Wprost - 5 lutego 2006
Salon zależnych
Bronisław Wildstein
Koniec warszawki?
Dziesiątą rocznicę "Gazety Wyborczej" świętowano w Łazienkach, w pomarańczarni. Obecni byli wszyscy ci, którzy znaczą coś na warszawskich salonach. Imprezę połączono z sesją naukową poświęconą dziesiątej rocznicy sukcesu "Solidarności" w czerwcowych wyborach 1989 r. Zaproszeni zostali więc prezydent Kwaśniewski i generał Jaruzelski. Ten ostatni potwierdził, że "Solidarność" w 1981 r. szykowała się do brutalnego obalenia władzy. Wśród gości znalazł się amerykański finansista George Soros, twórca Fundacji Batorego. Było wielu znaczących europejskich polityków. Gdy zakończyła się część oficjalna, prezydent Kwaśniewski zaprosił wszystkich "do siebie". Czy rzeczywiście chodziło o wszystkich, trudno dociec, gdyż przy wejściu do prezydenckiego pałacu w towarzystwie strażników stała wicenaczelna "Wyborczej" Helena Łuczywo, która decydowała, kogo wpuścić.
Wojna domowa
Bal u prezydenta był wspaniały. Najlepiej bawili się - tańcząc wokół siebie i nie odstępując się na krok - główni bohaterowie: Adam Michnik i Aleksander Kwaśniewski. Alkohol działał na nich odmiennie: gdy ten drugi milczał, ten pierwszy podekscytowany wymyślał nieobecnym przecież na poważnym przyjęciu przeciwnikom i kpił z nich przy aplauzie obecnych. Zaśmiewał się, wspomagany przez otaczającą go w stosownej odległości publiczność, z tego, że zarzucają mu przetrząsanie ubeckiego archiwum. Po czym zniknął wraz z prezydentem. Impreza dogasała. To było apogeum salonu III RP, zwanego też towarzystwem. Jego istnieniu nie przeszkadzały niezdarne rządy AWS, które nie miały przełożenia na żadne wpływowe środowiska czy media. Zwycięstwo SLD miało przypieczętować triumf towarzystwa. W PAN podczas dyskusji na temat historii najnowszej zasłużeni profesorowie publicznie deklarowali Pawłowi Machcewiczowi, szefowi pionu edukacyjnego IPN, swoją radość z faktu, że Leszek Miller położy kres tej skandalicznej instytucji.
Trzęsieniem ziemi okazała się afera Rywina. Zwycięskiemu SLD przestał wystarczać życzliwy sojusz z Agorą i postanowił ją sobie podporządkować. Efektem wojny domowej była komisja śledcza, która odsłoniła to, co nie powinno zostać odsłonięte przed oczami maluczkich. Na darmo odpowiedzialni publicyści III RP, tacy jak Jacek Żakowski czy Janina Paradowska, przestrzegali, że ujawnienie tajemnic salonu doprowadzi do "obryzgania wszystkich". Był to początek kataklizmu, który wstrząsnął fundamentami III RP. Nieoceniona Paradowska zinterpretowała to zgodnie ze swoją wiedzą jako ofensywę arywistów, którzy chcą wypchnąć z salonów właściwe towarzystwo, a w czasie walki wpycha się tam dodatkowo mnóstwo hołoty. Dziś arbitrzy salonu III RP, przerażeni możliwością utraty opiniotwórczego monopolu w konsekwencji niekorzystnego dla nich wyniku wyborów tudzież generalnej zmiany postaw społecznych, biją na alarm.
