Laurence Rees

Hitler i Stalin. Wojna stulecia

1999

 

(...)

...Wojskowi zarządcy Charkowa byli odpowiedzialni za głód panujący zimą 1942/1943 roku, w wyniku którego zmarły tysiące ludzi (dokładna liczba ludzi, którzy stracili życie podczas niemieckiej okupacji Charkowa, prawdopodobnie nigdy nie będzie znana - według jednego z szacunków wynosiła około 100 000). Podczas gdy wojsko rekwirowało na swe potrzeby ogromne ilości żywności, przeważająca większość mieszkańców nie otrzymywała od Niemców nic do jedzenia. Żołnierze obserwowali, jak najsłabsi - przeważnie kobiety, dzieci i starcy - po prostu umierają z głodu.

"Nie zwracali większej uwagi na umierających ludzi - wspomina Inna Gawriłczenko, mówiąc o nastawieniu niemieckiej administracji wojskowej. - Nic sobie z tego nie robili. Nie sądzę, żeby byli wstrząśnięci". Inna, wówczas nastoletnia dziewczyna, widziała, do czego uciekają się mieszkańcy miasta, próbując przeżyć: "Najpierw zabijali psy i jedli je. Ale psy nie wystarczyły na długo. Zabijali więc szczury, gołębie, wrony". Kiedy zabrakło zwierząt, najbardziej zdesperowani zaczęli jeść ludzkie mięso. "Niektórzy rozkopywali świeże groby, żeby dobrać się do zwłok. Gotowali je i piekli na wszelkie możliwe sposoby. Robili żelatynę z kości i jedli jakieś placki z ludzkim mięsem".

Niemieckie władze wojskowe nie tylko nie dawały niepracującym nic do jedzenia, lecz ze względów bezpieczeństwa otoczyły Charków ścisłym kordonem, na skutek czego mieszkańcy nie mogli kupować żywności od okolicznych chłopów. W rezultacie ukochany ojciec Inny umarł z głodu na jej oczach. Niemal obłąkana z głodu, siedziała w mieszkaniu nad jego ciałem przez osiem dni, zanim w końcu przyszła sąsiadka i pomogła jej przygotować ciało do pogrzebu: "Przez bardzo długi czas bałam się, że zakopią go żywcem. Czasem [gdy siedziała przy zmarłym ojcu] słyszałam westchnienia. Może to były gazy uwalniające się z ciała na skutek rozkładu [...]. Nie wiem". Inna była przekonana, że także umrze z głodu. Miała jednak szczęście. Sąsiadka, która pracowała w niemieckiej kantynie, przynosiła wodę pozostałą po zmywaniu brudnych naczyń, gotowała ją i dawała jej do wypicia - zwykle pływały w niej resztki jedzenia. Przez krótki czas Inna pracowała też jako dziewczyna na posyłki w niemieckich zakładach mięsnych. Czasami Niemcy, którzy tam pracowali, dawali jej kawałek kości albo butelkę krwi. "Z krwi - wspomina - można zrobić omlet [...] tak jak robi się jajecznicę, tylko bez jajek".

Kiedy nie miała krwi na omlet, jadła to, co udało jej się znaleźć w lasach w obrębie miasta: "Próbowaliście kiedyś kory brzozowej? [...] Jest słodkawa. Można też jeść liście i młode gałązki jaśminu. Jest mnóstwo jadalnych rzeczy, o których dzisiaj myślelibyście z odrazą".

Chociaż historia Inny Gawriłczenko jest poruszająca, można znaleźć bardziej jeszcze wstrząsające przykłady cierpień, jakie armia niemiecka sprowadziła na Charków - a wiele z nich dotyczy złego traktowania dzieci. Anatolij Rewa miał zaledwie sześć lat, kiedy wkroczyli Niemcy. Jego dramat rozpoczął się, gdy w pobliżu jego domu przetrzymywano tymczasowo jeńców wojennych. Ojciec Anatolija, widząc cierpienia tych ludzi, rzucał im jedzenie przez płot. Niemcy krzyczeli, żeby przestał, ale nie usłyszał, więc go zastrzelili. Na skutek wstrząsu matka chłopca straciła wzrok i zabrano ją do szpitala, którego mały Anatolij nie mógł znaleźć, i tym sposobem w marcu 1942 roku, nie mając krewnych, którzy mogliby się nim zaopiekować, został sam.

Zaczął żebrać na ulicach, ale ponieważ jako dziecko podpadał pod kategorię, którą Niemcy nazywali unnützer Esser (bezużyteczny darmozjad), jego perspektywy były niewesołe. Potem los jakby się odmienił. Pewnego dnia zaprzyjaźnił się z kobietą, która zaprowadziła go do charkowskiego sierocińca. Tej nocy spał na materacu ze słomy, a następnego ranka obudził się i czekał na śniadanie - ale sierociniec nie dostał jedzenia ani tego dnia, ani następnego. Dzieci karmiono odpadkami zaledwie dwa razy w tygodniu, dlatego, żeby przeżyć, musiały biec do lasu i szukać pożywienia. "Byłem taki głodny, że jadłem orzechy - wspomina Rewa - a te orzechy były trujące, ale musiałem je zjeść, ponieważ mój żołądek domagał się jakiegoś jedzenia. Inne dzieci jadły trawę albo liście".

Dzieci w sierocińcu regularnie umierały z głodu, zazwyczaj nocą. Ale niedożywienie nie było jedyną przyczyną śmierci w tej instytucji. Od czasu do czasu przychodzili Niemcy i sprawdzali, kto jest obrzezany, kto wygląda na Żyda. Pewnego razu Anatolij widział, jak znaleźli żydowskiego chłopca, wyprowadzili go na dwór i zastrzelili.

