Życie w fikcyjnym świecie - Zakon Syjonu

 

 

Nic nie jest tak ciekawe jak prawda. Prawda na temat Zakonu Syjonu mówi nam znacznie więcej o funkcjonowaniu tajnych związków, a jako ludzki dramat jest bardziej wciągająca niż dowolnie poskładane legendy templariuszy i opowieść umieszczona we wczesnym średniowieczu, która jeszcze na koniec zacną Marię Magdalenę post mortem żeni z Jezusem Chrystusem, nie wspominając, niestety, czy chodzi o pierwsze czy drugie małżeństwo. Żeby być dobrze zrozumianym: u Dana Browna, który napisał powieść, czyli fikcję, takie spekulacje są źródłem świetnej rozrywki, ale u ludzi, którzy podają to jako prawdę, rzecz jest jedynie irytująca.

W zasadzie wszystko zaczęło się od młodego człowieka, który pochodził ze skromnego środowiska, ale wykazywał wielkie ambicje połączone ze zdumiewającą potrzebą uznania. Braki w wykształceniu miała zrekompensować jego wielka fantazja, której ulegał przez całe życie. Kiedy popuszczał jej wodze, Pierre zamieniał się w prawowitego króla Francji. Był trochę jak Harry Potter, który wśród krewnych był nikim, za to w królestwie fantazji - czyli w "rzeczywistości" - był wielkim czarodziejem.

Pierre Plantard urodził się w 1920 roku w rodzinie lokaja. Kiedy jego ojciec stracił życie w wypadku przy pracy, matka musiała siebie i syna jakoś utrzymać z wdowiej renty i dorywczej pracy jako kucharka. Młodzieniec nie uzyskał żadnego dyplomu uniwersyteckiego i nie ma dokumentów wskazujących, po której klasie zakończył edukację. Pewne jest tylko to, że w wieku lat siedemnastu rzucił szkołę i właściwie powinien był wziąć się za naukę jakiegoś zawodu. Zamiast tego zajął się zakładaniem stowarzyszeń i wydawaniem pism.

Na początek powołał do życia katolicką organizację młodzieży i organizował obozy wakacyjne. Udało mu się nawet przemówić na pewnej imprezie i zgromadzić wokół siebie kilku młodych ludzi, których przypuszczalnie poznał na obozie i którzy jego życiu ochoczo nadali większe znaczenie. W raportach policyjnych na temat tych młodych ludzi, urodzonych około 1920 roku, znajduje się jedynie sucha uwaga, że nie sprawiali kłopotów i policja nic na nich nie ma. O Plantardzie autor raportu napisał, że wprawdzie podaje się za dziennikarza, ale właściwie żadnych umiejętności nie posiadł.

W tym środowisku było się katolikiem, wierzyło się autorytetom i miało się nastawienie raczej antysemickie. Plantard, który na początku lat czterdziestych występował też jako Varran de Verestra, założył stowarzyszenie pod nazwą Renovation National Francaise, w którym chodziło o sport i kształcenie młodzieży w celu odrodzenia narodu francuskiego. Nazwa stowarzyszenia nieprzypadkowo przypominała nazwę ligi nacjonalistycznej prawicy Action Francaise. Oczyszczenie i odrodzenie Francji monsieur Plantard chciał osiągnąć przez antysemityzm, antymasonizm i katolicyzm. Dlatego złożył podanie o przejęcie domu pewnego żydowskiego uchodźcy.

