Zofia Trzcińska

Komeda, Zośka i inni

1996
 

(...)

 

 

Fryko

Ewa była pierwszą żoną Frykowskiego. Drugą była Agnieszka Osiecka. Trzecią córka amerykańskiego milionera, Abigal Fogler. Została zamordowana. To była podobno bardzo miła, kulturalna dziewczyna. Tam była rzeźnia... Niewyobrażalne... Polański to twardy facet. On kochał Sharon, o ile był wtedy zdolny do miłości. Jedno wiem na pewno, bardzo prawdziwie kochał Basię Kwiatkowską. A w Sharon zakochał się jak robił film, w którym grała. Ja najbardziej lubię jego dwa filmy: "Dwaj ludzie z szafą". Właściwie to etiuda i "Nieustraszeni zabójcy wampirów" - to właśnie ten film z Sharon. Rzecz dzieje się w Karpatii. Nieważne. Właśnie przy tym filmie producent Rancehoff narzucił mu aktorkę i Romek był z tego bardzo niezadowolony, miał już kogoś upatrzonego. Potem zakochał się w niej i ożenił. Był uczuciowy i na swój sposób romantyczny.

Romka znam. Owszem, mam do niego żal ogromny, mógł gdy Krzysio umierał bardziej nam w tej tragicznej sytuacji pomóc, a nie tylko tych kilka bzdurnych słów do leżącego na szafce przy szpitalnym Krzysztofa łóżku, brulionu wpisać. Ja nie noszę w sercu nienawiści. Skrzywdził mnie ogromnie swoją... obojętnością... Nie chcę teraz o tym mówić, ale ja w głębi duszy zawsze go gdzieś usprawiedliwiam. To artysta, a ja nie wierzę, aby artysta nie był człowiekiem wrażliwym. Tego nie da się pogodzić. Ja przecież widziałam, jak płakał na pogrzebie Andrzeja Munka... Wielokrotnie byłam światkiem, widziałam jak emocje nim "miotały". Tak. I wtedy po raz pierwszy, z tą smarkatą, "potknął się" w Ameryce. Do tej pory dawał sobie świetnie radę. Z Frykowskim to też jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Romek się nim nie interesował. To Kąkolewski w "Jak umierają nieśmiertelni" stworzył jakiś bezsensowny "mit Frykowskiego".

O ile tak w ogóle można powiedzieć. To dzięki Kąkolewskiemu ludzie zaczęli myśleć, że oni się przyjaźnili, a jeżeli tak, to przedtem, nie w Stanach. Dam wam taki przykład. Roman robił "Wampiry" i był w Londynie. Któregoś dnia dzwoni do mnie Frykowski, co już samo w sobie mnie zaskoczyło, bo jak wspomniałam, nigdy nie darzyłam go sympatią. Nie lubiłam jego brutalności, jego łokci, manier. Poza tym był to "intelektualny hochsztapler" - mało wiedzy, a potrafił w umiejętny sposób oszukiwać ludzi. Tak. I telefon z Paryża. Dzwonił Fryko. Był tam już jakiś czas. Mieszkał u takiej dziewczyny... nazwał ją "Dziobak", bo miała podobno długi nos. Karmiła go, pieściła, utrzymywała, był na jej garnuszku przez parę miesięcy. Chyba mam ją na zdjęciu z ich ślubu z Agnieszką. Dzwoni i prosi o adres Romka. "Wiesz - powiada - chciałbym go odwiedzić". Więc dałam mu adres. W kilka dni potem sama poleciałam do Londynu, bo tam już był Krzysio. Roman kupił akurat nowy dom w bardzo ekskluzywnej dzielnicy, Belgrevii, urządzał go. Trochę mu pomagałam. Było bardzo miło.

Kiedyś jedliśmy kolację, którą przyrządził Romek. Był Skolimowski, który u nas w Londynie mieszkał, i ja z Krzysiem. I nagle coś mi się przypomniało. Więc pytam: "A co to, Fryka nie ma...?". A Roman na to: "Prawda, przecież tu jest gdzieś list od niego...". I poszedł go szukać. Za chwilę z szuflady w komodzie przynosi nie otwarty list. Czyta i zaczyna się śmiać. "Prosi mnie, żebym mu wizę załatwił i zaproszenie posłał". "I co?" - pytam. "Załatwisz mu...?". A Roman na to: "A po co on mi tutaj? Ja tu mam lana, on mi bankiety urządza i dziewczyny załatwia, to co mi w Polsce załatwiał Wojtek...", lan, to był taki młody aktor, czasem grał w Romka filmach. W "Matni" grał między innymi. Jest tam taka scena z krewetkami, taki blondynek, ładny zresztą. Tak było. Nigdy mu tego zaproszenia nie załatwił. Zresztą Frykowski do Londynu nie dojechał. Nie udało mu się. W rok potem znowu pojechałam do Krzysia, do Stanów. Muszę tu zrobić małą dygresję dotyczącą Krzysia zachowań w czasie pracy nad filmami. Krzysio miał taki zwyczaj, że jeszcze w czasie kręcenia filmu - a tu chodziło o "Rosemary's Baby" - przychodził na plan, oglądał pracę, chciał być w klimacie filmu, wciągał się. Komeda trochę inaczej pracował niż inni kompozytorzy, którzy przeważnie oglądają gotowe materiały. On w ogóle był inny. Jak miał kogoś zaprzyjaźnionego, jak Skolimowski, Polański Kuba Morgenstern, Janusz Nasfeter, to bardzo chętnie przychodził na plan. Dlatego był w Stanach z Polańskim. Zresztą Romek już go od listopada wzywał, odszukał nas "Pagart" - impresariat - aż pod granicą albańską w Jugosławii.

Krzysztof wiedząc, że film nie gotowy zwlekał z wyjazdem, chciał poczekać do świąt, nie udało się, siedemnastego bodajże grudnia musiał wylecieć. Ja potem dojechałam, po świętach. Wylądowałam po drodze w Nowym Jorku, bo tam miałam przyjaciół, u których przez kilkanaście dni mieszkałam. Tam dowiedziałam się, że i Fryko jest tutaj, od Adasia Holendra. A skąd on się tu znalazł? - pytam.

