolickim. Ze względu na zachowanie tajemnicy z reguły się nie wie, czy ksiądz, prałat lub biskup siedzący naprzeciw, w ramach dodatkowego, a raczej głównego zajęcia, należy do stowarzyszenia.

Kiedy Jan Paweł II w 1982 roku ustanowił Opus Dei prałaturą personalną, katastrofa była całkowita. W ten sposób nikt w Kurii nie był już w stanie kontrolować tej organizacji, gdyż zyskała w świetle prawa kościelnego status diecezji. Przełożony prałatury miał od tej pory rangę biskupa i odpowiadał wyłącznie przed papieżem i nikim więcej.

Celem Opus Dei jest szerzenie wiary katolickiej w formie, którą niektórzy określiliby jako reakcyjną. W centrum stoi przestarzały obraz społeczeństwa, zgodnie z którym człowiek jest grzeszny. W szczególności dotyczy to kobiet poddanych mężczyźnie, który może zostać świętym tylko wtedy, gdy zmaże z siebie nieczystości i grzechy tego świata. Pożądanie, ciekawość, rozkosze ciała i umysłu zastępuje się modlitwą i samobiczowaniem, aby umartwiać grzeszne ciało. Narzędzia biczowania stanowiłyby wyzwanie nawet dla zapamiętałych masochistów. Przede wszystkim chodzi tu o swoisty pejcz (bicz), którym można przez ramię biczować sobie do krwi pośladki, oraz cilice, czyli łańcuch z kolcami skierowanymi do wewnątrz i zakładany na udo. Pośladki i uda wybrano z powodu wrażliwości na biczowanie oraz oczywiście dlatego, że są zakryte i osoby postronne nie mogą zauważyć śladów umartwiania. Bóg w wizjach Escrivy miał cechy jakiegoś boga sadomasochistycznego, w którego regułach życia wielu chrześcijan nie jest w stanie się odnaleźć.

Nieustające próby wyjaśnienia tego wszystkiego w ciągu ostatnich dekad, a także oddziaływanie takich książek, jak Kod Leonarda da Vinci, wyrobiły Opus Dei tak katastrofalny wizerunek, że teraz organizacja chytrze troszeczkę uchyliła drzwi i przez szparkę przyjaźnie się uśmiecha. Wygląda na to, że John L. Allen, katolik nastawiony krytycznie, który napisał o tej organizacji grubą księgę, dał się zwieść temu nowemu urokowi w dziedzinie public relations: zgodnie z jego poglądem, nie chodzi tutaj o żadne dochowywanie tajemnicy. Autor ten mocno naiwnie argumentuje, że Opus Dei nie może przedstawić listy członków, bo sam żadną nie dysponuje. Skoro jednak organizacja ta nie ma żadnego obrazu swoich członków, to skąd bierze ich liczby do publikacji? Przecież członków, o których się nie wie, że są członkami, nie można policzyć. Szczęśliwym zrządzeniem losu pojawia się oto krytyczny autor i twierdzi, że bardzo liczni numerariusze i supernumerariusze udzielili mu wywiadu i przyznali się do członkostwa, a co więcej, biuro prasowe prałatury wykazywało ogromną wolę współpracy przy organizowaniu tych wywiadów. John L. Allen musiał wyczuć, że jego obiektywność wodzono za nos na drodze Dzieła Bożego. Przeprowadził więc wywiady z kilkoma byłymi członkami, którzy - co zdumiewające - wypowiadali się o prałaturze personalnej zupełnie pozytywnie. Prawdopodobnie i tutaj biuro prasowe prałatury pomagało w organizacji rozmów. Zważywszy na utajnienie, nie wiadomo zresztą na pewno, czy ten lub inny były członek nie wstąpił do prałatury ponownie.

W rezultacie jawnego poparcia ze strony papieża Jana Pawła II ludzie Opus Dei coraz liczniej działają w Watykanie jako kapłani diecezjalni. Dla księży należących do wielkiej loży wolnomularskiej Watykanu nie było to tajemnicą i wyczuwali oni niebezpieczeństwo, szczególnie że wiszący nad głową skandal finansowy zepchnął ich do defensywy. To, że Roberto Calvi w tej sytuacji zwrócił się o pomoc w ratowaniu jego imperium akurat do Opus Dei, o którego możliwościach finansowych wiedział, miało przypieczętować jego los.

We wrześniu 1980 roku doszło do spotkania szefa włoskiego wywiadu wojskowego (SISMI), generała Santovito, i kardynała Silvestriniego, prawej ręki sekretarza stanu kardynała Agostina Casarolego. Z jednej strony trwało finansowanie działalności antykomunistycznej przez Marcinkusa i Calviego wbrew otwartej na rozmowy postawie Casarolego, z drugiej zaś zauważono, że zaczyna się poważny skandal finansowy i sprawy wymykają się spod kontroli. Santovito miał zgromadzić materiał, który obciążyłby Marcinkusa.

