DZIENNIK - EUROPA - 22 września 2007
Ujarzmianie Sytuacji
Bojąc się bezwładnego dryfu, Jarosław Kaczyński postanowił sam wywoływać burze
Przełom na niby
Rafał Matyja, twórca pojęcia IV Rzeczypospolitej, dokonuje analizy stylu sprawowania władzy przez Jarosława Kaczyńskiego. Przekonuje, że mimo pozornego anachronizmu i przywiązania do dwudziestowiecznych schematów myślenia premier jest politykiem postmodernistycznym, przywiązującym większą wagę do sfery retorycznej niż trwałego przekształcania rzeczywistości. Tę diagnozę można sprowadzić do rangi wymówek zawiedzionego sympatyka - Matyja przyznaje, że liczył na radykalną reformę instytucjonalną, która towarzyszyłaby ostatecznej dekomunizacji - lecz kryje się w niej również bardzo interesująca hipoteza dotycząca nastawienia Kaczyńskiego wobec zastanych struktur państwa. Częste napięcia w kontaktach z koalicjantami, niespodziewane dymisje i bulwersujące kulturalnych ludzi słowa o ZOMO czy politycznych szatanach obliczone były na odwrócenie uwagi komentatorów sceny politycznej od niewygodnej prawdy, że PiS przegrywa walkę z imposybilizmem i stopniowo odchodzi od wizji sanacji państwa - lub też, że nigdy wizji tej nie traktował poważnie.
Podnoszenie temperatury debaty publicznej, agresywne ataki na politycznych sprzymierzeńców i wrogów w połączeniu z brakiem rzeczywistych osiągnięć mogłyby wydawać się receptą na szybką utratę społecznego poparcia. Tymczasem Kaczyński ma szansę zapisać się w polskiej historii jako pierwszy szef rządu, dla którego wybory parlamentarne nie oznaczały utraty władzy. Jak wytłumaczyć ten fenomen? Według Matyi Kaczyńskiemu bardzo pomogły ostrzeżenia przed nadciągającą dyktaturą formułowane przez jego politycznych i ideologicznych przeciwników. Zapewniły mu one poparcie wśród zwolenników rządów twardej ręki, którzy medialny harmider wzięli za odzwierciedlenie rzeczywistości.
Publicystyka opisująca i komentująca rządy Kaczyńskiego już dziś mogłaby stworzyć spory tom. Dominuje w nim rozdział "Zagrożenia" - pełen ostrzeżeń przed załamaniem gospodarczym, niszczeniem demokracji, homofobią i państwem policyjnym. W rozdziale tym chronologia jest nieistotna, a pomysłowy wydawca mógłby dozować napięcie od wyważonej krytyki do pełnych pasji oskarżeń o wszystkie polityczne choroby minionego stulecia. Rozdział "Rozczarowania" pisany byłby piórem tych, którzy spodziewali się moralnej rewolucji, wielkiej koalicji z PO, ostatecznej dekomunizacji dokonanej przez Komisję Prawdy i Sprawiedliwości czy też - jak niżej podpisany - reformy instytucjonalnej. Rozdział trzeci zawierałby portrety psychologiczne, różnej jakości i różnych intencji, próbujące wyjaśnić "Fenomen Kaczyńskiego". Czwarty - "Obrona" - składałby się z tekstów tłumaczących postępowanie Kaczyńskiego, broniących jego racji czy - co dziś niezwykle rzadkie - stanowiących apologię jego działań.
Warto porzucić te dominujące tony pisania o Kaczyńskim i spojrzeć na jego rządy z perspektywy zmagań o rzeczywistą władzę polityki, nie tylko o to, co Jadwiga Staniszkis nazywa "byciem branym pod uwagę", ale o decydujący wpływ na bieg zdarzeń. Przed Kaczyńskim dominował styl "przywództwa transakcyjnego", nastawionego na wymianę korzyści. Dominowała gra na remis dopuszczająca, przynajmniej w ramach zwycięskiego obozu, kompromis w podziale politycznych zasobów. Kaczyński narzucił zaś model "przywództwa transformacyjnego" - nastawionego na uwolnienie się od zewnętrznych wpływów i realizującego niekonsultowaną z nikim własną koncepcję interesu publicznego. Taka polityka w wymiarze ideowym niemal utożsamia pojęcia "państwa", "rządu" i "władzy". Jest w swej istocie paternalistyczna, pesymistyczna co do możliwości społeczeństwa, nieufna wobec elit społecznych i podejrzliwa wobec potencjalnych partnerów politycznych. Wbrew rozpowszechnionym zarzutom nie jest jednak "anachroniczna", nawet jeżeli posługuje się często "anachronicznymi" - czytaj dwudziestowiecznymi, opartymi na doświadczeniach minionego stulecia - rozpoznaniami dotyczącymi polityki międzynarodowej, ładu światowego i interesów naszych sąsiadów.
