Focus Historia - 06/02/2008
Kazimierz Pytko
Zwarci, silni, naćpani
Czy można przekonać żołnierza, by po dwóch
nieprzespanych nocach z werwą i bez strachu ruszył na wroga? Nie, ale można
sprawić, że to zrobi. Biały proszek zawsze skutecznie podnosił żołnierskie
morale
O tym, że Adolf Hitler miał wielką słabość do
kobiet, jego otoczenie doskonale wiedziało jeszcze przed II wojną światową. I
choć pojawiają się wątpliwości, czy współżył z nimi, z pewnością uwielbiał
przebywać w ich towarzystwie. Ta kobieta jednak - istny wamp III Rzeszy - nie
podbiłaby serca Führera, mimo że prowokowała mężczyzn wyzywającym wyglądem.
"Polakierowane na czerwono paznokcie i wyraźnie uszminkowana twarz" oraz "wielka
rubinowa broszka na aksamitnym szlafroku" - tak wspominał ją minister uzbrojenia
Albert Speer. Wyobraźmy sobie, jak podchodzi do wodza, rozsuwa miękki szlafrok i
okazuje się, że... skrywa on męski tors. Tors marszałka Rzeszy, formalnego
zastępcy Hitlera. Hermann Göring - bo o nim mowa - zamieniał się w gwiazdę
filmową, gdy przedawkował narkotyk. Popadł w uzależnienie od morfiny w trakcie
kuracji w Austrii lub Włoszech, gdzie leczył ranę postrzałową pachwiny, zadaną w
1923 roku podczas puczu monachijskiego.
Próbował zerwać z nałogiem, ale zdołał jedynie
zastąpić morfinę łagodniejszą dihydrokodeiną. Codziennie łykał 10 pastylek, w
okresie silnych napięć - nawet sto. Marszałek Rzeszy zasypiał podczas ostrych
dyskusji, wybuchał złością w trakcie spokojnych rozmów lub znienacka zgłaszał
tak absurdalne propozycje jak budowanie lokomotyw z betonu, by zaoszczędzoną
stal przeznaczyć na czołgi. Po zażyciu pigułek popadał w błogostan, obojętnie
przyjmował doniesienia o klęskach Luftwaffe.
PIGUŁKI WEHRMACHTU
Jednak nie tylko Göring kroczył "na prochach"
do zwycięstwa III Rzeszy. Narkotyki były codziennością niemieckiej armii -
panaceum na ból i eliksirem odwagi. Niemiecki historyk i dziennikarz Andreas
Ulrich dotarł do raportów Rankego, w których znalazły się sugestie, by
zaopatrzyć jednostki frontowe w cudowny środek o nazwie pervitin. Między
kwietniem a czerwcem 1940 r. służby medyczne Wehrmachtu złożyły zamówienie na 35
milionów tabletek pervitinu. W instrukcjach dla lekarzy wyjaśniano, że środek ma
działanie pobudzające i może być wydawany żołnierzom, którzy przez dłuższy czas
są pozbawieni snu. Strategia Blitzkriegu wymagała błyskawicznego pokonywania
dużych odległości, łamania po drodze oporu słabszych formacji i wchodzenia do
ciężkich walk bezpośrednio po dotarciu do wyznaczonych miejsc.
Głównym składnikiem pervitinu zaś była
metamfetamina, używając więc dzisiejszych określeń, można powiedzieć, że
Wehrmacht podbijał Europę na "spidzie". Potwierdzają to rozliczne listy, jakie
niemieccy żołnierze wysyłali z frontu i okupowanych krajów. Stacjonujący w
Polsce pisarz Heinrich Böll, przyszły noblista w dziedzinie literatury, pisząc
do domu co kilka tygodni, prosił rodzinę o przesłanie kolejnych dawek pervitinu.