Okazało się, że zaproszenie wysłała mu Elka Czyżewska z Adasiem Holendrem. Bardzo o to zabiegał. Frykowski po prostu "ścigał" Polańskiego i już był w Nowym Jorku. Lecz Polański był w Kalifornii, w Los Angeles. To jeszcze szmat drogi - siedem godzin lotu samolotem - drugi koniec Stanów. Co prawda Wojtek zdążył się w tym czasie ożenić z milionerką. Jak do tego doszło później opowiem, bo znam tę sprawę właśnie od Adasia Holendra. Adaś? To świetny operator filmowy po łódzkiej szkole. Ten co zrobił film "Easy Rider".

Lecz wracajmy do tej milionerki... To Ameryka, nie Europa i tam nie tak łatwo o ślubne wiano. Tym bardziej, że tatuś milioner i mamusia nie zaakceptowali Fryka. Córeczka musiała pracować jako opiekun socjalny za 600 dolarów miesięcznie i było bardzo krucho. Mieli jakiegoś starego Volkswagena i tyle. Na samolot nie było forsy... Zresztą ja, głupia, popełniłam wielki błąd. Wiecie jak to jest na obczyźnie, wielu tego doświadczyło. Jak kogoś spotkasz z Polski, choćby nawet nielubianego, to tam jest... inna sprawa. Tam inaczej się patrzy na ludzi, chociażby z tego tylko powodu, że mówią tym samym językiem. W końcu Wojtek nic mi złego nie zrobił, nie przepadałam za nim to fakt, ale jak w Nowym Jorku na jakimś polskim party spotkałam go, to nawet się ucieszyłam. Był tam także Rysio Horowitz, ten słynny na cały świat fotografik, którego znałam świetnie jeszcze z Krakowa - był jazzfanem, chodził na wszystkie nasze koncerty i spotkania. Ale wracając do Frykowskiego, kiedyś w Dubrowniku poznałam fabrykanta z Nowego Jorku Micky Bergera, ha...! - "Micky Berger - Jersey Laminat jestem" - tak się przedstawiał. I właśnie Jersey Laminat miał fabrykę pod Nowym Jorkiem w New Jersey i on powiedział mi, że dla każdego faceta z Łodzi ma pracę, bo wysoko ich ceni. Wiedziałam, że Wojtek studiował na Politechnice Łódzkiej włókiennictwo. Chciałam mu po prostu pomóc. "Mam pracę dla ciebie, Wojtek" - powiedziałam. Ten jak usłyszał o pracy, to z początku się ucieszył. Ale gdy dowiedział się, że to ma być fabryka włókiennicza, to spurpurowiał, spąsowiał na twarzy i... tak!... to jest bardzo ważne! To może wyjaśnić późniejsze jego zachowanie. Wojtek na odlew, z całej siły uderzył mnie w twarz, a potem zaklął i wyszedł trzaskając drzwiami. Stałam oszołomiona i zdezorientowana. Bolało mnie.

Co się stało?!... Co ja zrobiłam?! Ktoś przykładał mi lód do twarzy, ktoś powiedział... pamiętam: "Upokorzyłaś go! On się tu podaje za utalentowanego artystę"... Ktoś inny spytał: "Zrobiłaś to specjalnie?". Tak. Zapewne Wojtek myślał, że pokpiwam sobie z mego. On uważał, że dla niego jest wyłącznie film. Był "psychiczny", ten wydumany supermen, ale ja nie znałam jego kompleksów, nic o nich nie wiedziałam... O historii związanej z Frykowskim i moim drugim pobytem w Stanach, gdy Krzysio był już umierający, nie będę teraz opowiadać... Tak. I aby skończyć tę historię o ściganiu Romka, jakoś tam Wojtek z żoną dojechali tym samochodem do Kalifornii. Jechali chyba przez dwa tygodnie, ale na miejscu okazało się, że Polański nie pragnie go zobaczyć, więc ulokowali się u Grinbergów, a potem, jak Abigal dostała pracę - przenieśli się.

I znowu gdy ja tam dojechałam, pytam Romka: "Ajak tam Fryko?". A Polański: "A na cholerę mi tutaj ten Fryko?!". Tak było, Frykowski nawet nie zbierał tego, co Romkowi ze stołu spadło... to nie moje powiedzenie, tak mi opowiadali Polacy, wspólni znajomi z Los Angeles, bo Romek nigdy go nie zapraszał. Nawet na większe bankiety... Mówił mi Marek Niziński, że Romek jednak załatwił mu pracę przy budowie scenografii filmowej, ale Wojtek obraził się, powiedział, że nie ma zamiaru gwoździ w deski wbijać i po kilku dniach przestał pracować. A Wojtek chlubił się tą znajomością i pisał do rodziców: "Ta cała Polonia to śmiecie, biedota prymitywna. Tylko ja, Polański i Komeda się liczymy". Osobiście to czytałam, gdyż taki list podwędziła Ewa Frykowska, jak była u syna w Lodzi, swojej byłej teściowej, która z dumą go jej pokazała. A te tragiczne morderstwo w domu Romka?... To jest prawda. Znalazł się wtedy w Romka domu. Mieszkał tam. Sharon była wtedy w ciąży. Romek mieszkał z nią w ogromnej posiadłości, a musiał wyjechać do Anglii, zdaje się szukać plenerów do "Makbeta" i po prostu martwił się, że zostawia Sharon na dwa tygodnie samą. Przy jakiejś okazji powiedział, że byłoby dobrze, aby na ten czas ktoś z nią zamieszkał. To usłyszał Marek Niziński i w jakiś sposób informacja ta dotarła do Frykowskiego. Ale nawet wtedy Wojtek nie miał odwagi zwrócić się osobiście do Romka, poprosił Marka, aby mu to załatwił i Marek namówił Polańskiego, aby ten się zgodził, bo będzie Abigal i Sharon będzie miała towarzystwo. I tak przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności doszło do tragedii.

Z powodu mojej niezłej tego środowiska i panujących w nim "układów" znajomości przeprowadzono ze mną mnóstwo wywiadów, a ja nigdy o tym nie wspominałam. Już nawet nie chodziło o to, aby robić sensację, ale co winna rodzina Frykowskiego i po co tych ludzi "dobijać"? Tak wtedy myślałam.