Pomysł masońsko-żydowskiego światowego spisku nie był szczególnie oryginalny, lecz w tamtym okresie należał do istotnych składników poglądów wielu ludzi. Szlachetny Varran de Verestra napisał nawet dwa listy do marszałka Petaina, szefa kolaborującego z Niemcami rządu Vichy nieokupowanej Francji, wzywając go do działania. Pierre Plantard wiedział podobno z całą pewnością, że lada dzień wybuchnie pucz wolnomularzy, Żydów i zwolenników de Gaulle'a. Żarliwy autor ostrzeżenia miał jednak również dobrą wiadomość - może oddać do dyspozycji Petaina setkę doświadczonych w boju rycerzy, gotowych zginąć za Francję. List ten napisał zaledwie dwudziestoletni młodzieniec, który ani nie odbył służby wojskowej, ani nie był na wojnie, do siwiejącego marszałka, który jako oficer brał udział w pierwszej wojnie światowej. Plantard alias de Verestra nie otrzymał żadnej odpowiedzi, a na dokładkę niemieckie władze okupacyjne nie zezwoliły na założenie stowarzyszenia. Jakiż to interes mieliby mieć Niemcy w odrodzeniu narodu francuskiego?

Ledwie niemiecki okupant opuścił Paryż, oddziały francuskie zaś jeszcze dobrze nie zorganizowały kwater, a już Pierre Athanase Maria Plantard zajął się zakładaniem "Grand ordre", wielkiego zakonu pod nazwą Alpha Galates. Plantard nie nazywał się już Varran de Verestra, lecz Pierre z Francji. Zakon widział siebie w tradycji druidów i powoływał się na "Pierwszych Galijczyków". Wprawdzie założenie zakonu nie przyniosło efektów, ale Pierre Plantard wiedział już, że we francuskiej historii ma do odegrania znaczącą rolę jako rycerz. Dewiza zakonu brzmiała "Honor i ojczyzna". Plantard, czyli Pierre z Francji, pojechał do Górnej Sabaudii, do miasteczka Annemasse, i tam zarabiał na życie jako kreślarz techniczny. Od 1948 roku był żonaty i miał córkę. Prawdopodobnie wyjechał z Paryża, aby na prowincji rozpocząć nowe życie i wdrożyć się do roli troskliwego ojca rodziny w ramach (drobno)mieszczańskiej egzystencji. Lecz jedno stało mu na drodze: jego nadmierna fantazja, jego nieumiarkowana potrzeba uznania i niedające się stłumić poczucie, że jest powołany do czegoś wyższego.

Katastrofa dotknęła go wtedy, gdy z powodu oszustwa trafił na sześć miesięcy do więzienia. Jego małżeństwo rozpadło się i nastąpił rozwód. Oto był znów wolny, wolny dla swojej misji. Dnia 7 maja 1956 roku on i jego przyjaciel, Andre Bonhomme, założyli stowarzyszenie. Ponieważ powołali je do życia na leżącej nieopodal górze Mont Sion, nazwali je Zakonem Syjonu. Plantard, który chciał zyskać wpływy, zaproponował wydawanie pisemka, które nazwali "Circuit". Stowarzyszenie i pismo miało tylko taki związek z rycerstwem, że założenie zakonu było poczciwą donkiszoterią. Poza tym członkowie zaangażowali się w walkę przeciwko spekulantom budowlanym, bronili tanich mieszkań i wpierali regionalnych polityków opozycji.

Z drugiej strony stowarzyszenie było dla Plantarda czymś bezcennym - nasunęło mu pomysł zakonu rycerskiego. Nie takiego, jak jego poprzednie Alpha Galates, które robiło z niego współczesnego Asteriksa, lecz regularnego zakonu różokrzyżowego. Plantard miał ten zakon dokładnie opracowany w głowie, brakowało mu tylko jakiegoś celu. I oto znalazł cel, który miał wiele wspólnego z nim samym, Pierrem z Francji, ostatnim potomkiem Merowingów.

Nie sposób przecenić znaczenia rodu Merowingów dla dziejów Zachodu, gdyż to Chlodwig stworzył państwo Franków i przeszedł na chrześcijaństwo katolickie. W ten sposób powstała Europa Zachodnia. Merowingowie jako ród osłabli i zostali odsunięci od władzy przez swoich majordomów, czyli marszałków dworu.

