Marta Panas-Goworska
Grażdanin N.N. Życie codzienne w ZSRR
Leczenie alkoholizmu w ZSRR
STRAŻNICY SUSZY
Po śmierci Stalina radziecki świat miał się radykalnie odmienić i jego nowy przywódca, Nikita Chruszczow, zapowiedział liczne reformy, wśród których znalazła się również wojna z pijaństwem. Wiedział, i to z własnego doświadczenia, że alkohol szkodzi zdrowiu, zmniejsza wydajność pracy oraz inspiruje pijącego - najdelikatniej mówiąc - do nieprzewidywalnych postępków. Krajowi Rad potrzebny był zaś obywatel robotny, zdrowy i karny. I w celu wyeliminowania narodowej słabości do trunków sowiecki włodarz zainicjował działania profilaktyczne i administracyjne. Pierwsze ograniczyły się do wypisywania haseł typu: "Pijaństwu - nie!" czy "Alkohol - wróg przemysłu" oraz do rozlepiania plakatów, na których przedstawiano robotników owiniętych w bandaże i oklejonych etykietkami po wódce albo też butelki z wypukłościami przypominającymi kształty ciężarnych kobiet. Projekty te nie miały siły przebicia i ginęły w masie pozostałych radzieckich materiałów propagandowych. Poza tym hasłom antyalkoholowym brakowało polotu charakterystycznego na przykład dla afiszów promujących rodzimą żywność. Co by nie mówić, apel "Nie bądź niewolnikiem złego nałogu!" ustępuje surrealistycznemu zawołaniu "Nie ma na świecie piękniejszego ptaka od wieprzowej kiełbasy". Drugie z działań - administracyjne - szło dwutorowo. W 1958 roku z inicjatywy Chruszczowa rada ministrów ZSRR wydała rozporządzenie, na mocy którego zaczęły powstawać w zakładach pracy oraz szpitalach psychiatrycznych gabinety toksykologiczne. Mieli w nich przyjmować lekarze specjalizujący się w terapiach uzależnień. Okazało się jednak, że w całym kraju było zaledwie kilkuset medyków gotowych profesjonalnie leczyć alkoholików i w nowo powołanych jednostkach brakowało rąk do pracy. Kadr nie dało się wykształcić w kilka miesięcy, wydano więc rozporządzenie O nasileniu walki z alkoholizmem i unormowaniu handlu alkoholami wysokoprocentowymi. Prawo to, zwane suchym zakonem, wprowadzało częściową prohibicję i zakazywało sprzedaży wódki w pobliżu dworców, lotnisk, zakładów przemysłowych, szkół, przedszkoli, szpitali, sanatoriów i miejsc odpoczynku, czyli parków, wszelkiego rodzaju kąpielisk oraz nabrzeży rzek. Obywatele Związku Radzieckiego w obawie przed restrykcjami posłusznie ograniczyli konsumpcję wódki i ta, w przeliczeniu na spożycie czystego spirytusu na głowę (wliczając w to noworodki oraz abstynentów), w 1958 roku wyniosła trzy litry i była niższa od wykazanej w roku poprzednim o dwieście mililitrów. Jednak sama władza nie kwapiła się do restrykcyjnego przestrzegania swoich postanowień, gdyż w ich efekcie istotnie zmalały wpływy do budżetu pobierane z tytułu obrotu wysokoprocentowymi alkoholami. Z czasem zaczęto więc przymykać oko na handlarzy wódką i już w 1959 roku spożycie skoczyło o trzysta mililitrów, by w połowie lat sześćdziesiątych szczytować, sięgając pięciu litrów czystego spirytusu per capita. Za to państwowa kiesa odczuła wyraźne wsparcie.
