Res Publica - kwiecień 2003
Paweł Śpiewak
Dlaczego IV Rzeczpospolita?
Afera Rywina zatacza coraz szersze kręgi i w toku
kolejnych badań ukazuje się już nie tylko zagmatwane związki między
politykami, dziennikarzami, biznesmenami, ale również nieudolność organów
państwa
Grozi nam próżnia władzy oraz społeczna implozja, ale nie eksplozja. Mniej
obawiałbym się zawsze nieprzewidywalnego w skutkach społecznego wybuchu, co
zamykania się ludzi, wycofania, poczucia klęski, zapadania w stan otępienia.
Rok temu pisałem w "RPN", że nasza demokracja
staje się jawnie dekoracyjna. Spełnione są wszystkie formalne warunki rządów
ludu, natomiast faktyczna władza przechodzi w ręce grup nacisku, nieformalnych
układów, partyjnych oligarchów. Ten fakt dostrzegają obywatele i reagują na
tę sytuację wycofaniem, apatią i przede wszystkim nieufnością do całej
sfery publicznej. Obecnie o demokracji dekoracyjnej czy minimalnej mówi się już
szeroko.
Pojawiło się jednak zagrożenie kolejne, z pewnością poważniejsze i groźniejsze
w skutkach. Dominanta czynnika korupcyjnego w polityce i głębokie skażenie
nieefektywnością instytucji państwa połączone z zapaścią gospodarczą,
rosnącym bezrobociem prowadzi ku próżni władzy. Okazuje się, śmiem sądzić,
że partie i politycy zarówno obozu rządzącego, jak i opozycji, choć
dysponują formalnymi uprawnieniami, tracą możliwość rządzenia i
decydowania o sprawach istotnych. Nadzwyczaj szybko uległ dekompozycji obóz rządowy.
Po półtora roku mamy słaby rząd mniejszościowy niezdolny, można sądzić,
nawet do administrowania państwem, tym bardziej niezdolny do radzenia sobie z
wyzwaniami czasu. Premier stanął przed zarzutem najpoważniejszym i sformułował
go, co niezwykle znaczące, publicysta od lat związany z komunistycznym układem
władzy Jerzy Urban. Jerzy Urban stwierdził mianowicie, że Leszek Miller de
facto kryje korupcję lub nie jest zdolny ją zwalczyć, i że jeśli nie zostaną
przecięte związki między biznesem i polityką "demokrację szlag
trafi". Podzielony i skłócony obóz postkomunistyczny nie dysponuje żadnym
wiarygodnym programem gospodarczym. Urzędnicy Unii stwierdzają, że Polska
nadal nie jest przygotowana prawnie i instytucjonalnie do akcesji. Premier
obiecuje naprawę. Jednak nie posiada żadnych wiarygodnych narzędzi
politycznych i prawnych. Łacno okaże się, że szanse modernizacyjne związana
z UE zostaną po prostu zmarnowane.
Afera Rywina zatacza coraz szersze kręgi i w toku kolejnych badań ukazuje się
już nie tylko zagmatwane związki między politykami, dziennikarzami,
biznesmenami, ale również nieudolność organów państwa: od prokuratury po
KRRiTV. Można sobie wyobrazić, jakie fakty wyszłyby na jaw, gdyby podobnym
jawnym procedurom poddano najważniejsze instytucje państwa: od Sejmu po urzędników
ministerialnych. Nie sposób ufać nikomu i wierzyć w rzetelność
administracji. Sprawa pana Kluski oskarżonego o wyłudzenia podatkowe pokazuje
arbitralność i układowość działania instytucji podległych ministerstwom
Finansów oraz Sprawiedliwości. Podobnie rzecz się ma ze sprawą pobitego w
areszcie Grzegorza Wieczerzaka. Może to robić wrażenie, że zmusza się go do
zeznań zgodnych z oczekiwaniami prokuratury. Przed opinią publiczną uchyla się
tylko część spraw. Większość, sądzić można, przysycha lub wyparowuje.
Media uwikłane w skomplikowane gry z państwem, mogą z natury rzeczy, jedynie
ujawniać część afer i spraw.