Plantardowi z pewnością zabłysły oczy, kiedy odkrył, że pojawia się tu powiązanie z inną wielką legendą, mianowicie z templariuszami. Majordomowie bowiem, którzy zostali królami, pochodzili z rodu Kapetyngów. Przedostatni z dynastii Kapetyngów, Filip Piękny, prześladował, wysyłał na stos i wywłaszczał templariuszy. Pytanie, z jakiej przyczyny ten potężny zakon zapadł się w siebie jak spróchniała warownia, zawsze interesowało badaczy. A Plantard znał rozwiązanie! Ponieważ nie byli tym właściwym zakonem, ponieważ ich tajemnicy strzegł zakon znacznie bardziej tajny, Zakon Syjonu, który podjął się misji ochrony potomków Merowingów, prawowitych królów Francji. Ostatnim zaś z Merowingów był oczywiście sam Pierre z Francji.

Następnym krokiem Plantarda było anonimowe umieszczenie w paryskiej Bibliotece Narodowej tajnego dossier, które obejmowało między innymi pełną listę wielkich mistrzów Zakonu Syjonu. Lista robiła wrażenie konsekwencją, z jaką sama siebie sprowadzała ad absurdum. Zakonowi mieli podobno przewodniczyć: paryski okultysta Nicolas Flamel, mag i autor proroctw Nostradamus, alchemik Robert Fludd, niemiecki pietysta Johann Valentin Andreae, Izaak Newton, dzielny wolnomularz Charles Radclyffe, pisarz Charles Nodier, Wiktor Hugo i kompozytor Claude Debussy. Do tej galerii zaliczał się również Leonardo da Vinci, a poprzednikiem Plantarda na urzędzie był poeta Jean Cocteau.

To, co Plantardowi nie przyszło do głowy, uzupełnili pisarze Gerard de Sede i Philippe de Cherisey, mianowicie opowieść o legendarnym skarbie, który w kościele w Rennes-le-Chateau rzekomo odnalazł przedziwny Abbe Sauniere i który może być jedynie skarbem templariuszy. De Sede dodawał, że musi to być nie tylko skarb templariuszy, lecz również skarb Świątyni Salomona, czyli święty Graal, który ówczesnych dzielnych rycerzy sprowadził do Francji.

Trzeba tu mieć na względzie, że okolica wokół Rennes-le-Chateau należy do najbardziej owianych tajemnicą regionów Francji. Templariusze mieli tutaj swoje włości i w tej okolicy powstały wielkie ruchy uważane w średniowieczu za heretyckie. Albigensi i katarzy byli ezoterykami i mistykami, mistyka zaś szczególnie wiąże się z różokrzyżowcami.

Opowieść o skarbie z Rennes-le-Chateau ma tyle wariantów, ilu jest ezoteryków i dziennikarzy w brytyjskiej telewizji. Ci ostatni wpadli na sławetny pomysł, że francuskie słowo sangral (od sang real- "królewska krew"), które pojawia się również jako - San Gral - określenie świętego Graala, wskazuje na to, że Graal zawierał świętą krew, czyli krew Jezusa Chrystusa. Od tego pomysłu do urojenia na temat linii krwi był już tylko mały krok. Brytyjscy dziennikarze doskonale pamiętali z młodości zgorszenie filmem Martina Scorsese Ostatnie kuszenie Chrystusa, w którym Jezus z Marią Magdaleną zakłada rodzinę. Film ten w swoim czasie wywołał wielkie poruszenie i spowodował skandal pierwszej jakości, z katolickimi demonstracjami przed kinami, gdzie film wyświetlano, potępieniem ze strony papieża, a także demolowaniem kin i niszczeniem taśm filmowych. I oto angielscy autorzy, którym w tej bardzo niewybrednej opowieści o potomkach templariuszy i skarbie z Rennes-le-Chateau brakowało jeszcze jakiegoś podniecającego momentu, posiedli esencję, która z tej domowej mieszanki uczyniła piekielną miksturę. Było to składnik bestsellerowy i dopiero on stanowił właściwą przyprawę: Jezus Chrystus spłodził z Marią Magdaleną dzieci, które ona po śmierci małżonka zabrała - nie wiedzieć czemu - do Francji i tam zapoczątkowała ród Merowingów, zapewniając ciągłość linii potomków Jezusa. W ten sposób małżonkowie Jezus Chrystus i Maria Magdalena stali się nagle ojcem i matką rodu frankońskich Merowingów. Ich potomkowie w przebraniu Merowingów, pochodzący w prostej linii od Jezusa Chrystusa, stali się żywym Graalem, gdyż w ich żyłach kipi krew Mesjasza.

