Polityka - nr 09/1999

 

KRZYSZTOF ZANUSSI

Odpowiedź Matki Teresy

 

Poszukiwanie analogii bardzo łatwo przywodzi do absurdu, ale mimo to bywa pożyteczne wszędzie tam, gdzie nie starcza wyobraźni, by zrozumieć zjawiska nieznane. Często, próbując sobie wyobrazić jak będą przyjmowane moje propozycje scenariuszowe za granicą, przywołuję pamięć naszych kolegów Bułgarów, którzy studiowali w Filmówce i dziś przywożą nam czasem scenariusze, których akcja dzieje się w Polsce. Ta ich Polska zdumiewająco przypomina Bałkany. W tekście niemal poprawnym językowo ktoś czasem rzuca pytanie: gdzie tu można podyskotekować?

Podróżowałem ostatnio do Bangladeszu i żeby sobie lepiej wyobrazić powstanie tego młodego tworu państwowego, musiałem szukać analogii w Białostockiem. W czasach pierwszej wojny światowej (może na kilka lat przed jej wybuchem) ktoś mógł odciąć tę część ziemi (białostockiej czy grodzieńskiej), na której przewagę mieli prawosławni i przyłączyć ją do tworu państwowego, w którym obowiązywałby jakiś inny język, a istniałaby łączność wyznaniowa. Ten twór nie miałby nawet wspólnej granicy, mógłby być właśnie Bułgarią, a mówiący po polsku prawosławni, podlegaliby bulgaryzacji na odległość. Oczywiście wybuchłoby powstanie i w efekcie oderwane ziemie nie przyłączyłyby się do katolickiej Polski, ale utworzyły nową państwowość.

Tym, kto mógł zaproponować podobne rozwiązanie, był ten sam brytyjski orędownik idei państw jednolitych etnicznie i wyznaniowo. Lord Curzon, któremu my, Polacy, zawdzięczamy granicę na Bugu, a Bengal zawdzięcza podział na dwa Bengale – zachodni, hinduistyczny ze stolicą w Kalkucie i ten drugi muzułmański, ze stolicą w Dhace, połączony w swoim czasie z mówiącym w urdu Pakistanem. Bengal zachodni ma się świetnie w Indiach, jest stanem stosunkowo zamożnym i wysoko rozwiniętym kulturalnie. To przecież w Kalkucie przez większość angielskiego panowania w Indiach mieściła się stolica i ze zderzenia dwóch światów i dwóch kultur wyrośli tacy tytani, jak Rabindranath Tagore i nie mniej wielki na polu filmowym niedawno zmarły Sasajit Ray.

Odcięty ołówkiem Curzona i wyzwolony z panowania Pakistanu po krwawej wojnie wyzwoleńczej Bangladesz jest dla świata synonimem ubóstwa (przewodzi nawet organizacji krajów będących na drodze rozwoju najdalej od celu). Jest też najbardziej zbliżonym do demokracji krajem islamskim i posiada zadziwiającą dynamikę w kulturze. Świeżo uzyskany byt państwowy wymaga ciągłego potwierdzania odrębności. Mimo wspólnoty języka Bangladesz nie wyświetla filmów kręconych w Kalkucie, tylko produkuje własne. Przesiąknięty tradycją indyjską islam jest stosunkowo wyrozumiały (żeby nie powiedzieć liberalny) i produkcja filmowa podlega wprawdzie cenzurze (jak i w Indiach), ale nie czuje się, żeby cierpiała z powodu ciasnego gorsetu.

Analogia w stosunku do polskich prawosławnych z okolic Białegostoku jest oczywiście mocno naciągana, natomiast w innym tragicznym momencie historii jawi się rzeczywiście podobieństwo wydarzeń, które się rozegrały nad Oceanem Indyjskim i nad Bałtykiem. Naziści w czasie drugiej wojny światowej systematycznie niszczyli polskie elity, wywozili i mordowali profesorów, nauczycieli i księży, podczas wojny secesyjnej w Bangladeszu też ogołocono kraj z elit i dlatego dzisiaj w nowo utworzonym państwie edukacja, a także kultura traktowane są jako warunek przeżycia.

Nowość w historii jest pojęciem umownym. Bangladesz ma za sobą ledwie dwadzieścia lat istnienia, niewielkie terytorium (co roku nękane wichurą albo powodzią) i ponad sto dwadzieścia milionów mieszkańców na obszarze o wiele mniejszym od Polski. Pod powierzchnią ziemi jest wprawdzie jakieś ogromne złoże gazu, ale ten będą wydobywać wielonarodowe koncerny odbijając sobie koszty inwestycji tak, że dla kraju zostanie bardzo niewiele. Mimo trzykrotnych zbiorów w roku żywności brakuje, a ludności dość szybko przybywa.

Z tej perspektywy Europa wydaje się jakimś bajkowym zakątkiem, w którym ludności ubywa, a jedzenia jest o wiele za dużo i trzeba wielkich wysiłków, żeby coś z nim zrobić (dopłacając jeszcze do eksportu). Czy świat może wytrwać w równowadze wobec takich kontrastów i napięć? Czy przyjdzie nam bronić zbrojnie naszych nieużytków i ugorów? Wystarczy powyglądać przez okno samochodu na którejś z niekończących się ulic ośmiomilionowej Dhakki, żeby zrozumieć, że pytanie, które stawiam, nie jest czczą spekulacją.

A z drugiej strony wystarczy popatrzeć przez okna na jakąkolwiek ulicę w europejskiej czy amerykańskiej metropolii, żeby zrozumieć, że nikt nie ma ochoty dzielić się swą zamożnością. Zamożność, do której znikoma część ludzkości doszła ciężką pracą pokoleń (wspartą zapewne w niemałym stopniu wyzyskiem innych narodów) jest dla wszystkich czymś naturalnym, sprawiedliwym i niepodważalnym. Dzielić się można nadwyżką, ale tej zawsze jest mało, bo potrzeby ludzkie rosną nieustannie i w tym wzroście też nie widać kresu, tak jak nie ma kresu zamożności. Bieda natomiast zna jedną granicę, jaką jest kres biologiczny.

Czy dla bezpieczeństwa i spokoju ludzie zechcą kiedykolwiek dzielić się z innymi swoim bogactwem i wyrzec się uroków zamożności? Czy może ich zmusić do tego rozpoznane zagrożenie, strach, wybór mniejszego zła? Czy też realna jest wyższa motywacja oparta na idealistycznym poczuciu solidarności? Myślę, że przekonamy się o tym w ciągu najbliższego półwiecza.

Ponieważ wszystko, o czym dzisiaj piszę, dzieje się blisko Kalkuty, przytoczę za księdzem Niewęgłowskim anegdotę o Matce Teresie, która posługiwała najbiedniejszym w najwstrętniejszym z aktów biologicznych, jakim jest akt umierania. Kiedy któryś z Europejczyków obserwujących jej poświęcenie wyznał szczerze, że sam by za żadne pieniądze nie podjął się takiej pracy, Matka Teresa powiedziała: – Ja też za żadne pieniądze nie zgodziłabym się tego robić.

Czy to ma coś wspólnego z pytaniem, które sobie stawiam patrząc na nędzę w Trzecim Świecie? Mnie się wydaje, że ma.