Breżniew, zasiadłszy po Chruszczowie w fotelu generalnego sekretarza KC KPZR, walkę z alkoholizmem rozpoczął od budowy naukowego zaplecza. W pierwszych latach jego rządów odbyło się kilka dużych seminariów, na których określono stojące przed krajem zadania. W każdym z priorytetów pojawiło się słowo "systemowość" i to ono, zdaniem radzieckich lekarzy oraz psychologów, było kluczem do wyzwolenia narodu z okowów nałogu. W tym celu przygotowano nowe metody leczenia alkoholików oraz rozpisano innowacyjny program nauczania przyszłych terapeutów uzależnień. Na tle krajów Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych kampania zdawała się niezwykle nowoczesna. Sowieccy reformatorzy odważyli się zatem pójść o krok dalej i dokonali remanentu miejsc, w których w ZSRR leczono pijaków. Wnioski okazały się porażające. Z wyjątkiem kilku stołecznych ośrodków we wszystkich durdomach (szpitalach psychiatrycznych) alkoholicy przebywali razem z pozostałymi pacjentami, co w żadnym wypadku nie sprzyjało wyzdrowieniu ani jednych, ani drugich. Poza tym wielu opojów zamiast na terapię trafiało za kratki lub do łagrów, przeistaczając się podczas odsiadki w przestępców. Dokonany spis z natury uświadomił Breżniewowi, że plan zwalczania alkoholizmu nijak się ma do rzeczywistości. Sekretarz postanowił więc przeprowadzić jego korektę i przesunął dużą część środków na tworzenie szpitalnych oddziałów zajmujących się wyłącznie leczeniem uzależnień. Powołał także nieznane dotąd w ZSRR Ośrodki Terapii Poprzez Pracę, zwane przez obywateli LTP (od akronimu Liecziebno-Trudowyj Profilaktoryj). Trafiali doń osobnicy, którzy w innej sytuacji niechybnie dostaliby się do więzienia.
Strukturalne zmiany, które na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zainicjował Breżniew, powinny były przynieść pozytywne rezultaty. Połączenie naukowego podejścia do problemu z reformą szpitali psychiatrycznych oraz wydzieleniem LTP nie mogło nie zadziałać. A jednak naród radziecki wykazał się głęboką asystemowością i już w 1970 roku spożywał siedem litrów czystego spirytusu per capita, czyli o dwa litry więcej niż na początku rządów Leonida Iljicza. Generalny sekretarz popełnił wówczas ten sam błąd co jego poprzednik i sięgnął po rozwiązanie najbardziej radykalne, a zarazem najmniej skuteczne - wprowadził prohibicję. Od 1972 roku zaprzestano więc w ZSRR produkcji trunków mających ponad pięćdziesiąt procent alkoholu i wprowadzono ograniczenia w sprzedaży napojów mających powyżej trzydziestu "woltów". Rozpoczęto także kampanię propagandową, której przyświecało hasło "Pijaństwu - walka". Wszystkie te działania skutkowały zwiększoną aktywnością bimbrowników, zmniejszeniem wpływów do budżetu oraz jeszcze większym spożyciem alkoholu, które w 1980 roku przekroczyło dziesięć litrów na głowę.
Uważano, że Breżniew w przededniu śmierci czuł się na tyle bezradny wobec otaczającego go pijaństwa, że odważył się podnieść rękę na narodową świętość i podjął decyzję o radykalnej podwyżce ceny alkoholu. Kwota trzech rubli i sześćdziesięciu dwóch kopiejek za flaszkę stała się bowiem jednym z ważniejszych elementów sowieckiej stabilizacji. Przez całe lata siedemdziesiąte żaden z obywateli ZSRR nie pozostał na nią obojętny i cena wódki trafiła nawet do kultury masowej. W filmie Leonida Gajdaja Iwan Wasiljewicz zmienia zawód główny bohater prosi o połączenie z numerem wewnętrznym 362 i wszyscy wiedzą, że umawia się z kimś na libację. Bardziej wyrafinowani Rosjanie, gdy tylko chcieli zaprosić kogoś na wódkę, korzystali z passusów ze Starego Testamentu i przywoływali ustęp 3:62 z Lamentów Jeremiasza: "Podstępne słowa mych wrogów cały dzień godzą we mnie" lub cytowali surę 3, wers 62 z Koranu, która brzmi: "Zaprawdę, to jest opowiadanie prawdziwe! I nie ma boga, jak tylko Bóg! I, zaprawdę, Bóg jest Potężny, Mądry!"