Selekcji żydowskich dzieci niemal na pewno dokonywała SS lub inne jednostki bezpieczeństwa. Przeważnie jednak w mieście kwaterowali "zwykli" żołnierze armii niemieckiej. Pewnego razu, gdy desperacja wzięła górę nad strachem, Anatolij podszedł do grupy takich żołnierzy i zaczął żebrać o jedzenie. Jeden z nich powiedział: "Zaczekaj chwilę" i kilka minut później zjawił się ponownie z "torbą pełną ekskrementów". "Nie mieli żadnych ludzkich uczuć - wspomina Anatolij. - Nie było im żal dzieci".

To administratorzy z armii niemieckiej, a nie naziści w rodzaju Kocha, rządzili tym koszmarnym światem i przykładali rękę do głodu. Ale wina i odpowiedzialność armii niemieckiej za barbarzyński sposób, w jaki traktowano cywilów podczas wojny na Wschodzie, na tym się nie kończy. Jak powiedział Hitler, w przypadku odwrotu "wszystkie osiedla mieszkalne muszą zostać spalone i zniszczone bez względu na ludność". I armia niemiecka tak właśnie postępowała. Po wojnie wielu byłych żołnierzy Wehrmachtu próbowało udawać, że to wyłącznie SS i plutony egzekucyjne z Einsatzgruppen dopuszczały się okrucieństw na Wschodzie. Dzisiaj wiemy, że to kłamstwo. Poważni badacze, studiujący szczegółowe dzienniki działań bojowych poszczególnych jednostek Wehrmachtu na Wschodzie, wykazali w ostatnich latach, że zwłaszcza na zapleczu frontu okrucieństwo w stosunku do ludności cywilnej było na porządku dziennym. A dowody przeciwko Wehrmachtowi można znaleźć nie tylko w dokumentach - pochodzą one z relacji samych żołnierzy niemieckich.

Podczas przegrupowania po bitwie pod Moskwą grupa pancerna Waltera Schaefera-Kehnerta uczestniczyła w paleniu radzieckich wiosek w ramach niemieckiej polityki spalonej ziemi: "Żołnierze bardzo tego nie lubili. Mówili, że lepiej toczyć prawdziwą bitwę, niż palić domy ludności cywilnej, robiliśmy to więc bardzo niechętnie". Zapytany, co stało się z ludźmi, których domy spalił, odparł: "No cóż, musieli poszukać sobie miejsca gdzie indziej, iść do sąsiedniej wioski czy dokądkolwiek". Ale sąsiednia wioska też mogła zostać spalona? "Oczywiście - odparł - ale mieliśmy dosyć własnych zmartwień...".

Walter Mauth, żołnierz niemieckiej 30. Dywizji Piechoty, również brał udział w realizowaniu polityki spalonej ziemi, jak w późniejszej fazie wojny: "Nigdy nie zauważyłem, by ktokolwiek zadał sobie trud, żeby zajrzeć do domu i sprawdzić, czy nie została tam jakaś chora kobieta albo ktoś inny. Domy były po prostu brutalnie ostrzeliwane i palone. Tak się to właśnie odbywało. Nikt się nie przejmował. Nie było żadnego współczucia - to w końcu byli »podludzie«, prawda?". Idąc w straży tylnej swojej jednostki, Mauth widział, jak towarzysze popełniali morderstwa. "Patrzyłem, jak ostrzeliwali domy [...]. Ale ponieważ to byli Rosjanie, nie miało to znaczenia. Wręcz przeciwnie, dostawało się nawet odznaczenie - im więcej ludzi zabiłeś, tym wyższe odznaczenie otrzymałeś. Taka jest prawda".

Oceniając dzisiaj, jak armia niemiecka zachowywała się na Wschodzie, Mauth przyznaje, że "osobiście uważam popełnione tam czyny za zbrodnię, tu i teraz - z perspektywy, uważam je za cholerny skandal! Chciałbym podzielić się swoimi doświadczeniami o tyle, o ile mogę, aby wszyscy wiedzieli, czego ludzie dopuszczają się [na wojnie]. Stają się zbrodniarzami".

Wolfgang Horn z 10. Dywizji Pancernej osobiście rozkazał spalić rosyjską wioskę w ramach akcji odwetowej. Opinia, jaką miał na temat ludzi, z którymi walczył, pozwalała mu pozbawiać kobiety i dzieci dachu nad głową. "Europę dzieliło się na trzy obszary - wspomina. - Europę A, B i C. Rosja była Europą C - najniższy poziom ze wszystkich. Anglia, Niemcy i Francja były Europą A, a Polska może Europą B". Nie uważał, by Rosjanie byli "tak cywilizowani jak my [...]. Nie byli przyzwyczajeni do normalnego zachowania, takiego jak przychodzenie na czas i wykonywanie dobrze swojej pracy, tak jak my byliśmy do tego przyzwyczajeni w Niemczech". Wszystko to oznaczało, że spalenie rosyjskiej wioski nie miało dla niego większego znaczenia. Czym innym byłoby "spalenie cywilizowanego domu". W jego przekonaniu rosyjski dom był prymitywny i nie przedstawiał wielkiej wartości.

Ostatnim z czterech świadków, którzy złożyli relacje na temat okrucieństw popełnianych przez armię niemiecką, jest Albert Schneider, który był mechanikiem w 201. batalionie dział szturmowych. Opowiedział, jak jego jednostka przejeżdżała przez rosyjską wioskę, a jego towarzysz ukradł jednemu z chłopów świnię. Właściciel świni protestował i krzyczał, więc żołnierz wyciągnął pistolet i zastrzelił go. "Nie byłem w stanie nic powiedzieć - wspomina Schneider. - Może byłem zbyt wielkim tchórzem. Wcale nie jestem taki odważny".

