Focus Historia - 31/08/2011
Adam Węgłowski
Zatruty sztylet Polski podziemnej
Sztyletnicy byli elitą polskich zamachowców z czasów powstania styczniowego. Rosja traktowała ich tak jak dzisiaj Amerykanie Al-Kaidę. Polacy nie pochwalali terroryzmu, ale popierali karanie zdrajców i oprawców. W ten sposób sztyletnicy stali się nawet "ojcami" bojowników AK
To margines marginesu. Po co tym się zajmować? - słyszała od wielu innych historyków dr Zofia Strzyżewska, gdy interesowała się polskimi sztyletnikami. Miała ku temu okazję, pracując w Muzeum Niepodległości w Warszawie. Jak przyznaje "Focusowi Historia", zdarzało się, że traktowano jej drobiazgowe opracowania z dystansem, a nawet wrogością: "Mówiono: »ona sztyletnikami się zajmuje«, jakby to była jakaś hańba". "Jestem głęboko przekonany, że gdyby sztyletnicy działali w USA, to mieliby już hollywoodzki film albo ze dwa. Kultura takie wątki by wykorzystała. To jest ciekawa historia, pełna spisków, a przy tej okazji można postawić pytanie, co mówi nam o Polakach" - zwraca uwagę dr Jarosław Klejnocki, dyrektor Muzeum Literatury w Warszawie i autor kryminałów. Jeden z nich - "Południk 21" - wykorzystuje wątek sztyletników, mieszając fikcję i fakty. Ale i tak to ewenement. Można odnieść wrażenie, że Polacy w ogóle woleliby, aby "anielskości" ich dusz nie psuły wspomnienia o powstańcach-terrorystach...
HARTOWANIE SZTYLETÓW
Już w czasach Jezusa w Palestynie działali sykariusze - żydowscy
bojownicy, którzy przy pomocy sztyletu (zwanego sicarius) mordowali kolaborantów
na rzymskich usługach. Podobno biblijny Judasz Iskariota był jednym z tych zabójców,
stąd jego przydomek. Sztylet kojarzył się w dawnej Polsce źle. Z mordercami
Cezara, z bliskowschodnimi muzułmańskimi asasynami albo z dworskimi intrygami,
charakterystycznymi dla "zepsutego" Zachodu. Koniec XVIII w. to zmienił. W
1793 r. Charlotte Corday zasztyletowała w łaźni Jeana-Paula Marata, krwawego
radykała czasów rewolucji francuskiej. "Zabiłam jednego człowieka, żeby
uratować sto tysięcy" - powiedziała. W tym samym czasie po sztylety sięgnęli
narodowo-rewolucyjnie nastawieni Włosi. Etos terrorysty-sztyletnika trafił też
do innych europejskich krajów, aż po kilku dekadach dotarł na ziemie polskie
pod zaborami. Tam w przededniu powstania styczniowego znalazł podatny grunt. W
sierpniu 1862 r. dwaj konspiratorzy Jan Rzońca i Ludwik Ryll zasadzili się na
margrabiego Aleksandra Wielopolskiego, naczelnika uzależnionego od Rosji
cywilnego rządu Królestwa Polskiego. Dla nich był zdrajcą. Próbowali zgładzić
go dwukrotnie, ale wpadli. Przy Rzońcy znaleziono sztylet. Jak przekazał
rosyjski historyk Nikołaj Berg, ostrze pokryte było strychniną. "Jeden gram
tej masy, zadany dwumiesięcznemu szczeniu spowodował śmierć natychmiastową"
- napisał o wyniku przeprowadzonych ekspertyz.
Rzońca i Ryll zostali skazani na śmierć i publicznie straceni. Wraz z nimi
powieszono Ludwika Jaroszyńskiego, autora nieudanego zamachu na wielkiego księcia
Konstantego Mikołajewicza, namiestnika Królestwa Polskiego. Moskwa traktowała
polskich konspiratorów z równą srogością, jak dzisiaj traktuje się Al-Kaidę
lub terrorystów czeczeńskich. Czekały na nich Cytadela Warszawska i Pawiak
- carskie Guantanamo - lub zsyłka do Rosji (nie oszczędzano nawet dzieci:
po powstaniu zesłano ponad 700 osób w wieku od 11 do 17 lat). A publiczne
egzekucje miały być widowiskiem ku przestrodze. Tyle że wzbudzało to w
Polakach, nawet tych niepopierających terrorystycznych metod walki z zaborcą
(a było takich dużo), raczej gniew na Rosję i współczucie dla skazańców.
