Dziennik - 2006-12-23

 

Piotr Zaremba

W poszukiwaniu smaków i zapachów polityki

 

 

Nawet najbardziej pragmatyczny polityk będzie podejrzewał dziennikarza o złe intencje. Nie ufaj do końca politykom, ale pamiętaj: oni bardziej nie ufają tobie" - pisze w DZIENNIKU Piotr Zaremba.

 

To było jedno z licznych widowisk tak lubianych przez wicepremiera i ministra finansów Grzegorza Kołodkę. Gospodarskie spotkanie polityka z dziennikarzami na świeżym powietrzu. Po spotkaniu reporterkę radiową (dziś znaną dziennikarkę telewizyjną) dopadł patrol policji. Parkowała w nieprzepisowym miejscu.

Już mieli wlepić jej mandat, gdy jak spod ziemi wyrósł Kołodko. Swoim charakterystycznym głosem nakrzyczał na funkcjonariuszy. "Macie natychmiast zostawić tę panią!" - wrzeszczał. Dziennikarka odjechała. Kołodko odszedł w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. A wówczas jeden z policjantów spytał drugiego: słuchaj, co to był właściwie za facet?

W szklanej kuli

To jedna z rozlicznych historii krążących w środowisku dziennikarskim niczym miejskie legendy. Nasłuchałem się ich w ciągu 15 lat swojej pracy niemało. Niemało też widziałem.

Byłem świadkiem scen dramatycznych. 4 czerwca 1992 pewien poseł Unii Demokratycznej zabrał mnie i mojego dziennikarskiego partnera z "Życia Warszawy" Igora Zalewskiego, aby paląc nerwowo papierosa, powiedzieć nam, że prezydent Wałęsa jest na liście Macierewicza. "Zagrożone są podstawy państwa" - powiedział zduszonym głosem. Jak się wkrótce okazało, przesadził. Polskie państwo przetrwało wszystkie niesamowite momenty, jakie dane mi było widzieć.

W grudniu 1995 obserwowałem z sejmowej loży prasowej przemówienie ministra spraw wewnętrznych Andrzeja Milczanowskiego oskarżającego o szpiegostwo siedzącego parę metrów dalej Józefa Oleksego. W pewnym momencie premier podniósł dłonie do oczu. "Jeszcze teraz fotografuje" - zażartował ktoś okrutnie na galerii.

Słuchałem "na żywo" exposé kolejnych premierów. Mogli ich wysłuchać normalni obywatele. Ale czy do tych samych obywateli mogły dotrzeć sarkastyczne żarty Leszka Millera rzucane podczas wielkiego konfliktu Sejmu z prezydentem, że w razie ataku Wałęsy na Sejm posłowie będą bronili każdego okna? A ja to słyszałem i zachowałem dla potomności - w mojej pierwszej gazecie, w "Życiu Warszawy".

Czasem miałem wrażenie, że przebywam w jakiejś szklanej kuli: my, dziennikarze, razem z posłami w restauracji czy barku, a na zewnątrz kolejna demonstracja, protest, sztandary i po raz kolejny barierki ustawiane śpiesznie przez policjantów na Wiejskiej. Znów ktoś chce wykrzyczeć swoje oburzenie, żal, czasem tylko opowiedzieć o swoich sprawach. Po której byłem wtedy stronie? Ale przecież wiosną 1993 stałem bezpiecznie za sejmowym oknem, kiedy rzucali w nie ludzie Leppera, działacze Samoobrony. Rzucali czym popadnie: kamieniami, a nawet świńskim mięsem. "Biją się, biją! " - wrzeszczał przy innym oknie Ryszard Czarnecki (wtedy ZChN, dziś Samoobrona), skrzykując kolejnych widzów. Osiem lat później Lepper był posłem i wicemarszałkiem Sejmu.

My oberwańcy

Na pewno byliśmy na początku bardzo młodzi. Tak jak ta profesja. Owszem, gdzieś w tle majaczyli mistrzowie zawodu: spece od reportażu, publicyści. Ale poszukiwanie politycznego newsa, rozmowy z politykami, zaglądanie za kulisy partyjnych gabinetów i sejmowych pokoików było nową specjalnością bez nauczycieli.