Schneider nie tylko przyglądał się okrucieństwom popełnianym przez poszczególnych żołnierzy Wehrmachtu (na stercie trupów w pewnej wiosce zobaczył ciało kobiety z niemieckim bagnetem wbitym w pochwę). Także jego jednostka, na rozkaz dowódcy, systematycznie popełniała zbrodnie wojenne. Zatrzymawszy się na noc w zapadłej rosyjskiej wiosce, zaparkowali część pojazdów w stodole. Nocą jeden z silników wyleciał w powietrze. Następnego ranka oficer dowodzący jednostką rozkazał zebrać w jednym miejscu wszystkich mężczyzn i chłopców - niektórzy mieli po dwanaście lat. Następnie kazano im biec, a kiedy się rozproszyli, zabito ich strzałami w plecy. Wszystko to odbyło się "bez żadnego dochodzenia, co się naprawdę wydarzyło - wspomina Schneider. - A mogło być tak, że silnik po prostu się przegrzał, ponieważ to były silniki Maybacha, które mają skłonność szybko się przegrzewać". Oficer, który zarządził te straszliwe represje, nie był wyjątkiem. Po prostu jak inni uważał, że do takich działań upoważniają go specjalne uprawnienia przyznane mu przez armię niemiecką; z uprawnień tych korzystano tylko na Wschodzie. (Generał Halder domagał się, aby do niesławnej dyrektywy z maja 1941 roku wprowadzono klauzulę, która pozwalałaby dowódcom poszczególnych jednostek palić wioski i zabijać mieszkańców, jeśli w ich przekonaniu wspierali oni radzieckich partyzantów).

Albert Schneider, świadek grabieży i masowego mordu, przyznaje również, że na porządku dziennym były gwałty. Wielu żołnierzy Wehrmachtu nadal twierdzi, iż seksualne wykorzystywanie miejscowych kobiet nie wchodziło w rachubę - między innymi dlatego, że owe kobiety, jak nieustannie powtarzano niemieckim żołnierzom, należały do "niższej" rasy i takie postępowanie zostałoby uznane za "zbrodnię rasową" i surowo ukarane. Ale Schneider miał inne doświadczenia. Widział, jak jeden z jego towarzyszy ciągnie Rosjankę do stodoły, a potem słyszał krzyki gwałconej kobiety. Później jego towarzysz przechwalał się: "No, pokazałem jej!".

"Ale to nie był odosobniony incydent - wspomina Schneider. - W tej konkretnej wiosce zdarzyło się kilka przypadków, że kobiety zostały zgwałcone [...] wśród żołnierzy wiadomo było powszechnie, że takie rzeczy się dzieją. I nikt nie powiedział słowa na ten temat [...]. Spytałem kiedyś sierżanta, dlaczego nic się z tym nie robi. A on powiedział: »Ponieważ połowa armii musiałaby stanąć przed sądem!«. Moim zdaniem to mówi samo za siebie".

Ludność cywilna na obszarach okupowanych była zatem prześladowana i uciskana przez różne instytucje niemieckie - armię, SS, Einsatzgruppen (które do jesieni 1941 roku mordowały wszystkich Żydów na okupowanych terytoriach wschodnich, w tym kobiety i dzieci) oraz administrację cywilną z fanatycznymi rasistami pokroju Kocha na czele. Wszystkie one ponoszą odpowiedzialność zarówno za ogromne cierpienia ludności cywilnej, jak i nasilenie oporu wobec niemieckiej okupacji.

Tymczasem Stalin już 3 lipca 1941 roku nawoływał do utworzenia ruchu partyzanckiego i walki z Niemcami. W przemówieniu wygłoszonym tego dnia oznajmił: "Należy stworzyć warunki nieznośne dla wroga i jego pomagierów - muszą być tępieni i niszczeni, gdziekolwiek się pojawią".

Reakcja Hitlera była wymowna. "Wojna partyzancka ma swoje zalety - powiedział. - Daje nam sposobność wyeliminowania każdego, kto zwróci się przeciwko nam". To znaczyło, oczywiście, że cierpienia okupowanej ludności mogą tylko wzrosnąć. Ponieważ ani Hitlera, ani Stalina nie krępowały żadne względy moralne, to samo dotyczyło podległych im sił - takich jak radzieccy partyzanci czy wojska niemieckie, które próbowały ich zwalczać. W większości wojen partyzanckich, jak na przykład w Wietnamie, jedna strona (w tym przypadku Amerykanie) próbuje zachować status quo. W tej wojnie partyzanckiej żadna ze stron nie chciała utrzymania status quo - Niemcy zamierzali zreorganizować obszary okupowane, aby stworzyć nowe, oparte na zasadach rasowych imperium, a radzieccy partyzanci chcieli nie tylko przeszkadzać Niemcom, lecz także narzucić swoją wole miejscowej ludności. Jednym z zadań owych partyzantów było likwidowanie "kolaborantów" i przypominanie ludności cywilnej, że stalinowski terror może funkcjonować nawet na obszarach pozostających pod niemiecką okupacją. Ruch partyzancki nie rozwijał się systematycznie. Pierwsza faza, od wybuchu wojny do wiosny 1942 roku, to okres wielu porażek. Wbrew retoryce Stalina, Związek Radziecki nie był przygotowany do prowadzenia wojny partyzanckiej. Koncepcja "obrony przez atak" - przekonanie, że każda przyszła wojna zostanie przeniesiona na terytorium przeciwnika - czyniła, przynajmniej w teorii, wojnę partyzancką niepotrzebną. A wrodzona podejrzliwość Stalina sprawiała, że nieprzychylnie odnosił się do pomysłu stworzenia uzbrojonych oddziałów operujących na tyłach nieprzyjaciela, pozostających poza kontrolą Moskwy. Te czynniki, a także rozpowszechnione początkowo na wielu obszarach przekonanie, iż Niemcy zwyciężą, w połączeniu z nadziejami ludzi takich jak Aleksiej Bris, że Niemcy okażą się łaskawymi zdobywcami, skazywały radzieckich partyzantów na izolację. Szeroko zakrojone na początku 1942 roku niemieckie akcje przeciwpartyzanckie, takie jak operacja "Hanower", wyznaczyły najcięższy okres dla partyzantów. Ale rosnące poparcie Stalina i coraz silniejsze przekonanie, że Niemców można pokonać, sprawiły, że ruch partyzancki działał coraz skuteczniej. Trudno ocenić rzeczywistą liczbę partyzantów zaangażowanych w walkę z Niemcami. Według jednego z najnowszych szacunków pod koniec 1941 roku było 2000 oddziałów, skupiających łącznie 72 000 partyzantów, a do lata 1944 roku walczyło już z Niemcami około 500 000 partyzantów. (Łączność z Moskwą była sporadyczna - prawie przez cały okres wojny dziewięćdziesiąt procent oddziałów partyzanckich nie miało łączności radiowej z własną centralą).