Dziś wiadomo, że prawdziwą przyczyną wzrostu cen na alkohol była konieczność załatania dziury w budżecie. Prosperity na ropę, która i wówczas była głównym towarem eksportowym, odwróciła się i z dnia na dzień zabrakło pieniędzy na wynagrodzenia; paradoksalnie konflikt afgański nie miał dużego wpływu na ten deficyt. Obywatelom Kraju Rad nie mieściło się zaś w głowach, że mogliby nie otrzymać zapłaty za swój trud i Breżniew zadecydował o sprzedaży złota z rezerw walutowych. To rozwiązanie było jednak niezwykle ryzykowne i postanowiono zwiększyć wpływy ze sprzedaży wysokoprocentowych alkoholi. Podwyżka cen uratowała kraj od finansowego blamażu i nieoczekiwanie - po raz pierwszy od 1959 roku - spowodowała spadek spożycia alkoholu. W 1981 roku statystyczny radziecki człowiek wypił równo o setkę czystego spirytusu mniej względem dziesięciu litrów i siedmiuset mililitrów z roku poprzedniego. Po niedźwiedziowatym Leonidzie Iljiczu nastąpił Jurij Władimirowicz Andropow, który, jako wieloletni szef służb bezpieczeństwa, wiedział doskonale, jak potężny może być gniew tłumu, wobec czego obniżył cenę wódki. Obywatele ZSRR uznali, że władza poszła w końcu po rozum do głowy i nie dąży już do konfrontacji. Łudzono się, że oto zaczyna się kolejny okres spokoju, w którym nikt się nie będzie pytał, co i ile pija Homo sovieticus.
Podczas pierwszej oficjalnej wizyty w Leningradzie, 7 maja 1985 roku, nowy sekretarz generalny KC KPZR Michaił Gorbaczow niewiele mówił i zagadkowo się uśmiechał. "Czytajcie jutrzejsze gazety", rzekł i zniknął z oczu gapiów. Następnego dnia wszystkie radzieckie dzienniki przedrukowały postanowienie prezydium partii O środkach przeciwdziałania pijaństwu i alkoholizmowi oraz wspólne stanowisko Komitetu Centralnego i Rady Ministrów ZSRR O środkach przeciwdziałania pijaństwu i alkoholizmowi oraz wykorzenienia produkcji samogonu. Na mocy tych rozporządzeń drastycznie ograniczono handel alkoholem, a także produkcję napojów wyskokowych. Zniknęła ze sklepowych półek andropówka i zamiast niej pojawiła się gorzałka w cenie dziewięciu rubli i dziesięciu kopiejek. Zamknięto także większość sklepów monopolowych i w ten sposób wpływy do budżetu zmalały o dwadzieścia procent. Ponadto lokalni urzędnicy, którzy pragnęli wykazać się przed towarzyszami z Moskwy, rozpoczęli niszczenie winorośli. Karczowano je z bezwzględnością talibów i w 1987 roku zaorano ponad sześćdziesiąt procent plantacji (w stosunku do 1984 r.). Bezpowrotnie zginęły cenne winne szczepy, a bez pracy znalazły się dziesiątki tysięcy osób. Oprócz "twardych" zmian radziecki sekretarz zainicjował szeroko zakrojoną kampanię propagandową, w ramach której wymazano kieliszek ze zdjęcia z Jurijem Gagarinem, wznoszącym toast za sukces lotu w kosmos, oraz wycofano z kin filmy, których bohaterowie nie stronili od kilku głębszych. W zamian pojawił się "knedliczkowy western" Lemoniadowy Joe i radzieccy kinomani nadali generalnemu sekretarzowi przydomek tytułowego kowboja. Naród się buntował i na murach partyjnych instytucji zaczęły się pojawiać napisy: "O szóstej rano pieje kur, o ósmej Pugaczowa. Sklep zamknięty do drugiej, klucz u Gorbaczowa" lub "A w niedzielę, do drugiego, zakopiemy Garbatego. Breżniewa odkopiemy - po dawnemu pić będziemy". Zdarzały się też slogany niejednoznaczne: "Dziękuję partii i Gorbaczowowi osobiście! Mój trzeźwy mąż wrócił z pracy i wykochał zarąbiście!" Zbuntowali się nawet partyjni decydenci i pod koniec lat osiemdziesiątych zaczęto wygaszać suchoj zakon. Był to czas, gdy nad Sojuzem wisiało widmo rozpadu, trudno było nie upijać się ze smutku i wskaźniki spożycia alkoholu poszybowały w górę, przekraczając jedenaście litrów czystego spirytusu per capita.
