Gazeta Wyborcza - 18/09/1998

 

Jeszcze możesz wygrać ten mecz

Z Wandą Wiłkomirską rozmawia Anna Żebrowska

 

 

 

Czy jest Pani osobą bogatą?

Zależy, co się wkłada w pojęcie bogactwa. Mnie wystarcza, że przychodzi rachunek za prąd i nie martwię się, że nie mam z czego zapłacić. Poza tym chciałabym pomagać ludziom i z własnej woli wysyłam kilkaset marek miesięcznie na różne fundusze: badań nad Alzheimerem, na sieroty, niewidomych, domy dziecka itp. Na pierwszych moich wielkich koncertach - w Wiedniu, Berlinie, Nowym Jorku - muzycy z tamtejszych orkiestr mieli świetne włoskie skrzypce, a ja grałam na polskich kopiach z kolekcji państwowej. Obecnie mam piękny własny instrument. Mam też dobre smyczki, trzech z nich używają studenci. Na moich zapasowych skrzypcach gra teraz studentka, Polka, która nie ma żadnych. Wczoraj z przyjemnością zabrałam swoją wychowanicę Akiko Tanakę i pianistę do restauracji, zafundowałam im obiad. Właściwie chciałabym tylko mieć taką zaczarowaną torebkę, w której po otwarciu zawsze byłoby sto marek. Jeżeli będę potrzebowała więcej - po prostu otworzę torebkę kilka razy. Nie lubię natomiast posiadać. Nie mam samochodu, nie kupiłam w Niemczech mieszkania.

A co z warszawskim mieszkaniem?

Wyjeżdżając zimą 1982 roku za granicę, z myślą o pozostaniu tam na stałe, zamknęłam drzwi i wrzuciłam klucz do środka.

Skoro było to mieszkanie własnościowe, może się Pani domagać zwrotu.

Nie, nie chcę. Sama je zostawiłam i nie będę się niczego domagać. Byłam dzieckiem, gdy na moich oczach dwukrotnie zburzono Warszawę i może dlatego nie przywiązuję wagi do własności. Jako mężatka miałam willę, ale to inna sprawa - była rodzina, dzieci, mąż, dwa psy, gosposia, garaż. Przywiozłam z Zachodu piękny samochód, bo w Polsce nie było, a mąż mi kupił trabanta i tym trabantem zapylałam przez całą Polskę, ku powszechnej radości. Potem jeździłam volkswagenem, lecz wtedy nie było ruchu i kłopotu z parkowaniem. Kiedy rozstaliśmy się z mężem, sprzedaliśmy willę, by kupić oddzielne mieszkania. Miałam trzypokojowe na Inflanckiej i na tej samej klatce schodowej Włodek i Artur dostali po kawalerce.

Po kim synowie mają imiona? Czy Włodzimierza nazwaliście z mężem na cześć Lenina?

Skądże, Włodek otrzymał imię na cześć Horowitza, bożyszcza mego życia. Młodszy nazywa się tak jak pianista Benedetti Michelangeli. Chłopcy jednak nie są muzykami. Starszy odziedziczył moje zdolności do języków, ukończył japonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Mieszka w Warszawie, zna osiem języków i z tego utrzymuje siebie, żonę i syna. Artur jest w Sydney, gdzie pnie się do góry w hierarchii bankowej.

Pochodzi Pani ze sławnej rodziny muzyków. Jako dziewczynka chodziłam na koncerty Wiłkomirskich do Wojewódzkiego Domu Kultury w Rzeszowie.