I tak przeżyli wielką tragedię. Matka Wojtka przez ponad miesiąc starała się o wyjazd i sprowadzenie zwłok syna, zamrożonych w jakieś lodówce w Los Angeles. Zresztą równocześnie po przyjeździe do Los Angeles wytoczyła proces Mansonowi o odszkodowanie w wysokości 30 milionów dolarów ale tej sumy nie jestem pewna. Ktoś mi tak powiedział. Niemniej to umiejętność wielka - cierpieniem zarabiać pieniądze. Sprawę umorzono - Manson pieniędzy nie miał. Jestem przekonana, że do całej tragedii doszło przez Wojtka. Zawsze to wiedziałam i to potwierdził Wojtek K. - znany obecnie w Stanach malarz. Miał być wówczas na tym przyjęciu.

Czytałam wtedy z nim wywiad. Musiał potem zmienić adres i chodzić z obstawą, bo po prostu bał się mafii, bał się, że go zabiją. On wiedział, że były to rozgrywki mafijne. Tak. Frykowski zaczął się w to bawić - narkotyki. A zapomniał gdzie się znajduje, zapomniał, że to nie Polska, myślał, że zamiast zapłacić za towar mafii, zarobi, zainwestuje i w końcu będzie "wielki". Miał tę "szaleńczą" manię wielkości, jak to o nim Ewa Krzyżanowska opowiadała. Potrafił być ciepłym i uprzejmym, a za chwilę chamskim i brutalnym. Bez wyraźnego powodu.

Nie spekuluję, tylko jestem o tym głęboko przekonana! Mansona opłacili i on z tymi swoimi dziewczynami, kretynkami, nastawiony na nie wiadomo co, jakiś pseudo mesjanizm, jakieś paskudztwo, załatwił sprawę, bo tam akurat mieszkał Frykowski. No i... Wyrżnęli wszystkich...

A Marek Hłasko...? Mroczna tajemnica jego nagłej, niespodziewanej, wręcz absurdalnej śmierci?

Hłasko powiązany jest tajemnicą śmierci z Krzysiem. To inna opowieść. Był bardzo nieszczęśliwy. Trzy razy starał się o powrót do Polski i za każdym razem mu odmawiano. Jak go poznałam, był bardzo przygnębiony. Ale wracając do Fryka, to podobno Manson w więzieniu zarobił nagrywając płytę i wywiadami do książek, i mamusia Wojtka te pieniądze dostała. Hłasko opowiadał mi, że stale spotykał się z Krzysiem i Markiem Nizińskim. Popijali, śpiewali piosenki. Czy myślicie, że to może oddać ich prawdę...? Że tak do końca da się wyjaśnić tajemnicę ich nagłych śmierci? Tej Marka Haski i tej Marka Nizińskiego. Dwóch z trzech tak tam bliskich sobie, pozostałych przyjaciół. "Nareszcie mam obok siebie bratnią duszę, przyjaciela z którym mogę całą noc przegadać i nadal gadać chcemy, i wiemy, rozumiemy o co nam w tym gadaniu chodzi" - zwierzał się matce, Ewie Krzyżanowskiej Marek Niziński po poznaniu i zaprzyjaźnieniu się z Komedą. Marek Hłasko, który tę samą Ewę traktował, jak to mówił: "jak drugą mamuśkę" podobnymi o Krzysiu dzielił się z nią uwagami i obserwacjami. Ta późna, "męska" na obczyźnie przyjaźń trzech artystów była naprawdę czymś wyjątkowym.

Romek

Romka Polańskiego poznałam jeszcze w Krakowie. Jego matka była Francuzką, tak mi mówił. Zginęła w czasie wojny. Ojciec był bardzo wytwornym panem. Widywałam go w Krakowie z drugą żoną, piękną blondynką o głowę od niego wyższą, wypisz wymaluj, taka aktorka Iza Miranda. Była taka francuska aktorka i ja tę panią Wandę tak nazwałam. Romek podobno urodził się we Francji. O swoich losach w czasie wojny nigdy nie opowiadał.

Tak jak mówiłam: z Romkiem utrzymywaliśmy bliskie kontakty, ponieważ po muzyce do filmu "Dwaj ludzie z szafą'" i drugim krótkim filmie, już z Basią, "Gdy anioły spadają z nieba", po "Nożu w wodzie", Krzysio stał się "jego kompozytorem". Jeszcze coś zabawnego mi się przypomniało... Krzysio robił w Amsterdamie muzykę Romkowi i gdzieś w trakcie naszego pobytu, Roman dowiedział się, że do Brukseli przyjeżdża na występy "Mazowsze". To w końcu niedaleko, a Romek bardzo chciał zobaczyć się ze znajomymi dziewczynami. Pojechaliśmy tam w trójkę Romka samochodem: pięknym, sportowym, ale za to bez hamulców. Krzysio całą drogę, 300 kilometrów ręcznym hamował, a Romek prowadził. No, ale jakoś szczęśliwie dojechaliśmy. Po występie, na który zresztą ledwo zdążyliśmy, Romek zniknął za kulisami i po chwili wrócił z dwiema dziewczynami z zespołu, podnieconymi, bo przecież Roman to gwarancja dobrej zabawy, a jednocześnie przerażonymi, bo w zespole krótko je trzymano, oj... krótko... Dziewczyny chodziły o jedenastej do łóżek. Więc bidulki były z lekka wypłoszone, ale perspektywa zabawy z Polańskim była bardzo pociągająca, więc czmychnęły. Romek zawiózł nas do ekskluzywnego klubu aktorów w Brukseli, gdzie widać dobrze go znano, gdyż na jego widok właściciel wykrzyknął z przerażeniem: "Polański...! No to będzie zabawa, do rana się nie skończy!"