SANATORIUM NAD KIELISZKIEM
Na oddział zamknięty szpitala psychiatrycznego wiodło kilka dróg. Mężczyzna, przedstawiający się na internetowym forum Trzeźwych alkoholików jako Kirow, wspomina wydarzenie z drugiej połowy lat osiemdziesiątych. Wówczas wraz z kolegą Tolikiem i niejaką Katią spotkali się w akademiku i "buchali" (słowo to pojawia się we wszystkich pijackich relacjach, jego odpowiednikiem może być polskie "grzać"). Po dziewiętnastej zabrakło alkoholu i studenci nie znaleźli już czynnego sklepu monopolowego. Przeklinając Gorbaczowa, udali się do restauracji i do jednej sałatki śledziowej zamówili butelkę wódki. Gorzałka szybko się skończyła i dziewczyna nakłoniła biesiadujących obok Gruzinów do stawiania im kolejki za kolejką. Ostatecznie południowcy chcieli przeciągnąć studentkę do swojej kompanii. To nie mogło się spodobać jej pijanym w sztok kolegom i doszło do draki. Tolik wskoczył na stół i kopnął jednego z Gruzinów w głowę, a Kirow, który na forum zamieścił informację "Nie piję już 21 dni", wgramolił się na bar sałatkowy i zaczął ryczeć. Milicja wyłapała uczestników zajścia i zawiozła do izby wytrzeźwień. Już następnego dnia o wszystkim dowiedziały się władze wydziału i młodzieńcy zostali relegowani z uczelni; dziewczynie się upiekło. Na tym się jednak nie skończyło. Młodzi mężczyźni za wywołaną burdę trafili przed oblicze sprawiedliwości. Przedstawiciel studenckiego Komsomołu zaświadczył w sądzie, że wielokrotnie widział ich nietrzeźwych, w wyniku czego obaj zostali skierowani na dwumiesięczną terapię do psychiatryka. Przypadek ten nie był odosobniony, bo za zapewnienie frekwencji w durdomach w ponad sześćdziesięciu procentach odpowiadali sędziowie. Nie zawsze też opoje musieli popaść w konflikt z prawem, żeby trafić do wariatkowa. Nierzadko przedstawiciele prawa decydowali o odesłaniu alkoholików na wniosek rodziny lub zakładowego lekarza. Odrębną grupę penitencjariuszy stanowili dobrowolcy, czyli ochlajtusy-ochotnicy. Zbiór ten również nie był jednorodny i w jego skład wchodzili pijacy, którzy po raz wtóry zostali przyłapani w stanie upojenia alkoholowego i groziło im zwolnienie z pracy. Wówczas, chcąc uprzedzić decyzję zakładowego komitetu do spraw trzeźwości, sami zgłaszali się do durdomu. A pracownika, który dobrowolnie poddał się leczeniu - głosiło radzieckie prawo pracy - zwolnić ani karać nie było można. Do grona dobrowolców należeli także zdeklarowani pijacy, którzy nie zamierzali się wcale leczyć i pobyt w psychiatryku traktowali jako sposób na podratowanie zdrowia oraz swego rodzaju antrakt przed kolejnym aktem wielomiesięcznego pijaństwa.