Całkowicie bezradna jest opozycja parlamentarna. Zarówno PiS jako i PO nie mają
ani programów, ani wiarygodnych liderów. Nie mam podstaw, by sądzić, iż mają
oni przemyślaną diagnozę stanu państwa, a tym bardziej by mieli w zanadrzu
jakieś istotne projekty zasadniczej reformy na przykład finansów publicznych,
systemu podatkowego, ordynacji wyborczej. Wydaje się, że liderzy PiS powtarzają
oklepane banały domagając się surowych kar, a PO od lat pozostaje w kręgu
liberalnych frazesów.
Oskarżają obecnie rządzącą klasę polityczną, ale z pewnością nie
rozliczyli się z własną przeszłością i nie dowiedli, iż są wolni od
dawnych uwikłań i katastrofalnych dla siebie sposobów działania oraz
podejmowania decyzji. Poparcie polityczne dla opozycji jest nadal minimalne i
nawet w tej dramatycznej sytuacji opozycja nie ma narzędzi zdobywania głosów
i poparcia społecznego. Trudno też oczekiwać, że jest gotowa do współpracy
z SLD czy z obozem prezydenckim w sytuacji pogłębiającego się kryzysu
politycznego.
Obawy związane z wertykalną inwazją barbarzyńców z kręgu Samoobrony oraz
LPR na szczęście nie sprawdzają się. Wzrost poparcia dla nich nie jest tak
duży, jak można się było spodziewać. Poza tym oba kluby są wyjątkowo słabe.
Poza osobami liderów nie mają żadnych politycznych atutów. Ich język jest aż
nadto prymitywny, by mógł zdobyć przychylność szerszych kręgów społecznych.
Niewiele wiadomo o politycznych zamiarach Prezydenta. Szczęśliwie nie jest
atakowany przez żadną siłę. Tym samym może nadal odgrywać rolę
ponadpartyjnego arbitra i być może okazać się kotwicą systemu. Podkreślam,
być może, bo kadencja prezydencka zbliża się do końca i nie są jasne
zamiary Aleksandra Kwaśniewskiego.
Spodziewam się w tym roku wzrostu napięcia społecznego. Stale będą nam
towarzyszyć demonstracje. Coraz więcej obywateli będzie miała poczucie, że
istniejących problemów nie sposób rozwiązać lub też, że żadna z sił
politycznych nie tylko nie ma wystarczającego poparcia, by stworzyć silny ośrodek
władzy, ale i nie ma pomysłu, jak postępować w tej chwili. Atmosfera społeczna
przypomina mi jawnie tę, jaka panowała w końcu lat 80.
W sytuacji, gdy władza jest słaba, ma nikłą wiarygodność i jest
nieskuteczna, gdy nie jest zdolna do egzekucji prawa na elementarnym poziomie, wówczas
można się racjonalnie spodziewać, iż wygrywać będą partykularne interesy
lokalne (politycy, urzędnicy oraz tak zwani ludzie interesu), służby
specjalne, grupy nacisku korzystające z dostępu do pieniędzy publicznych oraz
organów stanowiących prawo. Im słabsze państwo, tym bardziej będzie ono
rozszarpywane i dzielone. Tym bardziej też obywatele będą czuli się bezradni
i nieodpowiedzialni. Anarchizacja i jawna słabość systemu politycznego w
takiej sytuacji prowadzić musi do utraty sterowności systemu. Pracodawcy
narzekający na olbrzymie koszta pracy zarazem poniżają pracowników powiadając
zwykle: jak ci się nie podoba, na twoje miejsce czekają setki ludzi.
Niebezpiecznie często zarządzanie firmami przypomina bardziej kierowanie
obozem pracy niż aktywnym współdziałaniem. Wyklucza wszelką współodpowiedzialność
pracowników za wynik pracy. Mamy do czynienia, mam wrażenie, ze zwykłym
wyzyskiem, tym bardziej, że państwo wycofuje się z obowiązków dbania o
pracowników. Tak więc zmusza się ludzi albo do samozatrudniania, albo też do
pracy w warunkach niezgodnych z regułami bezpieczeństwa. Lub, co bywa już
zjawiskiem nagminnym, nie płaci się terminowo pensji i świadczeń socjalnych.