Michaił Timoszenko był jednym z radzieckich partyzantów Stalina - członkiem specjalnej jednostki NKWD. Walkę z Niemcami i "zdrajcami" wśród ludności cywilnej na obszarach okupowanych prowadził z bezwzględnością, która spodobałaby się radzieckiemu przywódcy. Z reguły rozkazywał rozstrzeliwać wszystkich niemieckich jeńców, których schwytała jego jednostka. "Co mogliśmy z nimi zrobić? - wspomina Timoszenko. - Wypuścić ich, żeby znowu mogli nas zabijać?". Kiedy trzeba było rozstrzeliwać, szukał ochotników wśród swoich ludzi i chętnych nigdy nie brakowało. "Uważali ich za wrogów, których trzeba zniszczyć - wspomina Timoszenko. - Zrozumcie, że tym ludziom spalono domy - z rodzicami w środku. Byli żądni zemsty".

Działający za nieprzyjacielskimi liniami partyzanci musieli borykać się też z przyziemnymi kwestiami, takimi jak zdobycie żywności, a był to poważny problem. Czasem otrzymywali zrzuty z zaopatrzeniem, ale przeważnie żywili się na koszt kraju - lub na koszt Niemców. Timoszenko zawsze zabierał zastrzelonym przez siebie Niemcom plecaki, "ponieważ, a dotyczyło to zwłaszcza dywizji, które przerzucono z Europy, były w nich rum i czekolada. Salami w puszkach! Były wypchane jedzeniem, a my musieliśmy przecież jeść".

Kiedy nie udało się wciągnąć Niemców w zasadzkę, partyzanci brali żywność od miejscowych chłopów. A to mogło już być przyczyną poważnych konfliktów. Nastoletni wówczas Iwan Treskowski mieszkał wraz z rodziną w walącej się chałupie na skraju małej białoruskiej wioski Usiaży. Pamięta, jak chował się na poddaszu i słuchał, kiedy radzieccy partyzanci przychodzili złożyć wizytę jego ojcu: "Byli pijani, pijani! Zabierali nam smalec, kury i ubrania. Zabierali to wszystko do sąsiedniej wioski i sprzedawali albo wymieniali na wódkę - tak właśnie robili". Pewnego razu, zimą 1942 roku, usłyszał, jak partyzanci krzyczą do jego ojca: "Daj nam słoniny albo cię zabijemy!". Zresztą mieszkańcy tego regionu stale żyli w strachu. W ciągu dnia bali się, że przyjdą Niemcy, a nocami groziły im odwiedziny partyzantów.

Chociaż partyzanci zagrażali niemieckim liniom komunikacyjnym, największy jednak wpływ wywierali na życie ludności obszarów okupowanych. Stalin osobiście upoważnił swoich partyzantów do likwidowania wszystkich, którzy pomagają Niemcom. Michaił Timoszenko przyznaje, że on i jego ludzie zabijali tych, których podejrzewali o kolaborację. Do tego stopnia zasłynął z rozstrzeliwania "zdrajców", że jedna z niemieckich gazet propagandowych zamieściła jego karykaturę, a pod nią podpis: "Oto przywódca ruchu partyzanckiego, który niszczy wszystko, co wpadnie mu w ręce: kradnie krowy i rabuje kołchozy". Timoszenko pamięta, że na rysunku miał ręce "zbroczone krwią". Uważał ten atak za "niesprawiedliwy". "Napisali, że zabijam miejscowych zdrajców. No cóż, zdarzało się, że zabijaliśmy zdrajców. Zabijaliśmy każdego, kto pomagał Niemcom. Ale twierdzili, że strzelałem do ludzi, którzy nie chcieli mi oddać bydła. To bzdura, oczywiście".

Owe oddziały partyzanckie rządziły się własnymi prawami, a Timoszenko przyznaje, że do jego zadań należało również, zgodnie z życzeniem Stalina, rozprawianie się z tymi, "którzy utracili wiarę w zwycięstwo władzy radzieckiej". Jeśli podejrzewał, że któryś z chłopów jest "zdrajcą", wysyłał nocą dwóch ludzi do jego domu, żeby go porwali. Potem przesłuchiwali go i najczęściej, liznąwszy, że jest konfidentem, rozstrzeliwali. "Nie było żadnego sądu - wspomina Timoszenko. - Nie było władzy innej niż moja [...]. W zasadzie to był terror, ale terror wymierzony w ludzi podłych".

Możliwości nadużyć w takim systemie są, oczywiście, ogromne. Iwan Treskowski wspominał, że zdarzali się chłopi, którzy mogli, ze złości, powiedzieć partyzantom, że ktoś ma powiązania z Niemcami - a później ten, kogo zadenuncjowali, był zabijany. Jak to ujął: "Kto miał broń, był panem i robił, co chciał".