Narodziny towarzystwa
Opiniotwórcza elita III RP powstawała w dużej mierze jako kontynuacja elity PRL. Liderzy opozycji, którzy zdobyli władzę w momencie upadku komunizmu, odmówili zdecydowanego zerwania z przeszłością i budowy nowego porządku społecznego. Uznali, że PRL-owskie środowiska nie są już niebezpieczne. Poważnym zagrożeniem dla Polski może być jedynie prawicowa rewolucja posługująca się hasłami rozliczenia komunizmu, która otworzy drogę nacjonalizmowi wspieranemu przez katolicki integryzm. Wybór ideowy przenikał się z interesem politycznym, gdyż ekipa, która przejęła władzę w 1989 r., za swoją jedyną konkurencję uznawała prawicę.
Określenie "dysydent", czyli odstępca, ma swoje uzasadnienie w odniesieniu do opozycji w Polsce (jak i innych komunistycznych krajach). W głównej mierze (poza ludźmi związanymi z Kościołem) tworzyły ją osoby pochodzące ze środowisk komunistycznych lub prokomunistycznych. W niczym nie podważa to ich wolnościowego zaangażowania i szczerości walki z PRL. Inne środowiska nie przetrwały stalinowskiego terroru. Dysydentom dużo łatwiej było jednak znaleźć wspólny język nawet z przeciwnikami, którzy z oportunistycznych względów pozostali w obozie komunistycznej władzy, niż z ludźmi o odmiennej, "prawicowej" wrażliwości. Zwłaszcza że oportuniści władzy znali swoje miejsce i akceptowali swoją (krótkotrwałą) podrzędną pozycję. Zresztą według nowych elit, to nie oportunizm miał być zagrożeniem dla Polski, ale właśnie "bolszewicka" albo "inkwizycyjna" wierność zasadom.
"Transformacja", która czekała Polskę, miała być dokonana przez światłe towarzystwo ponad ciemnym, skażonym nacjonalizmem i syndromem "sovieticusa" (ominął on dziwnym trafem sfery wyższe) ludem polskim. Sojusznikiem w przedsięwzięciu "europeizacji" Polski okazał się PRL-owski establishment. Ten - zdaniem nowych elit - również wyszedł z PRL z nieskażoną komunizmem świadomością.
Propagandyści kontra naukowcy
Naukowcy i twórcy kultury, którzy stopniowo wybijali się na niepodległość, wchodząc w konflikt z władzami PRL, po jej upadku potrafili się pogodzić z obrońcami jej monopolu. W grę wchodziła przecież obrona własnej, nowej, monopolistycznej pozycji. Uniwersytety, placówki naukowe i kulturalne właściwie nie zostały po upadku komunizmu zweryfikowane. A przecież obok ludzi, którzy zajmowali tam zasłużoną pozycję, nawet na najlepszych uczelniach i w naukowych ośrodkach ważne stanowiska piastowali ci, których jedynym tytułem do kariery był serwilizm wobec totalitarnej władzy. Słabsze ośrodki bywały w całości opanowane przez "docentów marcowych", którzy pozycję swoją zdobyli za wierność PZPR, stali się już pełnoprawnymi profesorami i tworzyli wokół siebie podobne im otoczenie. Pozostawienie tego stanu rzeczy w sposób fatalny odcisnęło się na nauce i kulturze polskiej.
Fakt, że do rangi publicznych autorytetów nauki powróciły postacie takich propagandzistów, jak Jerzy Wiatr, Longin Pastusiak czy Janusz Reykowski, pokazuje głębokie zainfekowanie PRL-em polskiej nauki. Młody politolog Rafał Matyja pytał niedawno retorycznie: "Czy na państwa półce znajduje się monografia poświęcona SLD? Czy mają państwo naukowo opracowaną monografię Lecha Wałęsy? Albo historię rządu Olszewskiego?".