I była. Roman szalał, wymyślał przeróżne rzeczy, wszystko było! Nawet graliśmy w "butelkę"! Cała sala musiała brać w tym udział. Właściciel klubu, zrezygnowany, w końcowej fazie gry pomylił sobie kolejność i stał nagusieńki w drzwiach, w czarnych skarpetkach, z nóżką na nóżkę założoną. Ale uwierzcie mi: w tym szaleństwie nie było cienia erotyki, jakiegoś wyuzdania, to była naprawdę czysta zabawa. A "Mazowszanki" tak umiejętnie butelkę kręciły, że my trzy pokazałyśmy tylko ładne staniczki, śliczne bikini i wklęsłe brzuszki. W końcu jakoś to wszystko dobiegło końca, odwieźliśmy dziewczyny, a potem... "bardzo zmęczeni", dotarliśmy do jakiegoś hotelu i tam... Boże! We trójkę z Romanem wynajęliśmy jeden pokój!

Portier wziął od nas naszą wspólną walizkę, popatrzył tak jakoś dziwnie, ale nic nie powiedział tylko wskazał windę, a sam poszedł schodami. Wchodzimy, zamykamy drzwi, ciemno. Co jest? Rany boskie! Szamoczemy się, szukamy przycisku, nic. No... dobrą chwilę to trwało. W końcu drzwi się otwierają, stoi w nich portier i z takim rozbawieniem uśmiecha się do nas. Co się okazało? Ano, że w tym rozbawieniu, w tej wesołości zamiast do windy, weszliśmy do ogromnej, wbudowanej w ścianę szafy na walizki.

Ten amsterdamski film składał się z trzech nowel... "Najpiękniejsze oszustwa świata". Jedną robił Japończyk, jedną Francuz, a jedną Romek. Krzysio miał nagrywać muzykę z holenderskimi jazzmanami, ale producent nie zapewnił terminu, okazało się, że muzycy są w trasie koncertowej. Musieliśmy dodatkowo jeszcze czekać na nich przeszło miesiąc. W Amsterdamie, w luksusowym hotelu "Schiller" na placu Rembrandta, gdzie co trzy dni, rano wstając patrzyłam na Plac, który zmieniał kolor z powodu przesadzonych w nocy tulipanów. Cóż, Holendrzy nimi handlują i umieją je reklamować. Romek mieszkał w tym samym hotelu. Wiele czasu spędzaliśmy razem. Było nam dobrze, wydawało się, że doskonale się rozumiemy, że tak będzie zawsze... Równie miłe wspomnienia mam z Londynu, kiedy to Polański kupił dom na Belgrevii, w ekskluzywnej dzielnicy. Krzysio miał nagrywać muzykę do "Nieustraszonych zabójców wampirów", więc najpierw musiał ją skomponować. Mieszkaliśmy w domu angielskiego filmowca, zresztą zawsze w Londynie wynajmowaliśmy to samo mieszkanie. Romek był dla nas bardzo serdeczny, ciepły. Zapraszał nas do ekskluzywnych restauracji, często chodziliśmy z nim do Playboya, który mieścił się niedaleko naszego mieszkania i biura Romka, na Park Lane. W Playboyu wisiały jego dwa portrety; jeden nie wiem, dlaczego... Roman jako perkusista.

Ten "portret" Romka szczególnie irytował Skolimowskiego, który w tym czasie dwa razy przyjeżdżał do Londynu. Spał i jadł u nas. Skolimowski, gdy obok niego przechodził, to ostentacyjnie odwracał głowę, a raz nawet wlazł na szklane drzwi. Było z niego wiele zabawy, zwłaszcza jak przechodziły piękne "zajączki".

U Romka nie mieszkaliśmy, choćby dlatego, że Krzysio musiał komponować. Poza tym niby dlaczego? Przecież Krzysztof przyjeżdżał nie w celach towarzyskich, tylko do ciężkiej pracy. A ja normalnie chodziłam na zakupy i prowadziłam dom. Gotowałam. Tylko Skolimowskiemu moje spaghetti nie smakowało. Uważał, że powinnam dodawać suszone śliwki - to pamiętam. Ten dom Romka w Londynie drażnił mnie. Na przykład łazienka była urządzona na czarno: czarne kafelki, czarna wanna wpuszczona w głąb posadzki, kryształowe gałki, a z kolei sypialnia była w purpurze. Ogromny, przeogromny tapczan i wszystko w kolorze bordo; na tapczanie atłas, sufity w lustrach, a nawet dwa pufy amarantowe, przyćmione światła. Mnie trudno jest to dzisiaj opisać, ale ja w tym pokoju czułam się bardzo nieswojo. Takie to było wszystko nastawione na seks i to było dla mnie niesmaczne i prostackie... Bo przecież mężczyzna, który kocha seks... nie wiem, tak mi się wydaje, powinien kochać szybkie samochody, konie, wiatr... Nie sypialnię. To takie buduarowe mi się wydawało... Takie niepodobne do Romka, takie niemęskie... Próbowałam go namówić na zmiany, ale jakoś nie przejawiał w tym względzie entuzjazmu. Za to na dole salon i jadalnia bardzo mi się podobały. To zresztą mało ważne. Ważne było, że dobrze czuliśmy się ze sobą. Krzysio pracował, komponował, wieczorami włóczyliśmy się po Londynie; jazz cluby, teatry, kina... Ognisko Polskie. Często bywałam w wytwórni filmowej pod Londynem, gdzie kręcono ten film. I tam właśnie... Tak myślę sobie teraz, że tam nastąpił pierwszy zgrzyt. Niby nic, drobny incydent, który utkwił mi w pamięci... w alejce pomiędzy zielonymi trawnikami.

Szliśmy kiedyś - Romek. Krzysio i ja, byli z nami jacyś producenci, parę osób. I w tym momencie spotykamy Rogera Moore'a - słynnego Simona Templera - "Świętego". To była znana postać. Jeździł zawsze Volvem, odkrytym, białym. Zatrzymujemy się, ktoś nas przedstawia. Mr Komeda, Mrs Komeda - oni tak śmiesznie mówili "Komida" i w pewnym momencie ktoś zwraca się do Romka: "Panowie się chyba jeszcze nie znają: Mister Moore, Mister Polański". I Moore... Nie wiem, chciał być taki uprzejmy, ciepły, wyciąga rękę i mówi: "Ależ my się właściwie znamy, tylko nie mieliśmy sposobności uścisnąć sobie dłoni...". A Romek z takim zdziwieniem: "Nie, ja pana nie znam". I taka cisza zapadła, i zrobiło się tak niemiło... Mnie szczególnie, tak jakoś wstyd i głupio, bo Moore taki serdeczny, powiedziałabym "słowiański", a tu taki chłód Romka.