Wschodnia Białoruś z jej gęstymi lasami otaczającymi zapadłe wioski, była idealnym terenem dla partyzantów. Nastoletnia Nadieżda Niefiodowa i jej rodzina przekonali się, w jaki sposób potrafią się oni krwawo zemścić na każdym, kogo sobie upatrzą. Pewnej nocy w listopadzie 1942 roku miejscowi partyzanci przyszli do małej wioski Prilepy niedaleko Mińska i zamordowali siostrę Nadieżdy i jej męża. Nie było żadnych wyjaśnień - partyzanci z niczego nie musieli się tłumaczyć. Później pojawiły się domysły, że zapewne widziano, jak któreś z nich rozmawia z Niemcami. A ponieważ tej samej nocy zginęli też inni ludzie, powstała wkrótce teoria, że cała wioska musiała się w jakiś sposób narazić dowódcy partyzantów. W cywilizowanym społeczeństwie winnego się oskarża, sądzi i wymierza karę. W tym mrocznym świecie podejrzeń i porachunków chłopi byli najpierw mordowani, a później rodziły się spekulacje, jakiej to zbrodni mogli się dopuścić.

Rodzina Nadieżdy Niefiodowej przygarnęła i ukryła jej dwoje małych dzieci, które schowały się pod łóżkiem, kiedy zabijano ich rodziców. Ale partyzanci najwidoczniej chcieli zabić również i dzieci, ponieważ zaczęli prześladować całą rodzinę Nadieżdy. W ciągu dnia byli bezpieczni w domu, ale nocą, kiedy w każdej chwili mogli zjawić się partyzanci, członkowie rodziny się rozpraszali. Ojciec spał w sianie na drugim końcu wioski, natomiast Nadieżda, jej matka i dwoje małych dzieci szły do krewnych w sąsiednich wioskach. Następnego dnia znów razem pracowali w polu, próbując zdobyć coś do jedzenia.

Miejscowymi partyzantami dowodził Piotr Sankowicz, który przed wojną był w tej okolicy weterynarzem, a jego prawą ręką był Jefim Gonczarow, miejscowy dyrektor szkoły i członek obwodowego komitetu partii. Atmosferę bezprawia panującego w owym czasie oddaje oficjalny raport innego białoruskiego partyzanta, Władimira Laszuka, z maja 1942 roku: "Służyłem z Gonczarowem i przeprowadziliśmy szereg ataków na faszystowskich okupantów, renegatów, zdrajców i innych niemieckich pomagierów". I, oczywiście, to oni sami decydowali, kto jest "renegatem" czy "zdrajcą".

Ale Nadieżda Niefiodowa i jej rodzina ucierpieli nie tylko z rąk radzieckich partyzantów. W marcu 1943 roku pijany radziecki partyzant strzelił do niemieckiego samolotu przelatującego w pobliżu Usiaży. Nastąpiły represje. Następnego dnia stukasy zbombardowały wioskę, a później zjawiła się niemiecka policja. Większość chłopów schroniła się w pobliskich lasach, gdy tylko zaczęło się bombardowanie, ale brat Nadieżdy został. Wspiął się na dach domu i próbował gasić ogień rozniecony przez ładunki zapalające. Udało mu się ocalić dom, lecz przypłacił to życiem, ponieważ nadal przebywał w wiosce, kiedy zjawiła się niemiecka policja. Niemcy podpalili stodołę, w której się ukrył, a kiedy wyszedł, zastrzelili go. Podczas tej niemieckiej akcji odwetowej zniszczonych zostało dwadzieścia siedem spośród dwudziestu ośmiu domów w wiosce, a dwudziestu dziewięciu chłopów zginęło.

"Macie pojęcie, jak ciężko się żyło wśród tych wszystkich oddziałów wojskowych? - zapytała Nadieżda. - Niemcy w ciągu dnia, a nocą zjawiali się ci bandyci. Trzeba się było mieć na baczności i przed jednymi, i przed drugimi, ponieważ nie przychodzili w dobrych zamiarach. A jeśli ktoś protestował, co to dla nich znaczyło zabić go? Nic! Przez cały czas - od rana do wieczora i od wieczora do rana - żyliśmy w strasznym napięciu [...]. Nie wiadomo było, co przyniesie jutro, po prostu żyło się z dnia na dzień, z godziny na godzinę". Co zdumiewające, jeśli wziąć pod uwagę, jak Zachód postrzega wojnę Hitlera na Wschodzie, zdaniem Nadieżdy wrogiem "straszniejszym" od Niemców byli radzieccy partyzanci: "Oczywiście partyzanci byli bardziej okrutni - przychodzili nocą i do swoich".

Piotr Sankowicz, miejscowy dowódca partyzantów, zginął w zasadzce urządzonej przez Niemców w lutym 1944 roku, ale Jefim Gonczarow przeżył wojnę, otrzymał medal i został przewodniczącym komitetu obwodowego. Ponieważ wciąż słyszy się głosy wzywające do ukarania żyjących jeszcze niemieckich zbrodniarzy wojennych, warto pamiętać, że po strome radzieckiej zbrodniarze robili po wojnie karierę i nigdy nie zostali ukarani. "Gdyby moja siostra i jej mąż żyli, życie nas wszystkich wyglądałoby inaczej - mówi dzisiaj Nadieżda. - W moim sercu pozostała zapiekła uraza".