Zgodnie z tą teorią, poczciwy Pierre był już nie tylko ostatnim z linii Dagoberta II, ostatniego króla z dynastii Merowingów, ale także potomkiem Jezusa Chrystusa. Śledząc teorię, którą stworzyli brytyjscy autorzy telewizyjni Baigent, Lincoln i Leigh, niemal się wierzy, że Pierre Athanase Maria Plantard był w prostej linii potomkiem Jezusa Chrystusa, gdyż doskonale pasują do niego szczegóły, jak choćby ten, że zmarł w 2000 roku. Przecież nie mógł to być przypadek, że Jezus Chrystus junior alias Plantard właśnie w świętym roku powrócił na łono Ojca, 2 tysiące lat po ukrzyżowaniu swojego praprzodka. A że oficjalnie był jedynie synem lokaja - kogo miałoby to zmylić, skoro prawny ojciec Jezusa także był cieślą, a Maria służką, podobnie jak matka Plantarda kucharką. Poza Baigentem, Lincolnem i Leighem o tym wszystkim nie wiedział prawie nikt na świecie, nawet papież czy sam Plantard. Można z przyjemnością cudownie błądzić sobie po labiryntach tych spekulacji, z rzeczywistością życia czy historii nie mają one jednak nic wspólnego. Słowem - z historycznego punktu widzenia są to całkowite bzdury.

Problem tych spekulacji, które chętnie pozują na teorie, polega na tym, że pomijają wszelkie klasyfikacje historyczne i wszelką wiedzę o procesach historycznych, zajmując się wyłącznie zestawianiem zjawisk. Na takiej podstawie można twierdzić wszystko i wszystkiego pozornie dowieść, ponieważ wnioskowanie w błędnym kole zawsze się samo broni. Gdyby przyjąć, że Jezus pochodzi z rodu Marsjan, wyszłoby na to samo. Wtedy to istoty pozaziemskie ukryłyby skarb, Zakon Syjonu chroniłby potomków tych przybyszów z kosmosu, których Kościół by prześladował, bo przecież posiadaliby oni dowód na to, że Boga nie ma, a w związku z tym pod znakiem zapytania stoi istnienie Kościoła, i tak dalej, i tak dalej.

Zanim zacznie się spekulować na temat prawdopodobieństwa takiej linii krwi, pojawia się pytanie o prawdopodobieństwo biologiczne, sens teologiczny i cel historyczny. Całe dzieje ludzkości składają się z karier rodów i ich upadków, panujących na scenie dłużej lub krócej. Wystarczy spojrzeć na brak zainteresowania Austriaków ich prawowitą dynastią Habsburgów, którzy przynajmniej są powszechnie znani, aby móc ocenić pożytek płynący z potajemnych, chronionych potomków rodziny, która zanikła trzynaście wieków wcześniej. Gdyby jutro naprawdę pojawił się publicznie potomek Dagoberta, czy w jakikolwiek sposób wpłynęłoby to na francuską republikę? Chociaż marzenia o powrocie dobrego króla są tak stare jak państwo. Wystarczy sobie przypomnieć legendę o Fryderyku Rudobrodym, który spoczywa gdzieś na górze Kyffhauser i pewnego dnia powróci, aby ratować Niemcy. Albo cały wybór legend o carze Dymitrze w Rosji. Nie ma żadnego widocznego powodu, dla którego tajny zakon rycerski miałby chronić potomków jakiejś upadłej dynastii.