O ile wiem, moich przodków zesłano niegdyś na Kaukaz. Po pierwszej wojnie dziadek wrócił do Polski z moim ojcem i trójką jego dorosłych dzieci: Kazimierzem, Michałem i Marią. Osiedlili się w Kaliszu i przy fabryce pianin Calisia otworzyli szkołę muzyczną. Dzisiaj nosi ona imię mojego ojca, Alfreda Wiłkomirskiego. Przyrodnie rodzeństwo koncertowało jako trio. Potem ojciec pracował w warszawskim konserwatorium, a Kazimierz był dyrektorem polskiej szkoły muzycznej w Wolnym Mieście Gdańsku. Tata owdowiał i ożenił się po raz drugi z kaliszanką, młodszą od jego dzieci. Kiedy się urodziłam, od razu byłam ciotką. Z drugiego małżeństwa ojciec też pragnął mieć trójkę dzieci, bo chciał utworzyć drugie trio. Pierwsze dziecko już w łonie matki przeznaczał na wiolonczelistę, drugie na skrzypka, trzecie na pianistę.

Panią jeszcze przed narodzeniem przeznaczono na skrzypaczkę?

Tak, lecz mama zaprotestowała przeciwko trio i skończyło się na dwójce dzieci - ojciec dobiegał już wtedy sześćdziesiątki. Był bardzo surowy, jednak mnie, jako najmłodszą, uwielbiał. Pamiętam, że malutka stawałam przy fortepianie i, podnosząc ręce, bębniłam po klawiaturze. Rodzice twierdzili, że miałam słuch i śpiewałam, zanim jeszcze zaczęłam mówić.

Jak w Pani domu muzyka miała się do polityki?

O polityce nie wiedziano nic, nikt się nią nie interesował. Była wojna, okupacja wygnała nas z płonącej Warszawy, a zwycięstwo zaskoczyło nas w Łodzi. W rodzinie wszyscy chodzili do kościoła, ale do nowego ustroju odnoszono się bez sceptycyzmu. Ojciec i przyrodnie rodzeństwo docenili, ile nowy rząd robi dla muzyki: otwiera szkoły muzyczne, buduje filharmonie. Natomiast ja jestem z pokolenia, które wolność, Polskę i polską szkołę dostało razem z komunizmem. Nie było innego harcerstwa niż czerwone i przyjęliśmy to jako coś oczywistego.

W roku 1952 świetnie zapowiadająca się młoda skrzypaczka poznała przystojnego instruktora Wydziału Prasy KC Mieczysława Rakowskiego.

Nasza znajomość urosła do rangi anegdoty, która zresztą jest prawdziwa. Miałam różnych wielbicieli, którzy wzdychali: jak ty wspaniale grasz i następnie wyznawali miłość. Myślałam wtedy: no tak, jestem brzydka, można mnie pokochać tylko za moją grę. Mietek zobaczył mnie w Berlinie podczas jakiejś wielkiej imprezy polsko-enerdowskiej. Wysłano dużą grupę młodzieży politycznie zaangażowanej oraz artystów. Schodziłam po schodach, miałam długie, rozpuszczone włosy, a on, sądząc, że jestem Niemką, powiedział do kolegi: "Zobacz, jaka fajna dupa". Ciąg dalszy znam z jego opowieści. Siedział na widowni, słuchał przemówień, potem zaczęła się część artystyczna. Zagrał siwy profesor Henryk Sztompka, odśpiewała arię Ewa Bandrowska-Turska, zapowiedziano Wandę Wiłkomirską. Nazwisko znał z gazet, był pewien, że to kolejna przedstawicielka zasłużonej generacji artystów. Gdy wyszłam na scenę - oniemiał. Po koncercie poszedł do bufetu strzelić sobie dla kurażu wódkę i wkrótce spotkaliśmy się przy stole z sałatkami. Był tak okropnie zmieszany, że wyciągnęłam rękę, mówiąc: "To już się poznajmy".

Zatem miłość od pierwszego wejrzenia?

Bardzo szybko zamieszkaliśmy pod jednym dachem. Mietek pochodził ze wsi, o muzyce poważnej nie wiedział nic, nigdy nie był w filharmonii. Natomiast ja zupełnie nie orientowałam się w polityce. Podczas pierwszej wizyty u niego zauważyłam nad biurkiem portret Stalina. W mojej rodzinie był to bohater negatywny, ale skoro dla Mietka był idolem - uznałam, że to mój mężczyzna ma rację. Wstąpiłam do partii, nigdy się tego nie wypieram. Ale tak samo jak otwarcie wymachiwałam czerwoną chorągiewką, z taką samą otwartością przeszłam po latach do opozycji.