Byliśmy kolorowi, woleliśmy nosić dżinsy niż spodnie od garnituru, a dziewczęta spodnie niż eleganckie spódnice. Pod względem stroju na korytarzach Sejmu i dostojnych urzędów polepszyło się trochę dopiero, gdy reporterzy coraz liczniejszych stacji telewizyjnych zaczęli nieco podnosić standard. Od początku była tylko jedna granica nie do przekroczenia. Mój pierwszy towarzysz reporterskiej niedoli Igor Zalewski próbował wejść do Sejmu w szortach. Odpędzony, wślizgnął się przez budynek Senatu. Ale został pochwycony przez strażników na korytarzu po efektownej pogoni.

Utkwiła mi w pamięci szczególnie mocno jedna scena z 1992 roku. Tłum z lekka oberwanych młodych ludzi, reporterów radiowych, prasowych, fotografów, wystaje w hallu Urzędu Rady Ministrów. Trwają negocjacje ostatniej szansy między mniejszościowym premierem Janem Olszewskim i popierającymi go partiami a liberalną opozycją spod znaku UD i KLD ("siódemka" z "trójką"). Mija godzina, potem sześć. Dostajemy małpiego rozumu. Dwie dziennikarki zaczynają w końcu "grać w piłkę" w tym dostojnym wnętrzu, przerzucając się jakąś torbą. Torba fruwa w powietrzu. Reszta gapi się na pięknie oprawne lustra i purpurowe dywany.

Przed zamkniętymi drzwiami

W końcu jednak, czasem dużo później, dowiadywaliśmy się, co było za drzwiami. Pewien polityk opisał mi scenę negocjacji premiera Olszewskiego z szefem Unii Demokratycznej Tadeuszem Mazowieckim. A właściwie opowieść Mazowieckiego o negocjacjach. Były premier opowiada temu politykowi: Nieeech ....(pauza)... pan sobie wyyyyobrazi...(pauza)... , jak ten Olszewskiiiii....(pauza)... woooolno móóóówi.

Wystawanie pod drzwiami było przez lata treścią mojego zawodowego życia. Po drugiej stronie ważni politycy naradzali się, podejmowali decyzje. Trzeba się było potem dowiedzieć, co mówili. Latem 1992 roku przesiedziałem w Sejmie całą noc, pilnując negocjacji koalicyjnych, które doprowadziły do powstania rządu Suchockiej. Wraz ze mną czuwał kwiat dziennikarstwa polskiego: Ewa Milewicz z "Gazety Wyborczej", Monika Olejnik, wtedy z radiowej "Trójki", Tomasz Lipko wtedy z "Zetki" i inni. Także mój obecny naczelny Robert Krasowski reprezentujący niestniejącą już agencję SIS. Politycy wchodzili, wychodzili, plotkowali o sobie nawzajem. W pewnym momencie obrażony wiceszef ZChN Henryk Goryszewski opuścił obrady na dobre, ale dużo starszy Wiesław Chrzanowski dognał go i zaciągnął z powrotem. Usiłowaliśmy nawet, my dziennikarze, z korytarza podsłuchiwać oddzielne narady w pokoikach Unii Demokratycznej. Złożył mi się z tego później - po raz pierwszy w życiu - reportażyk polityczny.

Rok później Jan Rokita odchodzący właśnie ze stanowiska szefa URM w ekipie Suchockiej powiedział mnie i Igorowi ze swoim charakterystycznym uśmieszkiem, że znaczną część takich nasiadówek zajmują gorączkowe dyskusje, co powiedzieć czekającym na zewnątrz dziennikarzom. Zarwane wieczory złościły nas i bez tej wiedzy. Kiedyś dziennikarze wyczekujący bezowocnie podczas jednej z narad polityków koalicji tworzącej rząd Suchockiej postanowili, że wszyscy sobie po prostu pójdą. Ja z Igorem zrobiliśmy coś jeszcze. Podeszliśmy do drzwi klubu Unii Demokratycznej, gdzie toczyły się obrady. Na zewnątrz tkwił klucz. Przekręciliśmy go i uciekliśmy. Nie wiem do dziś, kto i kiedy ich wypuścił.