Z teologicznego punktu widzenia wszyscy jesteśmy dziećmi Boga i w czasie mszy świętujemy tę mistyczną wspólnotę. Jeżeli wierzymy w Chrystusa, to wszyscy od Chrystusa pochodzimy. Teologicznie rzecz ujmując, linia krwi byłaby czystą reduplikacją. Patrząc z pozycji biologicznej, przez ostatnie 2 tysiące lat przez kolejne małżeństwa krew byłaby na tyle "rozcieńczona", koktajl genetyczny tak często by się mieszał, że nie zostałoby niemal nic z boskiego soku - chyba że zadbano by o związki wyłącznie kazirodcze, co w takim wypadku mogłoby być jednym z zadań Zakonu Syjonu. Tylko po co inteligentni ludzie mieliby się tak starać o ochronę potomków jakiejś rodziny? Dlaczego? Jaki byłby cel?

Wszystkie tajne stowarzyszenia wszystkich czasów czyniły swoim celem uprawomocnienie jakiejś legendy. W wypadku Zakonu Syjonu mamy jednak do czynienia pod koniec XX wieku po raz pierwszy z legendą tajnego stowarzyszenia bez tajnego stowarzyszenia. Zakonu Syjonu jako tajnego związku w rzeczywistości nigdy nie było, istniał jedynie w fikcji. Kiedy Plantard, w celu przydania swojemu rzekomemu związkowi wiarygodności, wymieniał nazwiska znanych osobistości, tym samym ogłosił upadłość. Do zakonu należał podobno przedsiębiorca Roger-Patrice Pelat. Gdy policja kryminalna odkryła jego zwłoki, Plantarda przesłuchano przy Quai des Orfevres, w komendzie głównej paryskiej policji. Hochsztapler niechcący zamieszał się w potężną polityczną aferę.

Pelat utrzymywał bowiem przyjazne stosunki z prezydentem Mitterandem i byłym premierem Pierrem Beregovoyem. Przedsiębiorca udzielił Beregovoyowi nieoprocentowanego kredytu. Kiedy rzecz wyszła na jaw, wybuchła afera i przeczuwano, że jest to tylko wierzchołek góry lodowej. W zasadzie nigdy całej tej historii nie wyjaśniono, ale pozostaje faktem, że w tamtym okresie pewni ludzie z otoczenia Mitteranda zginęli w tajemniczych okolicznościach: Pelat, Beregovoy, powiernik prezydenta Francois Grossouvre oraz Pierre-Yves Guezou, odpowiedzialny za podsłuchy w Pałacu Elizejskim, którego 12 grudnia 1994 roku znaleziono powieszonego w swoim mieszkaniu. Zgodnie z raportem policyjnym, Pelat, Beregovoy i Grossouvre zastrzelili się. O ile kiedyś będzie można zbadać wciąż istniejące akta dotyczące Mitteranda, Republika Francuska może jeszcze przeżyć kilka niespodzianek.

Plantard, dla którego cała ta sprawa była o dobre kilka numerów za duża i który nie miał za sobą potężnego tajnego związku, przyznał w końcu, że wszystko sam wymyślił. Śledczy, napomniawszy go, żeby dał sobie spokój z takimi wątpliwymi bzdurami, puścił wolno "nieszkodliwego dziwaka". Plantard aż do śmierci w 2000 roku żył skromnie i samotnie w Paryżu. Zyski z tej historii wyciągnęli - jak to często bywa - inni.

 

* KLAUS-RUDIGER MAI "TAJEMNE ZWIĄZKI", 2009