Jak rodzina przyjęła to małżeństwo?

Moja rodzina była tolerancyjna, stwierdziła, że skoro córka chce wychodzić za mąż za chłopaka ze wsi, w dodatku komunistę, to jej sprawa. Pogodzili się nawet ze ślubem cywilnym. Gorzej było z teściową. Mietek pojechał na wieś, powiedział, że chce się żenić, ale nie w kościele. "Takiej kobiety, co będzie żyła bez ślubu, nawet mi tu nie przywoź" - oznajmiła teściowa i zabroniła mu się pokazywać na oczy. Pamiętam, że płakałam, gdy wrócił z tego Kowalewka. Rozpakowywałam mu teczkę i znalazłam tam jajka owinięte w jakieś ćwiarteczki gazet. Myślałam: Boże, prawdziwa matka! Jedną ręką przeklina, a drugą pakuje synowi jedzenie do teczki.

Na ślub nie przyjechała?

Skądże! Mimo to powiedziałam sobie - ja ją zdobędę! Pisałam co miesiąc list, tytułując ją "Kochana Mamo". "Kochana Mamo, właśnie odbył się nasz ślub... Kochana Mamo, mieszkamy tak i tak, a kiedy Mama do nas przyjedzie?"... Odpowiedzi nie było, ale twardo pisałam dalej: "Kochana Mamo, jestem w ciąży... Kochana Mamo, urodził się syn, nazwaliśmy go Włodzimierz, waży tyle i tyle"... Wysyłałam amatorskie, czarno-białe zdjęcia - cisza. Aż pewnego razu, Włodek nie miał jeszcze roku, czyli był to listopad 1954, przyszedł list. Jak gdyby nigdy nic teściowa zawiadamiała: "No to kochani, jak mnie tak zapraszacie, może przyjadę do was na Boże Narodzenie".

Jednak Pani zwyciężyła!

Żeby pani wiedziała, jaką miałam tremę! Mały już gaworzył, więc gorączkowo uczyłam go mówić: ba-ba, ba-ba. Babcia przyjechała, przywitała się z synem po chłopsku - powściągliwie, ale oczy miała mokre. "A to pewnie Wandzia" - powiedziała, unikając słów "twoja żona". Kiedy zobaczyła Włodka, oczywiście oszalała - pierwszy wnuk Rakowski, a przy tym był słodkim, śmiesznym dzieciakiem i momentalnie ją zawojował. Jednak dużo czasu minęło, zanim powiedziała do Mietka: "Twoja żona to dobra kobieta".

Zupełna zmiana frontu!

Później wyszło na jaw, że najbardziej pomógł mi ksiądz. W Kowalewku był zwyczaj, że ksiądz przed kościołem witał co znaczniejszych gospodarzy, wdawał się z nimi w pogaduszki. Potem przysłano do parafii nowego, młodego księdza i ten po pierwszym nabożeństwie spytał: "A która to z pań jest panią Rakowską?". Babcia oblała się pąsem, zaś ksiądz mówił dalej: "No to jak synowa przyjedzie, proszę mnie koniecznie zaprosić, ona tak pięknie gra!". Na wsi nikt nie wiedział, że Mietek się ożenił z artystką i nie wzięli ślubu kościelnego - teściowa wstydziła się powiedzieć. Ale skoro ksiądz się nie gorszył, uznała, że nie mogę być taką grzesznicą. Potem przyjeżdżała niemal rokrocznie do nas na zimę i nawet mówiła, że lubi, kiedy gram na skrzypcach. Latem wysyłaliśmy na miesiąc do niej dzieci. Wracały brudne, podrapane, opalone i zdrowe jak rydze. Ja też jeździłam do Kowalewka, to w Bydgoskiem. Pamiętam, że początkowo nie było tam nawet światła i wody bieżącej. Mietek bardzo pomógł w doprowadzeniu zdobyczy cywilizacji na swoją wieś.