Polityka Kaczyńskiego nie jest anachroniczna ani w swej metodzie, ani w analizie istotnych czynników wewnętrznych. Nie jest anachroniczna w sferze celów ani w planie narzędzi komunikacji. Co więcej - w niektórych swych wymiarach jest wręcz postmodernistyczna, uznając całkowitą wtórność "realiów" wobec sfery "narracji". Bardziej liczy się to, co powiedziane, mniej to, co wykonane. Kontentuje się wirtualnymi sukcesami, zaniedbując ugruntowanie ich w sferze instytucji, trwałych wpływów. Jest to polityka żyjąca chwilą, doraźnością, gotowa z dnia na dzień zmienić taktykę, retorykę a nawet polityczną aksjologię.
Pierwszym taktycznym celem tej polityki jest niepoddawanie się biegowi wydarzeń, rządom Sytuacji. Kaczyński bez wątpienia obawiał się biegu zdarzeń, który cechował trzeci i czwarty rok rządów jego poprzedników, mniejszościowe rządy Buzka, Millera i Belki. Obawiał się rządzenia w rytmie kolejnych skandali, politycznych secesji, słabnącego prestiżu rządu. Od pierwszej chwili po zwycięstwie 2005 roku starał się być panem Sytuacji. Określać terminy i przedmiot kolejnych kryzysów, dozować niepewność, zarządzać permanentną destabilizacją. Zawierał sojusze, by je nieoczekiwanie zrywać. Łudził sojuszników perspektywą długich rządów, a następnie ich atakował. Zapowiadał budowę silnego szerokiego bloku, a dzień później dawał do zrozumienia, że w tym towarzystwie nie da się praktycznie rządzić. Ostatnie dwa lata pełne były takich zaskakujących zwrotów akcji, kryzysów koalicyjnych, nagłych dymisji, oskarżeń i pojednań.
Co więcej, grę tę premier prowadził nie tylko z koalicjantami, lecz także z prasą i z własnym politycznym zapleczem. Panowanie nad Sytuacją zyskiwał dzięki dwóm metodom: uruchamianiu kryzysów politycznych i formułowaniu nośnych, prowokacyjnych tez. Jego słowa o ZOMO czy o politycznych szatanach były podchwytywane przez dziennikarzy i stawały się tematem tygodnia, wszyscy musieli poddawać je analizie, dokonywać literacko-teologicznych porównań, oburzać się lub zgadzać. Kaczyński zyskiwał tydzień spokoju i "gadania o niczym", skupiał krytykę na sprawach nieistotnych, wytyczał wygodne dla swojej partii linie podziału. Panował nad sytuacją, pewien, że każdą wpadkę da się szybko "przykryć" słowną awanturą, kryzysem koalicyjnym, sensacyjną dymisją.
Co niemniej ważne w tej metodzie - znacząca część wizerunku silnego polityka budowana była przy pomocy jego przeciwników. Słowne ataki na korporacje, przeciwników lustracji, opozycję parlamentarną nie były dotkliwe, ale prowokowały irytację, nerwowość i dość często histerię. Ostrzeżenia przed autorytarnymi rządami twardej ręki okazały się mieczem obosiecznym. Części opinii publicznej dawały poczucie, że premier jest rzeczywiście w stanie zmieniać społeczne status quo, dokonywać operacji, które na pierwszy rzut oka przekraczały możliwości jego rządu i parlamentarnego zaplecza. Najbardziej okrutną grę prowadził jednak Jarosław Kaczyński z liderami ugrupowań koalicyjnych. Jej przykładem była prowadzona w styczniu 2006 roku przez PiS i marszałka Marka Jurka gra terminami przyjęcia budżetu - dająca prezydentowi szansę skrócenia kadencji Sejmu. Efektem tego kryzysu było, po krótkim paroksyzmie wielkiej koalicji przeciwko PiS, podpisanie półrocznego paktu stabilizacyjnego.
