Przegląd - 11/2003
Krzysztof Kęciek
Żydzi, Waszyngton i mity
Czy wpływowe izraelskie lobby steruje polityką USA?
"Tylko odważny lub głupi kongresman ośmieli się ściągnąć na siebie gniew izraelskiego lobby. Nawet jeśli w odległości 500 mil nie ma żydowskich wyborców, nagle zorientuje się, że wszyscy jego przeciwnicy w elekcji dysponują pełną kasą", stwierdził brytyjski dziennik "The Independent".
Amerykańska gazeta "Atlanta Journal Constitution" radzi startującym w wyborach: "Jeśli nie pragniesz pocałunku politycznej śmierci, trzymaj się z daleka od wszelkich Arabów i muzułmanów".
W tych z pewnością uproszczonych ocenach jest dużo przesady, ale także sporo prawdy. Wpływowe proizraelskie lobby wywiera poważny wpływ na bliskowschodnią politykę USA. Jak pisze szwajcarski tygodnik "Die Weltwoche", jeszcze nigdy administracja Stanów Zjednoczonych nie stała tak bezkrytycznie za Izraelem i jego amerykańskimi rzecznikami jak Biały Dom George'a Busha juniora. W ostatnim czasie znaczenie proizraelskich organizacji w USA znacznie wzrosło dzięki sojuszowi z ugrupowaniami konserwatywnych chrześcijan.
Tajemnicze żydowskie lobby sterujące amerykańskim kolosem to ulubiony temat antysemitów spod różnych sztandarów. Prasa i politycy arabscy uważają istnienie jewish lobby za pewnik, co więcej - głoszą, że jest ono źródłem wszelkiego zła na Bliskim Wschodzie, sprawia bowiem, że Stany Zjednoczone bezwarunkowo popierają Izrael, pozwalając mu na brutalną okupację terytoriów palestyńskich i lekceważenie postanowień ONZ. Jesienią 2001 r. prezydent Egiptu, Hosni Mubarak, publicznie oskarżył lobby żydowskie w USA o storpedowanie międzynarodowej konferencji pokojowej w sprawie Bliskiego Wschodu.
W ściśle prywatnych rozmowach niektórzy dyplomaci i byli urzędnicy Stanów Zjednoczonych określają bliskowschodnią politykę swego kraju jako wag the dog - mały izraelski ogon merda wielkim amerykańskim psem. Jeffrey Blankfort, kontrowersyjny lewicowy publicysta pochodzenia żydowskiego, napisał w podobnym duchu pamflet pod charakterystycznym tytułem: "Waszyngton - najważniejsze terytorium okupowane przez Izrael".
Dziennikarze "głównego nurtu" wolą nie poruszać tematu domniemanego lobby żydowskiego, aby nie narażać się na procesy sądowe lub w najlepszym razie zarzut niepoprawności politycznej. Tak naprawdę powinno się mówić o lobby izraelskim, gdyż należy do niego także wiele wpływowych osobistości niebędących Żydami. Niektórzy amerykańscy intelektualiści pochodzenia żydowskiego, nastawieni pacyfistycznie, liberalnie lub lewicowo, ostro potępiają zarówno okupację terytoriów palestyńskich przez Izrael, jak też "imperialną" politykę administracji Busha.
Społeczność żydowska w USA liczy 5-6 milionów osób (około 2,3% populacji), jest jednak doskonale zorganizowana, dysponuje potężnym zapleczem intelektualnym i finansowym oraz wpływami w mediach. Amerykańscy Żydzi, z których wielu uratowało się z holokaustu, rozumieli, że muszą mieć wpływy w kraju, aby zapewnić bezpieczeństwo Izraelowi. Dlatego zabrali się do uprawiania polityki z religijnym wprost zapałem. Ze wszystkich grup etnicznych w USA właśnie Żydzi najliczniej podążają do urn. Co więcej, 89% spośród nich żyje w 12 kluczowych stanach, które mają w Kolegium Elektorskim dostateczną liczbę głosów, by samodzielnie wybrać prezydenta. Dlatego żaden kandydat na gospodarza Białego Domu nie może narazić się na konflikt z tak potężną grupą wyborców. Prawicowy izraelski dziennik "Jerusalem Post" napisał, że wpływy amerykańskich Żydów są znacznie większe, niż wynikałoby z liczebności ich wspólnoty, gdyż są oni w stanie przeznaczyć niebagatelne środki finansowe na kampanie wyborcze. Najważniejszą organizacją izraelskiego lobby w Waszyngtonie jest American Israel Political Affairs Committee (AIPAC), mający 140 etatowych pracowników, około 60 tys. członków i roczny budżet w wysokości 20 mln dol.