Jako żona członka KC przyjaźniła się Pani z kwiatem opozycji - Andrzejewskim, Woroszylskim - i psuła mężowi karierę.

Gdy został członkiem KC, sekretarzem i premierem, nie byłam już jego żoną. A wcześniej mieliśmy tych samych przyjaciół. Byliśmy zżyci z STS-em, gdzie Mietek długi czas był bardzo akceptowany jako człowiek o własnych poglądach. Redagował świetne pismo i wszyscy twierdzili, że póki "Polityka" pisze to, co pisze, znaczy, że jeszcze nie jest tak źle. Nie umiem powiedzieć, kiedy to się zmieniło, kiedy ta dawka wolności przestała moim przyjaciołom wystarczać. Ja pozostałam wierna przyjaciołom. Jednym z najważniejszych ludzi w moim życiu był Woroszylski, mam wszystkie jego tomiki z dedykacjami. Mietek wręcz zarzucał mi, że ulegam złym wpływom. Być może był to rok 1968.

"Polityka" Rakowskiego zachowała się wtedy bardzo przyzwoicie.

O tak, ale sam okres był haniebny. Po tych wydarzeniach przestałam być członkiem partii, co mężowi zaszkodziło w karierze. Szczerze powiem, że właśnie ze względu na sprawy domowe nie poszłam wówczas dalej w swoim proteście. Na naszym rozstaniu zaważyła jednak nie ideologia, tylko sprawy męsko-damskie. Na pewno nie byłam dobrą żoną. Stale wyjeżdżałam, dawałam do 150 koncertów rocznie i były jeszcze dzieci. W ostatni wieczór przed kolejnym wyjazdem chłopcy wprost konkurowali z ojcem: "Ty nas, mamo, położysz spać, dobrze? Ty nam poczytasz książeczkę"... Marzyłam o tym, by uśpić synów i godzinę pograć - zawsze miałam w tym zaległości. Przed koncertami ćwiczyłam w hotelach, a nawet w pociągach. A Miecio na ten ostatni wieczór mógł kupić bilety do kina lub teatru. Wiedziałam, że jeśli nie pójdę z mężem - znajdzie sobie inne towarzystwo, jeśli zaś pójdę - będą mnie prześladować smutne, zawiedzione oczy dzieci.

Kiedy mężczyzna jest często sam, siłą rzeczy znajdzie inną kobietę.

Przez kilka lat nie zdawałam sobie z tego sprawy. Postawiliśmy piękną chałupkę na Mazurach, odbywały się u nas wspaniałe imprezy. Przychodzili ludzie z STS-u, z Teatru Nowego, w takiej stałej mazurskiej paczce była właśnie Elżbieta Kępińska i jej ówczesny mąż Władysław Kowalski, Jurek Markuszewski, Wojtek Siemion, dziennikarze ze "Szpilek". Dla mnie był to inny świat, bo jadąc na trzy miesiące do Australii, na miesiąc do Japonii lub Stanów, obcowałam głównie z muzykami. Na jednym z naszych balów zrobiło furorę powiedzenie: "Nie zadzieraj nosa, tutaj każdy ma nazwisko". W tej wspaniałej atmosferze niczego nie zauważyłam - jako jedyna. Dziś wierzę, że mężczyzna potrafi kochać dwie kobiety, dla mnie jednak była to sytuacja nie do zaakceptowania. Przy tym dzieci dorastały, nasze zainteresowania, moje i męża, coraz bardziej się rozchodziły, poglądy polityczne również. Poza tym sądzę, że jeśli ludzie są względem siebie uczciwi - gdy zaczyna się robić letnio, powinni się rozstać. On się szarpał, ja bardzo cierpiałam, ale podjęłam decyzję za nas oboje. Nadal jestem pewna, że Elżbieta jest lepszą żoną, dużo bardziej żyje jego sprawami, niż ja to robiłam.

