Rzeczpospolita - 20.08.2011

 

Piotr Zychowicz

Zdradzeni przez Polskę

 

Podczas wojny z bolszewikami Polacy wcale nie byli osamotnieni. Po naszej stronie krew przelewało kilkadziesiąt tysięcy wschodnich sojuszników.

 

Młody polski ułan w strefie przyfrontowej oddalił się od swojej jednostki. Nagle usłyszał za sobą jezdnych. "Zmartwiał. Zza pagórka wyłoniły się najpierw płaskie, czarne papachy, lufy karabinów wdziane kozacką modłą przez prawe ramię, i już miękkim kłusem wjechali na niego jeźdźcy w czerkieskach, na dobrych wronich bachmatach. Stało się tak nagle, że nie miałby czasu zawrócić ani podnieść do strzału karabinu, ani podnieść rąk do góry. Stał tylko, przykuty, jak stał, a w zdrętwiałym wyrazie twarzy musiało być coś komicznego, bo pierwszy z jeźdźców błysnął zębami w szerokim uśmiechu.

- Zdrastwuj!

Drugi się nie uśmiechnął i minął.

- A ty myślał już, że bolszewiki, co? Ale ten karabin trzyyyyma - żartował pierwszy.

- Tfu! - splunął Karol i jednocześnie wciągnął głęboko powietrze. - Myślałem.

Ze wzgórka zjeżdżał już cały szwadron, dlaczegoś dwójkami. To byli kubańscy Kozacy, o których już wcześniej słyszał, że przeszli na polską stronę".

Scenę taką w "Lewej Wolnej", największej polskiej powieści o roku 1920, umieścił Józef Mackiewicz. Książka ta była osnuta na przeżyciach pisarza, a Kozacy, o których mowa, pochodzili zapewne z Wolnej Dywizji Kozackiej esauła Wadima Jakowlewa. Ta licząca około trzech tysięcy szabel formacja operowała głównie na południowym odcinku frontu, z determinacją zwalczając znienawidzonych czerwonych komisarzy.

A był to tylko jeden z wielu takich oddziałów. Pod koniec wojny po stronie polskiej znajdowało się około 70 tysięcy wschodnich Europejczyków, co w realiach wojny 1920 roku stanowiło siłę niebagatelną. Byli to Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini, Kozacy, Finowie, Szwedzi, Łotysze, Estończycy i Niemcy. Większość wierzyła, że walcząc w obronie Polski, walczy także o wolność własnych ojczyzn okupowanych bądź też dopiero zagrożonych przez bolszewizm.

Inni byli ideowymi kotrrewolucjonistami, którzy traktowali wojnę 1920 roku w kategoriach ponadnarodowej krucjaty przeciwko komunizmowi. Mackiewicz starał się o ich epopei przypominać przez całe życie. Było to zadanie niewdzięczne, bo naruszające patriotyczny mit o samotnej walce narodu polskiego, który w pojedynkę miał uratować świat przed bolszewicką zarazą. Już w międzywojniu udział niepolskich ochotników starano się przemilczać. Później naprawdę o nim zapomniano.

- Żołnierze wszystkich tych jednostek bili się niezwykle dzielnie i ofiarnie. Polacy, którym przyszło walczyć z nimi ramię w ramię, oceniali ich niezwykle wysoko. Jako znakomitych żołnierzy i wiernych towarzyszy broni. Był to bowiem na ogół żołnierz niezwykle bitny i ideowy - mówi prof. Zbigniew Karpus, autor znakomitej monografii "Wschodni sojusznicy Polski w wojnie 1920 roku".

Atamanie, prowadź nas w ogień

Najbardziej barwną z tych jednostek była bez wątpienia słynna formacja gen. Stanisława Bułak-Bałachowicza. Był to Polak z Litwy, który podczas wielkiej wojny walczył w armii rosyjskiej, zdobywając w niej wszelkie możliwe bojowe odznaczenia. Po rewolucji bolszewickiej - zafascynowany bohaterami "Trylogii" Sienkiewicza - stworzył samodzielny oddział zagończyków, z którym bił bolszewików na terenie państw bałtyckich.

Najchętniej operował na tyłach wroga, gdzie siał strach i zniszczenie, dokonując brawurowych rajdów konnych. Bez pardonu wyrzynał czerwonych komisarzy i puszczał z dymem sprzyjające bolszewikom wioski. W skład jego oddziału wchodzili żądni przygód awanturnicy tuzina narodowości i weterani tuzina kampanii. Wszystkich ich łączyło fanatyczne oddanie swojemu "atamanowi".

