Archiwum | |
Życie
z dnia 2002-06-17
Łukasz Warzecha: Uważasz się raczej za pisarza czy za publicystę?
Rafał A. Ziemkiewicz: Raczej za pisarza, ale
czy to kogoś obchodzi, za kogo ja osobiście się uważam? Wyrok rynku jest
taki, że felietony przyniosły mi większą popularność niż proza. Nie żebym
narzekał na sprzedaż powieści, ale "Viagra mać" sprzedaje się znacznie
lepiej, od dwóch miesięcy jest na listach bestsellerów, co mojej SF nigdy
się nie przydarzyło. Muszę to przyjąć z pokorą. Przypomina mi się biedny
Artur Conan Doyle, który przez całe życie uważał się za autora powieści
historycznych, strasznie się nad nimi męczył, siedział w archiwach,
stworzył sześć czy siedem grubych tomów o wojnach napoleońskich i pies z
kulawą nogą ich nie przeczytał. A jeżeli ktoś przeczytał, to wyłącznie
dlatego, że napisał je autor Sherlocka Holmesa. Czy to znaczy
również, że wyżej cenisz sobie swoje powieści niż felietony?
Oczywiście. Publicystykę pisze się wtedy, gdy zna się
odpowiedzi, a prozę - gdy zna się tylko pytania. Proza jest trudniejsza,
trzeba stworzyć ileś postaci, które wchodzą ze sobą w konflikty, a każda z
nich musi mieć rację - bo powieść, w której jeden bohater ma rację, a
drugi nie, jest do bani, dopiero kiedy wszyscy protagoniści mają pełną
rację, rodzi się dramaturgia godna literatury. Do tego trzeba jeszcze
stworzyć prawdopodobny świat, w którym wszystko się rozgrywa. Pocieszam
się, że proza zostaje na dłużej. Inna sprawa, że polska rzeczywistość
sprzyja felietonom. Utyskiwania na rządzących, napisane 12 lat temu,
pozostają wciąż w 100 procentach aktualne. Zaczynałeś od pisania
prozy SF. Kiedy postanowiłeś zająć się również komentowaniem bieżących
wydarzeń? Fantastyka to był mój pomysł, może niezbyt
chwalebny, na przeżycie PRL-u - chciałem
się w niej schować, bo jak wielu innych uważałem, że ten syf będzie trwał,
i pewnie jeszcze moje dzieci będą się w nim dusić. Nie czułem się na
siłach, żeby obalić ustrój, a też nie bardzo miałem ochotę bawić się w
jego obalanie, bo na mojej uczelni ludzie, którzy się w to bawili, byli,
hm... trochę dziwni. Zresztą potem większość z nich znalazła się w
"Gazecie Wyborczej". Więc towarzysko raczej mnie do nich nie ciągnęło.
Chciałem pisać uczciwą prozę, a najuczciwsza była wtedy SF. W 1988 r.
poszedłem do wojska, a gdy wyszedłem, okazało się, że ustrój się zmienił,
z fantastyki już nie da się wyżyć i żeby nie skończyć jako nauczyciel
polskiego, muszę wymyślić jakiś inny sposób na życie. Parę miesięcy
funkcjonowałem jako utrzymanek swojej ówczesnej żony, a to dla mężczyzny
piekielnie frustrujące. Chciałem się zapisać do Stowarzyszenia Pisarzy
Polskich, ale przysłali mi taki odbity na powielaczu kwitek, żebym się
bujał, bo żaden ze mnie pisarz. I w tym stanie ducha wypatrzyłem w kiosku
pismo "Najwyższy Czas!". Wcześniej widywałem Janusza Korwina-Mikke w
telewizji i to, co mówił, trafiało do mojego chłopskiego rozumu.
Pomyślałem więc, że pójdę do tego "Najwyższego Czasu!" i zaproponuję im
felieton na tematy aktualne. Te felietony, z nadtytułem "Zero zdziwień" -
ślad służby wojskowej - zaczęły się ukazywać od numeru 1/1991 r. No i tak,
sam nie wiem kiedy, zostałem publicystą. Skoro redakcje chcą mi płacić za
komentowanie wydarzeń politycznych, to komentuję, trzeba z czegoś żyć.