W stanie wojennym opuściła Pani Polskę.

Decyzja dojrzewała długo. Mogłam zostać na Zachodzie sto razy i zawsze wracałam. Za działalność w KOR-ze wstrzymywano mi wydanie paszportu, lecz była to jedyna przykrość. Nawet do bezpieki mnie nie wzywali - uprzejmy pan odwiedził mnie dwukrotnie w mieszkaniu.

Gdy nastał stan wojenny, synowie od dawna mieszkali za granicą. Wyjechali na tak zwane saksy. Włodek został w Barcelonie z przyjaciółką. Artur był w Szwecji, nocami zarabiał jako taksówkarz, potem poszedł na studia. W Polsce obowiązywała godzina policyjna, nie było zatem żadnych koncertów.

W tym czasie przyszło zaproszenie na atrakcyjne tournee do Niemiec, USA i Australii. Pagart bardzo chciał, żebym pojechała - oni przecież żyli z naszych zagranicznych zarobków. Próbowali wyciągnąć mój paszport, czego im nie ułatwiałam, podpisując kolejne listy protestacyjne. Kiedyś nawet Mietek przyszedł do mnie na Inflanckiej. Telefony nie działały, więc przyszedł i wtedy widzieliśmy się po raz ostatni. Powiedział: "Wanda, co ty robisz, przecież ten walec cię zgniecie!" - "A co, mam siedzieć i przyglądać się, jak walec gniecie?" - odparłam.

Sklepy świeciły pustymi półkami, po wszystko trzeba było stać. W któryś z takich beznadziejnych dni szłam ulicą, a tu jakaś kobiecina mówi: "W samie na Karmelickiej dają masło i prawie nie ma ludzi". Pomyślałam, że mam ziemniaki, usmażę na maśle i będzie wspaniałe jedzonko. Pobiegłam do sklepu, kolejka była nieduża, zaczęłam liczyć - wyglądało, że masło do mnie dojdzie. Nagle weszła starsza kobieta, zajęła miejsce przy ladzie. I wtedy usłyszałam gderliwy głos: "No, proszę pani, taka stara pani nie jest, mogłaby pani stanąć w kolejce". Rozejrzałam się, kto to powiedział - i doszło do mnie, że to ja powiedziałam! Proszę mi wierzyć: odwróciłam się i wyszłam ze sklepu z płaczem.

Idąc do domu, powtarzałam: "O nie, to się wam nie uda, to się wam nie uda!". Nie wiem, do kogo to mówiłam, ale postanowiłam: jeśli teraz wyjadę - już nie powrócę.

Nie był to najbardziej sprzyjający moment.

Mimo to poczułam przypływ energii i znalazłam kolegę, który akurat wybierał się samochodem do Szwajcarii na operację. Z Pagartu dali znać, że paszport otrzymam w sobotę po południu, a pierwszy koncert był już we wtorek w Wiesbaden. Wyglądało na to, że nie zdążę, poszłam jednak do konsulatu niemieckiego spytać, czy w sobotę wieczorem dadzą mi wizę. "Może pani przyjść nawet nocą. Proszę zadzwonić - dwa dzwonki krótkie, jeden długi, otworzę i wbiję pani do paszportu wizę" - konsul mnie znał i zachował się bez zarzutu.

Powiedziałam koledze, że wyruszamy w niedzielę rano. Dostałam paszport, wizę i w noc z soboty na niedzielę nie zmrużyłam oka. Niszczyłam papiery - listy, zdjęcia - wszystko, co nie powinno wpaść w obce ręce. Do jednej walizki spakowałam sukienki koncertowe, książki z autografami pisarzy, utwory z dedykacjami kompozytorów, trochę fotografii. Miałam też skrzypce i zezwolenie na ich wywóz.