"Jakieś współczucie w stosunku do nich było. Tak jak w Czeczenii teraz.
Kiedy Rosjanie zabijają Czeczenów, to pokazują potem w telewizji, szczycą się
tym. To głupota, bo każdy Czeczen, dziecko czy dorosły, patrząc na to,
hoduje w sobie nienawiść do Rosjan. Bo skazany to przecież czyjś brat lub
wujek. Tak samo było z publicznym wieszaniem Polaków" - mówi nam dr Strzyżewska.
Nic dziwnego, że po śmierci trójki skazanych z 1862 r. powstał szeroko
rozpowszechniany wiersz:
A na krwawej tarczy słońca
trzy imiona błyszczą: Rzońca, Jaroszyński, Ryll...
A nie mogąc znieść
jęków bratnich, w imię Boga
dzielnie chłopcy szli na wroga.
Cześć wisielcom, cześć!
W MIEŚCIE I NA PROWINCJI
Rzońca, Jaroszyński i Ryll nie działali w próżni. Od czerwca 1862 r. istniał w Królestwie konspiracyjny Komitet Centralny Narodowy, który z chwilą wybuchu powstania 22 stycznia 1863 r. przekształcił się w Tymczasowy Rząd Narodowy. Miał własną policję narodową (o dosyć skomplikowanej strukturze), a w jej ramach żandarmerię. Wśród żandarmów znajdowali się "sztyletnicy", nazywani tak z racji ich uzbrojenia i znani też jako straż przyboczna czy V Oddział Żandarmerii. Z zachowanych dokumentów i relacji wiadomo, że zadaniem żandarmów było chronienie organów powstańczej władzy oraz egzekwowanie wyroków na zdrajcach, szpiegach i generalnie osobach szkodzących polskiej sprawie. Z czasem zaczęto też używać żandarmów jako elementu nacisku w partyjnych rozgrywkach między frakcjami Białych (umiarkowanych) i Czerwonych (bardziej radykalnych) w powstańczym rządzie.
W samej Warszawie było żandarmów narodowych około 200-250. Trudno
jednak powiedzieć, ilu z nich faktycznie dokonywało zamachów. "Mało jest
na ich temat materiałów. Te struktury były rozmyte, konspiracja w
konspiracji" - zaznacza dr Strzyżewska. Jak oszacowała, od stycznia roku
1863 do stycznia 1864 w samej Warszawie sztyletnicy dokonali 47 zamachów, w których
zginęły 24 osoby, a 23 zostały ranne.
Z kolei generał-policmajster Królestwa Polskiego Fiodor Fiodorowicz Trepow
określił liczbę ofiar powstańczego terroru w całej Kongresówce na blisko
tysiąc! Nawet w dzisiejszych czasach, przy hekatombach w Iraku czy
Afganistanie, liczba ta robi wrażenie. Jest tak wysoka, ponieważ obejmuje też
zapewne akcje w innych miastach oraz działalność terenowych odpowiedników
sztyletników, przez chłopów zwanych "żandarmami wieszającymi". Karali
stryczkiem zdrajców po wsiach i miasteczkach. Jedną z takich akcji pod dowództwem
Konrada Błaszczyńskiego (ps. Bohdan Bończa) opisał Walery Przyborowski w książce
"Rok 1863". Zdarzyła się niedaleko Opoczna we wsi Lipie (Lipa), której
mieszkańcy "naprowadzili" carskie wojska na trop powstańczych oddziałów.
W odwecie - jak pisze Przyborowski - "otoczono nieszczęsną wieś,
dostatnią i dobrze zabudowaną, spalono doszczętnie, a głównego winowajcę,
żyda, krawca z Białczewa, powieszono". Według innej wersji, powieszeni
zostali dwaj chłopi, a powstańcy spalili tylko cztery domy i oborę. Tak czy
owak, "egzekucya ta przykre na oddział wywarła wrażenie, tym przykrzejsze,
że teraz młodzież szlachecka drugiego szwadronu po raz pierwszy się
dowiedziała, że należy do »żandarmów wieszających«"...