A to była zwykła zagrywka. Romek chciał pokazać, że takimi jakimiś filmami jak "Święty", to on się nie interesuje. On jest od lepszego kina. Pomyślałam wtedy, że ten świat, dla którego niejeden życie by oddał, to dżungla, a właściwie nie, bo to obraża przyrodę - to coś paskudnego, że nie oglądając się na nikogo, zawsze i przy każdej okazji trzeba być "górą", tworzyć preteksty do plotek, rozmów, legend. Kompletne zakłamanie.

Drugie takie przykre wrażenie odniosłam w Los Angeles, u nas w hotelu, gdy mieszkaliśmy razem. Ktoś, już nie pamiętam, powiada do Romka: "Dzwoni do pana z Nowego Jorku pani Maria Kuncewiczowa", a Romek - "Proszę powiedzieć, że mnie nie ma". "Ale ona już dzwoni tak od kilku dni! To znana pisarka z Polski, tutaj wykłada na Uniwersytecie w Stanach, prosiła, żeby ci powiedzieć, że ma pewien pomysł i chce ci go przekazać". A Romek na to - "Powiedz jej, że Mr Polański ma wiele pomysłów swoich własnych". Koniec. Powiało mi grozą. To ponure! Starsza, wspaniała Pani i zdolny gówniarz!

Tak. Romek znalazł się w wielkim świecie show-businessu, musiał być twardy, zdobywać, a potem walczyć o utrzymanie pozycji. Człowiek hardzieje, ale chyba coś traci, naprawdę nie mnie to oceniać... Coś jeszcze mi się przypomniało...! Yul Brynner. W tej właśnie wytwórni go poznałam, w Londynie. Szalenie miły i naturalnie zachowujący się człowiek, wręcz ujmujący. Byliśmy kiedyś na wspólnej kolacji. Opowiadał, że jest z bardzo mieszanej rodziny polsko-tatarsko-ukraińsko-rosyjskiej, a może cygańskiej...? Już nie pamiętam. W każdym raziej już nie pamiętam, w każdym razie cztery prababki, o których mówił, każda była innej narodowości. Jego rodzice musieli być z inteligencji, bo w czasie rewolucji październikowej uciekli do Szwajcarii i tam wychowywał się. I to był wtedy jedyny amerykański aktor, który miał taką pozycję, że pomimo słowiańskiego akcentu, nie pozwalał się dubbingować. I to honorowano. W każdym kontrakcie była taka klauzula. A na przykład Kim Novak, wielka amerykańska gwiazda, chociaż urodzona w Ameryce, była dubbingowana, bo pochodziła z czeskiej rodziny i widać mówiło się w domu po czesku, bo miała naleciałości. Zresztą poznanie Yula Brynnera to było dla mnie wielkie przeżycie i zarazem wielki szok, bo to był mój ukochany aktor, wspaniały... "Siedmiu wspaniałych"... chyba wszyscy ten film znamy? Chociaż łysa głowa, może właśnie dlatego i te skośne oczy, kości policzkowe, a gdy go zobaczyłam po raz pierwszy, to okazał się niskim człowiekiem o takich... właśnie, tatarskich, krzywych, krótkich nogach, za to o bardzo rozbudowanej klatce piersiowej i szerokich ramionach. Po prostu kwadratowy człowiek. A jak go pięknie umieli filmować - smukły - długie nogi... Ciekawe, jak oni to robili, u nas tak się aktorów nie rozpieszcza. I pomimo że skromny człowiek, w... tym parku, przy wytwórni, gdzie były takie alejki, postawiono mu jego "domek campingowy" przywieziony specjalnie ze Stanów, gdzie był duży napis "Yul Brynner - Star", on tam wypoczywał w przerwach ujęć. Miał ogromną przyczepę campingową, jak wagon wielką, podzieloną jakby na trzy części: dwie złote, a środkowa srebrna-metalik. Ja tam zaglądałam przez okno. Najpierw ukradkiem, bo się wstydziłam, że niby jakaś głupia przyjechała z Polski, ale jak zobaczyłam, że i Romek zagląda, i inni Anglicy, to przestałam się wstydzić. I wyobraźcie sobie, że pod koniec tygodnia na weekend przylatywał specjalny helikopter, podczepiali ten wagon i transportowali go gdzieś za Londyn, na zieloną trawkę, gdzie Brynner wypoczywał. I zawsze wiedzieliśmy kiedy ma przerwę w pracy, bo najpierw podjeżdżał złoty Rolls-Royce, wysiadał z niego kierowca na beżowo-złoto ubrany, w spodniach z lampasami i taką specjalną z kolorowych piór szczoteczką odkurzał cały samochód, chociaż i tak lakier lśnił jak z fabryki. Potem wychodził "Star - Yul Brynner" - ta łysa pałka, machał gapiom, różnym pracownikom wytwórni na pożegnanie, wsiadał i odjeżdżał, a w chwilę potem przylatywał helikopter po "dom". Taka parada była! Jak w kinie...

Praca nad muzyką do filmu Romka przeciągnęła się, ale w końcu kompozycja była gotowa do nagrywania. Nagraniem dyrygował Jack Parnell - słynny kompozytor i aranżer. Angielskie związki zawodowe nie wyraziły zgody, by obcokrajowiec - Krzysio, który i tak już zamiast Anglika zarabiał na pisaniu muzyki, miał jeszcze dodatkowy zarobek jako dyrygent. Co to, to nie! Więc dyrygował wspaniały Jack Parnell. Piękny mężczyzna.

W tym czasie nie byliśmy już tacy biedni i doszliśmy z Krzysiem do wniosku, że na zakończenie nagrań zrobimy bankiet. Zaprosiliśmy naturalnie Romka, reżysera nagrań, oczywiście Jacka Parnella, przeuroczego zresztą, niesłychanie sympatycznego, oraz kilku muzyków - solistów z małżonkami. Ale gdzie takie spotkanie w Londynie urządzić? Nie mieszkaliśmy w hotelu. Gdy Krzysio podpisywał kontrakt w Londynie, to wynajmowaliśmy mieszkanie, aby mógł pracować, bo w hotelu byłoby to niemożliwe. Już o tym pisałam. No, przecież on nie będzie schodził na lunch o pierwszej, kiedy na przykład ma największą wenę, tylko ja musiałam dostosowywać posiłki do jego pracy. Poza tym fortepian. Ale wróćmy do przyjęcia. Trzeba je zorganizować.