Mimo oszustw, mimo morderstw, wciąż jeszcze w nadzorze finansowym byli ludzie, którzy się nie poddali. Zgodnie z zaprzysiężonym zeznaniem Klary, żony Roberta Calviego, Jan Paweł II zapewnił go, że może przeprowadzić stosowną reorganizację finansów, o ile Calvi utrzyma Watykan poza rodzącym się skandalem. Tylko jak miał tego dokonać? W tej chwili Calvi potrzebował Watykanu jak nigdy w życiu. Wycofał się jednak i nikt nie pamięta, żeby nastąpiły jakieś uzgodnienia. A przy tym był zależny od powiązań Gellego. Ten z kolei pilnie poszukiwał 80 milionów dolarów na kilka interesów z bronią - pieniędzy, których chciał od Calviego, a których Calvi nie miał.

Kiedy włoska komisja papierów wartościowych Consob przedstawiła Calviemu prawomocny nakaz ujawnienia akcjonariuszy Banco Ambrosiano i zapowiedziała niezależną kontrolę księgową, Calvi wiedział, że nadszedł jego koniec. Nie minął nawet miesiąc, jak wisiał pod mostem Czarnych Braci w Londynie. Skandal zaś objął Włochy, a rząd premiera Arnolna Forlaniego upadł. Dochodzenie pokazało, jak gęstą i masywną sieć utkał dla swojego spisku Licio Gelli z najwyższych osób we włoskim społeczeństwie. Tymczasem Gelli wybrał pobyt w Argentynie. W "samobójstwie" pomogła Calviemu najprawdopodobniej mafia, gdyż pieniądze grupy Corleone z handlu narkotykami, nad którymi Calvi miał pieczę, przepadły przy bankructwie. Tym samym bankier okazał się niegodny zaufania. Kto zaś w oczach dżentelmenów jest niegodny zaufania, musi umrzeć. Siła złego na jednego - w chwili bankructwa Calvi znajdował się znów w świecie pełnym wściekłych ludzi, którzy nagle nie potrafili sobie przypomnieć, że świadomie podejmowali ryzyko i wspólnie grali w tę grę.

Jednocześnie jednak z upadkiem imperium Calviego przyszedł sprzyjający czas dla Opus Dei. Bankructwo Banco Ambrosiano ujawniło zadłużenie w wysokości 1,3 miliarda dolarów. W tajnym uzgodnieniu Watykan zgodził się zapłacić 250 milionów dolarów, aby pokryć swój udział w zobowiązaniach wobec wierzycieli. To, że Watykan tak łagodnie wykręcił się ze sprawy, zawdzięczał wielu cennym kontaktom, które miał. Pieniądze przekazało do dyspozycji Opus Dei, za co zostało podniesione do rangi prałatury personalnej. Zgodnie z danymi Discepoli di verita, Opus Dei zaczął wtedy uzyskiwać coraz większe wpływy i w Watykanie wokół najwyższych stanowisk wybuchła zaciekła walka o władzę. W końcu chodziło ni mniej, ni więcej, tylko o zarządzanie światowym Kościołem, o polityczny i teologiczny kierunek obowiązujący dwa miliardy ludzi na świecie. A Opus Dei działa równie potajemnie jak klerykalni bracia loży. Wolnomularze tradycyjnie kontrolują watykańską administrację, oddziały policji Państwa Watykańskiego oraz wywiad watykański.

"Moralna pewność" czy rzeczywista prawda w sprawie Estermanna

Nawet papież może podejmować decyzje tylko na podstawie raportów i analiz. Aby tak było, musi być jednak informowany. Kto zatem ma dojście do "ucha papieża", ten posiada decydujący wpływ na papieską politykę. Opus Dei opanowało biuro prasowe. Po udostępnieniu pieniędzy, dzięki którym Watykan wykupił się od skandalu, Opus Dei przejęło nadzór nad finansami, czyli kontrolę i kształtowanie finansowej polityki Watykanu. Następnie - zgodnie z danymi Discepoli di verita - wyciągnęło rękę po Gwardię Szwajcarską.

Plan składał się z dwóch faz. Pierwszy etap miał na celu obsadzenie stanowiska komendanta Gwardii Szwajcarskiej, a następnie - w drugim etapie - przekształcenie Gwardii w korpus specjalny, który przejąłby zadania policji i wywiadu. Ochrona osoby papieża już należała do zadań Gwardii Szwajcarskiej, a Alois Estermann, przypuszczalnie należący do Opus Dei, od lat nie odstępował papieża jak cień.