Brak pozycji dotyczących kluczowych zjawisk i momentów naszej najnowszej historii pokazuje dystans, jaki dzieli polską humanistykę od jej zachodniej odpowiedniczki. Wspomniane zaniechania nie wynikają z niechęci młodych naukowców do podejmowania tych tematów, ale z presji profesorskiej oligarchii, która blokuje pisanie doktoratów na drażliwy dla niej temat. To także powód tego, że w tradycyjnych ośrodkach naukowych nie są prowadzone badania nad historią polityczną PRL. Ich wyniki musiałyby kwestionować ideologię i mitologię III
RP, a także uderzyć w wielu jej "luminarzy". Najbardziej znamienną propozycję podejścia do najnowszej historii sformułowali na łamach "GW" Adam Michnik i Włodzimierz Cimoszewicz. Zgodnie z nią, oficjalną wersję naszych dziejów najnowszych powinni uzgodnić przedstawiciele reprezentowanych przez obu autorów obozów politycznych - faktycznie więc jednego. Stąd oburzenie towarzystwa pracami naukowymi IPN, który wymyka się presji politycznej poprawności i rzeczywiście powoli wypełnia białe plamy najnowszej historii. Jacek Żakowski sugerował nawet weryfikację stopni naukowych najlepszych historyków nowej generacji z IPN. PRL-owscy propagandyści mu nie przeszkadzają.
Siły postępu i reakcji
Kontynuacja PRL-owskiej humanistyki w III RP prowadzi do konserwacji ówczesnych hierarchii i standardów. Niezależna kultura od końca lat 70. próbowała dokonać ich rewizji. Dziś takie próby zostały zepchnięte na margines. Powtarzana jest bez końca fałszywa teza o wielkości humanistyki PRL. Mamy więc do czynienia z niezwykle jednostronną historią myśli polskiej, w której króluje toporna dychotomia sił postępu i reakcji. Z tym że ta druga pozbawiona została głosu. Funkcjonują Stanisław Brzozowski czy Tadeusz Boy-Żeleński, ale już nie ich polemiści, których w PRL zesłano "na śmietnik historii". Niezwykła praca krakowskiego Ośrodka Myśli Politycznej, który w Bibliotece Klasyki Polskiej Myśli Politycznej wydał 12 ważnych, a wymazanych z polskiej humanistyki autorów - jak Adama Krzyżanowskiego czy Bogumiła Jasinowskiego - jest całkowicie pomijana przez ośrodki opiniotwórcze III RP. Teksty te przeczą przecież wizerunkowi polskiej tradycji lansowanej w dominującej dziś ideologii. Również w historii literatury mamy do czynienia z konserwowaniem PRL-owskiej hierarchii, którą usiłowano zakwestionować w latach 80. Poza kilkoma nazwiskami nie została przywrócona w Polsce literatura emigracyjna, to samo dotyczy pisarzy katolickich. Eliminowani są twórcy analizujący fenomen komunizmu. Najbardziej znacząca jest sprawa wybitnego pisarza Józefa Mackiewicza, którego usiłuje się umniejszać jako rzekomego hitlerowskiego kolaboranta. Realna kolaboracja z komunizmem żadnemu pisarzowi nie zaszkodziła. Przy okazji ostracyzmem została objęta żona Mackiewicza, ciekawa pisarka Barbara Toporska. W kinie zespół starych reżyserów, których polityczno-biznesowe układy sięgają PRL, zablokował szanse młodym, którym z rzadka udaje się przebić. Można się obawiać, że Polski Instytut Sztuki Filmowej będzie służył utrwaleniu obecnego, chorego kształtu polskiego kina.
W 1997 r., gdy premierem został Jerzy Buzek, przy Ministerstwie Kultury i Sztuki została powołana kilkunastoosobowa Komisja Wydawnicza. Do tego czasu dofinansowywanie inicjatyw kulturalnych odbywało się w sposób uznaniowy. Komisja była realnie pluralistyczna, co spowodowało, że stała się obiektem nagonki mediów. Bo III RP pluralizmu nie znosi.