Najpierw Krzyś proponował, aby to przyjęcie urządzić w "Terracy". To była wtedy niesłychanie modna włoska restauracja w Londynie, na Soho, szalenie snobistyczna, ale ja wpadłam na inny pomysł, że urządzimy przyjęcie w Klubie Polskim "Białego Orła". W Ognisku na Ekshibition Road. Poza tym chciałam to przyjęcie urządzić tak właśnie po polsku. Zamówiłam stoliki i uzgodniłam menu trzy dni wcześniej. Były zimne przystawki i grzybki marynowane, był barszcz z uszkami z grzybów, móżdżek w kokilkach, a przedtem jeszcze na zimno karp w galarecie z chrzanem, były zrazy zawijane z kaszą gryczaną i desery: kawa, drinki, wcześniej jałowcówka, a do jedzenia - wyborowa. Bardzo elegancko było, zresztą klub jest wytworny, ale nie tłumaczyliśmy Anglikom, że to "biała emigracja", bo i po co. Zachwyceni i oczarowani byli wszyscy, bo to byli sami Anglicy przecież. Z Polaków byliśmy my z Krzysiem i Polański, reszta - kilkanaście osób - cudzoziemcy. Przyjęcie bardzo się udało - naprawdę. Gdyby nie ogromna przykrość, jaka mnie tam spotkała. Był tego świadkiem Adam Budzyński, którego znałam z Krakowa - Lwowiak, przyjechał do ojca, pana Budzyńskiego, twórcy "Lwowskiej Fali" z Tońciem i Szczepciem. Zabawa toczyła się na całego, głośno było, bo i rozmowy, śmiechy... W pewnej chwili podszedł do mnie starszy, elegancki pan i powiedział, że na dole w barku jest Hemar, i że chciałby ze mną porozmawiać. I mnie aż zamurowało, bo przecież co ja, dla niego smarkata, a on sławny, wspaniały poeta. Zbiegłam na dół podniecona, szczęśliwa, podekscytowana, biegłam do tego wielkiego poety, a on... pijany przy barze i jak mnie nie zacznie wyzywać! Od najgorszych! Per "ty" w taki chamski sposób, "co wy sobie myślicie... Ty... kurwo z Polski! Ze będziecie się tu panoszyć w naszym klubie...! Komunistyczna hołota! My tu takich nie chcemy...!'"

Mnie po prostu odjęło mowę. Ale opanowałam się, powiedziałam mu chłodno i też przez "ty": "A ty byś chciał, żebym tu jako nędzarka była, tak jak inne dziewczyny z Polski pracowała, za darmo roznosiła kawę - tylko za napiwki od was! Wtedy byś mniej tęsknił - prawda?" Po czym odwróciłam się i wybiegłam. To był szok. I tego nie mogłam mu darować. Tak. Jedyny raz, gdy się zemściłam, to właśnie na Hemarze. Jak Krzysio dostał propozycję od Joachima Berendta, aby napisać muzykę do płyty "Jazz i poezja", o której Wam już pisałam. W tym zbiorze poetów emigracyjnych, w scenariuszu był wiersz Hemara. Wykreśliłam go. Wiem, że to małostkowe, ale po co mu współpracować z tą hołotą z Polski...? Zabolało mnie to bardzo, i na długo...

Ale z czasem wiele rzeczy, zachowań widzi się dokładniej i lepiej rozumie... Tu znowu muszę coś dorzucić. Ja zrozumiałam zachowanie Hemara. On po prostu "nie wytrzymał ciśnienia", nie mógł znieść tej świadomości, że są Polacy, którzy przebywają za granicą, a w każdej chwili mogą wrócić do Polski. On tego nie był w stanie znieść. To chyba zazdrość... To rozpacz patrioty i emigranta, to był płacz, "wycie" za Polską, a ta jego złość, to chamskie zachowanie, to był wybuch skumulowanych pragnień, tęsknot, uczuć, z którymi widać nie potrafił sobie poradzić. Jemu z pewnością łatwiej byłoby znieść, gdybyśmy przyjechali biedni, obdarci, w podzelowanych butach, a nie młodzi, modnie ubrani ludzie robiący karierę na Zachodzie, wynajmujący za ciężkie pieniądze lokal i w dodatku goszcząc znane postacie z londyńskiego świata artystycznego.

I w każdej chwili mogą wrócić do Polski, do Ojczyzny... Tak, to musiało na niego tak podziałać...

I śmiesznego coś jeszcze z Londynu opowiem. Otrzymaliśmy, to znaczy Krzysio, bardzo ciekawą propozycję napisania muzyki do filmu sensacyjnego. Producent, taki śmieszny Amerykanin, twierdził, że nazywa się Ryba.

Ale okazało się, że znaleźliśmy się w ogromnie niezręcznej sytuacji, bo film był o agentach KGB, w dodatku pokazanych w tak złośliwym i co tu dużo gadać, bardzo prymitywnym świetle. W przesadnych jakichś ogromnych futrach, idiotycznie ubrani. Na przykład przy każdej sposobności rzucali się na czekoladę, że niby tacy spragnieni tego. W tym filmie właśnie główną rolę grał Yul Brynner, dlatego go poznaliśmy. I Krzysio nie wiedział co robić. Nie mógł przecież powiedzieć, że ze względów politycznych nie może robić muzyki, bo potem będą kłopoty i go, na przykład, z Polski nie wypuszczą. Powiedziałam mu więc, żeby zażądał trzykrotnej stawki, co było bajońską sumą i wyobraźcie sobie, że chociaż producent zrobił oczy jak łania, to zgodził się, co nas przyprawiło o zawrót głowy. Więc znowu coś wymyśliliśmy, że musimy wyjechać na wypoczynek do Włoch - co rzeczywiście planowaliśmy, odwiedzenie Sławka Mrożka, i on ponownie na to przystał. W końcu Krzysio powiedział, że ma "Jazz Jamboree", którego nie opuszcza, niby, że jest takim rozkapryszonym kompozytorem i wtedy, ku naszej rozpaczy, zaproponowano, że może przecież tę muzykę w Polsce skomponować, a potem tylko przyjedzie nagrać. Tak, sytuacja była naprawdę trudna. Do umowy jednak nie doszło. Tak kaprysiliśmy, że w końcu dali nam spokój, pomimo tego, że producent Ryba cały czas powtarzał po polsku "Dobra robota, duża pieniądza".