Nadieżda Niefiodowa i jej rodzina żyli na Białorusi pomiędzy Niemcami a partyzantami i ucierpieli okrutnie z rąk jednych i drugich. Ale na objętej niemiecką okupacją pobliskiej Ukrainie byli ludzie, którym żyło się jeszcze ciężej, ponieważ istniała tam trzecia siła, ukraińscy nacjonaliści, zdecydowani walczyć zarówno z Niemcami, jak i z radzieckimi partyzantami. Meleti Semeniuk walczył w szeregach ukraińskich nacjonalistów (Ukraińskiej Powstańczej Armii, czyli UPA). Rozczarowanie surowymi niemieckimi rządami stworzyło sposobność do walki o niepodległą Ukrainę. Dla radzieckich partyzantów i dla Stalina ukraińscy nacjonaliści byli takim samym wrogiem jak Niemcy. "Celem czerwonych partyzantów było zniszczenie naszego ruchu, tak aby mogli wrócić na czysty teren - wspomina Semeniuk. - A ci partyzanci - jak zwierzęta - nie potrafię ich opisać". Opowieści o okrucieństwach popełnianych przez radzieckich partyzantów (po zakończeniu wojny z Niemcami Stalin rozkazał "oczyścić" Ukrainę) są na Ukrainie dobrze znane. Tajny raport radzieckiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych stwierdza, że siły radzieckie prowadziły "akcje represyjne przeciwko miejscowej ludności". W przypadku jednej z tych akcji raport opisuje, jak podziemna radziecka grupa, która przeniknęła do UPA, "bestialsko torturowała 62-letniego mężczyznę i jego dwie córki".

Po ucieczce ze swojego miasteczka Aleksiej Bris wstąpił do UPA. Zapamiętał okrucieństwo walk z radzieckimi partyzantami: "Niemcy po prostu nas zabijali, ale z czerwonymi partyzantami było inaczej, dopuszczali się różnych bestialstw. Niektórzy obcinali uszy naszym ludziom. Czasem stosowali ten azjatycki sposób torturowania ludzi - obcinali uszy i język. Nie wiem, czy robili to ludziom, którzy jeszcze żyli, ale takie przypadki zdarzały się dosyć często. Sadyzm istnieje w każdym systemie. Niemcy po prostu wieszali ludzi, ale nigdy nie widziałem okaleczonych ciał. Ale, rzecz jasna, my też byliśmy okrutni [...] w ogóle nie braliśmy jeńców, oni też nie brali jeńców, więc zabijaliśmy się nawzajem. To było naturalne".

Skryty i bezwzględny sposób prowadzenia walki przez radzieckich partyzantów w połączeniu z faktem, że większość okrucieństw wobec miejscowej ludności nie została zgłoszona ze strachu przed dalszymi represjami, oznacza, iż prawdopodobnie nigdy nie uda się ustalić dokładnej liczby zbrodni przez nich popełnionych. Niełatwo również oszacować szkody, jakie ruch partyzancki wyrządził niemieckim okupantom, ponieważ miały one charakter nie tylko materialny, lecz także psychologiczny. Sama liczba Niemców zabitych przez partyzantów w czasie wojny (według niektórych obliczeń około 50 000) nie pozwala ocenić wpływu ich obecności na niemiecką infrastrukturę. Płaczliwy list z kwietnia 1943 roku, napisany przez niejakiego Schenka, który kierował spółką górniczą i stalową na wschodniej Ukrainie, daje pewne pojęcie, co odczuwali Niemcy w kategoriach praktycznych, kiedy to pod ich okupacją wybuchła prawdziwa wojna domowa. Herr Schenk napisał, że w okolicy działają: "1. Partyzanci, którzy są po prostu bolszewikami..." i "2. Jest znaczna liczba narodowych partyzantów ukraińskich, którzy też przebywają w tych lasach...". Zwięźle podsumował relacje pomiędzy tymi dwiema grupami, ponieważ, niezależnie od ataków na Niemców, "grupy 1 i 2 walczą też pomiędzy sobą". Ponadto są "tak zwani bandyci, którzy niszczą główną linię kolejową". W tych okolicznościach "podróżowanie samochodem jest dzisiaj wyjątkowo niebezpieczne". Pewien oficer miejscowej policji ostrzegł Schenka przed wyjazdem, że "jeśli będzie pan miał szczęście, dotrze pan na miejsce". Schenk zakończył list słowami: "W tej sytuacji bardzo cierpi gospodarka, do tego stopnia, że w wielu regionach nie ma w ogóle niemieckiej administracji".

Recepta Hitlera na rozwiązanie tych problemów była prosta: większa brutalność, więcej egzekucji, więcej represji. Ten pogląd podzielał też naczelny dowódca Wehrmachtu na Ukrainie, który już w grudniu 1941 roku zameldował, że "walka z partyzantami zostanie uwieńczona sukcesem tylko wówczas, jeśli ludność uświadomi sobie, że partyzanci i ich sympatycy prędzej czy później poniosą śmierć [...]. Strach budzi zwłaszcza śmierć przez powieszenie [...] tylko środki, które mogą zastraszyć ludność bardziej niż terror partyzantów, mogą doprowadzić do sukcesu. Grupa Armii zaleca użycie tych środków, jeśli zajdzie taka potrzeba".

Ale, jak się to często zdarzało w przypadku polityki nazistowskiej, która wymagała indywidualnej inicjatywy, polityka prowadzona przeciwko partyzantom nie była konsekwentna. Miejscowi dowódcy mieli znaczną swobodę działania i podejmowania decyzji - niektórzy zawierali nawet układy z partyzantami na swoim terenie. Dyrektywa Führera nr 46 z sierpnia 1942 roku miała w swoim zamyśle wyjaśnić kwestię, w jaki sposób siły niemieckie powinny się uporać z problemem partyzantów, ale w efekcie zamąciła wody jeszcze bardziej. Z jednej strony przyznawała, że współpraca z miejscową ludnością jest ważna przy zwalczaniu partyzantów, ale ostrzegała zarazem przed "źle umiejscowionym" zaufaniem do owej ludności. Ta jedna dyrektywa dowodzi niezdolności Hitlera i nazistowskich doktrynerów do zaakceptowania myśli, że ludność, z którą mają do czynienia, to normalne istoty ludzkie. Naziści wiedzieli, że w walce z partyzantami potrzebują pomocy miejscowych, ale wiedzieli również, że nieodzownym warunkiem wstępnym takiej pomocy jest przyzwoite traktowanie tych ludzi - czyli coś, co stało w sprzeczności z ich podstawowymi dogmatami ideologicznymi.