Bałachowicz szybko stał się sławny na całą Europę i gdy zgłosił się do Warszawy o "przyjęcie go pod skrzydła Orła Białego", Józef Piłsudski przywitał go z otwartymi ramionami. Gdy wiosną 1920 roku Bałachowicz przebił się do Polski, jego oddział liczył zaledwie 700 szabel. Magia jego nazwiska była jednak tak przyciągająca, że w szczytowym okresie zgromadził wokół siebie blisko 20 tys. żołnierzy.

- Kogo tam nie było! Biali Rosjanie, Kozacy, Finowie. Uciekali do niego też oficerowie Wojska Polskiego, którzy mieli problemy dyscyplinarne w swoich jednostkach i zostali zdegradowani. Bałachowicz oczywiście uznawał ich poprzednie stopnie. Brał każdego, byle chciał bić czerwonych - mówi prof. Zbigniew Karpus. Oddział rzeczywiście przypominał raczej jednostkę z kart "Ogniem i mieczem" niż nowoczesne wojsko.

O stosunkach między bałachowcami a ich dowódcą z pewną przesadą pisał płk Józef Jaklicz w liście do żony: "Nie znają pardonu i przypominają barbarzyńców. Przy mnie rzucali mu pod nogi (Batce, jak go nazywają) głowy bolszewików ścięte szablami. Jeśli coś mu się nie podoba u jego oficerów lub żołnierzy, to osobiście ich strzela przed frontem lub każe się samym wieszać. Spełniają to bez oporu, patrzą mu w oczy jak psy".

A tu fragment wspomnienia Kaarlo Kurki, fińskiego ochotnika, który zaciągnął się do oddziału. "Ciężkie szable strącają głowy jednym cięciem. [Czerwoni] Łotysze chcą uciekać do pobliskiego lasu, ale nie mają już czasu i szable kawalerzystów roznoszą cały oddział. Ranne konie drepczą w miejscu, krew leje się strumieniami i ponad wszystkim unosi się pieśń kawalerzystów: »Bułak-Bałachowicz, nasz atamanie, powiedz tylko słowo, a pójdziemy za tobą w ogień!«".

Najbardziej brawurową z jego akcji był rajd na Pińsk we wrześniu 1920 roku. Bałachowicz przedarł się na tyły armii bolszewickiej i zajął znienacka to miasto, biorąc do niewoli kilka tysięcy bolszewików i olbrzymie zapasy materiałów wojennych. Uderzenie zdezorganizowało sowiecką obronę na całym odcinku frontu. Dowódca otrzymał list z podziękowaniami od Józefa Piłsudskiego, a jego jednostka została uznana za armię sprzymierzoną.

Wschodni wygląd oddziałów Bałachowicza prowadził czasem do nieporozumień, które kończyły się mniej przyjemnie niż opisane przez Mackiewicza spotkanie Karola z Kozakami kubańskimi. Na przykład było w miejscowości Krymno, gdzie wkraczających do miasteczka bałachowców miejscowi komuniści wzięli za czerwonych Kozaków. Relacjonuje polski oficer łącznikowy, por. Stanisław Lis-Błoński:

"Tuż obok drewnianego krzyża ustawiła się delegacja złożona z prezesa rewkomu, jego zastępcy i kilkuset miejscowych obywateli. Oczywiście wszyscy byli prawie bez wyjątku "kruczowłosi", z orlimi nosami. Prezes trzymał jakąś tacę, a na niej chleb. Witał nasze wojsko jako zwycięską armię Trockiego. Szczegółowo poinformował nas o sytuacji: już w panicznym strachu uciekły reakcyjne wojska "bandyty" Piłsudskiego. Mówił dalej, że zamordowali oni kilku "bandyckich" żołnierzy z "białej polskiej armii". Musieliśmy towarzyszowi prezesowi i towarzyszom natychmiast "podziękować". Opis tego, co się stało, ze względu na jego drastyczność, lepiej darować.

Armia Sawinkowa

Na terytorium Polski od połowy 1920 roku zaczęła się również tworzyć armia rosyjska. Powstawała pod kierownictwem Borysa Sawinkowa - znanego rewolucjonisty, a później ministra u Kiereńskiego - który stanął na czele działającego w Polsce Rosyjskiego Komitetu Politycznego. Piłsudski zapewnił go, że Polska nie prowadzi wojny z Rosją, tylko z bolszewizmem.

W skład jednostki weszli rosyjscy żołnierze, którzy wcześniej przebili się na terytorium Polski. Źródłem rekruta były także bolszewickie obozy jenieckie. Wiele czerwonych oddziałów po wcześniejszym wyrżnięciu komisarzy przechodziło zresztą na polską stronę również na polu bitwy.