Jednym z pierwszych moich sukcesów dziennikarskich było rozszyfrowanie pewnej uchwały władz UD podjętej gdzieś w połowie istnienia rządu Olszewskiego. Nie potrafiliśmy jej zrozumieć. Znajomy poseł poznał nas wtedy z jedną z ważniejszych postaci w UD. A ten, wywołany na moment w kuluary z sali posiedzeń, rzucił nam niedbale: Chodzi o to, że możemy stworzyć nową koalicję. Z różnymi koalicjantami, nie wyłączając SLD.

Jako żądni sławy dziennikarze pognaliśmy do faksu w biurze prasowym Sejmu i wysłaliśmy stosowny tekścik. Ukazał się następnego dnia. A jeszcze następnego - sprostowanie naszego rozmówcy, który zarzucił nam kłamstwo. Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że takie rewelacje wkłada się w usta anonimowemu "politykowi Unii", bo zacytowany z nazwiska wszystkiego się wyprze. Nauka pierwsza: polityk nigdy nie skłamie, chociaż i prawdy nie powie.

Pierwszy mój Sejm

Sejm pierwszej kadencji, wybrany w 1991 roku w pierwszych w pełni wolnych wyborach. Sala czeka na głosowanie w sprawie założeń społeczno-gospodarczych rządu Suchockiej. W dużej części pod dobrą datą - stąd głośne wybuchy śmiechu i ironiczne oklaski przechodzące w owacje, jakie opozycja serwuje wicepremierowi Henrykowi Goryszewskiemu. Goryszewski upaja się własnym głosem, dwornie kłania, zalotnym ruchem odrzuca słynną grzywkę. A tu sekretarz przynosi mu karteczkę. A na karteczce pani premier napisała: "Niech pan kończy mowę, bo ludowcy wrócą z restauracji i przegramy głosowanie". Rząd trzymał się przewagą zaledwie kilku niepewnych głosów.

Równie mocno jak wieczory przed zamkniętymi drzwiami wkurzały nas takie tasiemcowe debaty zakończone jeszcze późniejszymi głosowaniami, o których trzeba było napisać przed gazetowym deadlinem. Ale tamten Sejm był równie niewprawny jak my. Sędziwy marszałek Chrzanowski nie wpadł jeszcze na pomysł, aby zblokować głosowania o jednej porze. W rezultacie dzwonki nieustannie zwoływały posłów na salę. W restauracji pozostawały niedojedzone posiłki i nieopróżnione kieliszki.

Był to Sejm zdecydowanie sprzed epoki wszędobylskich tabloidów. Owszem, pojawiła się Anastazja Potocka ze swoimi skandalami i ogólne przekonanie propagowane przez "Nie" Urbana, że na Wiejskiej dzieją się straszne rzeczy. Ale tak naprawdę politycy niczego się nie bali. Wystarczyło pójść wieczorem do sejmowego hotelu, ba, zostać dłużej w budynku. Posłowie PC ledwie trzymający się poręczy. KPN-owcy maszerujący po pijaku z "Pierwszą Brygadą" na ustach. Zawsze rozluźnieni liberałowie. Albo znany polityk lewicy, który ledwie trafił w wahadłowe drzwi z kuluarów na salę posiedzeń, a potem kiwał się na swoim fotelu, podczas gdy reporterzy na galerii zakładali się, czy puści pawia. Nie puścił. Nikt o tym nie napisał. Poważni dziennikarze (a wszyscy byli poważni) czymś takim się nie zajmowali.

Rekord dyskrecji pobito w przypadku incydentu, który z perspektywy lat można by uznać za nieprawdopodobny. Nieoceniony w takich przypadkach Ryszard Czarnecki zaczął zwoływać kolegów, bo "coś dzieje się w ubikacji". Chodziło o toaletę w sejmowym hotelu, ale taką na dole, dostępną dla wszystkich. Okazało się, że w kabinie zabawiali się: córka jednego z ministrów prezydenta Wałęsy i ochroniarz, który woził jej ojca. Ostatecznie spłoszeni hałasami amatorzy przyjemności uciekli, przebijając się przez tłumek gapiów. Całą historię znali chyba wszyscy sejmowi dziennikarze. Nikt nie puścił pary z ust.

Zmowę milczenia próbowała przerwać "Gazeta Wyborcza", donosząc o pijanym pośle znalezionym przed poselskim hotelem. Ale swojego śledztwa nie kontynuowała. Podobno nieszczęśnik był, o dziwo, z Unii Demokratycznej.