Minęły już czasy, gdy alkoholików dołączano do pacjentów chorych psychicznie. Od połowy lat siedemdziesiątych realizowano bowiem celowane schematy leczenia. Najpierw dzielono ich ze względu na płeć (do końca lat osiemdziesiątych na stu mężczyzn trafiała się jedna kobieta lub dwie) i określano czas terapii. Każdy, kto trafił na oddział, musiał się liczyć z co najmniej sześćdziesięciodniową przerwą w życiorysie (maksymalnie pobyt trwał cztery miesiące). Następnie penitencjariusza przebierano w piżamę oraz kapcie i pouczano, jak należy się zachowywać. W psychiatryku istniał zakaz palenia papierosów, ale w ogóle go nie przestrzegano i sam personel wskazywał miejsce, gdzie znajdowała się palarnia; najczęściej była to toaleta. Informowano również o warunkach otrzymywania przepustek. Zdyscyplinowani pacjenci od samego początku mogli w sobotę i niedzielę wychodzić na godzinę lub dwie na miasto, by pod koniec pobytu stawiać się tylko na oddział dzienny, noc spędzając we własnych domach. Niedotrzymanie reguł przepustki, a zwłaszcza pojawienie się w stanie upojenia groziło wdrożeniem nieprzyjemnej terapii lub - w przypadku recydywy - odesłaniem do LTP. Po zapoznaniu się z planem dnia alkoholicy otrzymywali miejsce w cztero- lub sześcioosobowej sali i byli zapraszani na śniadanie. A poczęstunek był iście królewski. "Nawet śmietanę mieli, nie licząc masła, sera czy jajek, i rzecz jasna mięso" - z rozrzewnieniem wspomina jeden z niegdysiejszych pensjonariuszy radzieckiego durdomu. Po posiłku podawano medykamenty. Na początku pobytu pacjenci otrzymywali preparaty witaminowe w celu polepszenia ogólnej kondycji zdrowotnej oraz popularne wówczas sulfozinum lub disulfiram. Oba należą do środków tak zwanej terapii awersyjnej, polegającej na wywoływaniu niechęci do alkoholu, jednak pierwszy z nich miał szersze zastosowanie i w Związku Radzieckim najchętniej zażywały go panie o rubensowskich kształtach, dzięki czemu skutecznie zmniejszały swoją wagę. Drugi z leków, pod postacią tabletki Antabus lub wszywki Esperal, był znienawidzony przez pijaków, którzy nie zamierzali rezygnować ze spożywania alkoholu. Niektórzy z takich utracjuszy tuż po przyjęciu pierwszych pigułek decydowali się na ucieczkę i próbowali przeciwdziałać skutkom specyfiku. "[Lek] wykształcał wymiotny odruch - wspomina Iwanes, ośmiokrotny pacjent oddziału terapii uzależnień - ale naród mówi, że jeśli po półgodzinie wypijesz portwajn, to cały odruch znika". W przypadku wszywek bywało, że zdesperowani pijacy samodzielnie wyciągali preparat spod skóry. Udoskonalono więc technikę implementacji i coraz częściej wprowadzano Esperal dożopnie ("dodupnie"), zaszywając go głęboko w pośladku. Ważnym elementem terapii była również praca i opoje od poniedziałku do piątku przez osiem godzin dziennie wykonywali proste zadania. Najczęściej powierzano im składanie długopisów czy jakichś pudełeczek bądź wysyłano, oczywiście pod eskortą, do miejskich parków lub wieziono do pobliskich sadów. Za swoją działalność otrzymywali zapłatę, która oscylowała wokół średniego krajowego wynagrodzenia wynoszącego sto siedemdziesiąt rubli.
