Gazeta Wyborcza - 24/07/2003

 

ZULU ALFA NOVEMBER...

Z KRZYSZTOFEM ZANUSSIM ROZMAWIA KATARZYNA BIELAS

 

Ja zawsze o wszystko wypytuję - o typ samolotu, serię, rozkład siedzeń. Wtedy, szczególnie w Ameryce, bardzo starannie sprawdzają, czy nie jestem zamachowcem

 

Dzień dobry, jestem Zulu Alfa November Uniform Sierra Sierra India.

Słucham?

Przedstawiłem się w międzynarodowym języku lotniczym.

Po co ten język?

Dzięki niemu można zidentyfikować lecący samolot, np. polski to Sierra Papa itd. Wiadomo, gdzie parkować, którą drogą zjechać z pasa startowego itd. Oczywiście to jest zawracanie głowy, bo ja w ogóle się na tym nie znam.

Ale - jak widzę - sporo książek, encyklopedii lotnictwa w różnych językach Pan nazbierał.

No tak, mam ukochaną niemiecką - jest dość stara, nie ma w niej najnowszych typów samolotów, we francuskiej są wszystkie. Chłopcy lubią zwykle samoloty wojskowe, ja od zawsze interesowałem się tylko pasażerskimi. Dużo latam. Jeśli tylko mogę, wybieram model, którym jeszcze nie leciałem, czytam o nim, oglądam go na lotnisku, wypytuję personel o szczegóły techniczne, wsiadam do kabin pilotów na targach lotniczych, a jak się uda, to i w podróży.

To pasja z dzieciństwa?

Tak. Miałem w rodzinie konstruktora szybowców i samolotów Antoniego Kocjana, który zginął w czasie wojny. Zostało po nim trochę przedmiotów, a wśród nich drewniane śmigło. Byłem wychowany w legendzie lotniczej, np. mówiło się u nas w domu z dumą, że wuj znał blisko Żwirkę i Wigurę.

Moja matka przed wojną, jako zupełnie młoda osoba, dużo latała samolotami, oczywiście jako pasażerka. Lecieli sobie np. z wujem do Wiednia na śniadanie czy obiad. Podróż odbywała się maleńkim samolotem i trwała dość długo, ale dawało się wrócić tego samego dnia do domu. Kiedy opowiadano mi o tym w dzieciństwie, w latach 50., wydawało mi się to czymś niewyobrażalnym, bardzo działało na wyobraźnię, szczególnie tu, za żelazną kurtyną,

Dlatego polubiłem samoloty, a nigdy nie miałem np. serca do samochodów, którymi jeżdżę od prawie 40 lat. Auta są banalne, wszyscy o nich mówią, ma się je na własność, są częścią zwykłego, życiowego wyposażenia. A samolotu nigdy na własność mieć nie będę.

Co Pana najbardziej fascynuje w samolotach?

To, że one w ogóle są i lecą. Dla mnie to, że masa metalu unosi się nad ziemię siłą ciągu silników czy wiatru powodowanego śmigłem, jest fascynujące. Wywołuje to we mnie zdroworozsądkowe zdziwienie.

Ciągle? Przed reżyserią studiował Pan fizykę.

Zawsze. I dlatego się tym cieszę. Gdybym przeszedł do porządku dziennego nad faktem, że coś cięższego od powietrza ot, tak sobie lata, tobym się tym nie interesował. Jeśli człowiek przestaje się dziwić, to znaczy, że otępiał.

Uczył się Pan kiedyś latać?

Pobrałem parę lekcji pilotażu, ale tylko dlatego, że mi się trafiły bezpłatnie, i to w Szwajcarii. Latałem z instruktorem. Wydaje mi się, że prowadzenie samolotu jest nieporównanie łatwiejsze niż np. kierowanie taksówką w dużym mieście. Pilotowi dzisiaj bardzo pomaga oprzyrządowanie, nie mówiąc o tym, że taksówkarz nie ma asystenta, a pilot zawsze leci z drugim pilotem. Wydaje mi się, że w pracy pilota najważniejsza jest umiejętność podejmowania trudnych decyzji w krytycznych sytuacjach. Natomiast na co dzień to jest praca prosta, rutynowa.