Po przekroczeniu granicy RFN zadzwoniłam do agenta i umówiliśmy się, że odbierze mnie ze stacji benzynowej pod Frankfurtem. Czekałam sama na pustej stacji i zobaczyłam, że podjeżdża mercedes. Zahamował, z obu stron otwarły się drzwi i - wysiedli moi synowie. To była filmowa scena: ruszyliśmy do siebie najpierw wolno, potem pobiegliśmy i odbyło się szaleńcze powitanie. Opowiadali jeden przez drugiego, jak się o mnie bali, bo telefony nie działały i nie dawałam znaku życia. Przyjechali do Niemiec, nie umawiając się, bo wiedzieli, że mam tam grać. Gdy zadzwoniłam, agent zawiadomił ich, dał swój samochód i tak się spotkaliśmy.

Wtedy pomyślałam: tu ci kazano mieszkać, tu cię dzieci odebrały - i na tej zasadzie zostałam w Niemczech.

A synowie?

Artur miał już papiery na wyjazd do Australii, Włodek wrócił do Barcelony, do swojej dziewczyny, z którą się w końcu nie ożenił.

Jak Pani kontakty z polityką, czy ona nadal Panią zajmuje?

Owszem, gdziekolwiek jestem, słucham wiadomości, chcę wiedzieć, co się dzieje. Jednak polityka nie pochłania mnie na tyle, abym brała w niej czynny udział. Do niemieckiej polityki zupełnie się nie mieszam i dlatego dotychczas nie głosowałam. Włączam się za to do wszystkich akcji ekologicznych, protestuję przeciwko zatruwaniu środowiska, odpadom atomowym. Podpisuję petycje.

Sądziłam, że zachowała Pani polski paszport, głosowała w ambasadzie?

Od dawna mam paszport niemiecki i niemieckie obywatelstwo. Jestem konsekwentna w swoich postępkach. Jeśli odchodzę od mężczyzny lub on ode mnie, to się z nim rozwodzę. Kiedy zamieszkuję w Niemczech - przyjmuję obywatelstwo i uczciwie płacę podatki. Gdy teraz koncertuję w Polsce, jestem traktowana przez urząd skarbowy jako cudzoziemka i ściągają mi 20 proc. podatku - nie 10, jak polskim artystom. Uważam, że to w porządku. Polska jest moją starą ojczyzną, zawsze będę świadczyła na jej rzecz, pomagała, w czym tylko mogę. Jestem jednak lojalna wobec kraju i miasta, w którym mieszkam.

Jak się Pani żyje jako kobiecie samotnej?

Nie jestem samotna, jestem sama - to ogromna różnica. Samotność jest stanem ducha. Niemcy mają takie piękne słowo - Einzelgaenger - na określenie typu człowieka pojedynczego. Lubię ludzi, ale gdy wyjeżdżam, nigdy nie mieszkam u kogoś czy z kimś - wybieram pokój w hotelu. Mogłabym wynająć gospodynię, bo jeśli nie kupię mleka, to go nie mam, lecz obecność osoby postronnej męczy mnie.

Jak wygląda Pani kalendarz na najbliższe miesiące?

Ostatnio czuję się jak maturzysta, który zastanawia się nad wyborem dalszej drogi: i to kusi, i tamto nęci. Cudowne uczucie wolności: zostać w Niemczech, wrócić do Polski czy zamieszkać w Australii? W październiku mam ostatnie dwa dyplomy w Wyższej Szkole Muzycznej w Mannheimie i teoretycznie jako profesor mogę iść na zasłużoną emeryturę. Proponowano mi, żebym prowadziła dwójkę, trójkę studentów rocznie, ale już mnie to nie bawi - wróciłam do intensywnego koncertowania.