W prywatnych i międzynarodowych przedsiębiorstwach ograniczana jest przy tym
swoboda działania związków zawodowych. Te powstają zwykle wtedy, gdy zakład
przeznaczony jest do likwidacji. Im gorsze stosunki pracy, im większa bezwzględność
i wyniosłość pracodawców (jak powiedział właściciel fabryki odzieżowej w
Elblągu: "pani sobie nie wyobraża, że będę jadł to samo, co
pani", tym silniejsze poczucie pomiatania ludźmi i rosnącego
rozwarstwienia społecznego.
Odpowiedzią może być w pierwszym rzędzie wycofanie, w dalszym bunty i
demonstracje o tyle bezsilne, że napotykające słabego partnera rządowego, którego
stać będzie na obietnice, ale już nie zobowiązania. Grozi nam społeczna
implozja, ale nie eksplozja. Mniej obawiałbym się zawsze nieprzewidywalnego w
skutkach społecznego wybuchu, co zamykania się ludzi, wycofania, poczucia klęski,
zapadania w stan otępienia. Oczywiście taki stan rzeczy trwać może przez
wiele lat. Tak się rzeczy mają w Bułgarii, na Ukrainie, w Rumunii, Rosji. I
wszystko wskazuje na to, że im bliżej jesteśmy wejścia do Europy, tym
bardziej Polska traci cechy państwa europejskiego opartego o rządy prawa i
sprawny system instytucji.
Czy taki stan rzeczy był konieczny? Czy czeka nas próżnia władzy? Czy grozi
nam faktyczne zawalenie się systemu demokratycznego?
Alexis de Tocqueville patrząc na rewolucję (refolucję, jak czasem mówiono)
roku 1989, zapewne ciekawiłby się nie tyle programami zmian, nowymi aktorami
politycznymi, ideologiami, ale tym, jakie instytucje, potrzeby, siły polityczne
i społeczne w starym reżimie zapowiadały nowy ustrój. Zapewne doszedłby do
wniosku, że za zmianą nie stała żadna realna siła, żadne wielkie grupy społeczne,
nowe interesy i nowe instytucje. Nie było nic nowego w łonie dawnego ustroju,
co by miało na stałe wyznaczyć jakieś ramy dla przyszłych politycznych
konstelacji. Zakumulowany kapitał w rękach prywatnych (rolnicy, właściciele
małych firm) byli zbyt słabi i rozproszeni. Pozycja inteligencji nadto zależna
od władzy. Robotnicy skazani byli na pracę w państwowych fabrykach i mogli
zyskać na rozbudowie, a nie na zamykaniu nierentownych przedsiębiorstw.
Tym zapewne ta rewolucja różniła się od Rewolucji Francuskiej. Przygotowywały
ją trwające przez dziesiątki lat zmiany prowadzące do zwycięstwa warstw średnich
oraz biurokracji państwowej. Rewolucja odsłoniła nowy i już ukształtowany
układ sił, i oczyściła naród z tradycyjnych kostiumów. U nas tymczasem nic
poza nadzieją i przekonaniem o wyczerpaniu modelu peerelowskiego, z
odziedziczonymi z przeszłości instytucjami, podziałami grupowymi, nawykami,
nie wyznaczało kierunku zmian. Impuls przemiany: hasła modernizacji, wolnego
rynku, przejrzystości struktur państwa nie miały szczególnie silnych
politycznych i społecznych sojuszników. Nie stały za nimi grupy społeczne,
partie, nawyki. W tym sensie PRL nie dał szansy ujawnienia się i zaistnieniu
nowego układu sił. Więc hasła i szlachetne zawołania napotkały opór społecznej
materii. Niezachwiana pozostała inercyjna siła biurokracji. Siły prorynkowe
były za słabe, by stworzyć - jeśli można w ogóle stworzyć - mechanizmy
swobodnej gry ekonomicznej. Tym bardziej, że nikt, poza osobami mającymi dostęp
do dawnych dóbr, nie miał większych kapitałów. Wszak własność została
starannie zniszczona. Niewiele pozostało miejsca dla przemiany społecznej.
