Gazeta Wyborcza - 2011-02-02
Marcin Kącki
Załamanie szyfranta Zielonki
Media gorączkowały: "Znał najtajniejsze szyfry i zniknął bez śladu", "Najczarniejszy scenariusz zakłada, że zdradził i został przez obcy wywiad wywieziony za granicę". Co się naprawdę wydarzyło?
Służba Wywiadu Wojskowego namawia Bożenę Zielonkę, by zgłosiła w końcu
zaginięcie męża. Bo tydzień poza mieszkaniem, w którym wspólnie żyli, to
nie jest normalne.
- Jak był ubrany mąż? - pyta żonę policjant.
- Zapytajcie sąsiada, bo częściej go widywał.
Nie ma ciała, jest marihuana
Leszek, pracownik wywiadu wojskowego, znał Stefana Zielonkę ponad 10 lat. Byli
szyfrantami w Wojskowych Służbach Informacyjnych, od 2008 r. czekali na
pozytywną weryfikację po likwidacji WSI.
21 kwietnia 2009 r. Leszek stoi w korytarzu mieszkania Zielonki i patrzy na
buty, które pokazuje mu Bożena Zielonka. I tłumaczy, że gdy wróciła 12
kwietnia z dorosłą córką z miasta, te buty stały, a na haku wisiała jedna
z kurtek męża. Więc myślała, że siedzi on w swoim pokoju. A potem myślała,
że gdzieś wyjechał, dlatego nic nie mówiła.
Leszek przyszedł do mieszkania Zielonków, bo Stefan miał przyjść
20 kwietnia do pracy. Po prawie miesięcznym leczeniu kręgosłupa. Nie jest
zdziwiony spokojem kobiety. W pracy wiedzieli, jak Zielonkowie ze sobą żyją.
Niepokoi go tylko, że kolega nie daje znaku życia, a jak pamięta, nigdy do
pracy nawet się nie spóźnił.
24 kwietnia o zaginięciu Zielonki dowiaduje się Radosław Kujawa, szef Służby
Wywiadu Wojskowego, i idzie do wiceszefa MSWiA Adama Rapackiego prosić, by
policja sprawę poszukiwań potraktowała poważnie. Odtąd zaginięciem
szyfranta zajmuje się Komenda Stołeczna.
Jak ubrany był szyfrant, gdy zniknął? Nie wiadomo. Żona odsyła do sąsiada
Marka L. Sąsiad, że mógł być w krótkiej kurtce. Może w czapce. Ale córka,
że ojciec w czapce nie chodził. Żona, że chodził. Pomóc ma kamera sprzed
klatki schodowej. Tyle że jej zapis można odtworzyć tylko w czasie
rzeczywistym, nie da się przyspieszyć, nie da się cofnąć. Jeden żandarm
wojskowy zostaje wydelegowany, by siedzieć i patrzeć w monitor, godzina po
godzinie, minuta po minucie. Kilka miesięcy wstecz.
Kamera jest też w autobusie, a Zielonka, jak mówią żona i sąsiad, mógł
linią 175 pojechać na działkę pracowniczą koło Wału Miedzeszyńskiego.
Ale w autobusie kamera zepsuta.
Sprawdzają Dworzec Centralny, bo może wyjechał. Ale tam monitoring akurat w
naprawie. A na Zachodnim i Wschodnim kamer w ogóle nie ma.
Kiedy właściwie Stefan Zielonka wyszedł z domu? - kolejny raz pytają
zniecierpliwieni policjanci żonę. Chyba 12 kwietnia. A może 13.
Policja sprawdza kostnice, szpitale, izby wytrzeźwień, przytułki dla
bezdomnych, ofiary wypadków drogowych i samobójstw. Gdyby odnalazł się żywy,
mają zdjęcie: brunet, wąsy, szpara między górnymi zębami, 175 cm wzrostu.
Gdyby odnalazł się martwy, to mają DNA ze szczoteczki do zębów i
grzebienia. Śmigłowiec przeczesuje okolice działki z kamerą termowizyjną.
Znajduje tylko krzaki marihuany.
Po trzech tygodniach poszukiwań policjanci proponują Bożenie Zielonce, by
skorzystała z pomocy fundacji ITAKA, która ma sukcesy w odnajdywaniu
zaginionych.
Demarczyk i Jaś Fasola
7 maja, trzy tygodnie po zaginięciu szyfranta, "Dziennik" ujawnia na
pierwszej stronie, że "znał najtajniejsze szyfry i zniknął bez śladu".