Był to Sejm rozedrgany wielkimi emocjami, jakich potem już nigdy nie widziałem. Sejm, w którym o mało nie doszło do rękoczynów między Jackiem Kuroniem i Stefanem Niesiołowskim - poszło o lustrację. Sejm maksymalnie rozdrobniony i pełen historycznych twarzy i nazwisk jak żaden następny. Sejm, który może się kojarzyć z Antonim Czajką, reprezentantem Partii X, wynalazcą maszyny do rozrzucania gnoju o nazwie "Czajka", którą bardzo się chwalił. Kiedy ten przysadzisty mężczyzna o ziemistej cerze (dziś całkowicie zapomniany) przemawiał, to zbiegali się posłowie ze wszystkich zakątków gmachu na Wiejskiej. A on mówił na przykład: "Cała moja rodzina poległa pod Lenino. Tylko kilku zostało".

Ale tamten parlament może się też kojarzyć ze świetnymi mówcami, erudytami - takimi jak Marek Jurek, Jarosław Kaczyński, Jan Rokita, Stefan Niesiołowski czy Ryszard Bugaj. Ich debaty wprawiały często kraj, i nas dziennikarzy przy okazji, w narastający chaos poznawczy. A równocześnie o coś im chodziło. Nigdy nie zapomnę tamtej niezwykłej politycznej gorączki. Ona jest nie do powtórzenia.

To tam przekonałem się, że Marek Jurek uważany przez mnie na podstawie komentarzy w mediach za ciasnego obskuranta, jest uroczym towarzyskim człowiekiem, a Jarosław Kaczyński na telewizyjnym ekranie wydymający wargi w grymasie bufona konstruuje przenikliwe analizy i ma wielkie poczucie humoru. Ale też, że Józef Oleksy przypominający na pierwszy rzut oka co najwyżej dobrodusznego aparatczyka potrafi być świetnym dowcipnym kompanem.

Nie wierzcie tym dziennikarzom, którzy wzywają kolegów, aby trzymać na dystans polityków. Nie tylko dlatego, że ci, co wzywają najgłośniej, często są zaprzeczeniem tej zasady. Przede wszystkim dlatego, że bez dobrego kontaktu z politykami nie zdobędziesz newsa, a tym bardziej nie zrozumiesz ich racji. Oczywiście nadmierna sympatia do poglądów czy do konkretnego człowieka może uzależnić. Ale nastroszenie czy poczucie wyższości nie jest w tym zawodzie dobrym doradcą. To koronkowa robota dla człowieka ciekawego innych ludzi.

Dziennikarstwo siłowe

Jeżeli Sejm pierwszej kadencji miał wiele twarzy, to następny w latach 1993-1997 - z silną dominacją partii peerelowskich - miał dla dziennikarzy przede wszystkim dwie: Zbigniewa Siemiątkowskiego (SLD) i Janusza Piechocińskiego (PSL).

Ten pierwszy był rzecznikiem prasowym Sojuszu i próbował może jako pierwszy prowadzić PR na większą skalę, chodząc z dziennikarzami na piwo i sprzedając im kontrolowane przecieki. Uwielbiał równocześnie opowiadać, jak wielki wpływ ma na Aleksandra Kwaśniewskiego i jak ciekawe tezy formułuje na biesiadnych spotkaniach z Michnikiem.

Ten drugi był jeszcze ciekawszym przypadkiem. Posłowie PSL jak ognia bali się dziennikarzy. Jedynym, który się nie bał, był Piechociński. Zawsze na sejmowym korytarzu, zawsze gotów do radiowego nagrania czy komentarza dla prasy. Rzecz w tym, że Piechociński skonfliktowany z Waldemarem Pawlakiem był całkowicie niemiarodajny dla poglądów swojego Stronnictwa i wyjątkowo źle poinformowany. Ale mówił, mówił, mówił, podczas gdy jego koledzy chowali się po kątach.