Mimo to pod koniec lata 1942 roku stało się jasne, że polityka surowych represji nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Alternatywną opcję zaproponował pułkownik Reinhard Gehlen, szef sekcji wschodniej niemieckiego wywiadu wojskowego, który stwierdził w raporcie z listopada 1942 roku: "Jeśli ludność odwróci się od partyzantów i udzieli pełnego poparcia walce z nimi, problem partyzantów przestanie istnieć". Wywołało to spór podobny do tego, który toczył się pomiędzy Kochem a Rosenbergiem w kwestii polityki ukraińskiej. Znalazło się kilku dowódców, którzy tak jak Gehlen opowiadali się za współpracą z miejscową ludnością przeciwko partyzantom. Gehlen sugerował, aby schwytanych radzieckich partyzantów traktowano jak "normalnych" jeńców wojennych - i w niektórych przypadkach czyniono tak w Grupie Armii "Środek" (która walczyła z Armią Czerwoną na wschód od Smoleńska) w 1943 roku. Prowadził również, z różnymi rezultatami, kampanie propagandowe przeciwko niektórym oddziałom partyzanckim.

Jak łatwo zgadnąć, Hitler nie podzielał poglądów Gehlena. Führer stwierdził, że "tylko tam, gdzie walka z plagą partyzantów była prowadzona z bezwzględną brutalnością, osiągnięto sukcesy". Tak jak cała wojna na froncie wschodnim, walka z partyzantami była przez Hitlera postrzegana jako "walka o całkowite zniszczenie jednej lub drugiej strony". Naturalną konsekwencją podobnego nastawienia była - pomimo najlepszych starań nielicznych oficerów takich jak Gehlen - eskalacja brutalności. Jeśli każda ze stron wierzy, że najskuteczniejszą metodą jest zwalczanie strachu "jeszcze większym strachem", wówczas jedyną barierę dla okrucieństwa stanowi ludzka wyobraźnia.

Najbardziej brutalne akcje przeciwpartyzanckie przeprowadzili Niemcy na wschodniej Białorusi latem 1943 roku - czyli kilka miesięcy po tym, jak "niezwyciężona" niemiecka 6. Armia została zniszczona pod Stalingradem i kiedy Armia Czerwona odpierała niemiecką ofensywę letnią w bitwie pod Kurskiem. Dwudziestego drugiego lipca, podczas "oczyszczania" terenu w rejonie Mińska, niemieckie jednostki wkroczyły do małej wioski Maksimowki. Niemcy wpadli do domu Aleksandra Michajłowskiego, obudzili go i jego głuchoniemego brata. O świcie, na piaszczystej drodze ustawili ośmiu mieszkańców wioski, w tym Aleksandra i jego brata. Związali im ręce za plecami i kazali iść drogą, a sami szli pięćdziesiąt metrów za nimi.

Aleksander wiedział, co to znaczy, bo Niemcy posłużyli się tą samą metodą w sąsiednich wioskach. Ponieważ partyzanci podkładali miny na drogach, Niemcy wykorzystywali okolicznych mieszkańców jako żywe wykrywacze. (Taki sadyzm nie był niczym niezwykłym. SS-Obergruppenführer Curt von Gottberg, który w 1943 roku kierował inną wielką akcją przeciwpartyzancką pod kryptonimem operacja "Kottbus" na wschodniej granicy Białorusi, meldował, że "mniej więcej od dwóch do trzech tysięcy okolicznych mieszkańców wyleciało w powietrze przy oczyszczaniu pól minowych").

"Serce zamieniało się w kamień i szło się po śmierć - wspomina Michajłowski. - Ludzie szli, jakby już byli martwi. Wiedzieli, że czekają nas tylko rozpacz i łzy". Mieli do rozwiązania niełatwy dylemat. "Ilekroć czuliśmy, że jest tam coś podejrzanego, próbowaliśmy to ominąć. Ale wiedzieliśmy, że jeśli ominiemy minę i jakiś Niemiec za nami wyleci na niej w powietrze, i tak wszyscy zginiemy, ponieważ nas zastrzelą".

Niemcy kazali tak im iść piaszczystą drogą osiem godzin, dopóki nie dotarli do sąsiedniej wioski, położonej trzydzieści kilometrów dalej. "Zaschło nam w ustach i z powodu łez nie widzieliśmy drogi". Ale mieli szczęście. Na tym odcinku nie było min. U kresu uratował ich szczęśliwy przypadek. Niemcy chcieli ich zabić, ale mieszkańcy zaprotestowali gwałtownie u dowódcy armii, że to nie "bandyci", tylko niewinni wieśniacy, i darowano im życie.

Możliwość wejrzenia w mentalność tych niemieckich żołnierzy, którzy musieli się borykać z problemem partyzantów, daje relacja Petera von der Groebena, oficera operacyjnego Grupy Armii "Środek" i najwyższego rangą oficera sztabowego po naczelnym dowódcy. Groeben przyznał, że partyzanci "prowadzili bardzo skuteczną wojnę przeciwko naszym uzupełnieniom. Na kolei, na drogach, wszędzie, wysadzając tory, niszcząc drogi, atakując maszerujące kolumny". Groeben "przypuszczał" też, że ponieważ jego żołnierze byli wściekli, kiedy natykali się na ostrzelane i zdziesiątkowane niemieckie kolumny, to "po zajęciu partyzanckiej wioski z pewnością nie zachowywali się bardzo uprzejmie. Przypuszczam, że zabijali wszystkich, których tam spotkali".

