Dziennik - 31 grudnia 2007
Piotr Zaremba
Słowa
ostre niczym miecz, czyli o plotkach w polityce
Słynny film Akira Kurosawy "Rashomon" pokazuje dramatyczne
zdarzenie między ludźmi szlachetnie urodzonymi z perspektywy trzech różnych
postaci. Każda opowiada radykalnie odmienną, korzystną dla siebie wersję.
Ostatecznie możemy obejrzeć także i prawdę. Bo znalazł się czwarty
uczestnik, a raczej widz zdarzeń. Ubogi złodziej.
Obserwowanie z bliska polskiej polityki (podejrzewam, że niepolskiej też)
przypomina siedzenie na widowni niekończącego się "Rashomona".
Najczęściej bez końcowego występu naocznego świadka.
Kieliszek dla prezydenta
Przypomniałem sobie niedawno o tym filmie, relacjonując stosunki wewnątrz
SLD. Zwolennicy szefa tej partii Wojciecha Olejniczaka oskarżają jego
konkurenta, Grzegorza Napieralskiego, o dość niezwykły spisek. Miał się
przyczynić do tego, że Aleksander Kwaśniewski podczas kampanii wystąpił na
mównicy w stanie daleko posuniętego "przemęczenia". Rzecz działa
się w Szczecinie, a Napieralski kontroluje tamtejszą organizację partyjną.
Celem miało być zdyskredytowanie linii Olejniczaka, który postawił mocno na
Kwaśniewskiego.
Jak miało do tego dojść? W wersji hard Napieralski wręcz podsunął złowrogi
kieliszek. W wersji soft tylko nie dopilnował trzeźwości byłego prezydenta.
Sekretarz generalny Sojuszu zaprzecza, jakoby miał przed feralnym wystąpieniem
jakikolwiek dostęp do Kwaśniewskiego.
Plotka ma charakter wewnątrzpartyjny, choć rozeszła się już na tyle, że
powtarzają ją również politycy innych ugrupowań. Nie wzbudziła natomiast
ekscytacji innego środowiska, do którego takie historie są zwykle adresowane
- dziennikarzy. Może dlatego, że stosunki wewnątrz zmarginalizowanej lewicy
nie budzą już dziś takiego zainteresowania jak kiedyś.
To nie objaśnia nam jednak zasadniczej kwestii: czy jest w tym choć cień
prawdy. Komentator jest skazany na rolę widza posadzonego w platońskiej
jaskini. Może obserwować i opowiadać o cieniach. Trudno mu jednak uchwycić
realne kształty.
Platońska jaskinia
Nie tylko w tym wypadku. Mamy klasyczne pytanie: jak to się stało, że Jan
Rokita odszedł niespodziewanie z polityki. I co najmniej dwie wersje zdarzeń.
Według jednej liderzy PiS na zimno zaplanowali intrygę. Na komitecie
politycznym tej partii spreparowano akcję skaptowania żony polityka, Nelly, na
jej listy wyborcze. To postawiło go w niezręcznej sytuacji. Rozżalony na żonę,
która skomplikowała mu i tak skomplikowane stosunki z Platformą Obywatelską,
zdecydował się na ten desperacki krok.
Ale wielu ludzi kręcących się wokół polityki przedstawia wersję
alternatywną. Według niej skłócony z Donaldem Tuskiem Rokita wręcz umówił
taki scenariusz z żoną. Ten wariant bywa przedstawiany w sposób bardzo
drastyczny. Rokita miał paść ofiarą szantażu zmontowanego przez
prominentnych polityków PO.
Mam na ten temat własny pogląd, ale nie on jest ważny. Ważne, że różne
wersje krążą, a przecież możliwy jest też scenariusz będący ich
mieszaniną. Czy Rokita pozostawi po sobie pamiętniki pozwalające poznać
przynajmniej jego punkt widzenia? Bardziej prawdopodobne, że będziemy musieli
żyć jedynie z domniemaniami jak było naprawdę.
W tym przypadku mamy do czynienia ze złożonym splotem różnych zdarzeń i
ludzkich motywacji. A przecież w wiecznym cieniu pozostają też stosunkowo
proste fakty.