Niebezpieczeństwo uzależnienia coraz częściej dostrzegali lekarze, którzy w
raportach do Ministerstwa Zdrowia Rzeszy informowali o ubocznych skutkach
zażywania leku - zaburzeniach krążenia, rozdrażnieniu, nadmiernej utracie wagi,
a nawet zgonach z powodu zatrzymania akcji serca. Minister zdrowia Leonardo
Conti opracował przepisy, poddające wydawanie specyfiku surowym ograniczeniom,
ale ich wprowadzenie zbiegło się w czasie z inwazją Niemiec na ZSRR i stały się
fikcją. Zimą z frontu wschodniego, zamiast informacji o zagrożeniach, zaczęły
napływać relacje o dobroczynnej, czy wręcz zbawiennej, mocy pervitinu. Jeden z
lekarzy raportował, że w styczniu 1942 r. pięciuset próbujących się wydostać z
okrążenia żołnierzy po kilkunastu godzinach marszu przez sięgający do pasa śnieg
całkowicie opadło z sił. Po konsultacji z lekarzami podano im tabletki. "Pół
godziny później - pisał lekarz - zerwali się, spontanicznie ustawili w szyku i w
bojowym nastroju ruszyli dalej".
Podobnych historii zdarzyło się wiele, pod ich
wpływem szala zdecydowanie przechyliła się... na korzyść środków stymulujących.
W pierwszej połowie 1942 r. na Wschód wysłano ponad 10 milionów "cudownych
pigułek", jak zwykli je nazywać żołnierze. Przeprowadzono też dokładne badania
właściwości metamfetaminy, testując ją m.in. na więźniach obozów
koncentracyjnych. Nowe instrukcje dla personelu medycznego zawierały już
precyzyjne wskazówki dotyczące dawkowania - jedna tabletka usuwa potrzebę snu
przez 3-6 godzin, dwie - przez całą dobę.
CUDOWNA BROŃ
Po klęskach na froncie wschodnim specyfik,
który uczyniłby żołnierzy zdolnymi do walki w każdym momencie i wzmacniał ich
ducha bojowego, dołączył do desperacko poszukiwanych przez nazistów wunderwaffen
- cudownych broni. Z efektami prac chemików jako pierwszy zapoznał się w połowie
1944 r. dowódca specjalnych jednostek marynarki wojennej wiceadmirał Helmut
Heye. Za jego zgodą pigułkę oznaczoną kodem D-IX przetestowano na załogach dwóch
okrętów podwodnych. Wyniki uznano za znakomite, gdyż preparat działał jak silny
środek dopingujący o przedłużonym wpływie - zwiększał odporność na zimno, stres,
wysiłek i ból. Na szerszą skalę nie zdążono go już jednak wprowadzić. Z
przejętej przez aliantów dokumentacji wynika, że "medyczna wunderwaffe"
zawierała dobrane w odpowiednich proporcjach kokainę, metamfetaminę i pochodne
morfiny.
Od roku 1943 ze wspomagania farmakologicznego
korzystał również zagorzały do niedawna przeciwnik wszelkich sztucznych środków
stymulujących Adolf Hitler. Jego biograf Alan Bullock napisał, że "praca bez
jakiegokolwiek wypoczynku, wzrastająca, lecz tłumiona frustracja,
wielomiesięczne pobyty w bunkrze bez ruchu i świeżego powietrza doprowadziłyby
do załamania większość ludzi". Hitler wytrzymywał dzięki podawanym mu na
przemian środkom nasennym, pobudzającym i przeciwbólowym. Specjalne mikstury
aplikował mu osobisty lekarz Teodor Morell, uważany przez ekspertów medycznych
za szarlatana. W październiku 1944 r. jeden z nich zmylił czujność Morella,
obejrzał etykiety produktów, z których sporządzał pigułki, i z przerażeniem
ustalił, że Führer codziennie łykał tabletki zawierające m.in. atropinę,
strychninę, metamfetaminę i morfinę.
NAPÓJ ZAPOMNIENIA
Ale to nie w XX wieku dowódcy odkryli korzyści,
płynące z podawania żołnierzom narkotyków. Szprycowanie "armatniego mięsa" jest
niemal tak stare jak świat. Substancje, które poprawiały żołnierzom nastrój i
dodawały im energii, znano już w starożytności. Homer w "Odysei" pisał, że żal
po poległych w wojnie trojańskiej kojono, pijąc nepenthe - "napój zapomnienia".
