Kilka obrazków z życia polskich emigrantów

 

Nadesłane na soc.culture.polish przez anonima podpisujacego się jako PeterLas

 


 

Siedzialem w obozie. Dla uchodzcow politycznych oczywiscie. W Austrii.

 

Zaczelo sie 1 grudnia (12 dni przed stanem wojennym) od stania pod brama obozu. Bylo jeszcze ciemno. Ludki gromadzili sie cala noc i czekali na otwarcie bramy. Teorie ataku bramy byly rozne. Strategia byla opracowywana na biezaco, odpowiednio do tego co dzialo sie w tym miejscu dnia poprzedniego. O 8.00 wyszedl przed brame pan straznik. Widocznie wolal tej bramy nie otwierac. Kiepska polszczyzna powiedzial: "prosze podawac paszporty" w tym momencie wysypalo sie mu na glowe przynajmniej 100 paszportow. Zaczal je zbierac. Zebral garsc i chcial wycofac sie do straznicy. Ludki zaczeli napierac.

"Pan wezmie moj, pan wezmie moj"; krzyczeli. Jedni popychali pana straznika, drudzy ciagneli za rekawy. Pan straznik jakos wyswobodzil sie i jak nie furknie trzymanych w reku paszportow na oslep, w tlum. Ludki rzucili sie zbierac paszporty, a pan straznik zniknal w dyzurce. Tlumek falowal i radzil jak podejsc pana straznika nastepnym razem. Pogoda byla ladna. Leciutenki mrozek. Sloneczko. Przy budce telefonicznej grzeczna kolejka. Kazdy chcial porozmawiac z Polska; "na blache".

Tlumek przybiera na wadze. "Szopen przyjechal"; ktos zauwazyl.

Mijaja dwie godziny. Pan straznik pojawia sie w drzwiach duzurki. Na wszelki wypadek nogi z progu nie zdejmuje. Robi sie cisza. Pan straznik oznajmia:

"Osoby z dziecmi prosze ustawic sie po prawej stronie bramy, osoby bez dzieci ale z bagazami po srodku, a samotni po lewej stronie bramy". I zniknal w dyzurce. Tlumek zafalowal.

"Panowie nie robcie jaj, bo nigdy nie wejdziemy"; ktos zauwazyl.

"Panowie ustawmy sie"

"Ej, macie troje dzieci, pozyczcie jedno, co wam zalezy, ech nieuzyci jacys"

"Hej! Kazik, ja jestem z wami, powiedzcie, ze wujek jestem"

Samotni maja niewesole miny. Oceniaja, ze ich szanse na wejscie do srodka maleja.

Po nastepnej godzinie czekania wylania sie pan straznik. Spojrzal, ludki grzecznie stoja w grupkach jak przykazal. Ruszyl, w strone grupki z dziecmi oczywiscie. Wzial kilka paszportow, a tu jak nie rusza dwie pozostale grupki. Tumult sie zrobil jeszcze wiekszy niz za pierwszym razem. Pan straznik potargany z trudem wycofuje sie do strozowki. W ostatnim momencie znikniecia za drzwiami jeszcze zdazyl: fru paszporty w tlumek. Sypia sie epitety. Jak mozna takie dokumenty, zdobyte z takim trudem, bardzo czesto "za dodatkowa oplata", cisnac tak na odlew bez poszanowania, gdyby nie przymrozek, to w bloto.

Z tlumku wylaniaja sie organizatorzy-samozwancy.

"Panowie tak nie mozna, badzcie ludzmi, a nie bydlo jake, juz poludnie, a nikt nie wszedl do srodka."

Tlumek rosnie. LOT przylecial - ktos zauwazyl.

Nastepne 3 godziny pan straznik nie wychyla sie z budki. Ludki grzecznie stoja w grupkach jak pan straznik zyczyl sobie. Organizatorzy-samozwancy pilnuja porzadku. Kolejka przy telefonie nie maleje. "Blacha" chyba juz rozgrzana do czerwonosci, stopi sie niebawem. Zaczyna sie sciemnia. W dyzurce cos drgnelo.

"Panowie nie robcie jaj, badzcie w grupkach, bo nigdy nie wejdziemy do srodka" postuluja; samozwancy. Wychodzi pan straznik i zaczyna najspokojniej w swiecie zbierac paszporty z rak wytknietych przez plot jak przez kraty. Zbiera od samotnych, bo ta grupka byla najspokojniejsza, zrezygnowana wczesniejszymi przejsciami. Nie ryzykuje tym razem kontaktu z tlumem. Ja samotny, bylem bez szans w poprzednich ukladach. Teraz stalem akurat przy plocie i pan straznik wzial odemnie paszport jak gdyby nigdy nic. Po nastepnych 2 godzinach zostalem juz wyczytany z listy i po pansku wszedlem do srodka obozu. Byla godzina 6 wieczorem. Snieg zaczal proszyc ciut wiekszy.