Skoro przetrwały dawne społeczne podziały, to i gra demokratyczna o elektorat
- nie tyle trzeba się z nim liczyć, ile o jego względy zabiegać - tylko
wzmacniała dawną drabinę społeczną. Zmienił się jedynie nieco kształt
warstw wpływowych. Poza tym siły polityczne dawnego ustroju zachowały prawie
nienaruszone zasoby i więzy. Przetrwały w sumie nietknięte struktury
administracyjne, które potrafiły przystosować się do roszad politycznych.
Zachowały się też dawne obyczaje i to, co bywa nazywane kulturą organizacyjną.
Impuls zmian był i jest za słaby. Nowe siły polityczne chcąc przetrwać w
tej sytuacji musiały raczej dostosować się do ustalonych reguł, wpisać w układ
sił niż tworzyć nowy ład i tak samo, jak przeciwnicy, postkomuniści,
zabiegać o wyborców, budować swoje finansowe oraz medialne zaplecze.
Jedyne, co zyskało swobodę istnienia, to stara i czasem ożywcza namiętność
do dobrobytu. Nie trzeba już przysłaniać jej żółtymi firankami. Ukrywać w
kufrach i skarpetach. Ta namiętność może udźwignąć największe ciężary.
Może skłaniać do finezji, odkrywczości, ale również do korupcji i kradzieży.
Tak więc rewolucja udać się nie mogła lub jej cele należy mierzyć nie
oczekiwaniami i nadziejami, szczytnymi hasłami, ale odziedziczonym kapitałem
kulturowym, biograficznym i majątkowym. Gdyby jeszcze do tego dodać głębsze
historyczne uwarunkowania - brak szacunku dla prawa i procedur, talent w przemyślnym
omijaniu przepisów, nepotyzm - to tym bardziej wynik zmian jest tyle zrozumiały,
co godny ubolewania. Żadnych marzeń panowie (i panie) - należy sobie
powiedzieć. Nie ma co liczyć na więcej. Tak sobie mogę wyobrazić
tocquevillowskie rozważania o przyczynach i skutkach transformacji. Wynika z
tego, że wiele, bardzo wiele da się wyjaśnić dziedzictwami przeszłości,
społecznymi i psychologicznymi prawidłowościami.
Rewolucja 1989 roku była przede wszystkim rewolucją ideową, bo o cele moralne
w pierwszym rzędzie w niej chodziło. Stawiała sobie cztery zasadnicze
zadania. Pierwszym było odzyskanie suwerenności, takiej suwerenności, jaka możliwa
jest w zagęszczającym się i współzależnym świecie. Drugim, odbudowa
instytucji i procedur demokratycznych. Można rzecz nazwać inaczej, chodziło o
przywrócenie polityce godności i znaczenia.
Trzecim, odbudowa społeczeństwa obywatelskiego. I wreszcie czwarty, to wolna
wymiana gospodarcza. Za każdym z tych z tych celów stał impuls wyzwolenia,
uruchomienia indywidualnej i zbiorowej energii, zaradności, kreatywności,
pomysłowości, która mogła przełamać dawne skostniałe struktury i odgórnie
narzucone hamulce rozwoju. Suwerenność oznaczała, że to od nas mają zależeć
nasze zobowiązania międzynarodowe i prawa wewnętrzne. Demokracja miała
ujawnić nowych aktorów i nowe języki polityczne, a przede wszystkim uczynić
władze polityczne odpowiedzialne i wrażliwe na interesy społeczne. Społeczeństwo
obywatelskie otworzyć na inicjatywy oddolne. Rynek uruchomić pozytywny
potencjał tkwiący w zawiści, chciwości i pomysłowości. Rewolucja
roku 1989 miała więc być rewolucją wolności. Historię ostatnich trzynastu
lat można więc interpretować jako stawanie się i instytucjonalizację ideałów
wolnościowych z koniecznymi prawami, porządkiem i skuteczną egzekutywą a
bieda i bezradność zbiorowa nie były, wbrew pierwotnym przekonaniom,
czynnikami na tyle potężnymi by mogły wolności zagrozić.