Miał prawdopodobnie na myśli miksturę z wina i soku z niedojrzałych makówek. W
następnych wiekach o zażywanie tajemniczych środków, pobudzających wolę walki i
tłumiących lęk przed śmiercią, podejrzewano Turków, Arabów oraz Mongołów.
Pierwszy dobrze udokumentowany przypadek wykorzystania narkotyków w celach
militarnych pochodzi jednak z Ameryki Łacińskiej. W roku 1781 obrońcy obleganej
przez powstańców stolicy Boliwii La Paz po wyczerpaniu zapasów żywności
utrzymywali się przy życiu głównie dzięki żuciu liści koki. Spisane przez
jezuitów relacje o tych wydarzeniach wzbudziły zainteresowanie w europejskich
środowiskach medycznych i wojskowych. Brytyjczyków i Hiszpanów szczególnie
intrygowała sugestia jednego z autorów - Pedra Nolasco, by zabierać zapas koki
na wypływające w długie rejsy okręty, co pozytywnie wpłynie na samopoczucie
marynarzy, a nie wywoła takich problemów z dyscypliną jak alkohol.
W czasie gdy w Madrycie i Londynie studiowano
jezuickie zapiski, do Paryża dotarli uczestnicy nieudanej wyprawy Napoleona do
Egiptu. Oprócz niemiłych wspomnień o klęsce przywieźli środek pozwalający o niej
zapomnieć - haszysz. Kilka lat później propaganda brytyjska zaczęła sugerować,
że armie napoleońskie przemieszczają się tak szybko i biją tak skutecznie, gdyż
ich żołnierze są odurzani haszyszem. Oskarżenia te nie miały żadnych podstaw; po
haszysz w tym okresie sięgali jedynie niezdolni już do walki weterani i
szukający nowych doznań artyści. Znacznie bardziej prawdopodobne były
podejrzenia, że francuscy lekarze wojskowi najpierw podawali rannym
znieczulające opium, a potem - by szybciej mogli wrócić na front - pobudzającą
mieszankę opium i pieprzu tureckiego. Francuzi nigdy tego nie potwierdzili -
metody sztucznego stymulowania żołnierzy stanowiły i nadal stanowią jedną z
najpilniej strzeżonych tajemnic wojskowych.
ŻOŁNIERSKA CHOROBA
Odwaga odwagą, ale narkotyki także były po to,
by po prostu znieczulić ból. Opium oddziaływało przede wszystkim na psychikę,
więc jego przydatność jako środka znieczulającego podczas operacji i w trakcie
rekonwalescencji była niewielka. W 1804 r. niemiecki aptekarz Friedrich
Sertürmer wyizolował jednak z niego czysty alkaloid - morfinę, która
błyskawicznie łagodziła nawet najsilniejszy ból. Pół wieku później, również w
Niemczech, opracowano skuteczną metodę wstrzykiwania jej bezpośrednio do żył.
Odkryciami natychmiast zainteresowała się pruska armia. Podczas wojen z Austrią
(1866) i Francją (1870) w wojskowych lazaretach stosowano powszechnie zastrzyki
z morfiny.
Pierwsze ostrzeżenia na temat skutków ubocznych
nadeszły z USA - w czasie wojny secesyjnej wydano tam walczącym ponad 10 mln
tabletek i co najmniej drugie tyle opium i morfiny w postaci proszków lub
płynów. Lekarze nie przestrzegali żadnych zasad bezpieczeństwa, traktowali
narkotyki jak leki na malarię. Żołnierze szybko odkryli, że nic lepiej nie
usuwało zmęczenia, strachu i poczucia winy z powodu zabijania rodaków niż
pastylka laudanum (lek oparty na opium) czy kilka kropel roztworu morfiny.