Nie chciałby Pan mieć swojego samolotu?

Nie byłoby mnie stać, a poza tym nie ma powodu, żeby jeden samolot był na moje usługi. Chętnie latam samolotami liniowymi. Chciałbym tylko, żeby zawsze było mnie stać na wygodną klasę, szczególnie przy długich trasach, choć tak naprawdę, jeśli samolot jest niezapełniony, to każda klasa jest dobra.

Nie lata Pan zawsze biznesową?

Nie, chyba że ktoś mi kupi. Za własne pieniądze nigdy bym tych business class nie kupował, może przy jakimś przelocie transatlantyckim, bo w Europie to jest zupełnie bez znaczenia. Poza tym LOT, którym latam najczęściej, akurat w business class jest opóźniony. Inne linie europejskie wprowadziły przynajmniej szersze, wygodniejsze fotele. Zresztą bardzo łatwo jest się na nie - np. w Alitalii - dostać ze zwykłym biletem. Jeśli miejsca są niewykorzystane, załoga przesuwa zasłonkę do przodu i część wygodnych foteli przechodzi do klasy turystycznej, wystarczy o nie poprosić przy rejestracji.

Dobrze jest wtedy znać układ miejsc w samolocie. Trzeba spojrzeć na typ samolotu i wybrać miejsce tam, gdzie zmienia się konfiguracja siedzeń trzy-trzy na dwa-dwa, czyli zaczyna się business class.

Warto znać plan wnętrza także z powodu rozmieszczenia wyjść awaryjnych, bo tam jest więcej miejsca na nogi, poza tym komputer zasiedla je później, więc jest szansa, że obok będzie wolne. Ja zawsze o wszystko wypytuję - o typ samolotu, serię, rozkład siedzeń. To jest oczywiście idiotyczne, bo wtedy - szczególnie w Ameryce - bardzo starannie sprawdzają, czy nie jestem jakimś zamachowcem.

Mam zawsze pod ręką wszystkie planiki, rozkłady, trasy, cenniki.

Jak polecieć najtaniej?

Trzeba znać taryfy. W tym powinien nam pomóc agent, ale z doświadczenia wiem, że na agentów nie można do końca liczyć. Podejrzewam, że biorą prowizję od ceny biletu, więc nie zawsze są zainteresowani, żeby człowieka wysłać najtaniej. Warto skonfrontować dwóch agentów.

Ja najchętniej sam szukam dobrego rozwiązania, a potem sprawdzam, czy agent to potwierdzi.

Komputer podpowiada zwykle najprostsze połączenia, ale ja się nie śpieszę i wcale nie zależy mi na najprostszym, mogę się np. wiele razy przesiadać. Oczywiście ryzykuję wtedy, że któryś z lotów się opóźni; konsekwencje ponosi wprawdzie linia lotnicza, ale mogę nie dolecieć na czas.

Podstawowa rzecz to poznać dziwne przepisy lotnicze, które są niezgodne z naszym liniowym myśleniem i ze zdrowym rozsądkiem. Zrozumieć, że za ten sam przelot płaci się różną cenę zależnie od tego, kiedy się kupi bilet, gdzie i kiedy się wraca. Trzeba pogodzić się z myślą, że bilet w jedną stronę kosztuje często drożej niż tam i z powrotem. Często taniej jest kupić tam i z powrotem i nie wykorzystać w całości.

Jak muszę pojechać na jeden dzień do Rzymu, to kupuję bilet trzymiesięczny Warszawa - Rzym - Warszawa i trzymiesięczny Rzym - Warszawa - Rzym. To nielogiczne, ale tańsze.

Warto wiedzieć też, że miasta, w których zaczyna się podróż, mogą być droższe i tańsze. Np. bilet kupowany w Atenach będzie bardzo drogi. Niedogodnie jest tam zmieniać linię i zaczynać podróż z nowym biletem. Tanie są wszystkie wielkie miasta przesiadkowe, takie jak Frankfurt.

Teraz w ogóle odbywa się rewolucja, bo pojawiły się tanie linie.