Oto relacja kapitana Wiktora Sawinkowa, brata Borysa, który służył w bolszewickiej 33. Dywizji Kozaków. "Przed południem przez wieś przejeżdżał chłop z podwodą. Dałem mu zapisaną po polsku i po rosyjsku karteczkę, gdzie napisałem, że nasz oddział chce się poddać. Obiecał dać ją pierwszemu polskiemu oficerowi, jakiego spotka. Bardzo szybko na końcu wsi pojawili się polscy ułani.

Wyszedłem im na spotkanie. "Pan napisał karteczkę?" - "Ja". Polski oficer bardzo uprzejmie zwrócił się do nas z prośbą o udzielenie informacji o Armii Czerwonej. Potem pytał nas, kim jesteśmy, skąd... Potem nie minęło pół godziny, jak przyszli do nas oficerowie, ściskali nam ręce, częstowali papierosami, rozpytywali...".

Polacy dostarczyli tworzącym się na ich terytorium rosyjskim jednostkom mundury, broń, konie i inne wyposażenie. Wypłacali im nawet żołd mniej więcej odpowiadający wynagrodzeniu własnych oficerów i żołnierzy. Po podporządkowaniu się walczącemu na Krymie gen. Piotrowi Wranglowi wojska Sawinkowa otrzymały nazwę 3. Armii Rosyjskiej (dwie pozostałe biły się z czerwonymi w Rosji).

W szczytowym okresie oddziały te liczyły około 8 tysięcy ludzi, do akcji gotowe były pod sam koniec wojny. - To przypominało sytuację armii Andersa w Sowietach. Polacy naciskali na Sawinkowa, by posłał swoje wojska na front, oficerowie zwlekali jednak, uważając, że są jeszcze niegotowe do walki. Nie dość przeszkolone i wyposażone - mówi prof. Karpus.

Do walki ze wspólnym wrogiem Polski i Rosji rosyjscy żołnierze byli gotowi we wrześniu. "Armia Polska z radością wita to wystąpienie - pisał w rozkazie nr 1010 gen. Kazimierz Sosnkowski - które zapewne otworzy drogę do sąsiedzkiego współżycia obu narodów w przyszłości, braterstwo broni zawarte w polu walki stanie się podstawą trwałej przyjaźni". Wojna wkrótce jednak dobiegła końca.

Ramię w ramię z Polakami zdążyli - i to jak! - stawić czoła bolszewikom Kozacy. Licząca blisko tysiąc szabel brygada Kozaków dońskich Aleksandra Salnikowa oraz wspomniana dywizja Kozaków kubańskich esauła Wadima Jakowlewa. Trzeba przyznać, że ta ostatnia jednostka sprawiała Polakom spore problemy - grabieże żydowskiej ludności, nadużywanie alkoholu - ale w walce z bolszewikami sprawowała się na ogół nieźle.

Kozacy Jakowlewa, ponosząc w obronie Polski olbrzymie straty, walczyli m.in. z braćmi z Armii Konnej Budionnego. "Ustawiwszy jeźdźców w czworobok, esauł czekał na nas z gołą szablą - pisał Izaak Babel. - W jego ustach błyszczał złoty ząb, czarna broda leżała na piersi jak ikona na nieboszczyku. Zderzyliśmy się z nieprzyjacielem, ale czworobok jego ani drgnął, więc rzuciliśmy się do ucieczki. Tym razem esauł dotrzymał pola, a myśmy uciekli, nie znacząc szabel nędzną krwią zdrajców". Los owych rzekomych "zdrajców", gdy dostawali się żywcem w ręce bolszewików, był straszliwy.

Koncepcja federacyjna

Stosunkowo najlepiej znanym wschodnim sojusznikiem Polski podczas wojny 1920 roku jest armia Ukraińskiej Republiki Ludowej Semena Petlury. Była to również największa zwarta formacja bijąca się w tej kampanii po naszej stronie. W szczytowym momencie liczyła około 40 tysięcy szabel i bagnetów. Żołnierze ci zostali uzbrojeni i wyekwipowani przez rząd Rzeczypospolitej.

Ukraińcy razem z Polakami dzielili zmienne koleje wojny. Razem w maju 1920 roku zdobyli Kijów, razem cofali się przed bolszewicką ofensywą. A wreszcie razem pokonali czerwonych w sierpniu 1920 roku. Wojska URL trzymały najbardziej na południe wysunięty odcinek frontu przy granicy z Rumunią. Ofiarnie broniły Zamościa.