Potem poszło już z zadziwiającą regularnością. Kolejny kryzys - wywołany w trzecim miesiącu obowiązywania paktu - zakończył się zawiązaniem koalicji popierającej rząd Marcinkiewicza. W trzecim miesiącu koalicji doszło do zmiany premiera. W trzecim miesiącu funkcjonowania rządu Jarosława Kaczyńskiego z rządu usunięty został po raz pierwszy Andrzej Lepper. Premier postępował tak, by "nie dać zasnąć" Lepperowi i Giertychowi. By obaj czuli, że jedyną ich szansą jest bezwzględne posłuszeństwo wobec szefa rządu.
Nieufność premiera obejmowała nie tylko koalicjantów. Jego własna partia coraz wyraźniej stawała się strukturą hierarchiczną. Wzrostowi liczby członków towarzyszyło ograniczanie rzeczywistej podmiotowości struktur lokalnych zakończone przyjęciem w czerwcu zeszłego roku statutu, który przekazuje w ręce prezesa PiS istotne uprawnienia personalne na poziomie okręgu. Równocześnie zmieniała się wewnątrzpartyjna hierarchia. Słabła pozycja dawnych generałów - silnych osobowości, które tak jak Ludwik Dorn, Kazimierz Ujazdowski czy Marek Jurek odgrywały istotną rolę w opozycyjnym klubie PiS w latach 2001 - 2005, rosła zaś oficerów - Marka Kuchcińskiego, Przemysława Gosiewskiego czy Joachima Brudzińskiego.
Z czasem jednak - zwłaszcza po odejściu Marcinkiewicza i Jurka oraz po faktycznej marginalizacji Dorna i Ujazdowskiego - nadszedł czas sierżantów, takich jak Karol Karski czy Adam Hoffman. Dlaczego tak się stało? Można powiedzieć, że zaszedł proces naturalnej selekcji. Sztuka manewrowania politycznego wymaga daleko idącego posłuszeństwa graniczącego nierzadko z rezygnacją z własnego zdania, z gotowością ośmieszenia się wobec kolegów z parlamentu, a nawet opinii publicznej. Paweł Zalewski odmówił wystawienia się na pośmiewisko i zapłacił za to kilkumiesięcznym zawieszeniem i sporymi nieprzyjemnościami ze strony liderów PiS. Wiele wskazuje na to, że podobne były kulisy rozstania się z Prawem i Sprawiedliwością Radka Sikorskiego czy Antoniego Mężydły.
Dla Jarosława Kaczyńskiego najbardziej godny zaufania jest ten, kto ma mało do stracenia poza PiS. Polityk, który ma dobre relacje z opozycją, cieszy się uznaniem środowisk opiniotwórczych jest zawsze potencjalnym zagrożeniem. Może w momencie jakiegoś ostrego manewru nie czekać z wyrażeniem opinii na głos premiera. Inaczej lojalny sierżant - wyśmiewany przez warszawskie media, traktowany z dystansem przez posłów z innych ugrupowań, niemający silnej pozycji w strukturach partii. Jego kariera zależy w 100 procentach od prezesa partii, a zatem każda odpowiedź formułowana jest tak, żeby była zgodna z jego życzeniem, by była w jego oczach zasługą. Jak jednak rządzić, utrzymując panowanie nad Sytuacją, ograniczając jednocześnie podmiotowość koalicjantów i własnej partii? Jedyną szansą było stworzenie silnego "gabinetu wewnętrznego" nieposiadającego innego niż premier przełożenia na wpływy w partii i parlamencie.
Skład takiego gabinetu można odgadnąć, analizując publikowany na stronach KPRM kalendarz spotkań premiera. Mimo że jest on zapewne niekompletny i otwarcie przemilcza spotkania z doradcami i bliskim zapleczem, pokazuje dość ciekawą kompozycję owego "rządu w rządzie".