Dziennikarze mają pretensje, że służby dowiedziały się o zaginięciu
dopiero po tygodniu. Sejmowa komisja ds. służb specjalnych wzywa szefa SWW na
tajne przesłuchanie. "Jak to możliwe, że szyfrant nie przychodzi przez
dwa tygodnie do pracy i nikogo to nie dziwi? W kraju natowskim, w środku
Europy" - pisze zbulwersowany komentator "Dziennika".
Kujawa zapewnia, że zaginięcie Zielonki nie jest problemem dla bezpieczeństwa
państwa, bo był szyfrantem, ale bardziej pracownikiem technicznym, nie
analitykiem tajnych informacji.
Prokuratura wojskowa i żandarmeria wszczynają śledztwo z paragrafu o
dezercji. "Dziennik" pisze, że szyfrant "ma ogromną wiedzę o służbach
wojskowych, a najczarniejszy scenariusz zakłada, że zdradził i został przez
obcy wywiad wywieziony za granicę, co byłoby śmiertelnym zagrożeniem dla
funkcjonariuszy, żołnierzy i ich źródeł za granicą".
Bartłomiej N., oficer wywiadu i były szef Zielonki jeszcze z czasów WSI,
zeznaje, że wiedza Zielonki była archaiczna, jeszcze z PRL-u. Że od kwietnia
2009 r. miał dostać nowe stanowisko. No, może gdyby pół roku popracował na
tym nowym, to poznałby rzeczy naprawdę ważne.
Prokuratura zakłada na początku dwa scenariusze - zdradę
i nieszczęśliwy wypadek.
Przeszukuje mieszkanie Zielonków. Komputer? Szyfrant korzystał ze sprzętu córki,
swojego nie miał. Logował się tam jako "gość". Komórka? Nie miał,
nie lubił nowinek technologicznych, mówi żona i koledzy z pracy. W mieszkaniu
śledczy znajdują mały plecak, a w środku książeczkę o uprawie roślin i
bilet autobusowy na 90 dni. Filmy z misji zagranicznych, z Kosowa i Bośni. Płyty
CD: przeboje lat 60., Big Cyc, Kukiz i Piersi, Ewa Demarczyk, Chór Armii
Rosyjskiej. I stare kasety VHS: Kabaret Starszych Panów, Monty Python, Naga Broń,
Jaś Fasola, i polską komedię "Gdzie jest generał?".
Żadnych tajnych dokumentów wyniesionych z pracy. Tylko korespondencja z
bankami i formularze podatkowe. Badają komputer córki. Też nic. Ale Zielonka
od 2008 r. miał swój profil na Naszej Klasie. Logował się
30 kwietnia, czyli dwa tygodnie po zaginięciu. W końcu coś.
Osobno od zawsze
Zielonka przychodzi na świat na wsi w 1957 roku. Jest średnim dzieckiem wśród
czterech braci. Po podstawówce dojeżdża do Grudziądza, do Zespołu Szkół
Dokształcających. Potem szkoła wojskowa w Legnicy i pod koniec lat 70. angaż
do Wojskowych Służb Informacyjnych. Jak trafia do służby? Kiedy zostaje
szyfrantem? Wszystko tajne. W aktach śledztwa, które opisują jego
poszukiwania, tego nie ma.
Żonę poznaje 30 lat temu. Po ślubie wprowadzają się do dwupokojowego
mieszkania na osiedle zamieszkane przez wojskowych i ich rodziny. Mieszkają tu
przez cały czas z córką, obecnie dorosłą.
Małżeństwo od 10 lat było fikcją. Separacja faktyczna, jak zeznaje Bożena
Zielonka, choć oficjalnie rozwodu nie wzięli. Kobieta zamieszkała z
nastoletnią córką w mniejszym pokoju o powierzchni 10 metrów, mąż zajął
większy.
I ustalili reguły.
W lodówce każdy miał wydzielone miejsce. Wejście do cudzego pokoju tylko po
pukaniu. Kuchnia, łazienka, korytarz wspólne. Mąż płacił za telefon
stacjonarny, żona za internet. Dawał na córkę 400 zł, do czasu ukończenia
studiów. Nikt nikogo nie pytał, kiedy i gdzie wychodzi. Gdy mąż zaginął,
żona myślała, że jest w swoim pokoju, potem, że wyjechał do rodziców. Ich
kontakty były ograniczone do minimum, nie zauważyła, by miał gorszy nastrój.