Staram się robić to uczciwie i mam nadzieję, że mi się udaje. W
przypadku pisarstwa na pewno miałeś swoje wzory. A jak było z
publicystyką? Czy tu miałeś jakieś wzorce, czy to była sprawa całkiem
instynktowna? Pisarskich wzorców miałem całe mnóstwo - Ray
Bradbury, Philip K. Dick, Strugaccy... Zanim zacząłem pisać fantastykę,
najpierw ją czytałem. Natomiast w publicystykę, jak mówiłem, wszedłem z
marszu. Po prostu przyszedłem do redakcji "Najwyższego Czasu!" z pierwszym
tekstem, o ile pamiętam, o stosunkach między Polską a państwami za naszą
wschodnią granicą, powstającymi po rozpadzie Związku Sowieckiego. Coś tam
wcześniej liznąłem, ale poza Kisielem nawet nie przypominam sobie żadnych
nazwisk. Czytanie klasyków felietonu zaczęło się dopiero później, w ramach
dokształcania zawodowego. Dzisiaj wymieniłbym przede wszystkim Adolfa
Nowaczyńskiego, facet był po prostu niezrównany. Oczywiście, miał pewne
odchyły, które w owych czasach nie były tak drażliwe jak dzisiaj. Teraz
jako wielkiego felietonistę wszyscy sławią Antoniego Słonimskiego, a ja
ośmielam się powiedzieć, że Słonimski pisał, owszem, nieźle, ale przy
Nowaczyńskim to była tylko złośliwa małpa. Polska współczesna
felietonistyka sprawia wrażenie bardzo ułożonej i kulturalnej. Ty się
wyróżniasz, bo potrafisz naprawdę mocno i zgryźliwie przywalić. Długo
pracowałeś na taki styl? Myślę, że to dziedziczna skłonność
do narażania się. Dziadek za rozbiorów musiał przez niepodległościową
konspirację wiać przez zieloną granicę do drugiego zaboru, potem wrócił z
legionami, ale jak Piłsudski zrobił zamach stanu, to dziadek został
zajadłym endekiem i zwalczał sanację jak mógł. A po wojnie był szykanowany
jako kułak i sanacyjny sołtys. Tradycja rodzinna. A mówiąc poważnie:
naciski polityczne i wewnętrzna cenzura w mediach to jedna sprawa. A druga
to terror reklamodawców. Żaden reklamodawca nie chce, żeby jego teksty
znalazły się w piśmie, które ostro krytykuje władzę, bo w Polsce, żeby
robić szmalec, trzeba z władzą dobrze żyć. Żaden reklamodawca nie chce
też, żeby jego reklama sąsiadowała z kontrowersyjnymi treściami. A treść
kontrowersyjna to każda treść. Jeśli piszesz o czymś, zawsze znajdzie się
ktoś, komu się to nie spodoba. I dlatego największe pieniądze idą do tych
mediów, które bleblają o "Big Brotherze" czy o romansach Edyty Górniak.
A, niestety, dzisiejsze media zależą praktycznie wyłącznie od kasy
reklamodawców. Związek Reklamy puszy się, że gdyby nie reklamy, to
wszystkie gazety byłyby dziesięć razy droższe. To znaczy, że reklamodawcy
mają 10-krotnie większy wpływ na gazetę niż jej czytelnicy, że nakład
gazety musiałby 10-krotnie wzrosnąć, żeby zrekompensować wydawcy utratę
wpływów z reklam, a to oczywiście niemożliwe. Przy okazji jeszcze jeden
mit: nie jest prawdą, że jakaś gazeta ma dużo reklam dlatego, że ma wysoki
nakład. Jest odwrotnie - jeżeli gazeta ma dużo reklam, to na nich zarabia
i może zainwestować w siebie, w dodatki, w jakość produktu i w promocję,
co pozwala jej osiągnąć wysoki nakład. Jeżeli natomiast gazeta chce być
niezależna, ostra, i pozostawać w konflikcie z establishmentem, to nie
będzie miała kasy z reklam, w związku z czym będzie cieniutka, szara,
droższa i przez to sprzeda się w małym nakładzie. Więc ostatnie, za co
wydawca ceni dziennikarza, to ostrość widzenia spraw, intelektualne
zacięcie czy niezależność. Może wyjściem będzie niezależność, którą
umożliwia Internet? Nie. Była taka fala entuzjazmu
internetowego, obudzona przez "Microcosm" Gildera i przez Tofflerów. Ale
te wizje były naiwne. Bo co z tego, że każdy może sobie założyć stronę
internetową? Każdy może sobie też założyć telewizję, gazetę albo pisać
sprayem po murze. Proszę bardzo, zakładaj. A Warner Bross i AOL założą
swoją, włożą w jej promocję miliard dolarów i możesz im skoczyć. Duże
pieniądze wygrywają z małymi, Internet tego nie zmieni. Notorycznie
odmawiasz przestrzegania kanonów politycznej poprawności. Jak udaje Ci się
funkcjonować mimo to w głównym obiegu? Bycie niezależnym
publicystą to swego rodzaju gra, wciąż trzeba zawierać kompromisy. Są
pisma niszowe, gdzie się czuję jak ryba w wodzie, i są wysokonakładowe.