Podczas poprzedniej kadencji parlamentu ludzi mediów zelektryzowała pogłoska
o tajnym spotkaniu lidera PO Donalda Tuska z szefem Samoobrony Andrzejem
Lepperem. Obaj panowie mieli omawiać w zacisznym hotelu taktyczne współdziałanie
wymierzone w hegemona sceny politycznej, czyli PiS. Ponieważ w tym wypadku
plotka została ujawniona przez prasę, wywołała zaprzeczenia obu stron. Były
one jednak miękkie i nieprzekonujące. Oczywiste, że ani Tuskowi, ani
Lepperowi nie mogło zależeć na ujawnieniu tego zdarzenia kompromitującego
ich przed wyborcami. Historia musi więc być dołożona do teczki ze sprawami
niewyjaśnionymi.
Pościelowe rewelacje
Pojawiały się oczywiście głośne plotki, które znalazły swój
jednoznaczny finał. Należała do nich historia rzekomego romansu prezydenta
Kwaśniewskiego z piosenkarką Edytą Górniak. Ponieważ opatrywano ją tezą,
że kobieta zaszła w ciążę, odpowiedź przyniósł sam czas.
Nie zmienia to faktu, że jeszcze zanim plotka została opisana (w tonie
sensacji przez tygodnik "Nie" i z zakłopotaniem przez "Newsweek"),
trafiła, inaczej niż większość tego typu plotek, pod strzechy. Mój kolega
dziennikarz był szczerze zdumiony, gdy przyniósł mu ją "z miasta"
lekarz jego dziecka. Jej sugestywność polegała m.in. na tym, że przekazywano
sobie z ust do ust wiele szczegółów. Górniak miała wyjechać ze względów
zdrowotnych do Portugalii. Podawano nawet nazwiska funkcjonariuszy prezydenckiej
kancelarii i ochrony, którzy mieli jej pomóc w przygotowaniu porodu za granicą.
Można by twierdzić, że nie była to plotka polityczna, choć dotyczyła
jednego z najistotniejszych polityków III RP. Polityczny był jednak mechanizm
jej rozprzestrzeniania. Działo się to na początku 2003 r., równolegle do
wybuchu afery Rywina. W dostarczaniu całej tej historii, może nie do uszu
opisanego internisty, ale do uszu dziennikarzy w sejmowych kuluarach już tak,
uczestniczyli ważni politycy SLD. Dlaczego?
Wewnątrz tej formacji narastała irytacja na prezydenta oskarżanego, chyba
bezpodstawnie, o inspirowanie rewelacji dotyczących Rywina, o zmowę z Adamem
Michnikiem przeciw Leszkowi Millerowi. W tej sytuacji historia godna brukowych
magazynów stała się częścią politycznego skandalu. Afery, która skądinąd
zaowocowała dziesiątkami, jeśli nie setkami innych plotek dotyczących
pytania, w czyim interesie działał Rywin i kto wchodził w skład grupy
trzymającej władzę.
Czy ludzie SLD obmawiający prezydenta spreparowali całą historię jako
zemstę na prezydenckim pałacu, czy tylko przechwycili plotkę, która pojawiłaby
się i tak? O tym historia milczy. Ale widok poważnych parlamentarzystów
opowiadających znanym dziennikarzom pościelowe detale każe spytać o tych, którzy
są źródłem bądź przekaźnikiem plotek. Jak one powstają? W czyim
interesie? Przeciw komu?
Komu posadę?
W wielu wypadkach okoliczności takiego powstawania są zgoła niewinne.
Sami dziennikarze potrafią wykreować niejedną plotkę, zwłaszcza podczas
formowania się kolejnych rządów, gdy listy kandydatów na ważne urzędy są
często rekonstruowane na podstawie czystej logiki, a nie rzeczywistych poufnych
informacji.
Takie plotki mogą stworzyć pretendenta do urzędu, choć mogą go również
i spalić. Sam uczestniczyłem w 1992 r. podczas powstawania rządu Suchockiej w
zabawie polegającej na wymyśleniu na sejmowym korytarzu w gronie reporterów
jednego z polityków centroprawicy jako kandydata na wicepremiera. Człowiek ten
został wicepremierem. Trafiliśmy? A może pomogliśmy mu w karierze?
Na początku lat 90. dyżurnym kandydatem na stanowiska rzecznika prasowego
różnych instytucji był dziennikarz Antoni Styrczula. Podobno sam wypuszczał
te informacje aż wreszcie został rzecznikiem prezydenta Kwaśniewskiego.