Oficer korpusu medycznego Unii, nie zsiadając z konia, nalewał morfinę w dłonie
mijanych żołnierzy. W końcowym okresie walk stało się oczywiste, że wielu ze
sztucznie uszczęśliwianych popadło w uzależnienie. Podobnie wyglądała sytuacja w
Europie. Dlatego Niemcy podjęli zakrojone na szeroką skalę poszukiwania
bezpieczniejszych substytutów. Wyizolowali czystą kokainę, która miała silne
właściwości dopingujące, oraz heroinę, która - jak sądzono - pomaga w leczeniu
uzależnienia od morfiny. Cechy te uznano za szczególnie użyteczne po wybuchu I
wojny światowej, gdy drastycznej zmianie uległ obraz pola walki. W przeszłości
środki techniczne nie pozwalały na prowadzenie działań wojennych w ciemności,
dzięki temu żołnierze mogli w nocy wypocząć. Pojawienie się reflektorów,
miotaczy ognia, pocisków zapalających, artylerii dalekiego zasięgu pozbawiło ich
tego komfortu.
Współczesne badania wykazują, że po miesiącu
pobytu na pierwszej linii frontu 90-95 proc. żołnierzy ulega zupełnemu
wyczerpaniu psychicznemu. Jeśli dowództwo uznaje, że są tam nadal niezbędni,
konieczne staje się wzmacnianie ich wytrzymałości w sztuczny sposób. Skala tego
procederu podczas obu wojen światowych jest nieznana, przypuszcza się jednak, że
musiała być ogromna, skoro w Niemczech trwałe uzależnienie od narkotyków zaczęto
określać mianem "żołnierskiej choroby".
Z APTEKI NA FRONT
Brytyjska Rada Wojskowa już w pierwszych
miesiącach po wybuchu I wojny wydała specjalny rozkaz, zgodnie z którym
żołnierze mogli otrzymać kokainę, opium, morfinę i inne tego typu leki wyłącznie
na receptę. Równocześnie podjęto kampanię propagandową ostrzegającą przed
skutkami zażywania narkotyków, gazety pełne były reportaży o ludziach, którzy z
ich powodu postradali zmysły. Najwyższe dowództwo szczególnie niepokoił fakt, że
Niemcy, którzy zmonopolizowali produkcję kokainy, mogą ją wykorzystywać do
demoralizowania sił alianckich.
By temu zapobiec, w uchwalonej 28 lipca 1916 r.
Ustawie o Obronie Królestwa uznano, że dostarczanie żołnierzom narkotyków i ich
posiadanie bez zezwolenia jest przestępstwem, za które grozi sąd wojenny. Badań
nad przestrzeganiem tych przepisów nie prowadzono, ale nie ulega wątpliwości, że
często były obchodzone. Zwłaszcza że do najbardziej uzależnionych należeli...
lekarze wojskowi. Wielu z nich nie potrafiło się oprzeć błaganiom rannych lub
wyczerpanych nerwowo i podawało im morfinę. W efekcie po zakończeniu wojny do
cywila wróciły setki tysięcy mężczyzn cierpiących na "żołnierską chorobę".
Sprawa okazała się poważna. Do tego stopnia, że wkrótce problemem postanowiła
się zająć Liga Narodów.
Na sesji w 1925 r. Duńczyk Herluf Zahle wzywał
do podjęcia "wspólnych działań, które ochronią młodzież przed zagrożeniem,
będącym następstwem straszliwej katastrofy lat 1914-18". Apel rozpoczął trwającą
do dziś międzynarodową walkę z narkotykową plagą. W Stanach Zjednoczonych
kierowcy ciężarówek kursujący na długich trasach między Wschodnim i Zachodnim
Wybrzeżem odkryli, że nie tracą refleksu i nie odczuwają senności, jeśli co
kilka godzin łykną tabletkę benzedryny - środka używanego w leczeniu astmy,
kataru siennego, choroby morskiej i w kuracjach odchudzających. Benzedryna była
handlową nazwą zsyntetyzowanej w 1927 r. amfetaminy. Pod wpływem relacji
zachwyconych działaniem narkotyku kierowców podjęto tajne badania nad jego
przydatnością dla wojska.