Udało mi się wyrosnąć na tyle, że moje nazwisko stało się atrakcyjne także
dla tych drugich, ale one najchętniej widzą mnie na swoich łamach z
obciętymi jajami. Czasem, choć z bólem, daję je sobie obciąć; jeśli mam do
napisania coś ważnego, to godzę się, na przykład, zrezygnować z takiej
stylistyki, jakiej używam w "Gazecie Polskiej" czy "Najwyższym Czasie" i
pisać bardziej drętwo, ale za to bardziej merytorycznie. Poza tym z
tematów, które mnie interesują, nie każdy jest dla pisma atrakcyjny.
Nie boisz się, że stajesz się w ten
sposób koncesjonowanym nonkonformistą? Grozi mi takie
niebezpieczeństwo, ale staram się jak mogę. Jest też niebezpieczeństwo
przeciwne - że wyląduję w szufladzie z napisem "publicysta prawicowy" i
będę mógł publikować wyłącznie w pismach, gdzie wprawdzie wydrukują mi
wszystko, ale na sąsiedniej stronie jakiś idiota dopisze, że mam rację, bo
Michnik to Żyd. W "Naszym Dzienniku" napisali kiedyś, że masoneria
zastępuje krzyże na karetkach pogotowia "stylizowaną gwiazdą Dawida", a
słowo "ambulans" każe pisać wspak, czyli po żydowsku. Naprawdę, takie
rzeczy tam potrafią wydrukować. No i co, mam dać się zamknąć w obiegu, w
którym bezustannie groziłoby mi znalezienie się w takim kontekście?
Pewien znany ze spektakularnych wystąpień polityk i publicysta,
mocno z prawej strony, wyznawał pogląd, że można pisać wszędzie, nawet w
"Nie", ponieważ chodzi wyłącznie o to, żeby ze swoimi poglądami dotrzeć do
jak największej liczby ludzi. Nie zgadzam się. To prosta
droga, żeby się ośmieszyć i zdeprecjonować. Coś takiego zrobiono niedawno
z Władimirem Bukowskim, zapraszając go na sesje eurosceptyczne, gdzie
występował w towarzystwie Gabriela Janowskiego, Macierewicza i podobnych
osobników, plotących oczywiste androny. W ten sposób człowiek wielkiego
formatu, z którym można się zgadzać albo nie, ale który na pewno zasługuje
na poważne traktowanie, został sprowadzony do poziomu świrów. Jest ważne,
z kim się sąsiaduje, w jakim kontekście się występuje. Są takie gazety, w
których nigdy bym nic nie napisał. Stąd ta wzmianka na okładce
Twojej najnowszej książki, że nigdy nie wydrukowałeś ani słowa w "Gazecie
Wyborczej", "Trybunie" oraz pismach używających wulgarnego języka. Ale
dlaczego akurat te dwie gazety są wyszczególnione? Na ogół nie kojarzy się
ich z ekstremą. Te tytuły wyznaczają dwie skrajności
polskiego rynku mediów - z jednej strony paranoi politycznej poprawności i
liberalizmu obyczajowego, a z drugiej betonu komunistycznego. A pisma
używające wulgarnego języka to środowisko, w którym po prostu się źle
czuję. Kląłem jak byłem mały, potem z tego wyrosłem. Mimo walki z
szufladkowaniem, jesteś uznawany za prawicowego publicystę. Czy godzisz
się z tym określeniem? Unikam pojęcia prawicowości, bo po
rządach AWS-u naprawdę nie wiem już, co to oznacza. Jeżeli prawicowym
nazywamy w Polsce rząd, który wprowadził ustawę o działalności
gospodarczej daleko bardziej peerelowską niż ustawa Rakowskiego, to
pojęcie prawicy uległo już takiemu zamydleniu, że lepiej przed nim
uciekać. Od biedy przyznam się do "publicysty konserwatywnego". Ale staram
się w ogóle uciec przed etykietą, bo Polacy lubią myśleć etykietami i
kiedy komuś takową przykleją, to czytelnik sądzi, że tak dobrze wie, co
znajdzie w jego tekstach, że już nie musi ich czytać. Wydaje mi się, że
przez 12 lat uprawiania tego zawodu zdołałem iluś czytelników przekonać,
że mają do czynienia z publicystą, który ma poglądy po prostu własne.