Medialny oligopol
Za kreatora ideologii III RP i jej emblematyczną figurę można uznać Adama Michnika. On i jego środowisko doskonale znali znaczenie kultury dla realizacji politycznych celów. Kierowanie przez niego pierwszą niezależną gazetą w Polsce dawało mu instrument nie do przecenienia. Powołanie rządu Tadeusza Mazowieckiego doprowadziło do sojuszu "postępowych" katolików z byłą "lewicą laicką", którą reprezentował właśnie Michnik. Postawienie na ciągłość, co idealnie wcielał pierwszy niekomunistyczny prezes Radiokomitetu Andrzej Drawicz, pozwoliło umocnić się w mediach publicznych starym układom, do których dokooptowano jedynie nowych dziennikarzy.
Powołany na stanowisko redaktora naczelnego gazety rządowej, jaką była wówczas "Rzeczpospolita", Dariusz Fikus uznał, że nada jej charakter ekonomiczno-prawny. Sprawami polityczno-ideowymi zajmowała się przecież we właściwy sposób "Gazeta Wyborcza". A podejmowała je tak "odpowiedzialnie", że kiedy doszło do sporów w Obywatelskim Klubie Parlamentarnym, redakcja oficjalnie zapowiedziała, że nie będzie ich przedstawiać. I nie robiła tego.
Dominujący i wspierający się prasowy koncern ideologiczny: "Gazeta Wyborcza", "Tygodnik Powszechny", z czasem "Polityka", dawał gotowy i w miarę jednoznaczny obraz świata, który był przejmowany i upowszechniany przez media elektroniczne, prasę kobiecą, młodzieżową itp. Przyłączała się do niego
"Rzeczpospolita" (z wyjątkiem lat, gdy naczelnym był Maciej Łukasiewicz), a czasem nawet "Wprost". Sukces "GW" przekładał się na opanowanie przez jej wychowanków i ich sojuszników kolejnych instytucji medialnych. Head-hunterzy zakładali, że staż w "GW" jest gwarancją profesjonalizmu. Pieniądze na nowe inwestycje medialne mieli ludzie wywodzący się z komunistycznego układu lub ich sojusznicy. Oni też do swoich przedsięwzięć, nawet jeśli nastawionych wyłącznie na zysk, poszukiwali głównie ludzi, z którymi mogliby się ideowo porozumieć.
Bardzo wymowne jest miejsce "Polityki" w nowej rzeczywistości. Pismo to po dokonaniu pewnych zmian zaczęło się szczycić swoją ciągłością z PRL-owskim wcieleniem. "Polityka" na tle prasy PRL była stosunkowo mało zideologizowana, ale przedstawianie jej niemal jako pisma opozycyjnego, laickiego odpowiednika "Tygodnika Powszechnego", jest nadużyciem. Tak jednak funkcjonuje dziś. Natomiast jej dziennikarze doskonale znają swoje miejsce. Na żądanie Adama Michnika dziennikarka "Polityki" Janina Paradowska wycofała ze swojego wywiadu z premierem Millerem pytanie dotyczące afery Rywina, której redaktor "GW" nie chciał jeszcze ujawnić. Tłumaczyła później, że sprawa ta była własnością "Wyborczej".
Swoje wpływy i możliwości salon wykorzystuje w walce z ideową konkurencją. Trudno mu w tym odmówić sukcesów, zwłaszcza że nie czuje się związany jakimikolwiek zasadami. Kiedy zachodnioeuropejska stacja telewizyjna RTL obsadziła na czołowych stanowiskach w swoim polskim programie specjalistów z ekipy Wiesława Walendziaka, media opisały, że zostali oni usunięci na skutek nacisków Adam Michnika. Zresztą medialny opis dziejów "pampersów", do teraz przedstawianych jako przykład próby przejęcia przez prawicę mediów publicznych, jest klasycznym przejawem manipulacji, gdyż ich działania były jedynie próbą pluralizowania TVP, a nigdy nie miały charakteru jej monopolizacji i są nieporównywalne z działaniami prezesa Roberta Kwiatkowskiego.