Mój terminarz wygląda następująco: z Moskwy, gdzie byłam jurorem na Konkursie im. Czajkowskiego, wracam na jedną dobę do Mannheimu. Przepakuję walizkę, zrobię przepierkę i z Frankfurtu wylecę do Australii. W Sydney przesiądę się na samolot do Melbourne, gdzie uczestniczę w zjeździe muzyków, daję master-classy i mam koncert. Ze względu na różnicę czasu będę okropnie zmordowana, ale przed występem muszę zrobić próbę z partnerami, bo to koncert kameralny. Po nim wrócę do Sydney, zagram następny koncert. Mam też propozycję pracy w Sydney, która szczerze mówiąc, korci mnie. Nim jednak coś zdecyduję, wrócę do Niemiec i popracuję z dyplomantkami. Następnie koncerty w Polsce, kurs dla skrzypków w Zakopanem, występ na festiwalu w Kąśnej Zdroju. Potem wyjazd na parę dni do Mannheimu i powrót na koncerty do Polski. Właściwie powinnam wykupić bilet miesięczny na trasie Niemcy-Polska.

Uff, czy to nie samobójczy tryb życia?

Trochę tak. W zeszłym roku po takiej dłuższej turze koncertowej "od Tatr do Bałtyku" zasłabłam w czasie festiwalu Vratislavia Cantans. Dlatego teraz muszę być zdrowa, energiczna i mieć czas na ćwiczenie.

Skąd jednak ta Australia?

Zwykle tak bywa, że człowiek latami o czymś marzy i nagle marzenie się spełnia - tyle że nie w porę. Objeździłam cały świat, ale zawsze się cieszyłam, gdy już wracałam do Warszawy. Aż pojechałam do Australii, był rok 1969, miałam ogromne tournee, 32 koncerty. Grałam w największych salach, w małych miejscowościach i nawet dla dzieci, które mieszkają na farmach - po jednym dziecku na przestrzeni wielu mil - a uczą się przez radio. Słuchały mnie też przez radio, potem włączały się, klaskały, to było wspaniałe przeżycie. A jakie w Australii robią świetne wina! Krótko mówiąc - zakochałam się w tym kontynencie i, wyjeżdżając, płakałam. Potem wielokrotnie tam jeździłam i zawsze mówiłam, że kiedyś zamieszkam w Australii. Przywiozłam synom ogromne misie koala, z którymi spali, i młodszy Artur powiedział, że jak dorośnie, też będzie mieszkał w Australii. I mieszka! Mieszka tam też mój dawny partner, wiolonczelista, który przeniósł się ze Szwajcarii i czeka, że znowu zaczniemy razem grać. Powstrzymuje mnie tylko to, że koncertowanie w Europie, w Polsce, byłoby wówczas utrudnione - z Australii to przecież kawał drogi.

Zanosi się na kolejny ostry zwrot w Pani życiu. Praca pedagogiczna w Niemczech też była zupełnie nowym doświadczeniem.

O tak! Wcześniej nigdy nie wykładałam, twierdziłam, że nie potrafię. "Nigdy nie będę uczyła" - powtarzałam. Cha, cha! Teraz wiem, że nie należy nigdy mówić "nigdy".

Połknęłam bakcyla, uczyłam jak opętana, zaniedbałam, jak to się mówi, karierę. Mało tego - zaniedbałam własne granie. Były tygodnie, gdy w ogóle nie ćwiczyłam. Po latach, gdy miałam za dużo koncertów, stałe występy, tak przyjemnie było nie mieć nad sobą tego bicza, tak dobrze było nie ćwiczyć. Ale zaczęłam znowu przyjeżdżać do Polski i wszyscy czekali, że wejdę w swoją dawną rolę.

To już było po wyborach 1989 roku?

Był chyba rok 1990. Panufnik przyjechał do Polski po 35 latach nieobecności, ja po ośmiu.

Zdążyłam odwyknąć od tego, że ludzie poznają mnie na ulicy i mówią - patrz, idzie Wanda Wiłkomirska! Pierwszym uczuciem był strach: nie wrócę tu, gdzie mają mnie za kogoś, kim od dawna nie jestem. Ale przyjechałam raz, drugi, piąty. Zaczęłam prowadzić w Zakopanem kurs mistrzowski dla skrzypków i zaczęłam więcej grać.