Można wskazać bowiem dwie grupy dominujące wśród gości premiera. Jedną tworzą ministrowie zajmujący się gospodarką (Gilowska, Jasiński, Woźniak), drugą Ziobro, Kamiński i kolejni ministrowie spraw wewnętrznych i administracji: Dorn, Kaczmarek, Stasiak. O wiele rzadziej widywali się z premierem dwaj koalicyjni wicepremierzy, ministrowie Fotyga i Lipiec, oraz szef ABW Święczkowski. Kalendarz odnotowuje kilkanaście wizyt Antoniego Macierewicza i Zbigniewa Nowka, a zaledwie kilka Witolda Marczuka i Zbigniewa Wassermanna. Stosunkowo często spotykał się natomiast premier z szefem IPN Januszem Kurtyką.
Ilościowa analiza może być tu oczywiście myląca. Jednak w jakimś stopniu wskazuje na główne zainteresowania premiera. Dotyczą one gospodarki oraz sfery związanej z bezpieczeństwem państwa i ściganiem przestępstw. Znikome miejsce w tych kalendariach zajmują zagadnienia socjalne, kultura i nauka. Dopiero w trzeciej grupie gości premiera pojawia się nazwisko ministra Religi, mimo faktu, że strajk służby zdrowia długo nie schodził z pierwszych stron gazet.
Widać jednak wyraźnie, że strategię szefa gabinetu określają dwie grupy celów: te odnoszące się do odczuwalnego wzrostu gospodarczego i obecności państwa w gospodarce (zadeklarowane w lipcowym exposé) oraz te odnoszące się do walki z przestępczością, w szczególności - z korupcją. Pierwsze dają rządowi swego rodzaju bierną legitymizację, zapobiegają ekonomicznie motywowanemu rozczarowaniu. Drugie są narzędziem legitymizacji aktywnej.
Nieprzypadkowo koniec V kadencji dokonał się - z perspektywy PiS - pod hasłem walki z korupcją. Hasło to miało wytyczać nowy istotny podział społeczny i stać się wehikułem odzyskania przez PiS czołowej pozycji w sondażach. Nie sposób jednak ograniczać tej perspektywy wyłącznie do wymiaru wyborczego marketingu. Walka z korupcją mieści się bowiem zarówno w opisanej wyżej taktyce walki z zewnętrznym, uzależniającym wpływem, jak i w planie pewnej ideowej redukcji polityki. Redukcji, która dała o sobie znać w kłopotliwym dla kierownictwa PiS sporze o poprawki do konstytucji. Redukcji, która wyrażała się w słowach prezesa PiS, iż by zlikwidować WSI, warto było zawrzeć koalicję z Samoobroną i LPR. Redukcji, która wytyczyła polityczny priorytet PiS tak dalece, że przesądziła o decyzji w sprawie Leppera.
Dopóki nie dowiemy się, jakiego typu informacjami rozporządzał premier w dniu podejmowania decyzji o udzieleniu wicepremierowi drugiej dymisji, dopóty nie będziemy mieli przesłanek do sformułowania ostatecznej opinii na temat "pryncypialności" owego posunięcia. Już dziś możemy jednak powiedzieć, że przynajmniej w sferze opisu i definiowania tego, co polityczne, Jarosław Kaczyński wyraziście określił walkę z korupcją jako zasadniczy i nadrzędny cel władzy.
W tym sensie liderzy i "spin-doktorzy" PiS mają rację, gdy definiują powstrzymanie korupcji jako główne osiągnięcie tej formacji. To prawda, że spektakularne zatrzymania w środowisku lekarzy są obliczone na podwójny efekt - nie tylko likwidacji korupcji w miejscu, w którym została ona stwierdzona, ale także na powstrzymanie korupcyjnych skłonności wszędzie tam, gdzie oko CBA nie dotrze. Lęk przed prowokacją, przed wszechobecnością inwigilacji powstrzymuje skuteczniej niż "ciche i pracowite" pielenie chwastów.
Ma jednak pewien długotrwały negatywny skutek uboczny: trochę podobny do efektu, jaki daje każde nadużycie środków chwastobójczych. Doraźnie bywa ono bardzo zasadne, zwłaszcza w rzeczywistości struktur postkomunistycznych. Jednak - co widać doskonale na przykładzie Euro 2012 - w swych odleglejszych konsekwencjach paraliżuje społeczną i państwową energię. Jeżeli wybudowanie infrastruktury potrzebnej do organizacji mistrzostw Europy wymaga faktycznego uchylenia wielu antykorupcyjnych przepisów, to tylko ktoś bardzo naiwny będzie sądził, że na co dzień przepisy te nie mają równie antyrozwojowych skutków.