Ten mechanizm potrafi się powtarzać. Po ostatnich wyborach parlamentarnych
pewien znany ekspert finansowy, dawny współpracownik Leszka Balcerowicza,
wynajął konkretną usługę firmy PR-owskiej. Polegała ona na kolportowaniu
wieści, że to on ma zostać ministrem finansów. W tym przypadku plotka raczej
mu zaszkodziła, budząc złość przyszłego premiera Tuska. Pomysłowy
aspirant do urzędu musiał się obejść smakiem.
Wiele plotek rodzi się gdzieś na pograniczu świata polityki i mediów
jako skutek formułowania różnorakich hipotez. Afera Oleksego na przełomie
1995 i 1996 r. obrosła mnóstwem często radykalnie sprzecznych interpretacji -
w zależności od tego, kto je formułował. Według jednej za wszystkim mieli
stać Rosjanie chcący skompromitować Polskę na arenie międzynarodowej. Według
innej prezydent Kwaśniewski nie udzielił Oleksemu dostatecznej pomocy, a nawet
był zadowolony z pogrążenia wieloletniego konkurenta w wewnątrzlewicowych
rozgrywkach.
Takich plotek nikt nie musi świadomie preparować. Wystarczy, że polityk X
(albo dziennikarz Y) odda się rozważaniom przy kawiarnianym stoliku, a jego słuchacz
przedstawi czystą analizę jako zasłyszaną wieść.
Wrzutki, czyli czarny PR
Trzeba jednak przyznać, że znaczna część plotek to po prostu "wrzutki".
O ich autorstwo podejrzewano często służby specjalne. Trudno ocenić, na ile
słusznie, a na ile przesadnie. Sam pamiętam historię, opisaną już przez
Igora Zalewskiego, jak to w 1993 r. dwójka moich kolegów z "Życia
Warszawy" została namówiona do napisania tekstu o rzekomych kłopotach
lustracyjnych polityka SLD aspirującego do ważnego stanowiska w MSW. Ten, kto
informację podrzucił, był teoretycznie dziennikarzem kręcącym się po
Sejmie, ale nie kojarzonym z żadnym tytułem, natomiast kojarzonym ze służbami.
Skoro potrafił zainspirować powstanie konkretnego tekstu, wiele innych wiadomości
mógł po prostu wypuszczać, korzystając z korytarzowych kontaktów. Ile z
nich zostało opisane, a ile krążyło jedynie w przestrzeni?
Nie zmienia to faktu, że źródłem największej liczby plotek są sami
politycy. Stały się one narzędziem swoistego czarnego (choć czasem i białego)
PR-u. Za mistrzów tej metody uważa się polityków PiS, zwłaszcza słynnych
spindoktorów Adama Bielana i Michała Kamińskiego. Ale trzeba przyznać, że
inne partie starają się za nimi nadążyć. Każda ma co najmniej kilku
specjalistów od wpuszczania do obiegu różnych wieści. Czasem są one
obliczone na niszczenie konkurentów z innych ugrupowań, czasem wewnątrzpartyjnych
oponentów, a czasem na wychwalanie własnych liderów (jeszcze niedawno
dowiadywaliśmy się, jak bardzo z Angelą Merkel lubi się prezydent Kaczyński,
dziś ta sama kanclerz jest przedstawiana jako przyjaciółka Tuska).
Najczęściej jednak bije się w "nie swoich". Z jakiego to powodu
nagle wielu ludzi PiS zaczęło ostatnio opowiadać tę samą historię o Radku
Sikorskim, który jako minister obrony miał się wykazać na Ukrainie infantylną
fascynacją czapami tamtejszych gwardzistów? Gdy mnie lub moim kolegom opowiada
o tym piąty polityk Prawa i Sprawiedliwości, i to z górnej półki, o
przypadku mówić trudno.
Nie każda taka opowieść przeznaczona jest do druku, czasem opowiada się
ją wręcz jako "nie do pisania". Chodzi raczej o urobienie opinii.
Nie zapomnę posła PO, też z najgórniejszej półki, który w miłą
konwersację wplatał anegdoty o swoich rywalach. Ich treść była niewinna,
tyle że ludzie ci jawili się jako skrajnie niepoważni. Być może anegdoty były
prawdziwe, być może podbarwione, a może wymyślone. W każdym z tych przypadków
cel mógł być jednak osiągnięty. Pisząc o ich bohaterach, miałem mieć w
tyle głowy jedno: zajmuję się ludźmi niewiarygodnymi.
Kto zamknął cmentarz?