KREW I KOŚCI
W Warszawie ginęli szpicle, konfidenci, carscy policjanci. Głośnym echem
odbiło się zasztyletowanie w mieszkaniu żurnalisty rządowego "Dziennika
Powszechnego" Aleksandra Miniszewskiego, któremu zarzucono "obrzucanie całego
narodu błotem zniewagi". "Rano dnia 2 maja zakradli się do galeryi
oszklonej, a gdy Miniszewski wychodził w szlafroku i naturalnie bez broni,
wypadli z ukrycia i zadali mu trzy śmiertelne rany w szyję, serce i piersi,
tak, że nie wydawszy najmniejszego okrzyku, jak piorunem rażony runął na
ziemię. Sztyletnicy najspokojniej zeszli z galeryi i napotkanemu w bramie
policjantowi powiedzieli, by poszedł na górę, gdyż komuś tam zrobiło się
słabo!" - opisywał Nikołaj Berg.
Sztyletnicy dopadli też Aleksandra Mirzę Tuhan-Baranowskiego, wysokiego
funkcjonariusza carskiej policji, odpowiedzialnego za represje (m.in. wysokie
kontrybucje), zarządzone wobec mieszkańców Warszawy. On też został
zasztyletowany we własnym mieszkaniu. I to mimo policyjnej ochrony! Przy okazji
zamachowiec ciął szablą także jego żonę. Tak rozrastał się mit o
sprycie, bezwzględności i możliwościach sztyletników. Siali strach nie
tylko wykonywaniem wyroków, ale i - jak twierdzi Nikołaj Berg - pogróżkami,
wysyłanymi do władz. Pomocnik namiestnika Konstantego gen. Jewgienij Rożnow
opowiadał historykowi, że "raz przysłano mu woreczek, zawierający porąbane
na drobno kości jednego z jego ajentów". Czy można jednak wierzyć
rosyjskiemu autorowi? "Berg był bardzo zdolnym historykiem. Wykorzystał
ogromną masę źródeł i starał się dojść do sedna sprawy. On był
obiektywny z punktu widzenia Rosjanina, takiego państwowca" - zapewnia dr
Strzyżewska.
Ale i sami przedstawiciele władz powstańczych sugerowali, że choć firmowali
ataki sztyletników dla zachowania jedności w szeregach, to działalność tych
służb czasem wymykała się im z rąk. Przykładem była akcja przeciw
Konstantemu Wichertowi, mieszkającemu w Warszawie przy ul. Świętokrzyskiej.
On i jego siostra zostali skazani na chłostę za wydanie poborcy podatku
narodowego. Sztyletnicy pojawili się u nich w mieszkaniu 8 sierpnia 1863 r. Gdy
chcieli wyegzekwować karę, skazani podnieśli krzyk, wzywając policję. Wtedy
z obawy przed dekonspiracją, sztyletnicy... zadźgali obydwoje i na dodatek
jeszcze służącą Wicherta. Potem okazało się, że akcja była bardziej
samorzutną inicjatywą dowodzącego nią niejakiego Bachlińskiego niż decyzją
Rządu Narodowego. Jednak nawet w samym rządzie nie brakowało osób dość
krewkich, delikatnie mówiąc. Dotyczyło to przede wszystkim Ignacego Chmieleńskiego.
MARZENIA O BOMBACH
Ignacy Chmieleński, choć syn generał-majora wojsk carskich, nie poszedł w
ślady ojca. Należał do frakcji Czerwonych. Był wpływową osobą w środowisku
konspiratorów. Parł do wybuchu powstania już w 1862 r. Przez pewien czas należał
do Komitetu Centralnego Narodowego. Potem intrygami starał się przejąć
kontrolę nad Rządem Narodowym. I faktycznie, we wrześniu 1863 r. udało się.