"AIPAC ma duży wpływ na politykę zagraniczną. Oni pracują ciężko, żeby sprawić, by Ameryka podzielała wiele z izraelskiego poglądu na świat i Bliski Wschód", twierdzi Jonathan Goldberg, wydawca żydowskiej gazety "The Forward". AIPAC niezwykle uważnie obserwuje życie Kongresu, skrupulatnie oceniając poziom sympatii każdego parlamentarzysty dla Izraela. Ten, kto zagłosuje przeciwko rezolucji korzystnej dla państwa żydowskiego, może mieć ogromne kłopoty z ponownym wyborem. W elekcji do Kongresu w 2002 r. już w czerwcowych prawyborach Partii Demokratycznej AIPAC i inne organizacje żydowskie sprawnie wyeliminowały dwoje czarnoskórych członków Izby Reprezentantów, którzy ośmielili się krytykować politykę Izraela - Cynthię McKinney z Georgii i Earla Hilliarda z Alabamy. Przeciwnik Hilliarda otrzymał od żydowskich lobbystów wsparcie finansowe, dzięki któremu zwyciężył. Cynthia McKinney żaliła się później: "Stawia się znak równości między narodowym interesem USA a narodowym interesem Izraela. Prawdopodobnie nie ma w tym nic złego, z wyjątkiem sytuacji, gdy te interesy się różnią". McKinney zapewne i tak nie miała szans na zwycięstwo, bowiem jako jedyna w Kongresie ośmieliła się złamać "patriotyczny" konsensus po 11 września, domagając się wyjaśnień, czy administracja Busha wiedziała o zbliżających się zamachach. Ale odejście obojga parlamentarzystów uznano za kolejny triumf proizraelskiego lobby. Oczywiście, nie jest ono wszechmocne. W New Hampshire w wyborach do Senatu republikanin John Sununu, polityk arabskiego pochodzenia, pokonał swą konkurentkę, Jeanne Shaheen, popieraną przez AIPAC. Sununu w przeszłości głosował przeciwko kilku proizraelskim rezolucjom. Podczas ostatniej kampanii wyborczej złożył jednak na piśmie zapewnienie, że będzie dbać o bezpieczeństwo Izraela, i "dał sygnał, że nie będzie próbował aktów wrogości", jak ujął to pewien żydowski aktywista. AIPAC nie wytoczył więc przeciwko Sununu swych najcięższych armat.
Dbający o karierę amerykańscy politycy prześcigają się w deklaracjach przyjaźni wobec Izraela.
Kongresman Robert Wexler oświadczył: "Amerykanie stoją murem za narodem izraelskim. To naród demokratyczny i lud miłujący wolność, to bardzo uczciwi ludzie". "Kongres stoi za Izraelem jak skała", wtóruje mu senator Charles Schumer.
W końcu kwietnia 2002 r. w konferencji AIPAC wzięła udział połowa senatorów, 90 członków Izby Reprezentantów, 13 wysokich urzędników administracji Busha, w tym szef personelu Białego Domu, Andrew Card, który otrzymał owację na stojąco, gdy oświadczył po hebrajsku: "Naród Izraela żyje!". Przywódca republikańskiej większości w Izbie Reprezentantów, Tom DeLay, również wywołał entuzjazm, gdy stwierdził, że palestyński przywódca, Jasir Arafat, spędził życie, "kierując mordowaniem niewinnych ludzi". DeLay nazwał Izrael "samotnym źródłem wolności na Bliskim Wschodzie" i mówiąc o okupowanym przez państwo żydowskie Zachodnim Brzegu Jordanu, użył biblijnej nazwy Judea i Samaria.