Fabryka autorytetów
Autorytety III RP to instytucja szczególna. Można powiedzieć, że są one karykaturalnym odbiciem tej i tak wątpliwej instytucji współczesnego świata. Paradoksalnie odwołują się do nich ci, którzy zajmują się deheroizacją przeszłości, a więc walką z utrwalonymi w kulturze osobowymi punktami odniesienia. Wypowiedzi luminarzy III RP nabierają natomiast automatycznie rangi dowodu.
W momencie upadku komunizmu liderzy opozycji cieszyli się zasłużonym szacunkiem. Ci z nich, którzy budowali III RP, uznali, że daje im to prawo nominacji kolejnych autorytetów. Albowiem autorytety III RP mnożyły się na skutek nominacji, osmozy i przydziału. Sam fakt obracania się we właściwym kręgu dawał prawo do bycia autorytetem. Natomiast z przydziału autorytetem zostawali członkowie szeroko rozumianej ekipy Tadeusza Mazowieckiego (bez względu na swoją historię osobistą, kompetencje i dokonania), członkowie redakcji "Tygodnika Powszechnego" i "Gazety Wyborczej". W efekcie do autorytetów zostali zaliczeni ludzie mający na koncie zachowania nieetyczne, z których nigdy się nie rozliczyli, oraz osoby pozbawione kompetencji. Uderzające było uznanie za autorytet polskiej kultury Andrzeja Szczypiorskiego, pisarza zręcznego, lecz o mętnej przeszłości. Na intelektualno-moralną wielkość pasowany został Kazimierz Kutz, reżyser, który ma na koncie kilka niezłych filmów, ale fundamentalne kłopoty z formułowaniem myśli, a jego kariera sugeruje raczej karierowicza niż moralistę. Na listę autorytetów prawno-moralnych został wpisany Jan Widacki, który wykładał w peerelowskiej szkole MSW. Jego zasługą była przyjaźń z ministrem Krzysztofem Kozłowskim (szefem MSW w rządzie Mazowieckiego) i jego ministerialnym zastępcą.
Przemysł promocyjny
Dominacja salonu była wspierana wieloma instytucjami. Istotną rolę, zwłaszcza na początku lat 90., odegrała dysponująca realnymi pieniędzmi Fundacja Batorego. Pączkowała ona kolejnymi instytucjami, takimi jak Instytut Spraw Publicznych. W radach programowych tych instytucji odnajdujemy ciągle te same nazwiska. Istotnym elementem salonu był system promocji literacko-artystycznej, wspierany systemem nagród z Nagrodą Nike na czele, konsekwentnie nazywaną "największą polską nagrodą literacką".
Nieprzypadkowy jest wybór pupilów artystycznych salonu, co automatycznie oznacza promocję w mediach elektronicznych, duże nakłady i popularność. Otóż niezależnie od wartości literackich będzie to zawsze literatura nihilizująca, która do znudzenia powtarza gest ośmieszający wysoką kulturę i tradycyjne wartości. Jerzy Pilch, Andrzej Stasiuk czy Wojciech Kuczok mimo odmienności mieszczą się w tej formule, przy czym "Gnój", głośna powieść tego ostatniego, jakkolwiek zręcznie napisana, jest utworem na zamówienie walki z patriarchalną kulturą, powtarzającym wszystkie jej klisze.
Hodowla następców
Towarzystwo hoduje już kolejne pokolenie swoich następców, a nawet (w zakreślonych granicach) kontestatorów. Do jego serca i instytucji przytulani są krytycy kultury mieszczańskiej: środowiska feministyczne czy gejowskie, które łączy z salonem negacja wartości tradycyjnej kultury i jej hierarchii i wręcz nienawiść do polskiej tradycji. Zakwestionowanie porządku wartości uniemożliwia przecież rozliczenie, a nawet nazwanie dawnych łajdactw. Nic więc dziwnego, że Jerzy Urban może być polskim patronem postmodernizmu. Zresztą salonik redaktora "Nie", jakkolwiek oficjalnie nie eksponowany, był ważną instytucją salonu III RP i bywali tam prawie wszyscy ważni jego protagoniści.