Nie ma ich jeszcze w Polsce.

Ale łatwo jest dojechać pociągiem do Berlina czy Pragi, skąd latają te easy jety. Trzeba jednak uważać, żeby nie dać się nabrać na reklamę, bo oni potrafią dodać np. drobnym druczkiem, że nie wlicza się opłat lotniskowych - a one wynoszą tyle samo co bilet.

W ogóle nie należy być zafiksowanym, że trzeba lecieć z miejsca zamieszkania. Naprawdę warto się przesiadać. Takie połączenia są czasami nie tylko tańsze, wygodniejsze, ale i ciekawsze. Można pozwiedzać, czasem opłaca się nawet wydać na nocleg. Albo choć obejrzeć jakieś nieznane lotnisko.

Lotniska też Pan lubi oglądać?

Oczywiście. Interesuję się architekturą. Lotnisko to w końcu miejsce, w którym spędzam ogromną ilość czasu.

Ile dni w roku?

Nie umiem odpowiedzieć. Pokażę pani mój kalendarz. To czerwone znaczy, że jestem za granicą, a to zielone, że w kraju, ale poza domem. W Polsce czasem jeżdżę pociągiem. To ile tego jest?

W samolocie cztery dni w tygodniu, w porywach do sześciu.

No tak, może nie zawsze, ale rzeczywiście są takie tygodnie, kiedy latam jak bąk. W każdym razie tych nieobecności jest cała masa.

Co Pana interesuje na lotniskach?

Np. czy architektura jest przyjazna, czy antypatyczna, czy daje mi poczucie komfortu, czy przygnębia. Są lotniska, które darzę szczególną antypatią, np. nową Malpensę w Mediolanie, natomiast lubię Fiumicino. Nie znoszę np. długiego biegania. Zawsze będę unikał wielkiego, niewygodnego Frankfurtu, gdzie są strasznie długie przejścia od bramki do bramki, a między terminalami trzeba jechać kolejką. Już wolę przesiadać się w Monachium albo w Wiedniu. Do niedawna przyjemna była Kopenhaga, ale za bardzo się rozrosła, wszystkie lotniska z czasem robią się za duże.

Dość często wybieram kombinacje przez lotniska tranzytowe, które są zupełnie w Europie nieznane. Np. jest lotnisko w małym, szwajcarskim Lugano, lądują tam malutkie samoloty, bardzo wygodnie lecieć stamtąd na północ Włoch. Rzadko mi ktoś takie połączenie proponuje. Jest ono zwykle złożone z trzech, a nie z dwóch przelotów. Tymczasem, jeżeli przelecę przez Zurych i Lugano, to często szybciej dolatuję do Wenecji czy do Mediolanu niż z jedną przesiadką w Zurychu. Lugano jest rozkosznym, malusieńkim, wręcz domowym lotniskiem. Znam tam panią, która sprzedaje kawę.

Bardzo cenię sobie lotniska, na których są masujące fotele, tak jak w Tokio czy Pradze. Trzeba wrzucić monetę i fotel masuje kręgosłup, co jest przydatne przy długich lotach.

Dlatego w każdym kraju trzeba mieć odpowiednią monetę. Tak jak - przy lotach powyżej trzech godzin - domowe pantofle i łyżkę do butów, po prostu puchną nogi. Te rady brzmią trochę starokawalersko, ale są wyrazem zwykłego doświadczenia wiecznego pasażera.

Nie stresują Pana przesiadki?

W ogóle podróż lotnicza stresuje, bo można się np. zagapić. Niedawno coś pisałem, zamyśliłem się i samolot odleciał mi sprzed nosa. Każda podróż wymaga dokonania pewnych - by tak rzec - obrzędów urzędowych, co mnie męczy. Ja znam swoją tożsamość i posiadanie paszportu do mojego życia nic nie wnosi, ale kontrolerowi coś wnosi, więc muszę pamiętać o paszporcie i wielu innych rzeczach dla mnie nieistotnych. Ale próbuję podróże upraszczać, np. prawie nigdy nie nadaję bagażu, bo ginie, zawsze mam tylko podręczny.