W organizacji, która maksymalizuje kontrolę, która nie ufa podmiotom niższego rzędu, rosną - co doskonale udowodniły prace ekonomistów - koszty transakcyjne, rosną bariery wejścia na rynek, a kooperacja staje się zbyt ryzykowna dla tych, którzy sami nie mogą podołać wyzwaniom rynkowym i nie chcąc wejść w konflikt z organami kontroli - wycofują się. Zasadą rządów nie powinno być zatem maksymalizowanie kontroli, ale równowaga między kontrolą a szerokim pasmem swobodnego działania.
Jarosław Kaczyński przez lata był symbolem sprzeciwu wobec politycznej niemożności, tego, co Marek Jurek nazwał ideologią imposybilizmu. Był politykiem, który krytykował rozwijające się za kulisami parlamentarnej polityki nieformalne układy między administracją, biznesem i służbami, które z czasem przekształciły się w całą sieć interesów, z osobnymi nieformalnymi regułami, z powiązaniami rodem z PRL. Był politykiem głoszącym potrzebę wyzwolenia polityki z interesownych uwikłań, wyzwolenia języka debaty publicznej ze zmów milczenia, jakie zapadły przy Okrągłym Stole.
Gdy uzyskał władzę, szeroka polityczna diagnoza - w której coś dla siebie znajdowali tradycjonalistyczni moraliści i konserwatywni instytucjonaliści, zwolennicy dekomunizacji i cywilizacyjnej wojny z liberalną lewicą - uległa nieuchronnej redukcji. Rządom Jarosława Kaczyńskiego - Marcinkiewicz był tu jednak całkiem inny - przyświecał ideał polityki nieuwikłanej, ba - nawet nieuwarunkowanej zewnętrznymi obligacjami. Ideał polityki, która ową niezależność zyskuje właśnie przez emancypację słowną, przez wyjście poza polityczną poprawność. Która społeczną nośność zyskuje przez spektakularne wypowiedzi i działania, nawet takie, których pozorność widać gołym okiem. Pozornie anachroniczny Kaczyński stał się politykiem doskonale współpracującym ze "spin-doktorami", surfującym na falach wzbudzanych przez niechętne mu media. Pod pewnymi względami osiągnął niemożliwe - utrzymał wysokie notowania partii, zbudował siłę z własnej słabości, wykorzystując rezonans skrajnych przeciwników.
Ta władza nie przyniosła jednak trwałych skutków. Nie zbudowała trwałych instytucji. Stanowiła kontrapunkt ideowy i "narracyjny" do wszystkiego, co było przed nią. Nic więcej. W swym postmodernistycznym zamiłowaniu do trafnie opisanego przez Czesława Bieleckiego "słowoczynu" zostawiła puste, niezagospodarowane pole reform ustrojowych i instytucjonalnych. Tęskniąc za silną i aktywną władzą, za zdolną do wywiązywania się ze swych zobowiązań polityką, za sprawnym i sprawiedliwie urządzonym państwem pogubiła się w taktycznej walce z wpływem. Uczyniła z tej walki ideologię i cel, uczyniła z niej zasługę i tytuł do sprawowania władzy w przyszłości.
W rzeczy samej - w kilku przypadkach dotknęła granic możliwości demokratycznej polityki. W kilku innych sformułowała wyraźną alternatywę wobec dotychczasowych praktyk i upowszechnionych mniemań. W tym sensie była najdalej idącą próbą zerwania status quo. To dlatego chętniej patrzyła na niepogodzonych z rzeczywistością Radykałów niż na uwikłaną w pułapki rzeczywistości Partię Umiaru. To dlatego wprowadziła stan permanentnej destabilizacji i doprowadziła do wyczerpania zasobów społecznego kapitału zaufania. Jej słabością stało się to, że nie zaproponowała żadnej drogi wyjścia, że problemu wyjścia z owej destabilizacji nie dostrzegła, jego rozwiązanie oddając swoim przeciwnikom.
Co zostało po IV RP