W Traiskirhen bylem 2 tygodnie. Tlok byl niesamowity. Oboz przepelniony. W Polsce wladze oglaszaja stan wojenny. Polowa ludkow nie wie co robic. Jak szturmowali brame, to wszyscy byli polityczni, teraz rura zmiekla. Polowa chce wracac. Najbardziej trzesa porami ci co pozostawiali domy albo inne majatki. Maja stracha, ze jak wlasciciel jest za granica, to dobra zostana im zabrane.

Administracja obozu nie wyrabiala z przerabianiem papierow, teraz doszla dodatkowa robota, ludki odbieraja paszporty, oddac paszporty i wykreslic z ewidencji polowe uchodzcow. Tak bylo. Tym co sie ostali wladze obozowe przyznaly azyle polityczne i przyspieszyly wyjazdy do krajow, ktore w Austrii niczym na targowisku zaopatrywaly sie w emigrantow, czyli biala sile robocza.

Po tych dwoch tygodniach chodzenia z kata w kat po obozowych komnatach, pojawil sie pan z lista 45 nazwisk i szuka przynaleznych twarzy. Byl to pan kierowca, ktory zabral te 45 osob do autobusu z napisem CHARTER i zawiozl nas do pensjonatu w pieknej miejscowosci Mondsee nad jeziorem Mondsee. Tu uplynelo mi 9 miesiecy w oczekiwaniu na wyjazd do Ameryki. Pracowalem w warsztacie samochodowym, wiec nie bylo mi nudno. Zarabialem 1250.- szylingow na tydzien. Byly to duze pieniadze. Duze, bo "na czysto". Niejednemu austryjakowi tyle nie zostawalo z duzo wiekszej pensji, po odliczeniu wszystkich wydatkow z jedzeniem wlacznie. Tego nikt z Polakow nie rozumial. "Oboz" jaki byl, taki byl, ale pokrywal wszystko to, za co Austryjak musial zaplacic z zarbionej pensji. Do dnia dzisiejszego zaden "turysta" przyjezdzajacy do Ameryki dorobic nie rozumie, ze 5.- $ na godzine, to duze pieniadze. Natychmiast przyrownuje te 5$ do 20$ co biora tubylcy, ani przez moment nie pomysli, ze z tych 5$ nie musi placic: mieszkania, samochodu, ubezpieczen, narzedzi i mnostwa innych wydatkow. Przespi sie, naje, do pracy zostanie "podrzucony". Cale 5$ idzie do skarpety. Ja nie mam 5.- na czysto do skarpety za kazda przepracowana godzine.

Wreszcie, ktoregos dnia wracam z pracy. Czeka na mnie wiadomosc. Za dwa dni o godzinie 23 podjedzie mikrobus i zawiezie mnie do miejsca wiekszej zbiorki. Nastepny dzien uplynal blyskawicznie. Od rana do poludnia wyrabialem paszport podrozny, po poludniu pozegnanie z wlascicielem warsztatu, wieczorem pozegnanie z zaprzyjaznionymi austryjakami, pakowania niewiele i juz bylem gotowy. Autobusik podjechal punktualnie, bylo juz w nim kilka osob. Zawiozl nas do domu starcow. Punkt zbiorczy byl w domu starcow. Pustym domu starcow. Kazdy dostal pokoj.

Autokar bedzie rano o 6.00. Zawiezie was do Wiednia na lotnisko. "Prosze byc gotowym" - zameldowala jakas osoba.

"O 12 w poludnie bedzie samolot charterowy Wieden - Nowy Jork". Wszyscy byli gotowi juz w tym momencie, a do rana tyle godzin. Nikt nie kladl sie spac tej nocy. Mikrobusik co jakis czas przywozil po kilka osob. Jedni informowali drugich o rannym autobusie. Droga do Wiednia bez niespodzianek. Wody tez jakos nikt nie ruszal.