Dużo razy Panu zginął?

Dużo, dużo, choć nie sądzę, żebym był wyjątkowym pechowcem. Kiedyś w drodze powrotnej z Rzymu zginął mi bagaż z negatywem potrzebnym do filmu "Rok spokojnego słońca". To był niewykorzystany fragment filmu "Z dalekiego kraju", który producent pozwolił mi wykorzystać. Miało to nas uratować przed kręceniem ogromnej sceny z pociągiem repatriantów i udziałem kilkuset osób, wartość bagażu była więc oszałamiająca. Przez dwa tygodnie nie wiedzieliśmy, co będzie z budżetem filmu. Na szczęście bagaż się znalazł, poleciał przez pomyłkę do Londynu.

Teraz nic nie zabieram, wolę poświęcić elegancję, byle tylko wszystko mieć ze sobą. Utrapieniem są ciężkie książki. Właśnie leciałem do Kijowa i Tbilisi z trzema wielkimi tomami. Wie pani, co to jest trzymać pod pachą trzy historie - Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu?

Przy przesiadkach, które Pan poleca, może zdarzyć się przymusowy nocleg na lotnisku.

Dlatego dobrze jest znać szczegółowe przepisy obowiązujące w wypadku jakichkolwiek niewygód czy nieprzewidzianych okoliczności, bo linie lotnicze zazwyczaj stosują wtedy spychotechnikę i szukają najwygodniejszego dla siebie rozwiązania. Np. kiedy nie przylatuje samolot, zamiast zapewnić nocleg, chcą zostawić pasażera na noc na lotnisku, tłumacząc mu, że następny komunikat będzie za dwie godziny.

Otóż jeżeli nie ma powodu, żeby wierzyć, że samolot w nocy po nas przyleci, można się temu sprzeciwić, udowodnić, że samolot będzie rano, i zażądać noclegu.

Jak to zrobić?

Przede wszystkim trzeba się dowiedzieć, z jakiego powodu samolot nie przyleciał. Jeżeli z przyczyn technicznych, to linia lotnicza ponosi pełną odpowiedzialność. Oczywiście, chcąc jej uniknąć, mówi się pasażerom, że to z powodów atmosferycznych. Trzeba w miarę możności to sprawdzić. Np. zadzwonić albo pójść do innej linii, zapytać dyżurnego ruchu. Jeśli sformułuje się pytanie konkretnie, np.: "Czy jest mgła nad Mediolanem?" albo: "Czy naprawdę lotnisko było zamknięte?", dostanie się rzetelną odpowiedź.

Kiedyś we Frankfurcie straciłem połączenie do Berlina. Powiedziano mi, że to z powodu złej pogody. Ja tymczasem zapamiętałem, że kiedy zbliżaliśmy się do lądowania, kapitan powiedział, że zatrzymujemy się na chwilę na pętli, czyli będziemy krążyć, bo z powodu złej pogody poprzedni samolot stanął w poprzek pasa. A więc dla naszego samolotu nie pogoda była przyczyną, tylko niesprawność lotniska, i dlatego należały nam się hotele. Ale to trzeba było wiedzieć. Byłem jedynym, który dostał hotel.

Nie podzielił się Pan tą wiedzą?

Przede wszystkim, jak się trafi ktoś, kto się stawia, od razu jest odosobniany, tzn. odsuwają go na bok, żeby inni pasażerowie nic nie wiedzieli i nie słyszeli.

Podobno linie lotnicze mają instrukcję - ja takiej na oczy nie widziałem - żeby pasażera, który zna swoje prawa, lepiej traktować. Sądząc po skutkach, to może być prawda.

Oczywiście są różnice pomiędzy liniami. Linie dobre, czyli na ogół duże, nie oszczędzają na pasażerach, bo chcą mieć dobre notowania. Podstawiają zapasowe samoloty, bo je mają. Linie małe często szachrują.

Warto mieć świadomość, gdzie się w ogóle jest, czy np. w miejscu, skąd dana linia startuje - wtedy będą tam inne, zapasowe samoloty - czy też gdzieś daleko.