Znany był z bezwzględnych metod nie tylko w walce frakcyjnej. Stawiał też na
spektakularne akcje, wymierzone w carskie władze. Bronisław Szwarce, inny działacz
Komitetu, wyraził się o nim, że "marzył tylko o sztyletowaniu, wieszaniu,
o bombach i zamachach". To właśnie Chmieleński stał za wspomnianym
nieudanym atakiem na namiestnika Wlk. Ks. Konstantego Mikołajewicza, jeszcze
przed powstaniem. Kiedy w 1863 r. zastępcą księcia na tym stanowisku został
Fiodor Berg (nie mylić z historykiem!), Chmieleński i jego wziął zaraz na
celownik. Był 19 września. Z pomocą sztyletników, którzy przeszli na jego
stronę, Chmieleński przejął kontrolę nad Rządem. Mijało 5 dni od udanego
zamachu na Tuhan-Baranowskiego. Zabijając zastępcę namiestnika Królestwa
Polskiego, Chmieleński mógł jeszcze przebić tamto osiągnięcie. Tym razem
nie użyto jednak sztyletów. Kiedy około godz. 17 powóz Berga jechał
warszawskim Nowym Światem, z okien domu hr. Zamoyskiego poleciały bomby i
butelki z płynem zapalającym oraz posypały się kule. Bergowi jednak nic się
nie stało, ucierpiała tylko jego eskorta. Wściekli carscy żołnierze wtargnęli
do domu Zamoyskiego i do cna go zdewastowali. To wtedy wyleciał przez okno na
bruk fortepian Chopina...
Ten nieudany zamach był dziełem ludzi naczelnika żandarmerii narodowej Pawła
Landowskiego. Jego brat Edward był szefem jednego z czterech okręgów, w których
działali sztyletnicy w stolicy. Paweł Landowski wypierał się później udziału
w zamachu. A kiedy wylądował z bratem na emigracji w Paryżu, obaj zajmowali
się już nie zabijaniem, ale leczeniem ludzi. Z kolei Chmieleński po upadku
powstania praktycznie zniknął bez śladu. Pozostał w pamięci swoich byłych
współpracowników jako "niepohamowany anarchista i szaleniec".
JEDNORĘKI TERRORYSTA
Najbardziej malowniczym ze sztyletników, tropionym przez Rosjan niczym Osama
bin Laden przez Amerykanów, był Emanuel Szafarczyk - ostatni naczelnik
warszawskich sztyletników. To on zorganizował udany zamach na Aleksandra Mirzę
Tuhan-Baranowskiego. W odróżnieniu od Chmieleńskiego sam bardzo angażował
się w akcje: werbując ludzi, organizując broń i pieniądze. Było to o tyle
trudniejsze, że w dzieciństwie stracił władzę w prawej ręce. Kolejne
sukcesy - zabicie niebezpiecznego szpiega Bertholda Hermaniego i wysoko
postawionego rosyjskiego majora Wasyla von Rothkircha - umocniły jego sławę.
W listopadzie 1863 r. przygotował zamach na generał-policmajstra Trepowa, a w
styczniu 1864 r. podpalenie schodów w Pałacu Namiestnikowskim. I choć obie te
akcje były nieudane, rozwścieczyły władze carskie.
Na ślad sztyletnika-kaleki trafili Rosjanie wskutek zdrady jego przyjaciela
Feliksa Wiśniewskiego, który sprzedał Szafarczyka, chcąc ratować własną
skórę. Carscy agenci śledzili podejrzanego kilka tygodni, aż w końcu zgarnęli
go z ulicy do dorożki podczas "przypadkowej" rewizji. Jednak Szafarczyk
zorientował się, co jest grane. "Dałem w mordę oficerowi, dozorcy, lecz
obaj nawiesili się jak pijawki w gardło i bronić się już nie mogłem, gdyż
opadłem z sił" - pisał. Trafił na Pawiak, który pełnił rolę katowni
dla więźniów politycznych. "Twarz mi zapuchła jak bulwa, oczy sine, że
patrzeć nie mogłem, przez kilka dni nic nie słyszałem - ból głowy
nieustanny, po tych kontuzjach wzięli mnie na rózgi i co dzień przez 3 dni po
40 odbierałem" - relacjonował w grypsach z więzienia, które wynosiła
jego matka pod obcasem. 17 lutego 1865 r. 25-letni Szafarczyk został powieszony
na stokach Cytadeli razem z ostatnim powstańczym naczelnikiem Warszawy
Aleksandrem Waszkowskim. Według sprzecznych relacji, albo do ostatnich chwil
zachowywał się godnie, albo... złorzeczył na powstanie.