Przekonaliśmy się o tym pewnego razu, gdy od ważnych polityków SLD dowiedzieliśmy się o zdymisjonowaniu ministra finansów Marka Borowskiego przez premiera Pawlaka. Stało się to początkiem wielkiej awantury w koalicji. Ponieważ rzecz i tak musiała wyjść na jaw jeszcze tego samego dnia, jako dziennikarze pracujący w gazecie (która wychodzi nazajutrz) nie robiliśmy z tego tajemnicy. Najpierw opowiedzieliśmy to Piechocińskiemu (niech pan Janusz wybaczy mi tę anegdotę), a nieco później reporterowi Radia ZET Tomkowi Lipko. Ten drugi przygalopował do nas po paru minutach bardzo przejęty. "Potwierdził mi to Piechociński" - oznajmia zdyszany. "A skąd on o tym wie?" - pytamy rozbawieni. "Podobno premier do niego zadzwonił i mu powiedział" - pada odpowiedź.

Ale ten Sejm miał jeszcze jedną twarz. Biegali po nim i Monika Olejnik, i Andrzej Morozowski. Na początku kadencji przechadzał się dumnie reporter telewizyjnych "Wiadomości" Tomasz Lis. Ale mnie chodzi o twarz reportera telewizyjnej "Panoramy" Wojciecha Nomejki. Barczysty Wojtek był reprezentantem dziennikarstwa siłowego. Nie miał początkowo wielkiej konkurencji (dopiero w 1993 roku pojawiły się w Sejmie kamery Polsatu, na TVN trzeba było jeszcze poczekać), a mimo to uwielbiał się rozpychać łokciami. Nie było mnie przy tym, jak - zresztą wiele lat później - poturbował koleżankę dziennikarkę, ale widziałem, jak w tłumie reporterów wokół ważnego polityka wyrywa radiowcom mikrofony i ciska za siebie.

Nomejko pozostawał w zażyłych stosunkach z politykami w ogóle, ale z politykami lewicy w szczególności. I to on udzielał im pierwszych lekcji obycia w mediach. Byłem świadkiem takiej oto sceny: trójka polityków Sojuszu - Leszek Miller, Jerzy Szmajdziński i ktoś jeszcze - schodzi ze schodów, a filmuje ich kamerzysta "Panoramy" dowodzony przez Nomejkę. "Nie, źle, wracajcie i jeszcze raz" - decyduje, gdy już znaleźli się na samym dole. I SLD-owcy posłusznie wspinają się po schodach po to, aby za chwilę znów maszerować w dół.

Reporter "Panoramy" miał przy tym szczególne poczucie humoru. To on dopadł i nakręcił Aleksandra Kwaśniewskiego uciekającego przed reporterami po drabinie z pomieszczenia swojego klubu. Kiedy powstawał rząd Oleksego - w 1995 roku - przyszły premier kroczył dumnie korytarzem, odmawiając tłumowi dziennikarzy jakichkolwiek informacji na temat składu gabinetu. "Nie potrzebujemy. Siemiątkowski już rozdaje listy ministrów" - zawołał do Oleksego Nomejko, wskazując na nieszczęsnego rzecznika SLD. Nowy szef rządu pogroził Siemiątkowskiemu, wydając z siebie groźne warknięcie i oddalił się z godnością. A Nomejko objął czule rzecznika swym potężnym ramieniem. "Proszę mnie natychmiast puścić" - wyrywał się czerwony ze wstydu Siemiątkowski.

W końcu całkowicie naraził się swoim kolegom. Zagłosował w sejmowej komisji za konkordatem i Izabela Sierakowska groziła na korytarzu, że "urwie mu jaja". Kwaśniewski - protektor kariery Siemiątkowskiego - wysłał go na stypendium do Ameryki.

A propos Kwaśniewskiego, postaci dominującej w Sejmie drugiej kadencji - był on bohaterem zabawnej sytuacji z moim udziałem. Zawsze wydawało mi się, że mam znakomitą pamięć. Nigdy niczego nie nagrywałem, czasem rezygnowałem z notowania. I wpadłem. Pisząc o spotkaniu liderów SLD z Lechem Wałęsą, tym razem publicznym, ostrą wypowiedź Oleksego włożyłem w usta Kwaśniewskiemu. Następnego dnia spotyka mnie lider SLD i zwykle grzeczny, tym razem wybucha. "Oczywiście, wszystko co dobre, to marszałek Oleksy, a wszystko, co złe, to Kwaśniewski!" - eksploduje. Obaj panowie rywalizowali wówczas sekretnie o to, który z nich wystartuje na prezydenta, a my, reporterzy "Życia Warszawy", znaliśmy lepiej właśnie Oleksego. Kwaśniewski był więc święcie przekonany, że zamieniłem wypowiedzi celowo.