Kongres stał się wyjątkowo proizraelski, co niekiedy wprawia w zakłopotanie prezydenta. Rezolucje popierające twardą wobec Palestyńczyków politykę izraelskiego premiera, Ariela Szarona, amerykański parlament uchwala większością znacznie ponad 90% głosów, podczas gdy we własnym Knesecie Szaron może liczyć najwyżej na 60-procentowe poparcie.
Komentatorzy twierdzą zazwyczaj, że chociaż proizraelskie lobby w USA jest bardzo silne, to jednak w ostatecznym rachunku Stany Zjednoczone kierują się w polityce bliskowschodniej swym narodowym interesem. Popierają Izrael jako najważniejszego sojusznika na Bliskim Wschodzie, nie spełniają jednak wszystkich życzeń sprzymierzeńca. Ronald Reagan wbrew wszelkim protestom sprzedał broń Arabii Saudyjskiej, George Bush senior zawiesił 10-miliardową pomoc dla Izraela, poirytowany jego postępowaniem na terytoriach okupowanych. Także Bush junior nie zezwolił Szaronowi na usunięcie Jasira Arafata. Obecnie jednak sytuacja zaczyna się zmieniać. Jak twierdzi "Die Weltwoche", amerykańskie mocarstwo i jego bliskowschodni klient - Izrael - idą coraz równiejszym krokiem. W lutym 2003 r. dziennik "Washington Post" opublikował obszerny artykuł pod charakterystycznym tytułem: "Bush i Sharon prowadzą niemal taką samą politykę bliskowschodnią". Przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka. Stany Zjednoczone nie są już tak zależne od bliskowschodniej arabskiej ropy jak przed 30 laty. Po 11 września konserwatywni politycy amerykańscy uznali Izrael za najlepszego sojusznika w wojnie z terroryzmem. Izraelskie lobby może liczyć na pomoc czołowych "jastrzębi" w Białym Domu, należą do nich zastępca sekretarza obrony, Paul Wolfowitz, czy doradca departamentu obrony, Richard Perle, którzy marzą o usunięciu z Iraku Saddama Husajna, a może nawet o radykalnej zmianie krajobrazu politycznego na Bliskim Wschodzie. Niektórzy, jak laureat alternatywnej pokojowej Nagrody Nobla, norweski publicysta Johan Galtung, uważają, że aktywiści AIPAC energicznie popierają wojskowe uderzenie USA na Irak. Kiedy machina wojenna Saddama Husajna zostanie zmiażdżona, a w Mezopotamii na długo zainstalują się Amerykanie, niebezpieczeństwo dla Izraela ze strony państw arabskich zmniejszy się przecież zasadniczo.
AIPAC w ostatnich miesiącach ma większe wpływy niż kiedykolwiek przedtem, uzyskał bowiem poparcie konserwatywnych "ewangelicznych") chrześcijan, głównie z południowych stanów, którzy wcześniej często nastawieni byli antysemicko, teraz jednak uznali, że głównym wrogiem jest islam. Wielebny Richard Land z Południowej Konwencji Baptystów oświadczył: "To my musimy błogosławić Izrael, ponieważ Izrael ma znacznie potężniejszego sprzymierzeńca niż Stany Zjednoczone Ameryki - samego Boga Wszechmogącego".
Liczbę konserwatywnych chrześcijan w USA ocenia się na 40 mln. Dzięki ich wsparciu znaczenie izraelskiego lobby może wzrosnąć w sposób bezprecedensowy. Niektórzy lewicowi politycy w Izraelu obawiają się potężnego aliansu żydowskich "jastrzębi" i chrześcijańskich zelotów. M.J. Rosenberg z Forum Polityki Izraelskiej twierdzi, że takie osobliwe przymierze uniemożliwi prezydentowi odgrywanie roli uczciwego mediatora między Izraelem a Palestyńczykami. Czy konsekwencją będzie niekończący się konflikt izraelsko-palestyński, pobudzający terrorystów do działania? "To bardziej niż szkodliwe. To jest zatrważające", ostrzega Rosenberg.