Alicja, córka, mówi, że ojciec latami przebywał na zagranicznych misjach
wojskowych. Przestał się do niej odzywać, gdy skończyła 17 lat. Wymieniali
się karteczkami z komunikatami, poprawiał jej błędy na tych karteczkach. Od
kwietnia do września każdego roku siedział na małej działce pracowniczej
nad Wisłą. Córka nawet nie wie, gdzie jest ta działka.
Sąsiadka, mająca działkę obok Zielonki, zeznaje, że był miłym człowiekiem,
zawsze pomocnym, by skosić trawę, znał się na ogrodnictwie. Zawsze sam, bez
rodziny. Spokojny, cichy.
Córka też nie pamięta, by rodzice kiedykolwiek się kłócili. Ojciec nigdy
nie podnosił głosu.
Żona mówi, że jest wrogiem używek, pije okazjonalnie. Przesadnie dba o swoje
zdrowie.
- Mógł korzystać z prostytutek? - pytają ją policjanci.
- Wykluczone, bałby się czymś zarazić.
Matka szyfranta zeznaje w dochodzeniu, że dopiero z telewizji dowiedziała się,
gdzie pracuje jej syn. Że małżeństwo mu się dobrze układało, a z córką
miał dobre relacje.
Ojciec szyfranta mówi śledczym: - Idźcie w cholerę!
- A po co to panu? - pyta mnie Bożena Zielonka, gdy proszę o rozmowę. -
Mieszkaliśmy jakoś, nie było aż tak źle...
Kasa znaczy zdrada
Szyfrant Zielonka przez lata odkładał ze swojej pensji i z misji zagranicznych
pieniądze na siedmiu lokatach. Zebrało się tego pół miliona. Nawet żona była
zaskoczona, bo myślała, że to może 200 tys. Szyfrant nie miał internetowego
konta, wszystkie sprawy załatwiał osobiście, przy okienku bankowym. Koledzy z
pracy też wiedzieli o oszczędnościach, bo Zielonka nie lubił wydawać.
- We wszystkim był oszczędny i pedantyczny - zeznaje Janusz, kolega z wywiadu.
- Nawet, gdy z torby wyjmował drugie śniadanie, to jak z wystawy sklepowej.
Kanapka, pomidor, ogórek, jajko, wszystko osobno zapakowane, porcjowane. Nie
jadł na mieście, żal by mu było wydać. Ciągle w jednym sweterku, w tych
samych spodniach, znoszone, choć czyste i schludne. Samochodu nie miał, bo bał
się, że by mu ukradli.
W połowie września, pięć miesięcy po zaginięciu, Radio RMF, a za nim inne
media informują: "Na koncie szyfranta Zielonki jest kilkaset tysięcy złotych.
A to oznacza samobójstwo lub werbunek przez obce służby, które w takich
sytuacjach zapewniają pełne utrzymanie".
Przybity, podłamany, pali światło
Prokuraturze udaje się ustalić, jak wyglądają ostatnie miesiące życia
szyfranta.
Gdy czeka na pozytywną weryfikację, wzywa go szef i daje propozycję pracy w
kancelarii kryptograficznej. Wysyła na kurs do szkoły oficerskiej. Tam, jak
zeznają inni kursanci, Zielonka siedzi w swoim pokoju i czyta kryptograficzne
książki. Pod koniec kursu przewraca się na śliskim chodniku i odnawia sobie
starą kontuzję kręgosłupa. Leszek, kolega z pracy, co najmniej trzy razy
pojawia się pod klatką Zielonki, by odbierać zwolnienia lekarskie. 3 kwietnia
Zielonka stawia się w pracy i przynosi kolejne. Kulejący, skręcony. Leszek
odbiera ostatnie zwolnienie 6 lub 7 kwietnia. Zielonka składa mu wtedy życzenia
wielkanocne. Dlaczego tydzień przed świętami, Leszek nie wie.
Marek L., sąsiad, spotyka Zielonkę na przełomie marca i kwietnia, gdy idzie
na działkę. Kilka dni później widzi Zielonkę w fatalnym stanie: przybitego,
ze wzrokiem w ziemi, burczącego, że nie ma czasu rozmawiać.
Jedna z sąsiadek też widzi Zielonkę podłamanego.
Lekarzowi wojskowemu, u którego leczy kręgosłup, Zielonka mówi na początku
kwietnia, że cierpi na bezsenność i nerwicę.