"Przypuszczenie" to potwierdził Carlheinz Behnke, żołnierz 4. Dywizji Grenadierów Pancernych SS-Polizei. Jego oddział natknął się na około dwudziestu rannych żołnierzy z tej samej jednostki, których pozostawiono, kiedy Niemcy musieli się wycofać, a którzy później zostali zamordowani i okaleczeni przez żołnierzy radzieckich "w najbardziej bestialski sposób - obcięto im uszy, wyłupiono oczy i odcięto genitalia". W ramach represji dowódca jednostki wydał rozkaz rozstrzelania wszystkich cywilów, jacy pozostali jeszcze w okolicy, "bez względu na to, czy były wśród nich kobiety, a nawet dzieci". Behnke uważał ten rozkaz za "logiczny i słuszny" i sam wziął udział w zabijaniu cywilów. Sanie jechały po lodzie około czterystu metrów od niego, a Behnke wraz z kilkoma kolegami strzelił i zobaczył, jak z sań spadają trzy ciała. "Nie wiem, czy to były dzieci, kobiety [...] oczywiście dzisiaj patrzy się na te rzeczy inaczej [...] ale to była chwila, której nie da się opisać, i myślę, że ktoś, kto tego nie widział, nie potrafi tego zrozumieć".

Behnke przyznaje, że jego ludzie wpadli w szał i dali upust swojej wściekłości w orgii zabijania. Dopiero po dwudziestu czterech godzinach, zaspokoiwszy żądzę krwi, odzyskali nieco samokontroli. Stan emocjonalnego wzburzenia, które Behnke, tak jak i Peter von der Groeben, postrzega jako swego rodzaju usprawiedliwienie dla popełnionych następnie okrucieństw, w rzeczywistości jest czymś wręcz przeciwnym - przykładem tego, jak jednostki armii niemieckiej traciły dyscyplinę i zachowywały się niczym obłąkani bandyci.

Odnaleźliśmy znamienny raport, przeczytany i podpisany przez Petera von der Groebena jako oficera operacyjnego Grupy Armii "Środek", na temat niemieckiej przeciwpartyzanckiej operacji "Otto". Raport wymienia około 2000 zabitych "partyzantów" i ich "pomocników", ale wylicza tylko trzydzieści karabinów i garść innej broni, jaką przy nich znaleziono. Ta niezwykła dysproporcja nawet dzisiaj go nie dziwi. "Partyzanci musieli mieć broń - w przeciwnym razie nie mogliby nam nic zrobić" - stwierdził. A w odpowiedzi na argument, iż może to być dowód, że niemieccy żołnierze zabijali, kogo popadnie, odparł: "Nie pamiętam. Jak powiedziałem, żołnierze byli wściekli. No cóż, przypuszczam, że zabili też paru niewinnych ludzi. Ale kto mógł stwierdzić, kto jest niewinny?". Naciskany, mógł się tylko zgodzić: "No cóż, jeśli same przeciwdziałania posuwały się za daleko, myślę, że były uważane za nieprzyjemne, lecz niezbędne środki zaradcze, które, oczywiście, musiały mieć również charakter odstraszający".

Podobne dysproporcje pomiędzy liczbą zabitych "partyzantów" a ilością znalezionej przy nich broni pojawiały się także w statystykach SS dotyczących jej własnych operacji przeciwpartyzanckich. Kiedy zapytano Himmlera, dlaczego tak się dzieje, odparł: "Najwyraźniej nie wiecie, że ci bandyci niszczą swoją broń, żeby udawać niewiniątka i w ten sposób uniknąć śmierci". Te surowe środki nie zlikwidowały, czemu trudno się dziwić, problemu partyzanckiego. W 1943 roku Naczelne Dowództwo armii niemieckiej przyznało, że nie jest w stanie uwolnić terytoriów okupowanych od tych "bandytów".

Uproszczeniem byłoby twierdzić, że nazistowski rasizm był jedyną przyczyną okrucieństwa wojny partyzanckiej. Inne czynniki też składały się na eskalację brutalności, między innymi ogromny obszar pozostający pod niemiecką okupacją, rozpacz, jaką przeżywało wielu niemieckich żołnierzy, zdających sobie sprawę, że wojna przybiera niepomyślny dla nich przebieg, a także bezwzględny sposób, w jaki partyzanci Stalina terroryzowali miejscową ludność oraz mordowali i okaleczali schwytanych niemieckich żołnierzy. Nie ulega jednak wątpliwości, że aby wyeliminować zagrożenie partyzanckie, Niemcy potrzebowali współpracy miejscowej ludności, a rasistowska nazistowska ideologia czyniła taką pomoc niemożliwą.

Łatwo powiedzieć, że ta porażka była po prostu kolejnym z błędów taktycznych Hitlera. "Gdyby tylko był bardziej elastyczny - twierdzą niektórzy - i traktował mieszkańców terytoriów okupowanych z szacunkiem należnym wszystkim istotom ludzkim, wojna partyzancka nie przybrałaby takich rozmiarów". Ale tego rodzaju sugestia świadczy o niezrozumieniu natury całej wojny na Wschodzie. Hitler nie mógł prowadzić bardziej umiarkowanej polityki wobec terytoriów okupowanych. Rasistowskie uprzedzenia były jądrem jego światopoglądu. Niemal utożsamiał się z nimi. W żadnym razie nie wyrzekłby się swojej wizji nowego Imperium Niemieckiego. Jeśli chodzi o ścisłość, w miarę trwania wojny, nie odchodząc od swoich poglądów, coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że ma rację. Jeśli polityka traktowania mieszkańców Wschodu jako "podludzi" nie przynosiła oczekiwanych rezultatów, była to zawsze wina innych osób z jego otoczenia - tych "zarozumiałych, tchórzliwych łajdaków", którzy nie realizowali polityki represji z dostateczną gorliwością.