(...)

Popełniłam nietakty, których się nie wstydzę. Z Gustawem Holoubkiem tak raz było. W Zakopanem, w Halamie", jak Krzysio jeździł na nartach, to ja chodziłam na spacery, już o tym pisałam. Różnie. Sama, ze znajomymi, z przyjaciółmi. I tak właśnie kiedyś ze Stanisławem Dygatem poszliśmy na spacer pod Krokiew i wtedy opowiedział mi o ślubie Gustawa Holoubka z Mają Wachowiak. Zresztą znałam już tę historię, bo i Tyrmand ją opowiadał, i Kalina Jędrusik, ale może nie tak ze wszystkimi szczegółami.

Maję znałam od dawna, ale tak naprawdę zżyłyśmy się, jak był "Jazz na Kalatówkach". Już wtedy była zakochana w swoim przyszłym mężu i wiele na ten temat mówiła. No więc wesele odbyło się w Jabłonnie, w pałacu. Jak "hrabiostwo Wachowiakowstwo" to załatwiło, tego nikt nie wiedział. Tak po tym ślubie rodzina Mai w Warszawce została złośliwie przezwana. Jabłonna to było miejsce wyróżnione, tam sprowadzało się wybitne osobistości, delegacje rządowe, koronowane głowy itd., to nie było tak jak dzisiaj, że za ciężkie pieniądze można wynająć pałac. Tak czy inaczej, pałac wynajęto na dwa dni. Tak złośliwie mówiono "Hrabiostwo Wachowiakowstwo z Poznańskiego", bo pan Wachowiak był podobno rządcą lub administratorem w jakimś majątku w Poznańskiem i tam pani Wachowiakowa nabrała wielkopańskich manier - w sam raz pasujących w komunie. Ślub odbył się w małym wiejskim kościółku, dokąd państwo młodzi szli na piechotę, wśród pól, łąk i kwiatów, w otoczeniu znakomitych gości; panna młoda w długim welonie niesionym przez dzieci. Sielanka. Jak opowiadał Staś Dygat, wszystko odbywało się z niesamowitym "zadęciem". Zaproszeni goście zjechali na dzień przed ślubem, każdy miał przydzielony pokój, po ślubie wystawny obiad w ogromnej sali, kryształowe lustra, świece, bezszelestnie podający lokaje w białych rękawiczkach, szalenie wszystko wykwintne i nudne; podano po kieliszeczku koniaku, a większość przyjaciół panny młodej i pana młodego przyzwyczajona była raczej do innych bankietów oraz trunków, no i w innej ilości.

Wszystkim zawiadywała pani Wachowiakowa. Gdy klaskała w dłonie - wnoszono potrawy, klaskała - pito toasty, klaskała - otwierano szampana. Nikt nie wiedział jak się w tej scenerii odnaleźć, więc każdy grzecznie zachowywał się pod dyktando starszej pani.    Nikt tego nie mógł pojąć, że wszyscy zachowywali się jak przedszkolaki: przecież tam siedzieli świetni goście; ludzie filmu, literatury, sztuki, poważne osoby. Dygat zarykując się ze śmiechu, mówił: "I ja, idiota, robiłem wszystko w takt tych klaskań.

W pewnym momencie starsza pani klasnęła kolejny raz w dłonie i mówi: "A teraz przyjaciółki panny młodej udają się do jej pokoju, aby się z nią pożegnać przed jej nocą poślubną". I to też było ogromnie zabawne, bo wszyscy wiedzieli, że państwo młodzi nie są już dosłownie "państwem młodym". Ale cóż... Karnie przyjaciółki panny młodej pocwałowały na górę, gdzie Maja w peniuarze, srebrną szczotką rozczesywała przed kryształowym lustrem w srebrnej ramie włosy i tam ją wszystkie całowały. I Kalina Jędrusik taka przerażona opowiadała: "I ja też! I ja też! I zamiast ją po ramieniu klepnąć, i powiedzieć: no to cześć, trzymaj się, i tak prawdopodobnie nic nowego cię nie spotka..." - to ja zachowywałam się jak kretynka. I tak było. Pół Warszawy miało z tego ubaw, bo oczywiście wszystko rozplotkowano... Mam nadzieję, że pan Gucio Holoubek - mój były senator z Bieszczadów - mi wybaczył, że tyle raz to wspominałam, ale to przecież był człowiek o wielkim poczuciu humoru i myślę, że sam się szczerze by uśmiał Jak by to sobie przypomniał. Na pewno o organizacji tych wszystkich atrakcji weselnych nie wiedział i sam był tym zaskoczony, a może i przerażony? Ale to jeszcze nie koniec. Następnego dnia przed odjazdem gości, przy śniadaniu, pani Wachowiak zakomunikowała, że "Konie do konnej jazdy już stoją przed podjazdem, przygotowane". Kalina wpadła w popłoch. Zaczęła wołać: "Ja nie pojadę, ja nie! A zresztą ja nie mam ubrania i butów do konnej jazdy" - dodała z ulgą. "Proszę się nie martwić" - rzekła pani Wachowiakowa, "Mamy na panią odpowiedni strój wypożyczony". Czym to się skończyło, nie wiem - ale Kalina nie skorzystała z porannej przejażdżki. Nietakt? No, tak. W takich okolicznościach, na pewno.

W parę dni po tym opowiadaniu Dygata w Zakopanem, jadłam z Krzysiem obiad w "Halamie", wszystkie stoliki w jadalni zajęte, szmer rozmów: "...wiecie, Gucio przyjechał", "Gucio mieszka w Astorii" i nagle na salę wszedł Gustaw Holoubek. A ja bez zastanowienia zerwałam się z krzesła i tak kłaniając się niziutko, jak to czyniły kiedyś wiejskie dziewczyny, wykrzyknęłam, rozkładając szeroko dłonie: - "Ach... witajcie nam, witajcie, ordynacie Jabłonowski! A jakże tam wasze stadniny?!" Dlaczego stadniny?