Aż nagle po którymś z koncertów powiedziałam sama do siebie: Wanda, porozmawiajmy szczerze - przecież ty wolisz grać, niż uczyć! Wtedy postanowiłam, że doprowadzę moje studentki do dyplomu i pożegnam szkołę.

Czy wykłady wykluczały koncertowanie?

Oczywiście grałam, lecz zdarzało się, że odwoływałam tournee, bo nie miałam czasu ćwiczyć. Pisałam do organizatorów, że nie dam rady, bo mam trójkę dyplomantów i dwie osoby, które przygotowuję do konkursu. Oddawałam koncerty innym skrzypkom, niemieckiemu agentowi zaproponowałam zamiast siebie swoją najlepszą studentkę. W rezultacie rzadko koncertowałam w Niemczech.

Nagłe zniknięcie z rynku, zwłaszcza w moim wieku, nie jest dobre - ludzie mówią: no tak, ona pewnie już nie występuje.

Kiedy po dłuższej przerwie dałam koncert w Karlsruhe, w recenzji pod wspaniałym tytułem "Wielka dama skrzypiec naszego stulecia" krytyk jakby się dziwił, że jeszcze istnieję i gram. Gdy używał pod moim adresem słowa "wirtuozeria", dodawał - "zdumiewająca".

Powiedziała Pani, że dobrze byłoby wiedzieć, kiedy zaprzestać występów.

To moja obsesja od lat. Kiedy przyjechałam do Polski po długiej przerwie, wszyscy prosili, abym grała I Koncert Szymanowskiego, mój firmowy. Długo odmawiałam, grałam II Koncert Szymanowskiego i inne utwory - bałam się konfrontacji z tą Wandą sprzed lat. Jednak przełamałam się i nie żałuję: mam nadzieję, że nie jest to gorsze, tylko zupełnie inne wykonanie. Słyszałam koncerty starych muzyków, którzy grali cudownie. Ale byłam też świadkiem występów ludzi, którzy niszczyli własne legendy. Tu nie chodzi o to, że ktoś się pomyli. Obserwuję dzieciaki na konkursach: raz nie trafi jakieś dwie oktawy i ma zepsuty humor przez resztę utworu. Słuchacze już dawno o tym zapomnieli, a on wciąż się martwi. Toteż moim studentom powtarzam: nawet jeśli zaczniesz źle, nie załamuj się, jeszcze możesz wygrać ten mecz. Możesz jeszcze dać ludziom parę minut wielkiego przeżycia i zapomną o twoich błędach.

Kiedyś jednak słyszałam koncert zasłużonej artystki i był to o jeden koncert za dużo. Ponieważ ją szanowałam, poszłam do niej i uczciwie powiedziałam: "Po co, po co?!". Samokrytycyzm z wiekiem słabnie i człowiek zaczyna się przekonywać: jak na swój wiek gram doskonale. Sama niekiedy uważam, że źle grałam, a tu reakcja publiczności jest entuzjastyczna i w końcu nie wiem, co myśleć. Dlatego chciałabym, by jakiś prawdziwy przyjaciel w porę powiedział mi: "Wiesz co, Wanda, nie graj już". Jednak czy znajdzie się taki odważny?

 

Wanda Wiłkomirska - wybitna polska skrzypaczka, pochodzi z rodziny muzycznej - jej czworo rodzeństwa również było uznanymi muzykami (Kazimierz - wiolonczelistą, Maria - pianistką, Michał - skrzypkiem i altowiolistą i Józef - dyrygentem). Grę na skrzypcach studiowała u Ireny Dubiskiej, Ede Zathureczky'ego i Henryka Szerynga. Jest laureatką międzynarodowych konkursów w Genewie (1946), Budapeszcie (1948) i Poznaniu - im. Henryka Wieniawskiego (1953). Koncertowała na całym świecie, także jako solistka Filharmonii Narodowej. Od roku 1982 mieszka w Niemczech, a od 1983 jest profesorem Hochschule fuer Musik Heidelberg-Mannheim. Ostatnio coraz częściej powraca do Polski. (DS)