Pseudokontestatorzy, których bunt stał się najbardziej intratnym interesem współczesnej Europy, a więc i Polski, są sprzymierzeńcami elity III RP w jej walce z prawicową tradycją. Nieprzypadkowo patronką feministek stała się marksistowska wielbicielka romantyzmu Maria Janion, która już w 1978 r. odkryła, że PRL-owska realizacja komunistycznej utopii budzi pewne wątpliwości. Pozostała jednak nadal we wspólnym froncie walki z mieszczańską tradycją, co okazało się dla niej doskonałym przedsięwzięciem. Janion wyhodowała cały klan feministek, którymi obsadziła znaczące miejsca polskiej krytyki. "Niepokorną" Kazimierę Szczukę feministyczny bunt doprowadził do funkcji urzędowego medialnego krytyka, zwłaszcza że formuła feministycznej interpretacji literatury (tropienie pierwiastka patriarchalnego) jest równie prosta jak marksistowski wytrych. Najnowszym intelektualnym pieszczoszkiem salonu jest Sławomir Sierakowski. Otoczenie pomogło mu stworzyć "Krytykę Polityczną", skądinąd interesujące pismo, radykalne, w nowoczesnym tego słowa znaczeniu - lewicowe. "GW", która traktuje swojego redaktora jako rodzaj świętości, Sierakowskiemu pozwala go krytykować (oczywiście w rozsądnych granicach) za brak lewicowej żarliwości również na swoich łamach.
Zjawisko pączkowania salonu przez kontrkulturę jak w soczewce obserwować można w teatrze. Okazuje się, że krytycy "GW" i "Tygodnika Powszechnego" Roman Pawłowski i Piotr Gruszczyński mogą istotnie wpłynąć na losy polskiego teatru. Wypromowali oni opanowany przez Grzegorza Jarzynę Teatr Rozmaitości, by następnie obsadzić Panteon jego kontynuatorami: Krzysztofem Warlikowskim i Janem Klatą. Salon zachłystuje się "nowymi brutalistami", którzy mają się przeciwstawić "mieszczańskiemu teatrowi", upominać o homoseksualistów i kobiety w wersji feministycznej, a zasadniczo zwalczać polską "klerykalną" tradycję.
Indeks ksiąg zakazanych przez towarzystwo
Technice promocji towarzyszy technika przemilczenia. Rok temu Krzysztof Kozłowski, zastępca redaktora naczelnego "Tygodnika Powszechnego", zagadnięty na towarzyskim spotkaniu o "Demokrację peryferii", książkę autorstwa znaczącego polskiego filozofa i socjologa, profesora uniwersytetu w Bremie, żachnął się. "Krasnodębski? Jego się nie czyta!" - ogłosił. I rzeczywiście, oryginalna, ale krytyczna wobec III RP książka Krasnodębskiego została przemilczana przez jej środowisko opiniotwórcze. Jest to zresztą szczególna charakterystyka tej formacji kulturowej, która przejęła z czasów komunistycznych technikę "zapisu", czyli eliminacji niewygodnych dzieł i autorów, technikę nieznaną tam, gdzie pisma czują się w obowiązku omawiać znaczące, nawet wrogie sobie zjawiska kulturowe.