No bo przecież po weselu były przygotowane te konie z siodłami dla przerażonych gości.

Niestety Holoubek nie wytrzymał, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Cała jadalnia zamarła - cisza zrobiła się absolutna. A wtedy Krzysio, jak to on, spokojnym takim głosem powiedział: "Oj, Zośka, Zośka... znowu dałaś w d..." A potem dowiedziałam się od swoich serdecznych koleżanek, Teresy Nasfeterowej i Basi Passendorferowej, że Gustaw Holoubek z panem Antonim Marianowiczem mówili o mnie, że jestem plotkara, intrygantka i w ogóle straszna baba. Cóż...

Izunia moja kochana

Iza pochodziła z inteligenckiej rodziny. Wydano ją za mąż bardzo młodo za bogatego "badylarza" z Warszawy. Małżeństwo trwało około roku, potem po prostu znudził się jej i go opuściła. Wywędrowała od męża z torebką. Została prostytutką.

A ponieważ była bardzo wysoka, "koleżanki z pracy" nazywały ją "Drabina". Była bardzo piękna, dowcipna, władała paroma językami, szybko też stała się najważniejszą panienką od obcokrajowców i tak została "Królową nocy". To już ona się tak nazwała sama. Więc w sumie była to "Iza Drabina Królowa Nocy". Jej matka, którą poznałam, bardzo nad tym ubolewała, niemniej brała od Izy pieniądze dla jej młodszego brata, który studiował w Poznaniu prawo.

Iza nie kryła w jakim zawodzie pracuje. Znałam ją z widzenia, wiele dobrego o niej słyszałam od zaprzyjaźnionych ludzi, z którymi w tym czasie spotykałam się w barze w "Kamieniołomach". Tam pracowała Iza. I kiedyś tak się złożyło, że siedziałyśmy obok siebie przy barze, przyszłam z Minkiewiczem, i tak zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać. I to widać szalenie ją wzruszyło, że... przecież wiedziała kim jestem, z kim przychodzę... więc wzruszyło ją chyba, że tak swobodnie i otwarcie rozmawiam sobie z prostytutką, że mnie to nie krępuje, że gwarzymy sobie jak dwie znajome. Chyba mnie wtedy polubiła. Ja ją też.

I od tego czasu, ilekroć się tam pokazywałam, na mój stolik "wjeżdżała" butelka najdroższego szampana, fundowana przez Izę. A potem zaprzyjaźniony z nami Andrzej Kondratiuk zakochał się w niej i ożenił z nią. Tak. Ładny był chłopak. Miał takie kręcone włosy... Wysoki... Ukraińskie nazwisko, a uroda grecka lub włoska.

Po rozstaniu z Ewą Demarczyk, która rzuciła go w sposób bezpardonowy, ostro pił. I właśnie wtedy, w "Kamieniołomach" poznał Izę. Wybełkotał jej po pijaku, że jest w niej zakochany i poprosił, aby pojechała z nim nad morze. I ona zgodziła się. Umówili się następnego dnia na lotnisku. On myślał, że przyjdzie prostytutka z baru, a tu stanęła przed nim w dziennym świetle jeszcze piękniejsza dziewczyna, nieumalowana, wspaniale ubrana, nie posługująca się żargonem półświatka, tylko mówiąca literackim językiem. Szok. Polecieli nad morze i tam Andrzej naprawdę się w niej zakochał. Po powrocie natychmiast zaproponował jej małżeństwo i wzięli ślub. Iza była taka szczęśliwa... taka dumna... Nie była to historia, przypadek odosobniony. To prawie że reguła.

Zdarzały się przypadki, że jej koleżanki z "branży" wychodziły za mąż za swoich klientów... Taka "Paszcza"... Wyszła za mąż za arystokratę włoskiego i teraz jest wielką damą, siedzi przy ogromnym stole, gdzie krzątają się kamerdynerzy i lokaje...

A jedna z ich przyjaciółek wyszła za mąż za przemysłowca duńskiego; bardzo się ten klient w niej zakochał, otworzył specjalnie filię swojego przedsiębiorstwa w Paryżu i tam się z nią osiedlił. Byłam na ich zaręczynach... Albo Małgosia K. ... Też pochodziła z bardzo dobrej rodziny, wyszła za mąż za mera miasta - powiedzmy, jednego z większych europejskich miast. To dopiero była "romantyczna" historia, bo ona miała dziecko... chciałam powiedzieć "nieślubne", ale raczej należałoby powiedzieć "zawodowe". Jak zaczynała pracować, zanim koleżanki ją uświadomiły co i jak, zaszła w ciążę. Oczywiście, przy tylu klientach nie wiadomo było z kim. Ciąży jednak przerwać nie chciała, tylko przed urodzeniem dziecka podpisała takie prawne zobowiązanie, że odda dziecko do adopcji i że nigdy nie będzie się nim interesowała. Potem izolowano od matek takie dzieci i już ani matka, ani przybrani rodzice nie mieli możliwości dowiedzenia się o sobie nawzajem. Ale tu o mało nie doszło do tragedii, bo jak po porodzie przyniesiono jej dziecko do karmienia, to w Małgosi odezwał się instynkt macierzyński i postanowiła, że sama będzie je wychowywała. Nie było to takie proste, bo formalności prawne były już pozałatwiane, ktoś tam czekał we kolejce. Małgosia wpadła w szał, uciekła z niemowlakiem ze szpitala, milicja, zawierucha. No, ale jakoś sprawę przez sąd załatwiono, dziecko sama wychowywała gdy było niemowlęciem, a potem umieściła pod Warszawą, u starszego małżeństwa, które uchodziło za jej ciotecznych dziadków. Naturalnie słono za to płaciła, ale dziewczynka rosła w czułej atmosferze rodzinnej, w ładnym domku z ogrodem i sadem. Małgosia wróciła do zawodu, a w niedzielę już jako mamusia odwiedzała ją lub zabierała małą na całodzienne wycieczki.

Mer wzruszył się jak poznał dziewczynkę i adoptował ją.