Socjologowie skłonni są interpretować procesy społeczne w perspektywie głębszych
uwarunkowań strukturalnych. Ich wzorem myślenia będzie zapewne de Tocqueville,
Marks czy Braudel lub Wallerstein. Wskazywać będą na dziedzictwo przeszłości,
trudności startu, w mniejszym stopniu doceniając znaczenie samej inicjatywy i
kreatywności, zdolnej przełamywać ustalone i głębokie koleiny życia
zbiorowego. Bliższa im będzie perspektywa deterministyczna i historyczna niż
orientacja przyszłościowa. Socjologowie i historycznie zorientowani badacze
zapewne i nie bez poważnych racji, będą bardziej zorientowani
deterministycznie umniejszając tym samym rolę polityczności i aktywności. Chętniej
będą wyjaśniać i po części usprawiedliwiać zastany stan rzeczy niż myśleć
w kategoriach kontrfaktyczności zastanawiając się, jak tego chciał między
innymi Max Weber, nad tym, jakich błędów politycznych można było uniknąć
i tym samym, co można było zyskać podejmując poszczególne decyzje
polityczne. Jedną z takich ważkich dyskusji prowadzono wokół dekomunizacji
oraz innych sposób prywatyzacji gospodarki. Pytać więc można bez końca, czy
gdyby zakazano działalności politycznej części dawnych działaczy PZPR i ZSL
czy ukształtowałaby się bardziej przejrzysta scena polityczna. Czy, gdyby
wybrano inną strategię prywatyzacyjną (przekazanie części majątku
publicznego bezpośrednio w ręce obywateli) i uniknęło planu Balcerowicza,
czy rezultaty nie byłyby lepsze?
Jak już pisałem na wstępie, po trzynastu latach transformacji widzimy, że
autorytet instytucji demokratycznych jest wyjątkowo niski, że stopień
zaufania obywateli do państwa, prawa wskazuje na stan kryzysu. Tak więc myślenie
o IV Rzeczpospolitej nie wynika z kaprysu znudzonego umysłu czy z
woluntarystyczno- rewolucyjnych sympatii. Wynika z przekonania, że grozi nam
nawet nie tyle katastrofa, ile miernota, prowincjonalizm, dryfowanie, poczucie
bezradności, a przede wszystkim próżnia władzy. Ta konkluzja nie jest
efektem rozważań nad dziedzictwem historycznym, ale z przekonania
fundamentalnego, że zagrożona jest wolność, albo dokładniej, w pierwszym rzędzie,
nasza polityczność. Jeżeli więc przyjmiemy, że od jakości życia
publicznego, polityków, dyskursu publicznego zależy kształt ustaw, hierarchie
zdań, wrażliwość obywatelska, samowiedza, i że są to czynniki żywo kształtujące
ład zbiorowy, to tym samym zakładamy nie tyle, że przeszłość uda nam się
oddzielić grubą krechą, ale że odnajdziemy się w perspektywie nadziei czyli
aktywności. Myślenie o IV Rzeczpospolitej wynika nie z naiwnej wiary w moc
kreacji i konstruowania, ile z przekonania, że bez poważniej refleksji nad błędami
ostatnich lat oraz rozważania radykalnych zmian zmarnujemy całkowicie nadzieje
z roku 1989.
Upadkowi komunizmu nie towarzyszyły szczególnie liczne i poważne studia nad
jakością nowego ustroju. Lubiano wtedy powtarzać, nie trzeba nic wymyślać,
należy jedynie implantować gotowe, sprawdzone wzorce znane już w krajach
zachodnich. Recepta ta okazała się nie tylko uboga, ale i zdecydowanie
nietrafna. Zabrakło zarówno socjologicznej, jak i politycznej wyobraźni.
Socjologowie, jak zwykle, mało co opisali i jeszcze mniej zapowiedzieli, a zupełnie
nie potrafili myśleć w języku polityki.