POTOMKOWIE SZTYLETNIKÓW
Egzekucja Szafarczyka odbyła się niemal rok po upadku powstania styczniowego. Ten niepodległościowy zryw, choć zakończony porażką, wywarł jednak wielki wpływ na odrodzoną w XX w. Polskę. W dwudziestoleciu międzywojennym polską młodzież zabierano na spotkania z powstańcami (wzmiankował o tym np. Andrzej Nasierowski z Armii Krajowej, który sam zajmował się likwidacją osób skazanych przez konspiracyjne władze podczas II wojny światowej; Focus Historia 1/2011). Personalia i losy wielu sztyletników pozostają nieznane. Jak mówi dr Klejnocki z Muzeum Literatury, "nie doczekaliśmy się też pisarzy z epoki, którzy utrwaliliby ten wątek". Późniejsi publicyści robili z nich hołotę niskiego stanu. Krzywo patrzono na nich na Zachodzie. "W oczach bourgeois z zachodniej Europy, skądinąd przychylnego Polsce, skrytobójstwa sztyletników i »wieszających żandarmów« były czymś gorszącym i haniebnym. Nie umiano sobie uświadomić w tamtych ustabilizowanych społeczeństwach, że walczące, »podziemne« państwo nie może, tak jak państwo jawne, wymuszać posłuchu groźbą więzienia albo też gilotyny ustawionej na placu publicznym. Państwo podziemne mogło karcić błahe wykroczenia grzywną albo chłostą; potem zostawał już tylko sztylet albo stryczek" - pisał prof. Stefan Kieniewicz w "Powstaniu styczniowym".
Mimo to terror w imię idei nie skończył się dla Polaków razem ze sztyletnikami. To przecież były powstaniec styczniowy Antoni Berezowski usiłował w 1867 r. zastrzelić cara Aleksandra II. Zresztą przez całe lata władca ten był na celowniku rozmaitej narodowości rewolucjonistów. W 1879 r. trzy razy próbowano wysadzić jego pociąg (w tym raz przez pomyłkę zniszczono inny skład). W 1880 r. wysadzono w powietrze całe skrzydło Pałacu Zimowego, ale cara akurat tam nie było. W końcu w 1881 r. bombą śmiertelnie ranił cara Ignacy Hryniewiecki - Polak z pochodzenia. Z kolei w latach 1904-1911 sami rewolucjoniści z PPS (w tym Józef Piłsudski) dokonali 3 tys. zbrojnych ataków, napadów, zamachów.
BEZ PAMIĘCI
O powstaniu styczniowym czasem się pamięta, o sztyletnikach prawie nigdy, choć np. wspomniany przy sprawie "żandarmów wieszających" Konrad Błaszczyński (Bohdan Bończa) ma pomnik w Nawarzycach. Media przypomniały sobie o sztyletnikach, gdy okazało się, że pracę magisterską im poświęconą napisał Mariusz Kamiński, były szef CBA. I to wszystko. "Podobnie jak sprawa likwidatorów z AK podczas II wojny światowej, to też nie jest taka do końca chlubna karta; to się wyciąga z pewną dwuznacznością. Na poziomie edukacji w ogóle tego nie ma" - komentuje dr Jarosław Klejnocki. Cienie naszych sztyletników musimy więc odnajdywać sami. Choćby w Rio de Janeiro, nad którym góruje posąg Jezusa, zdradzonego przez sykariusza Judasza. Posąg, którego autorem jest Paul Landowski - syn polskiego sztyletnika Edwarda Landowskiego, wychowywany po śmierci ojca przez Pawła Landowskiego. Tego od zamachu na Berga, po którym Rosjanie rozbili fortepian Chopina, a "ideał sięgnął bruku".
Adam Węgłowski
Miłośnik antyku, dziennikarz, wieloletni redaktor "Metropolu".