Jeśli spojrzymy na hierarchię intelektualną opozycji lat 80., to uderzy nas znaczący brak grupy osób. Wypchnięci z głównego nurtu kultury zostali wybitni krytycy Tomasz Burek i Jacek Trznadel, tudzież zmarły w 1993 r. krytyk i felietonista Jan Walc. Konsekwentnie pomijano jednego z ciekawszych pisarzy współczesnych - Kazimierza Orłosia. Salon nie zauważył jedynej ambitnej i ciekawej epickiej próby rozliczenia się z czasami PRL, jaką stanowił cykl powieściowy Janusza Krasińskiego. Na margines usiłował wypchnąć niepokornego Marka Nowakowskiego oraz świetnego poetę i eseistę Jarosława Marka Rymkiewicza. Najbardziej jednak uderzająca jest próba marginalizacji wielkiego poety, najbardziej znaczącej postaci polskiej literatury lat 80., Zbigniewa Herberta. Jego wybitna twórczość latĘ90. została w dużej mierze przemilczana i przedstawiona w opiniotwórczych środowiskach jako poetycka degradacja. Najbardziej jednak znaczące było działanie elity opiniotwórczej już po śmierci poety. Dla "GW" Jacek Żakowski przeprowadził wywiad z wdową po poecie, która zadeklarowała żal, że na skutek niezrozumiałych dla niej decyzji męża musiała się rozstać z towarzystwem. Wspomniała również o jego napadach depresji. Był to punkt wyjścia dla salonu, który polityczny wybór poety zakwalifikował jako efekt choroby psychicznej. Choroba nie przeszkadzała w tworzeniu wielkiej poezji i precyzyjnym myśleniu, lecz atakowała jedynie zdolność politycznego rozeznania poety. Formuła "zwariował" funkcjonowała zresztą obiegowo w salonie na określenie wyborów kogokolwiek, kto wcześniej był towarzysko związany z jego przedstawicielami, ale później nie zaakceptował ideologii III RP. Jej odrzucenia nie można było tłumaczyć przecież niczym innym niż obłędem. Przemilczana została ważna książka Pawła Śpiewaka "Pamięć po komunizmie", niezwykle oryginalny rocznik filozoficzny "Teologia Polityczna" czy redagowany przez Andrzeja Nowaka (jego nazwisko może się pojawiać w "GW" wyłącznie z epitetem "ultraprawicowy") kwartalnik "Arcana" i rozwijające się wbrew wszystkiemu wydawnictwo o tej samej nazwie. Zupełnie wyjątkowo zwalczany przez salon był wybitny filozof Ryszard Legutko. Jego tłumaczone na obce języki prace były w polskich mediach pomijane, a on sam spotkał się z kampanią totalnej negacji, w której przeciwnicy nie próbowali nawet uczciwie przedstawić zarysów jego myśli. Stworzony przez niego Ośrodek Myśli Politycznej, stanowiący niezwykle ciekawą propozycję intelektualną, jest nieobecny w dominującym nurcie polskiej kultury.
Kameleon w salonie
Salon kreuje nie tylko swą dopuszczalną kontestację, ale też wyznacza granice i releguje poza nie niepokornych. Bo w salonie też istnieje dyskusja. Istnieje dopuszczalna prawica, której reprezentantem jest Marcin Król, i istnieją tematy, na które wolno się spierać przy zakreśleniu nieprzekraczalnych warunków brzegowych. Na straży tego stoi polityczna poprawność w polskiej wersji. Sytuacja się jednak zmienia. Na początku roku w Fundacji Batorego odbyło się zamknięte seminarium, na które obok reprezentantów intelektualnego salonu zostali zaproszeni (w proporcji 1 : 5) dotychczasowi outsiderzy. W efekcie Zdzisław Krasnodębski występował obok Krzysztofa Kozłowskiego, a Ryszard Legutko obok Jacka Kurczewskiego, który swego czasu kwalifikował go jako "filozofa skinów". Aleksander Smolar, szef Fundacji Batorego, jeden z inteligentniejszych liderów salonu, rozumie, że czas płynie. Trzeba iść na pewne ustępstwa, dokooptować niektórych przeciwników, by zachować to, co najważniejsze: władzę kreowania miar i wyznaczania granic.
Co zostało po IV RP