Jeżeli trafiamy do Abu Zabi i tam się zepsuje samolot, powiedzmy Lufthansy, to wiadomo, że zapasowego niemieckiego nie będzie, a arabski samolot stoi do dyspozycji.

Ale ludzie nie są traktowani równo, ważne jest, jakie ma się bilety. Jeden ma prawo przesiąść się na inny samolot, a drugiemu mówią: "Jest pan do naszej linii przywiązany, za trzy dni przyleci samolot, to pan poleci, proszę sobie znaleźć hotel".

Uważam, że warto się poduczyć, bo w krytycznej sytuacji nie będziemy mieli koło siebie nikogo, kto nam coś poradzi. Jeżeli mam w pamięci alternatywne połączenia i jako pierwszy wołam, że wiem, że jest połączenie przez Budapeszt, to w sposób naturalny jako pierwszy je dostanę. Ja już mam pomysł, jak lecieć, a urzędnik dopiero szuka w komputerze.

Jak przychodzi nowy rozkład, to wszystko sprawdzam. Dobrze jest np. znać ostatnie, wieczorne loty do kraju, bo jeżeli się leci z daleka, z przesiadką, i coś się popsuje, to wtedy wiadomo, w co celować, czy najpóźniej do Polski jest samolot z Frankfurtu, czy np. z Kopenhagi.

Zdarzyły się Panu jakieś niedobre historie?

Oczywiście. Leciałem np. parę lat temu z moją sędziwą mamą - mama ma teraz 97 lat i w tym roku po raz pierwszy od lat jeszcze nie leciała. Byliśmy w Stanach, pilot w czasie lotu musiał wygasić jeden z silników z powodu awarii. Wydobywał się z niego dym, co samo w sobie nie jest jeszcze zjawiskiem niepokojącym, bo samolot na trzech silnikach spokojnie ląduje, niemniej jednak stewardesa zapowiedziała, że będziemy mieli awaryjne lądowanie, żeby nie wpadać w panikę. To był amerykański samolot, ludzie dość mocno zareagowali. Natomiast moja mama, której przetłumaczyłem zapowiedź, poprosiła, żebym podał jej torebkę, bo chce zapisać, że miała taką przygodę. Pokolenie, które przeżyło wojnę, reaguje na wszystko z dystansem, którego mnie brakuje.

Tak naprawdę to, co może być niebezpieczne, jest na ogół dla pasażerów niezauważalne. Reagujemy na rzeczy, które wcale nie są takie groźne, choć robią wrażenie, np. na to, że przy złej pogodzie często samolotem rzuca albo że coś trzeszczy.

Ja zaczynam się obawiać, kiedy np. widzę, że zawracamy, jeżeli po starcie następuje szybkie lądowanie. Albo przy zawróceniu wytracamy paliwo - samolot lata w kółko, zamiast siadać - to już jest groźny sygnał.

Skąd Pan to wszystko wie?

Często pytam o różne rzeczy personel. Czasem lecę chwilę w kabinie pilotów, oczywiście, jeśli mnie zaproszą. Oni niestety nie chcą rozmawiać o samolotach, które ich nudzą, tylko o filmach.

A filmu "samolotowego" nie chce Pan zrobić?

Robiłem parę filmów, gdzie były jakieś sceny z samolotów. Muszę powiedzieć, że jest to niezwykle niezgrabny i niewdzięczny obiekt do zdjęć. Właściwie trzeba mieć wybudowaną w studiu kabinę, a żeby to zrobić, trzeba się zwrócić do producenta samolotów, by dał prefabrykowane części, bo tego nie sposób podrobić. Jest parę gotowych kabin samolotowych w studiach filmowych, można w nich kręcić, ale jest to spore utrapienie.

Jest parę standardowych ujęć lądowania czy startu, których właściwie nie sposób odmienić. Raz operator Sławomir Idziak sfotografował w moim niemieckim filmie "Pokuszenie" lądowanie w zwolnionym tempie, czego w ogóle widz nie zauważa, było to bardzo ładne.

To taki drobiażdżek, więcej się z tego wydobyć nie da.