Dlatego po wystąpieniu z UPR postanowiłem nie angażować się w działalność
żadnej partii. Czy w zbiorze "Viagra mać" jest jakiś tekst, który
uważasz za szczególnie istotny? Nie ma takiego, który by mi
się wydawał najważniejszy, ale jest taki, którego żadna gazeta nie
chciała. To tekst o sprawach polsko-żydowskich pod tytułem "Dlaczego Żydzi
nas nienawidzą?". Nie chciano mi go drukować, wyjaśniając zwykle, że to
wszystko prawda, ale "od tego tematu wolimy trzymać się z daleka".
Jakie są inne tematy tabu, z którymi nie udało ci się nigdzie
przebić? Zupełnych tabu chyba nie było... Najtrudniejszym
tematem jest polemika z Adamem Michnikiem. W Polsce obowiązuje niepisana
zasada, że Michnika się nie krytykuje, choćby to była krytyka bardzo
merytoryczna. Jeśli jakaś gazeta taką polemikę przyjmuje, to naraża się na
wielką niechęć i konkretne pogróżki człowieka bardzo wpływowego - czego
"ŻYCIE" zresztą samo doświadczyło. Czasem piszesz albo mówisz, że
Polska to "kraj białych murzynów". O co Ci chodzi? Ta myśl
przyszła mi do głowy w 1995 roku, gdy siedziałem na stypendium w USA i
czytałem bardzo niepoprawne politycznie opracowania naukowe na temat
amerykańskich społeczności murzyńskich, zwłaszcza w wielkomiejskich
gettach. Nie chodzi tu o kolor skóry, oczywiście, tylko o ludzi, którzy od
kilku pokoleń żyją na socjalu. Później konfrontowałem to z kilkoma pracami
o krajach afrykańskich i z doświadczeniami kolegi wracającego z Indii.
Zauważyłem, że ludzie, którzy mają w swojej tradycji niewolnictwo lub
kraje, które były koloniami, przejawiają mniej więcej te same cechy co
Polacy. Murzyn z Los Angeles i polski bezrobotny ze Słupska poza kolorem
skóry to dokładnie takie same osoby, z tym samym syndromem wyuczonej
bezradności, nieumiejętności radzenia sobie w życiu i zadbania o siebie,
połączonym z nienawiścią do wszystkich, którym wiedzie się lepiej.
Problemy Indii czy krajów afrykańskich z demokracją to dokładnie te same
problemy, które ma w tej chwili Polska. Jak przestać być białym
murzynem? Mojżesz wyprowadził ludzi na pustynię i
prowadzał ich po niej tak długo, aż wymarło pokolenie pamiętające niewolę.
Ale, o ile wiem, Pustynia Błędowska już zarosła, więc nie bardzo możemy
się posłużyć tą samą metodą... Nasze narodowe nieszczęście polega na tym,
że odrodzenie, odtworzenie normalnych więzi i mechanizmów społecznych
wymaga czasu, a tego czasu nigdy nie mamy, bo leżymy w takim a nie innym
punkcie mapy. A demokracja podarowana pańszczyźnianym strasznie szybko
zwyrodniała i dziś przypomina do złudzenia saską noc dawnej
Rzeczypospolitej - z liberum veto, złotą wolnością, z prywatą, z liczną
klientelą obdarzonej prawami wyborczymi gołoty, którą magnaci karmią i
poją za pieniądze zagarnięte z państwowej szkatuły, kupując w ten sposób
jej szable i "kreski". To oczywiście może doprowadzić do tych samych
skutków, co wówczas. Ale to temat na następną książkę. Nawiasem mówiąc,
pewnie napiszę ją na wiosnę przyszłego roku i pewnie będzie się nazywać
"Polactwo". Ale najpierw, na jesieni, fantastyka - zbiór opowiadań "Cała
Kupa Wielkich Braci". |