Ale też wiele plotek jest chyba opowiadanych zgodnie z najgłębszym
przekonaniem opowiadającego, a czasem bywa produktem swoistych psychoz różnych
środowisk. Oto w 2001 r. Marek Belka, kandydat lewicy na ministra finansów,
swoim nierozważnym wystąpieniem dopuszczającym możliwość oszczędności na
emeryturach pozbawił prawdopodobnie SLD pełnego wyborczego zwycięstwa. Złożono
to na karb jego profesorskiego dogmatyzmu. Po latach poznałem inną
interpretację: Belka jako człowiek Kwaśniewskiego miał to zrobić celowo, bo
prezydentowi zależało, aby Miller nie kontrolował całkowicie sytuacji.
Prawda? Nieprawda? Ważne, że moi rozmówcy szczerze w to wierzyli, a cała
interpretacja pojawiła się grubo po fakcie jako reakcja na konflikty między
dwoma ośrodkami władzy: prezydenckim i premierowskim.
Takie psychozy ujawniają się, rzecz jasna, w wojnach między partiami.
Moim traumatycznym przeżyciem było wysłuchanie opowieści pewnego bardzo ważnego
polityka Platformy Obywatelskiej. Jesienią 2005 r. zapewniał mnie, że w dzień
Zaduszek zamknięto na kilka godzin część warszawskiego Cmentarza Bródnowskiego
po to, aby minister Zbigniew Wassermann mógł spokojnie odwiedzić czyjś grób.
Sprzedawał to jako dowód na, delikatnie mówiąc, dziwactwo polityka PiS.
Gdy to usłyszałem, dreszcz przeszedł mi po plecach, bo byłem tego dnia
na Bródnie i widziałem, że część cmentarza była rzeczywiście niedostępna.
Pobiegłem do swojej ówczesnej redakcji, prosząc, aby wieść jak najszybciej
sprawdzono. Okazało się jednak, że Wassermann feralnego dnia był... w
Krakowie. Nic się nie potwierdziło, a jednak mój rozmówca opowiadał o
incydencie z pełnym przekonaniem. Wiedząc, że może być sprawdzony, więcej,
zachęcając do takiego sprawdzenia.
Od kogo się o tym dowiedział? Przecież cmentarz był rzeczywiście zamknięty.
A może mój rozmówca działał w złej wierze? Mam jednak wrażenie, że w jak
najlepszej. A może był to cień jakiejś prawdziwej, tyle że mocno zniekształconej
historii? Tak czy inaczej - jego opowieść była produktem szczególnie
toksycznych stosunków między partiami Kaczyńskiego i Tuska.
Czy istnieje jakaś metoda weryfikowania rewelacji opowiadanych przez
polityków? W tym przypadku było to stosunkowo łatwe. Ale gdy mamy do
czynienia z typową plotką dotyczącą politycznej kuchni, czyichś zamiarów?
Wielkich politycznych planów. Wówczas jest trudniej, bo nawet naturalna
nieufność wobec tego, co opowiada (jaki ma w tym interes?), nie musi przesądzać,
że informacja jest nieprawdziwa. Wiosną i latem 2005 r. politycy PiS
rozsiewali plotkę sugerującą, że Jan Rokita ma być tylko tymczasowym
premierem z ramienia PO, a jako zakulisowy kandydat szykowany jest Jan Krzysztof
Bielecki. Platformersi przedstawiali się jako ofiara czarnego PR-u machiny
Bielana i Kamińskiego. Ale gdy już podczas kampanii wyborczej ważny polityk
PO powtórzył mi to samo, pojąłem, że w opowieści była jakaś prawda o
stosunkach wewnątrz tej partii.
Lustereczko, powiedz
przecie...
Niezależnie od motywów ludzi roznoszących plotki w polskiej polityce
funkcjonuje kilka szczególnie żywotnych mitów. Pierwszym jest mit cudzej
ambicji. Już w 1995 r. Aleksander Kwaśniewski szczerze wierzył w prezydenckie
aspiracje Józefa Oleksego. Wiele jego zachowań wobec marszałka było
podyktowanych właśnie pogłoskami przedstawiającymi jowialnego Józia jako
potencjalnego prezydenta. Kwaśniewski wspólnie z Wałęsą tak zabiegali, aby
Oleksy został szefem rządu, bo miało mu to utrudnić start w wyborach. Co
zabawne, Wałęsa wierzył, że osobiście popularny polityk może być dla
niego groźniejszym rywalem niż Kwaśniewski.