Lekcja trzecia: nawet najbardziej pragmatyczny polityk będzie podejrzewał dziennikarza o złe intencje. Nie ufaj do końca politykom, ale pamiętaj: oni bardziej nie ufają tobie.

My, detektywi

Tymczasem wzajemne zaufanie bywało potrzebne, gdy praca sejmowych reporterów zmieniała się w pracę detektywów. W Sejmie pierwszej kadencji trochę się miotaliśmy w poszukiwaniu informacji. W następnym parlamencie mieliśmy już kreta, czyli informatora uczestniczącego w najważniejszych zebraniach koalicji SLD - PSL. Ściśle mówiąc, to dwóch kretów: ważnego polityka PSL, który informował nas na co dzień, i prominentnego polityka SLD, który raczył nam przekazywać newsa od święta.

Informator codzienny - ludowiec - bywał czasem źródłem kłopotów. Na przykład przynosił nam zapisaną śpiesznie na karteczce listę trzech kandydatów na szefa MSZ w którymś z kolejnych lewicowych rządów. Był jeden kłopot - nie potrafił jej odczytać. Kiedyś podaliśmy informację, że koalicja szykuje odwołanie Lecha Kaczyńskiego z funkcji prezesa NIK, Kwaśniewski przybiegł do nas wściekły, wołając: X (tu nazwisko ludowca) zapłaci za wynoszenie informacji. Nie wziął jednak pod uwagę naszej skomplikowanej gry. Tym razem informacją obdarzył nas łaskawie nasz SLD-owski przyjaciel.

Nie zawsze było jednak tak łatwo. I wtedy trzeba było posłużyć się prowokacją. Dowiedzieliśmy się z Igorem, że Unia Wolności i Unia Pracy złożyły podczas kryzysu wywołanego sprawą Oleksego wizytę prezydentowi Kwaśniewskiemu. Idziemy do naszego rozmówcy, ważnego polityka Unii Pracy. On napięty, mówi, że został zobowiązany do dyskrecji. "Ale my już wiemy od ludzi z Unii Wolności, że zaproponował wam stworzenie wspólnego rządu z SLD" - całkowicie bluffujemy. "No tak, skoro już wiecie..." - nasz rozmówca rozluźnia się. I zaczyna opowiadać.

Ale czasem ani niezawodni informatorzy, ani nawet wyrafinowane psychologiczne rozgrywki nie dawały stuprocentowej pewności, czy doszliśmy do prawdy. Największą wątpliwość budzi we mnie do dziś informacja, którą wiosną 1996 roku podałem na podstawie przepisowych rozmów z dwoma źródłami: że Unia Wolności dogadała się z SLD w sprawie odwołania prezesa telewizji Wiesława Walendziaka. Popełniłem wówczas jeden z najpoważniejszych błędów warsztatowych, nie pytając - choćby pro forma - kogoś z UW. Ale też zaprzeczenia czołowych unitów były tak gwałtowne, wydawały się tak szczere, pełne tak świętego oburzenia, że nabrałem wątpliwości, czy tym razem nie spudłowałem.

Nieco, ale tylko nieco, wiary w siebie przywróciła mi znamienna scena, jaka rozegrała się na zamkniętym zebraniu klubu Unii Wolności. Profesor Geremek oburza się na "obrzydliwą publikację", wzywa, by nie rozmawiać z "Życiem Warszawy". Ktoś z posłów pyta go: Ale panie profesorze, rozmawiał pan z komunistami czy nie? - No nie, w tych kategoriach to ja nie będę odpowiadał - prycha w charakterystyczny sposób Geremek. A ja do dziś nie wiem, jak było. Lekcja czwarta: nie zawsze ustalisz, jaka jest prawda. Nawet po latach. Jak w takich przypadkach postępować? Pisać czy nie? Chyba jednak nie, chociaż... W parę miesięcy później SLD do spółki z Unią Wolności rzeczywiście odwołał Walendziaka.

W konwencji groteski

Sejm trzeciej kadencji (1997 - 2001) uchwalił wielkie fundamentalne reformy państwa: emerytalną, zdrowia, edukacyjną oraz ubezpieczeń społecznych i powołał do życia na dokładkę IPN. Dla mnie jednak ten Sejm miał znowu dwie twarze.