O tym, że długofalowe plany utworzenia przy Polsce sprzymierzonej z nią Ukrainy były poważne, świadczy fakt, że tworzono nie tylko oddziały piechoty i jazdy, które można było użyć do bieżącej walki. Na warszawskim Mokotowie szkolił się I Zaporoski Oddział Lotniczy, mający być zaczątkiem ukraińskiego lotnictwa. Na front wyruszył także liczący 100 ludzi kureń ukraińskiej... marynarki wojennej.

Od historii sojuszu Petlura - Piłsudski mniej znana jest, niestety, zakończona porażką, próba utworzenia armii białoruskiej. Oddział ten tworzono pod auspicjami Tymczasowego Komitetu Narodowego w Mińsku. Herbem jednostki była Pogoń - co miało nawiązywać do tradycji Wielkiego Księstwa Litewskiego - a sztandarem biało-czerwono-biała flaga, używana do dziś przez białoruską opozycję.

Niestety brakowało chętnych. Do oddziału zgłosiło się zaledwie około 100 ochotników. Spory wpływ miała na to słaba świadomość narodowa Białorusinów i fakt, że większość żołnierzy tej narodowości - w zależności od poglądów - wolała służyć w Armii Czerwonej albo w Wojsku Polskim. Ci ostatni chętnie zasilali m.in. 1. Dywizję Litewsko-Białoruską, która potem miała wziąć udział w słynnym "buncie" Żeligowskiego.

Gdy Polacy musieli uciekać z Mińska przed bolszewicką ofensywą, Białorusini wycofali się wraz z nimi. Następnie niewielki oddział rozpłynął się w fali odwrotu wielkiej armii. - Ukraińskie i białoruskie oddziały były tworzone w ramach koncepcji federacyjnej Józefa Piłsudskiego, zgodnie z którą obok Rzeczypospolitej miały powstać, związane z nią ściśle, Ukraina i Białoruś. Ci żołnierze mieli stanowić kadrę przyszłych armii tych krajów. Projekt ten skończył się jednak porażką - tłumaczy prof. Karpus.

Przepraszam, panowie

Opowieść o wschodnich sojusznikach, którzy przelewali krew za Polskę, jest opowieścią gorzką. Pomimo wielokrotnych deklaracji, że walczą o "wolność naszą i waszą", Polacy toczyli tajne rozmowy z bolszewikami. W październiku 1920 roku gruchnęła wiadomość, że Rzeczpospolita zawarła zawieszenie broni z Sowdepią i rozpoczęła rozmowy pokojowe. Ścigająca pierzchających bolszewików polska armia stanęła z bronią u nogi.

Dla sojuszników Polski - Rosjan, Ukraińców i Białorusinów - był to szok. Ich ziemie nadal znajdowały się bowiem pod bolszewicką okupacją. Nie mniej zszokowani byli ich polscy przyjaciele. "Zdradziliśmy Ukraińców, którzy wiernie dotrzymywali nam braterstwa w dniach tragicznych" - pisał Tadeusz Hołówko. To samo dotyczyło pozostałych jednostek sojuszniczych.

Zgodnie z umową z bolszewikami do 2 listopada 1920 roku Polacy mieli usunąć ze swojego terytorium wszystkie wojska niepolskie. Nasi sojusznicy, z którymi do niedawna walczyliśmy ramię w ramię, zostali postawieni przed dramatycznym dylematem. Albo wyjdą z Polski, albo zostaną rozbrojeni, trafią za druty.

Wówczas zdecydowali się oni na rozpaczliwy ruch. Gen. Bałachowicz na północy, a wojska rosyjsko-ukraińsko-kozackie na południu przekroczyły linię frontu i uderzyły na bolszewików. Opuszczone przez Polaków, liczące 70 tys. żołnierzy wojska nie miały najmniejszych szans. Wyprawa zakończyła się pogromem. Po pierwszych sukcesach oddziały zostały rozgromione przez czerwonych i musiały wrócić do Polski, gdzie zostały internowane.

Szybko nadszedł kolejny cios - pokój zawarty w marcu 1921 roku w Rydze. Oznaczał on nie tylko fiasko programu federacyjnego, ale również fiasko ukraińskich i białoruskich nadziei na niepodległość. Terytoria tych państw zostały rozebrane pomiędzy Polskę a Bolszewię. Również los rosyjskiej kontrrewolucji bez wsparcia Rzeczypospolitej był przypieczętowany.