Przed 2000 rokiem nastąpił już wysyp prezydenckich kandydatów wewnątrz
AWS, przyprawiając Mariana Krzaklewskiego o nerwowe drgawki. W niektórych
przypadkach wieści były prawdziwe, w innych przesadzone. W otoczeniu
przewodniczącego na długo przed oficjalnym typowaniem pretendenta łowiono każdą
informację mającą demaskować rywali. Z Gdańska dochodziły pogłoski, że
żona marszałka Macieja Plażyńskiego zamówiła sobie medialne szkolenia. No
tak - widzi się już w roli pierwszej damy!
Kłopot polega na tym, że jedni plotki preparują, a inni działają pod
ich wpływem. Wrogowie Jerzego Szmajdzińskiego chętnie przedstawiali go jako
potencjalnego konkurenta Leszka Millera do urzędu premiera. Koronnym dowodem
miała być grzywka upodabniająca ówczesnego ministra obrony do... Johna
Fitzgeralda Kennedy'ego. Nie wiadomo, kto w to wierzył naprawdę, a kto udawał.
W każdym razie Milller od pewnego momentu uwierzył.
Trudno, aby politycy, sami ambitni, nie pamiętali o ambicjach innych. Wielu
liderów działa zgodnie z logiką złej macochy z "Królewny Śnieżki"
siadającej przed zwierciadłem i pytającej: "Lustereczko, powiedz
przecie, kto jest najpiękniejszy na świecie". A lustro, czyli wierni współpracownicy,
często wskazują na innych uczestników w konkursie piękności. Dziś to Tusk
jest raczony przez swój dwór długą listą potencjalnych prezydentów z PO, a
padają nawet tak absurdalne nazwiska, jak minister obrony Bogdan Klich.
Mit kasety
Innym ważnym mitem jest mit "haków obyczajowych". W każdym środowisku
rozmawia się o tym, kto z kim spał. Na dokładkę polskie media, choć nie są
tak powściągliwe jak francuskie ukrywające przez dziesięciolecia romans
prezydenta Mitterranda, to przecież nie dokonują jeszcze dogłębnych
wiwisekcji życia prywatnego czołowych postaci. Tym większe pole dla domysłów
i pogłosek.
W mnożeniu rozmaitych list polityków homoseksualistów i opisywaniu często
wyssanych z palca romansów premierów z ministrami wiele jest po prostu
niezdrowej ciekawości. Ale i trochę owego czarnego PR-u, o którym już pisałem.
W roku 1999 grupa posłów AWS z tak zwanej Spółdzielni próbowała
przedstawiać nieomal całe kierownictwo Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego,
czyli własnego koalicjanta, jako "bandę pedałów". Te rewelacje były
preparowane tak nieudolnie, że szybko poszły w zapomnienie.
Ale już wieloletnia akcja przedstawiania czołowego polityka prawicy jako
bohatera jakichś obyczajowych rewelacji była skuteczniejsza. Występowali z
tym konkurenci z jego kolejnych partii, a całe generacje dziennikarzy trwały w
oczekiwaniu na obiecywane im pokątnie mityczne zdjęcia czy kasety. Rzecz w
tym, że zdjęcia i kasety nigdy się nie pojawiły. A polityk ten ma tak wielu
wrogów, że powinny się pojawić już dawno.
Bywa, że wieści o kompromitujących kasetach stają się, lub raczej mają
się stać, atutem w szeptanej kampanii przedwyborczej. W 2000 r. politycy AWS
chętnie sugerowali, że są w posiadaniu nagrania mogącego skompromitować żonę
prezydenta Kwaśniewskiego. Jak wiadomo światło dzienne ujrzała kaseta
pokazująca ministra Siwca całującego ziemię kaliską. Na kasetę z Jolantą
Kwaśniewską zapewne nie doczekamy się nigdy.
Chłopcy na posyłki
Kolejny mit powiązań biznesowych powinien być już potraktowany poważniej.
Oczywiście, gdy Kazimierz Marcinkiewicz opowiada, jak to próbowano go niszczyć
w PiS szeptanymi w ucho prezesa Kaczyńskiego wieściami o milionowej łapówce
wziętej od CitiBanku, kreśli tylko psychologiczny portret klasy politycznej.