Córka zezna, że kilka dni przed zniknięciem ojciec pali nocami światło w
swoim pokoju, co nigdy mu się nie zdarzało.
Facet w McDonaldzie i czołg w Smoleńsku
Dopiero po pół roku śledztwa śledczy upewniają się, jak ubrany był
Zielonka i kiedy wyszedł z domu. Tyle zajęło oglądanie w czasie rzeczywistym
zapisu z monitoringu pod klatką. Ma czapkę z daszkiem, kurtkę do pasa,
sportowe buty i torbę na ramieniu. Wyszedł w niedzielę po południu, 12
kwietnia.
Tymczasem media informują, że szyfrant zabrał z mieszkania pamiątki
rodzinne. To znaczy, że uciekł. Prokurator wzywa żonę, która zapewnia, że
nic nie zginęło.
W anonimie ktoś pisze, używając terminologii wojskowej, że dostał
zaszyfrowany komunikat radiowy od Zielonki. Szyfrant błaga o pomoc, bo nie może
wydostać się z Centrum Operacyjnego Wywiadu Wojskowego. Że siedzi tam zamknięty
już kilka miesięcy. Prokuratorzy i wywiad stają na głowie, by ustalić
autora listu. To Wojciech D., kapitan żeglugi wojskowej. Emeryt, schizofrenik.
Do policji dzwoni ktoś z McDonalda w Bielsku-Białej. W toalecie jest facet
podobny do Zielonki. Tylko nie ma wąsów. Policja jedzie. Pijany gość
niepodobny do Zielonki.
Rosyjskie media donoszą, że zaginiony szyfrant Zielonka mógł pracować dla
Rosji.
Prywatny detektyw zapewnia policję, że szyfrant jest w Ustce u kolegi i ma
zamiar wyjechać do Szwecji.
Z Pisza telegrafuje policja. Mają
50-latka, średni wzrost, nie chce mówić, ale podobny i ma wąsy. Ale zaraz zgłasza
się rodzina, której niejaki pan Eugeniusz uciekł ze szpitala
psychiatrycznego.
Media cytują francuski portal Inteligence Online. Donosi, że szyfrant jest w
Szanghaju. Uciekł z żoną i dzieckiem, bo bał się dekonspiracji po zdradzie.
Oficer wywiadu dzwoni do mieszkania Zielonki. Odbiera córka, mówi, że siedzą
z mamą w domu.
Jeszcze długi list z Żarek, który donosi, że pewien gang zamordował
Olewnika, Zielonkę, a gdy dobrze przyjrzeć się w programie Google Earth, to
widać ukryty czołg, który stoi na końcu pasa startowego na lotnisku w Smoleńsku.
Prokuratorzy i wywiad rozwiązują zagadkę logowania na Naszej Klasie. To jeden
z kolegów szyfranta, z ciekawości, włączył jego służbowy komputer i
wykorzystał automatycznie zapisane hasło do Naszej Klasy.
Scyzoryk i zegarek
27 kwietnia 2010 r., rok po zaginięciu szyfranta, dwaj młodzieńcy mieszkający
w pobliżu Wału Miedzeszyńskiego, 1,5 km od działki Zielonki, idą w
zagajnik. Najpierw widzą torbę, z którą Zielonka wyszedł z domu. Postawiona
na gałęzi, na wysokości 2 metrów. W niej okulary, karteczka z ręczną
notatką "30x87 parapet", srebrny scyzoryk, w torbie foliowej wyciąg
z konta Zielonki. Z jednym dolarem na koncie. Na gałęzi wisi czarny kabel z pętlą,
w wodzie pod drzewem pływają but i spodnie. Widać wystającą kość. Straż
pożarna wypompowuje wodę z kanału i znajduje kurtkę, a w jej kieszeni
zegarek. Dalej sterczą inne kości i czaszka, z których lekarze sądowi układają
prawie kompletny szkielet. DNA nie budzi wątpliwości, to resztki Stefana
Zielonki. Choć przed śmiercią wykupił w aptece leki na depresję, badania
wykluczają, by je zażył.
Siedem tomów akt śledztwa z poszukiwań szyfranta Zielonki kończą dwie prośby.
Żony i córki: by przekazać im pamiątki po ojcu znalezione pod drzewem.
Służby Wywiadu Wojskowego: by zwrócić im wypożyczoną teczkę personalną
szyfranta Zielonki, z "uwagi na ubycie ewidencyjne".
Imiona córki i żony zmieniłem