"Zdrada ryska" - jak wówczas mówiono - szczególnie bolesna była dla Ukraińców, do stołu rozmów pokojowych dopuszczeni zostali bowiem delegaci fikcyjnej, stworzonej przez bolszewików sowieckiej republiki ukraińskiej. Trudno nie zauważyć analogii z rokiem 1945 i uznaniem przez aliantów zachodnich gabinetu Edwarda Osóbki-Morawskiego połączonego z cofnięciem poparcia dla rządu RP na uchodźstwie.

Jałta A.D. 1920

Słynne "Ja was przepraszam, panowie" wypowiedziane przez Piłsudskiego w obozie internowania w Szczypiornie, w którym po wojnie siedzieli zrozpaczeni oficerowie Petlury, było dla nich niewielkim pocieszeniem.

Dla Ukraińców, Białorusinów, a także Rosjan walczących u polskiego boku traktat ryski był tym, czym dla Polaków Jałta. Wśród historyków trwa spór, dlaczego Polska zdradziła swoich sojuszników i wstrzymała ofensywę. Część twierdzi, że młode państwo nie miało siły na dalszą walkę, część uważa, że to zły Sejm wymusił na dobrym Piłsudskim wstrzymanie działań wojennych.

Inni uważają, że drzwi do Moskwy stały otworem. Wystarczyło jeszcze zdobyć się na wysiłek, aby wraz z siłami białej Rosji obalić władzę bolszewików. Otworzyłoby to drogę do restauracji państwa rosyjskiego oraz stworzenia sprzymierzonych z Polską Białorusi i Ukrainy. Piłsudski, stary rewolucjonista, który przez całe życie walczył z caratem, uznał jednak, że większym zagrożeniem dla Polski będzie Rosja biała niż czerwona.

- Dziś, gdy wiemy, jak straszliwym systemem okazał się komunizm, można oczywiście zarzucić mu, że popełnił błąd. Ale wtedy nikt nie mógł przewidzieć, czym będzie totalitaryzm. Spodziewano się raczej, że bolszewizm będzie się liberalizował - mówi prof. Zbigniew Karpus. - Poza tym stanowisko najważniejszych rosyjskich generałów nie było zachęcające. Oni byli gotowi współpracować z Polską, ale pod warunkiem, że ograniczy się ona tylko do terenu byłego Królestwa Kongresowego. Trudno współpracować z takim sojusznikiem - dodał.

Jak potoczyły się losy wschodnich żołnierzy walczących po naszej stronie w wojnie 1920 roku? Każdy starał się urządzić jak mógł. Część po opuszczeniu obozów została na miejscu, żeniąc się z Polkami i znajdując w Polsce pracę. Inni wyjechali do Francji, kolejni - gdy bolszewicy ogłosili amnestię - wrócili do domów, gdzie spotkał ich straszny los w kazamatach Czerezwyczajki.

Semen Petlura został w 1926 roku zastrzelony przez sowieckiego agenta w Paryżu, Borys Sawinkow rok wcześniej - na skutek prowokacji służb specjalnych - został zwabiony do Sowietów, pojmany i zamordowany na Łubiance. Jedynie gen. Bałachowiczowi, jako Polakowi, pozwolono pozostać na terenie Rzeczypospolitej. Nie został jednak przyjęty do Wojska Polskiego, nie uznano jego generalskiego stopnia. Pisał książki, udzielał się publicznie. W 1940 roku został, w do dziś niewyjaśnionych okolicznościach, zastrzelony na warszawskiej Saskiej Kępie.

Wielu żołnierzy wschodnich jednostek walczących u boku Polaków nie chciało jednak czekać na kulę sowieckiego agenta ani żyć w nędzy na emigracji. Jednym z nich był bałachowiec Paweł Zybienko, jeden z bohaterów "Lewej wolnej". W ostatniej scenie powieści - zrozpaczony decyzją Polski o porozumieniu się z bolszewikami - zatrzymuje się w małym, obskurnym hoteliku w Wilnie. Następnego dnia odwiedza go frontowy przyjaciel:

"Stara Żydówka zamiast portiera, właścicielka, przyjęła go niechętnie i podejrzliwie.

- Paweł Zybienko? To on był w takiej wojennej formie ubrany?

- No, no.

- A kto on panu będzie?

- Znajomy. Co za różnica.

- Pan jego znał?

- A jak znajomego nie znać?

- Niech Bóg broni takich znajomych... Zastrzelił się dziś, nad rankiem! Ach, ach, ach! I rachunku nie zapłacił... Szedłby do lasu strzelać się... Nie, to on we frontowym numerze... Ach tyle przykrości! Na cały hotel; policja, komisja... Pan jego dobrze znał? U niego żadnych rzeczy nie było...".