Całkowicie odmienne reguły panowały w Ośrodkach Terapii Poprzez Pracę, które na pierwszy rzut oka nie różniły się od więzień. Za murami LTP, otoczony drutem kolczastym, w zakratowanych pomieszczeniach i pod opieką uzbrojonych strażników, zgromadzeni byli alkoholicy, którzy z różnych przyczyn byli uciążliwi dla społeczeństwa. I tak w ich gronie znajdowali się drobni przestępcy, notoryczni awanturnicy bądź wielokrotni uciekinierzy z durdomów. Znacznie dłuższy był także okres pobytu w porównaniu z psychiatrykami. Zazwyczaj sędziowie, kierując opoi do LTP, decydowali się na zasądzenie minimum roku odizolowania. Ponadto już w samych ośrodkach nie patyczkowano się z penitencjariuszami i nie pytając o zgodę, poddawano ich najbardziej radykalnym terapiom odwykowym. Na tym jednak podobieństwa z więzieniem się kończyły. W ramach ogłaszanych przez Breżniewa i Gorbaczowa kampanii antyalkoholowych LTP odgrywały jedną z kluczowych ról i na śniadanie także tu podawano masło. Ten fakt podkreślają wszyscy niegdysiejszy bywalcy tych ośrodków i dodają, że obiady składały się z dwóch dań i kompotu. Dla wielu taki standard żywieniowy był na wolności nieosiągalny. Poza tym alkoholików obejmowała całodobowa opieka lekarska, mieli możliwość uprawiania sportów, korzystania z biblioteki i sali telewizyjnokinowej. No i sprawa najważniejsza - wszyscy pracowali. Pod okiem uzbrojonych strażników maszerowali do zakładów przemysłowych, na budowy czy do domów opieki społecznej i tam wykonywali zlecone im zadania. Otrzymywali rynkowe wynagrodzenie, z którego czterdzieści procent przekazywano na poczet ministerstwa zdrowia. Pozostałą część deponowano w banku i po upływie kilkunasto- czy kilkudziesięciomiesięcznej terapii wypłacano delikwentowi około dwóch tysięcy rubli. Za tę kwotę można było wyprawić ślub i jeszcze kupić kolorowy telewizor lub przez kolejny rok nic nie robić i buchać. A jeśli ktoś by zaryzykował i z wódki przestawił się na wino, na przykład wart jednego rubla i dwadzieścia siedem kopiejek Aromat sadów, zwany przez smakoszy Aromatem zadów, to miałby zapewnione nawet dwa lata grzania. Taka sielanka nie była aż tak prosta do osiągnięcia, gdyż po wyjściu z durdomu czy LTP pijacy musieli stawiać się na kontrolę do przyzakładowego terapeuty. Organizowano także mitingi i szumne akademie, podczas których trzeźwi alkoholicy otrzymywali nagrody. Iwanes wspomina, że w jego fabryce najwytrwalszym wręczano klucze do własnych mieszkań. Dodaje też z przekąsem, że znał dziesiątki rocznych abstynentów, ale tylko trzech z ponaddziesięcioletnim stażem we wstrzemięźliwości.
Niebawem jednak nawet i to miało się zmienić. Trawiący ZSRR kryzys ekonomiczny sprawił, że pod koniec lat osiemdziesiątych państwowe ośrodki zaczęły zwijać swoją ofertę. Nie dość, że z jadłospisu zniknęło masło, to z planu terapeutycznego skreślono darmowe leki, nikt też nie przyznawał już nagród za kolejne miesiące bez kieliszka. Rychło sięgnięto po radykalne rozwiązania i na początku lat dziewięćdziesiątych z przyczyn finansowych zamknięto wszystkie LTP. I tak oto w nową rzeczywistość społeczno-gospodarczą mieszkańcy byłego imperium weszli wolni niczym ptaki. Skalę swobody odzwierciedlały kolejne rekordy spożycia spirytusu per capita.