Po rezygnacji ostatniego komendanta gwardii, pułkownika Buchsa, całymi miesiącami ciągnęły się dyskusje na temat nowej obsady tego stanowiska. Bracia z loży, który starali się zablokować Estermanna jako członka Opus Dei, twardo walczyli przeciwko zwolennikom tej organizacji, którzy chcieli jego kandydaturę przepchnąć. Jakiś czas przed rezygnacją pułkownika Buchsa, a szczególnie po niej, dochodziło do skandalicznych wydarzeń. Aby zapewnić neutralność Gwardii Szwajcarskiej, żadnym bractwom ani stowarzyszeniom nie było wolno werbować swoich członków spośród gwardzistów. Ale Opus Dei to właśnie robiło za przyzwoleniem Estermanna - próbowano zwerbować Cedrica Tornaya i jeszcze dwóch innych gwardzistów. Kiedy trzech młodych ludzi okazało powściągliwość, Estermann z nimi porozmawiał. W końcu wysłano ich do ośrodka Opus Dei w Wenezueli, ojczyzny Gladys, żony Estermanna. To właśnie w tamtym okresie Cedric powiedział przez telefon matce, że rozpoczął badanie Opus Dei w Gwardii Szwajcarskiej.

Do dziś nie wiadomo, co działo się w Wenezueli. Tornaya w jego śledztwie najwidoczniej wspierał pewien tajemniczy kapłan, który zapewne był jego spowiednikiem. Na listach Watykanu nigdzie nie występuje francuski ksiądz Yvan Bertorello, zwany też Padre Yvano. Zakłada się, że Bertorello należał do służb wywiadowczych Watykanu i tym samym dla braci z loży załatwiał brudną robotę. Pojawił się on jednak w korpusie Gwardii Szwajcarskiej, kiedy Opus Dei zaczęło werbunek - wojna przeciwko Gwardii Szwajcarskiej była już wtedy w toku. Podczas ceremonii pogrzebowej Cedrica Tornaya Bertorello ze łzami poinformował jego matkę, Muguette Baudat, że jej syna zamordowano. A ponieważ jest w stanie tego dowieść, sam także drży o swoje życie. Nic więcej nie można było od niego się dowiedzieć.

Do dzisiaj nie istnieje wyjaśnienie tamtego potrójnego morderstwa. Nawet gdyby wersja Watykanu była zgodna z prawdą, trudno zrozumieć postępowanie Stolicy Apostolskiej. Na jakiej podstawie odmówiono uznania pełnomocnictw adwokatów pani Baudat, co stanowi formalną przesłankę do tego, aby adwokaci mogli działać? Dlaczego Watykan odmówił ponownego wszczęcia postępowania w celu zbadania nowych przesłanek i dowodów, które przedstawiła matka Cedrica Tornaya? W tej sytuacji adwokaci pani Baudat wszczęli postępowanie w sprawie śmierci jej syna przed sądem szwajcarskim. Podczas mojej pracy nad tą książką nie przedstawiono jeszcze żadnych rezultatów.

W dochodzeniach prowadzonych przez Watykan chodziło tylko o to, aby potwierdzić "spontaniczną wersję" Navarro-Vallsa - rezultaty są ustalone a priori. Jeśli chodzi o Estermanna, nie ma żadnego dochodzenia, nigdy też nie zajęto się możliwością, że Cedric Tornay był pierwszą ofiarą spisku.

Rozpoczęty w 2005 roku proces przeciwko Giuseppe "Pippo" Caló, który rzekomo stał za zamachem na Roberto Calviego, niedawno umorzono, ponieważ wnoszono coraz to nowe wnioski, które oczywiście miały zahamować postęp w procesie. Przyjdzie czas, będzie rada. Wygląda to tak, jakby sprawdzone układy wciąż starały się zapobiec wyjaśnieniu sprawy. Włoskie media nie bardzo interesowały się tym procesem. Zeznania świadków przeczyły sobie nawzajem, szczególnie że wydarzenia zaszły dwadzieścia lat wcześniej. Interesujące było jednak zeznanie syna Roberta Calviego: Carlo przypomniał sobie, że ojcu osobiście groził Andreotti. Roberto Calvi zrozumiał tę groźbę jako groźbę zamordowania go.

Jednocześnie wydaje się, że w walce o władzę w Watykanie Opus Dei poczyniło poważne postępy. Nawet jeśli ta organizacja stara się polepszyć swój wizerunek, to i tak w swojej istocie pozostaje tajnym stowarzyszeniem, które pozwala sobie na odrobinę otwartości. Nadmiar światła może jednak również oślepić. Gra idzie o wysoką stawkę: chodzi o ogromną władzę i ogromne pieniądze. Tam zaś", gdzie jest władza, jest też nadużywanie władzy. Władza powstaje dzięki sieciom. Chodzi o to, aby za pomocą tych sieci przeniknąć w różne dziedziny życia publicznego i stworzyć tam klimat, który sprzyjałby własnym dążeniom. Samo w sobie nie jest to niczym szczególnym, tak samo postępują również partie. Ale partie mówią, kim są i czego chcą. Natomiast tajne związki działają przez tajnych członków w instytucjach i na ważnych stanowiskach. Kim są? Czy naprawdę istnieje spisek wolnomularzy?

 

 

* KLAUS-RUDIGER MAI "TAJEMNE ZWIĄZKI", 2009