Ale wielu ważnych parlamentarzystów i ministrów bierze na siebie rolę
eksponenta ważnych, a prywatnych interesów. W USA mówiono o takich "chłopiec
na posyłki Morgana" (J. P. Morgan był wielkim bankierem z Wall Street). W
Polsce mamy naprawdę do czynienia z chłopcami Kulczyka czy Krauzego.
Po raz pierwszy na wielką skalę wątek ten pojawił się za kadencji AWS w
latach 1997 - 2001. Obserwowałem wówczas prace komisji kultury. Ze zdziwieniem
zauważyłem, że ważną poprawkę do Ustawy o radiofonii i telewizji, korzystną
dla komercyjnych stacji, zgłasza znany parlamentarzysta AWS, a wspiera równie
znany poseł lewicy. Bardziej biegli w tej tematyce dziennikarze wytłumaczyli
mi szybko, że obaj należą do ponadpartyjnego grona wielbicieli właściciela
Polsatu Zygmunta Solorza.
Nieco później Jacek Łęski i Rafał Kasprów opisali w
"Rzeczpospolitej" tak zwaną Polską Partię Solorza - wielu jej
przedstawicieli z różnych partii, choć głównie z prawicy, podjęła później
nawet zinstytucjonalizowaną współpracę z tą prywatną telewizją. Żarty o
PPS będącej jakoby najsilniejszą partią w tamtym parlamencie krążyły na długo
przed postawieniem tej kwestii przez media.
Zresztą wiele plotek potwierdza sie często dopiero po latach. Prawdziwe
okazywały się na ogół wiadomości o potencjalnych lustracyjnych kłopotach
czołowych postaci. Nazwiska Lecha Wałęsy, Janusza Tomaszewskiego czy Zyty
Gilowskiej były powtarzane na długo przed postawieniem im jakichkolwiek zarzutów.
Także ekscytacja ponoć wielkim majątkiem Pawła Piskorskiego wyprzedziła o
kilka lat jego pierwsze oświadczenie majątkowe z 2001 r. Dziś Piskorski będzie
prawdopodobnie płacić specjalny domiar podatkowy od nadzwyczajnego
wzbogacenia.
Teatrzyk cieni
A jednak jakże liczne informacje, czy może tylko domniemania, nigdy nie
ujrzą światła dziennego. Nie ujrzą, bo poszlaki są najczęściej zbyt wątłe,
a groźba procesu sądowego zbyt dolegliwa dla redakcji. W efekcie polityka
przypomina czasem teatrzyk cieni. Cienie rzucane są przez realnych aktorów,
choć czasem ulegają zniekształceniu. Rodzi to w wielu dziennikarzach
zblazowanie ludzi dopuszczonych do tajemnic niedostępnych dla ogółu, a często
i niewiarę w dochodzeniu do prawdy.
Zgadzam się z tymi, którzy wielomiesięczną zwłokę w ujawnieniu afery
Rywina uważają za następstwo społecznej atmosfery każącej trzymać
tajemnice rozmaitych salonów pod dywanem. Sam napisałem przed blisko rokiem
"Traktat o wyciszaczach". Dotyczył tych, którzy ujawnienie taśm z
rozmów Józefa Oleksego z Aleksandrem Gudzowatym przyjęli odruchem zatykania
uszu. A przecież niezależnie od tego, że i były premier powtórzył
niesprawdzone plotki, te dialogi to nieoceniony zapis obyczajowości
polityczno-biznesowego środowiska obu rozmówców.
Niemniej, gdy ja sam latem 2002 r. usłyszałem opowieść o wizycie Rywina
u Michnika, zareagowałem zainteresowaniem, ale i niewiarą, że to coś więcej
niż kolejna plotka do opowiadania w sejmowej restauracji.
Piszę to tonem samokrytyki, ale proszę zrozumieć: zobojętnienie jest
rzeczą ludzką, choć niekoniecznie chwalebną. Żeby się z niego wytłumaczyć,
zakończę anegdotą. Idę kiedyś korytarzem ze znanym posłem AWS uważanym za
człowieka bardzo przedsiębiorczego. Mijamy innego polityka tej samej formacji.
- Pan patrzy, to jest typ spod ciemnej gwiazdy - komentuje mój rozmówca.
Ale kilka tygodni później mijam tego, który to powiedział, tym razem w
towarzystwie jeszcze innego polityka prawicy. - O, znowu tu się kręci ten typ
spod ciemnej gwiazdy - mówi mój kolejny znajomy. No właśnie.