Politycy ugrzęźli w grach taktycznych i szybko się wypalili. Tym razem jesteśmy
bogatsi o liczne doświadczenia i zapewne mniej naiwni. Wiemy, w jaki sposób
oligarchie przejmują nieformalną kontrolę nad instytucjami państwa, jak i
dlaczego rządy stają się coraz mniej racjonalne i tracą zdolność
kontrolowania oraz wpływania na bieg wypadków. Wiemy, jakie grupy straciły na
zmianie społecznej. Umiemy opisać zjawiska demoralizacji i degeneracji
instytucji politycznych. Wiedząc tyle, możemy projektując duże fragmenty
instytucji i praw wiedzieć przynajmniej, jak uniknąć znanych już pułapek i
zwykłych ludzkich podłości.
Wiemy przede wszystkim jedno. Zmiana roku 1989 była możliwa i konieczna między
innymi dlatego, że stary reżim nie miał dość sił i wiarygodności, by
sprostać kosztom reform. Potrzebne były nowe podstawy legitymizacyjne systemu.
Problem zaczyna się powtarzać. Mało kto wierzy w język wolnego rynku i
demokracji. Pojęcia te zatraciły sens, uległy degradacji czy wręcz
kompromitacji. Wraz z nimi podważone zostały etyczne podstawy politycznej
przemiany. Koalicji rządzącej brakuje spójności i woli politycznej, by
uczynić coś więcej niż zabiegać o przyjęcia nas do UE. Niewiele pomoże
zmiana elity władzy. Owa gra, która toczyła się przez trzynaście lat - raz
wybierano prawicę, by zastąpić ją lewicą - chyba już się skończyła.
Potrzebna jest nadzieja. Tej nie da się ożywić, bez zmian poważnych w sferze
podatków, finansów publicznych, ustroju samorządowego, opieki zdrowotnej i
społecznej, wyborczej ordynacji, uporządkowania systemu administrowania
prawem, i wreszcie, potrzebne jest, głębokie odpartyjnienie struktur państwa.
Impuls zmian musi być głęboki i przyjść może tylko z poważnego namysłu
nad stanem państwa i polityki. Potrzebne nam są, co zabrzmi paradoksalnie,
liczne, a jawnie działające komisje śledcze prześwietlające decyzje i działania
podstawowych instytucji politycznych państwa. Jawność życia publicznego musi
stać się normą. Władza wymaga odpowiedzialności i tej odpowiedzialności
nie może przerzucać na prokuratury czy izby kontroli. Tym bardziej, że i one
utraciły wiele ze swej wiarygodności. Jeśli powiada się, że ponad połowa
budżetu państwa jest przejmowana przez różnego rodzaju agencje, instytucje
pośredniczące między państwem, a rynkiem, to mogę domagać się jawnego
sprawozdawania i jawnej oceny ich działalności. Tajność, jaka otacza państwo,
daje pożywkę chciwości i pozwala nielicznym ciągnąć nieuczciwe zyski bez
obawy niesławy.
Oczywiście najlepsze pomysły można uznać łatwo za nierealistyczne. Zapewne
takimi rzeczywiście będą, ale nic nie zwalania nas od myślenia tym bardziej,
że istniejące partie polityczne, z obozu rządzącego, jak i z kręgu
opozycji, nie są w stanie wygenerować żadnych idei. One same pozbawione są
idei, pomysłów i projektów.
W zwarciu między koniecznością, logiką władzy, siłami starego porządku,
potężnymi mechanizmami oligarchizacji gospodarki i polityki, upartyjnienia państwa
przegrywa niezbędny czynnik moralny będący podstawą i racją istnienia III
Rzeczpospolitej, przegrywa racjonalny interes modernizacji państwa i praworządności.
Kurczy się przestrzeń inicjatywy, myślenia, czyli miejsce dla woli
politycznej. I zapewne rzecz dotyczy właśnie polityczności, która nie byłaby
sługą utrwalonych interesów, ale źródłem przemian i ugruntowania
podstawowych zasad etycznych.
Paweł Śpiewak - historyk idei, socjolog. Publikuje między
innymi w "Res Publice Nowej" i "Przeglądzie Politycznym".
AFERA RYWINA