POLISA NA ŻYCIE
Wróćmy do II wojny światowej. Oczywiście, mało
kto wierzy w bajkę, że narkotyki zażywali wyłącznie źli żołnierze Hitlera, a
jego przeciwnicy, świadomi wyższych wartości, w imię których walczą, ruszali do
boju "na czysto". Choć, rzeczywiście, dostępność prochów nie zawsze była
nieograniczona. Alianci od początku wojny wiedzieli o niemieckich eksperymentach
ze środkami pobudzającymi. Podczas bitwy o Anglię przy zestrzelonych pilotach
znajdowano tabletki pervitinu lub cukierki z amfetaminą. Brytyjscy naukowcy
sprawdzali, czy te środki pomagają w przezwyciężeniu senności, zwiększają
wydolność organizmu na dużych wysokościach, zmniejszają zapotrzebowanie na tlen.
Oficjalna wersja głosiła, że nie.
W biuletynach RAF pisano z emfazą, że
"brytyjscy piloci odrzucają jako sprzeczne z ich godnością odurzanie się lub
sztuczne poprawianie swojej sprawności". Jednocześnie lotnictwu i marynarce
wojennej dostarczono 72 mln pigułek, nazywanych niewinnie "tabletkami
energetyzującymi". Ich podstawowym składnikiem była amfetamina lub jej pochodne.
Zażywali takie pigułki przede wszystkim piloci bombowców, wykonujący
wyczerpujące wielogodzinne nocne loty nad Niemcami. Armia amerykańska otrzymała
co najmniej 100 mln pigułek z benzedryną. Oprócz lotników zaopatrywano w nie
marynarzy i żołnierzy walczących w tropikach. Powszechny był pogląd, że "Energy
tabs" nie tylko przezwyciężają zmęczenie i senność, ale także ułatwiają
dostosowanie się do trudnych warunków klimatycznych. Pojawiające się w
następstwie częstego zażywania tabletek objawy wyczerpania, nieuzasadnionych
napadów lęku, wybuchy agresji tłumaczono początkowo nadmiernym stresem i
warunkami panującymi w dżungli. Gdy stwierdzono, że są to skutki uboczne
działania amfetaminy, wydawanie leku poddano ścisłej kontroli. Amerykanie nigdy
jednak nie zrezygnowali ze środków stymulujących; korzystali z nich we
wszystkich następnych konfliktach, od Korei po Irak i Afganistan. W roku 2006
dziennik "The New York Times" ujawnił, że regulamin służb medycznych Sił
Powietrznych USA pozwala na wydawanie tabletek tego typu pilotom, którzy w
pojedynkę wykonują loty trwające ponad 8 godzin, i załogom dwuosobowym na
trasach wymagających przelotów 12-godzinnych. Niewykorzystane pigułki,
najczęściej zawierające dexedrynę (uszlachetniona forma amfetaminy), muszą
zostać zwrócone lekarzom. Wydaje się je wyłącznie pilotom, którzy także przed
lotami nocnymi lub w przypadku częstej zmiany stref czasowych mogą otrzymać
środki nasenne, m.in. restoril i ambien.
Informacje te zapewne nigdy nie przedostałyby
się do opinii publicznej, gdyby nie dramatyczne wydarzenia, jakie rozegrały się
17 kwietnia 2002 w okolicach afgańskiego miasta Kandahar. Dwaj piloci myśliwców
F-16, mjr Harry Schmidt i mjr William Umbach, omyłkowo zbombardowali pozycje
wojsk kanadyjskich, zadając Kanadyjczykom najcięższe straty od początku ich
misji w Afganistanie - 4 poległych, 8 ciężko rannych. Reporterzy stacji TV
Toronto zdobyli materiały, z których wynikało, że podczas przesłuchań piloci
przyznali się do zażywania dexedryny, dodając, że byli do tego zmuszani przez
przełożonych. Po ujawnieniu tych szokujących informacji, rzeczniczka głównego
lekarza amerykańskich sił powietrznych Anne Mauger wyjaśniała, że załogi mają
jedynie obowiązek zabierania pigułek przeciwdziałających zmęczeniu, ale nie
muszą ich zażywać. Generał Dan Leaf z dowództwa Air Force dodawał w wywiadzie
udzielonym "The New York Times", że "pigułka jest swoistą polisą
ubezpieczeniową, używaną wyłącznie w razie konieczności. Pilot, który wykonuje
wielogodzinny nocny lot, nie może zjechać na pobocze, by się zatrzymać i
odpocząć. Dla niego dotarcie do celu to sprawa życia i śmierci".