Na samej górze zawsze pewne siebie oblicze lidera AWS Mariana Krzaklewskiego. Człowieka, który stworzył wielkie i do pewnego momentu sprawnie działające ugrupowanie. A równocześnie lidera, który potrafił całe posiedzenie swojego wielkiego klubu parlamentarnego poświęcić na śledztwo: Kto tak naprawdę przekazuje informacje Dominikowi Zdortowi, dziennikarzowi "Rzeczpospolitej".

Na dole była to twarz posła AWS Stanisława Misztala. Ten okulista z regionu lubelskiego zasłynął tym, że na każdej najważniejszej konferencji AWS siadał za stołem prezydialnym albo ukazywał się za plecami Krzaklewskiego, kiedy ten mówił do kamery. W końcu dostał oficjalny zakaz takiego postępowania, wydany przez władze klubu. Innym jego charakterystycznym zachowaniem były oświadczenia wygłaszane na końcu posiedzeń, które następnie rozsyłał wyborcom. Poseł Misztal po ich wygłoszeniu sam sobie klaskał. Chodziło o to, aby w stenogramie był zapis: "Oklaski".

Poznałem posła Misztala na samym początku tamtej kadencji. Rozmawiałem - ja i Igor - z innym politykiem, gdy nagle poczuliśmy jeszcze czyjąś obecność. Za moimi plecami stał poseł Misztal, przysłuchując się nam z zachwytem. W końcu zwrócił się do Igora: pan powinien być szefem wszystkich mediów w Polsce. "Dlaczego nie ja?" - pomyślałem.

I tak to się kręciło. Ja przeszedłem z "Życia Warszawy" do "Życia", potem do "Nowego Państwa", wreszcie do "Newsweeka", a jeszcze później DZIENNIKA. Igor Zalewski z sejmowego tropiciela zmienił się w poważnego felietonistę. Podobnie jak inny towarzysz moich peregrynacji Robert Mazurek. Ja dorobiłem się w końcu kolejnego dziennikarskiego partnera - Michała Karnowskiego. A obok mnie nadal działa się wielka i mała polityka.

Można mi zarzucić, że opisuję ją dziś w konwencji groteski. Przecież dostrzegam w niej też wymiar serio. Byłem świadkiem epokowych wydarzeń, swoich bohaterów zaś widzę jako ludzi małych, ale w wielu wypadkach jednocześnie wielkich, a w prawie każdym zasługujących na zrozumienie. Co jednak poradzę, że gdy inni rozważają wady i zalety rządu Buzka, mnie przypomina się od razu kolejna historia. Główny doradca premiera Teresa Kamińska jest zaproszona poza Warszawę na otwarcie szkoły czy innego obiektu. W ostatniej chwili dzwoni do organizatorów imprezy. "Ja nie mogę, ale kogoś wam podeślę" - oznajmia. I przyjeżdża... premier Buzek. Czy można inaczej niż przez takie historie rozpoznać coś, co Michał Karnowski nazywa "smakiem i zapachem polityki"?

Ktoś inny może mi wypomnieć, że zająłem się starymi historiami, nie sięgając do współczesności. To prawda - jak wszyscy ludzie starsi lepiej pamiętam dawniejsze czasy, a może nimi wolę się zajmować. Kieruję się też zdrową zasadą wygłoszoną niegdyś przez Jana Rokitę w wywiadzie rzece, który spisaliśmy wraz z Michałem. "Gdybym chciał powiedzieć, co myślę o innych politykach, musiałbym się z polityki wycofać" - twierdził Rokita. Więc ja też wolę się zajmować tematami dawno już zamkniętymi.

Kto zresztą uwierzyłby mi w najnowsze anegdoty. Na przykład taką. Siedzę sobie w Sejmie poprzedniej kadencji z wybitnym politykiem lewicy. Nagle dosiada się Roman Giertych. Wybitny polityk SLD do Giertycha: - Panie Romanie, pan się w tej orlenowskiej komisji dobiera do skóry Kwaśniewskiemu w nieodpowiedni sposób. To trzeba inaczej.

Nie powiedział tylko jak. A historia toczy się dalej na naszych oczach.