Kilka miesięcy później reporterzy dziennika
"The Guardian" odkryli, że przed interwencją w Afganistanie i Iraku brytyjskie
Ministerstwo Obrony kupiło 24 tys. tabletek provigilu - nowego leku przeciwko
narkolepsji (napady śpiączki). Podobne zamówienie złożyło dowództwo francuskiej
Legii Cudzoziemskiej. Z analiz, do jakich dotarli dziennikarze, wynika, że jest
to najdłużej działający środek stymulujący, który pozwala wytrzymać bez snu
nawet 80-85 godzin. W porównaniu z nim niemiecki pervitin jest tym, czym
filiżanka kawy wobec amfetaminy. W amerykańskich laboratoriach już trwają prace
nad środkiem, który nie tyle zwalcza senność, ile ogranicza zapotrzebowanie na
sen. Tak jak u ptaków, które podczas wielotygodniowych przelotów nad oceanami
mimo ogromnego wysiłku fizycznego śpią o dwie trzecie mniej niż normalnie.
GONIENIE SMOKA
Problem stanowił także handel nielegalnymi
środkami odurzającymi. Najwięcej mówiono o nim w czasie wojny wietnamskiej.
Krytyczna postawa mediów wobec tego konfliktu sprawiała, że nagłaśniano wszelkie
przypadki narkomanii w wojsku, a ponieważ interwencja zbiegła się w czasie z
rewolucją obyczajową, która otwarcie głosiła hasło "sex, drugs and rock & roll",
obraz amerykańskiej armii w Wietnamie nierozerwalnie związał się z żołnierzami
odurzonymi heroiną. Z publikowanych w gazetach sondaży miało wynikać, że 80
proc. wojskowych otrzymało propozycję zakupu twardych narkotyków.
Pod wpływem tych informacji prezydent Richard
Nixon zlecił opracowanie raportu, który dokładnie określi skalę zagrożenia. W
raporcie ujawniono, że do incydentalnych kontaktów z heroiną przyznał się co
dziesiąty żołnierz, analiza moczu wykazała obecność jej śladów u 2 proc., trwałe
uzależnienie stwierdzono tylko w nielicznych przypadkach. Nie było więc tak źle,
jak sugerowały media. Przy okazji wyszło na jaw, że jedną z głównych przyczyn
sięgania po narkotyki stanowiły absurdalne przepisy, które zabraniały sprzedaży
alkoholu osobom poniżej 21. roku życia, podczas gdy większość poborowych miała
19-20 lat. Nie mogąc odreagować stresu w najbardziej naturalny sposób, żołnierze
szukali ulgi, paląc zakazaną marihuanę. Ze względu na charakterystyczny zapach
"dymka" trudno było uniknąć wpadki, więc eksperymentowano z substancjami
bezwonnymi, zwłaszcza z heroiną. Tak narodziło się słynne "gonienie smoka" (chasing
the dragon), czyli wdychanie oparów białego proszku lub dodawanie go do zwykłych
papierosów.
Najtrudniejsze do wykrycia i najbardziej
niebezpieczne były jednak środki halucynogenne, w tym LSD. Istnieje podejrzenie,
że sprawcy najokrutniejszych zbrodni, w tym masakry ponad 500 cywilów w wiosce
My Lai, mogli znajdować się pod ich wpływem. W czasie procesu żaden z żołnierzy
nie przyznał się do tego, ale z zeznań wynika, że działali jak w amoku - po
wymordowaniu kobiet i niemowląt skalpowali zwłoki, obcinali głowy, strzelali do
świń i psów. Po doświadczeniach wietnamskich, w US Army zaostrzono walkę z
narkomanią, jej efekty są jednak niewielkie. W marcu br. "The New York Times"
podał, że 240 z 665 przestępstw, za które skazano żołnierzy służących w
Afganistanie i Iraku, zostało popełnionych pod wpływem narkotyków lub alkoholu.
Według sondaży wciąż co dwudziesty żołnierz rusza do walki "na spidzie".
Niewątpliwie nie dotyczy to wyłącznie armii amerykańskiej.