Wieden, lotnisko, duzo ludzi. Przyjezdzaja autobusy z nowymi grupami. Zadnej informacji, ludki trzymaja sie w grupie, ale tylko dlatego, ze polacy. Jedyna informacja, to ta przywieziona, ze samolot bedzie nazywal sie "Charter", poleci do Nowego Jorku o godzinie 12 w poludnie. Chodzimy po tym lotnisku, patrzymy w monitory odlotow i nic. Czeski film. Nikt nic nie wie. Nie pamietam, ktora to byla godzina, wszystkie monitory zgasly. Po chwili pojawia sie spiker i z grobowa mina zapowiada smutna wiadomosc, ze wlasnie w Polsce umarl towarzysz W. Gomulka. Ludki zdebieli. Po chwili zaczely sie tance i spiewy w okolo monitorow. Takiej radosci w narodzie dawno nie widzialem.

Okolo poludnia pojawiaja sie jakies urzedowe ludki. Nic nie mowia, tylko stawiaja dwa stoly, razem jeden obok drugiego. Pojawiaja sie kartonowe pudla, a w nich zolte koperty. Pudla wedruja na zestawione stoly. Pan w krawacie, niezbyt czysto po polsku objasnia: "Prosze sie nie pchac" (widocznie na juz doswiadczenie).

"Kazdy dostanie swoja zolta koperte. Odbierac prosze osobiscie za pokwitowaniem. Kopert nie wolno otwierac, pod zadnym pozorem. Musza nienaruszone dojechac do Ameryki i osobiscie wreczone pracownikowi emigracyjnemu na lotnisku. Otwarcie koperty grozi niewyobrazalnymi konsekwencjami z deportacja wlacznie."

Tak nastraszone ludki troche mniej juz pchali sie do pana w krawacie. Pan w krawacie okazalo sie, ze jest tez emigrantem, tylko z emigracji po studenckich rozruchach w 1968 roku. Jakos polskiego jezyka mu sie troche zapomnialo. Tez przeszedl ten sam oboz. Wybral wtedy Austrie. Wyczytywal nazwiska, koslawiac wymowe, wreczal kazdemu zolta koperte. Bylem na "S" wiec mialem czas popatrzec. Ludki z kopertami gromadzili sie w kupki dyskusyjne. Kazdy wazyl koperte w reku. Bral pod swiatlo. "Przelewal" zawartosc. Namacywal wnetrze. Domyslom nie bylo konca. Pan w krawacie powiedzial tez, ze samolot bedzie ok. godziny drugiej po poludniu. Gate numer ….. (juz dzisiaj nie pamietam). Na monitorach pojawil sie wreszcie "charter too NY". Ludki zaczeli przemieszczac sie grupkami do wskazanego gate. Gate bylo na poziomie plyty lotniska. Drzwi duze szklane, zamkniete. Niektorzy probuja otworzyc. Nie ma klamek. Ogladaja, macaja. Ktos zrobil odkrycie, ze otwierane sa elektrycznie. Ludki kraza. Kazdy trzyma zolta koperte, niektorzy w zebach, doslownie, bo rece i pachy zajete bagazami. Kazdy sprawdza zegarek, ktora godzina, pewnie zeby nie przegapic odlotu. Druga godzina nadeszla. Nic sie nie dzieje. Zaczyna sie wysylanie "czujek" w inne rejony budynku. Szybko wracaja. Zadnych wiadomosci. Czas plynie bardzo powoli.

Wreszcie pojawiaja sie panie ubrane w uniformy lotnicze. Jedna zapowiada: "wyjsc na plyte jest trzy, samolot stoi daleko, nie widac go, do tych wyjsc podjada autobusy, samolot zabiera 250 osob, dla kazdego jest miejsce siedzace, stojacych nie ma, prosze podzielic sie na trzy grupy, jedna grupa - pasazerowie z dziecmi, druga - pasazerowie z wiekszymi bagazami podrecznymi, trzecia - samotni." Ja to skadys znam. Juz raz ustawialem sie w takich grupach 9 miesiecy wczesniej. Grupki grzecznie poustawialy sie. Czekamy. Pojawiaja sie autobusy. Szklane drzwi drgnely, rozsuwaja sie. Jak sie wiara nie rzuci. Panie "lotniczki" ledwie odskoczyly na bok. Ludki wala pedem do autobusow. Nikt nie patrzy, kto z dzieckiem, a kto z bagazem podrecznym.

"Kaziu, zajmij mi miejsce przy oknie."

Autobusy mialy pootwierane bagazniki pod podloga, nikt nie kladzie tam bagazu, jeden przez drugiego wala z tobolami do srodka autobusu. Autobusy zapelnily sie ino mig. Kierowcy powyskakiwali zza kierownic na bezpieczna odleglosc i patrza co sie dzieje. Autobusy juz pelne, a polowa ludkow na chodniku. Nie ma miejsca. Ja oczywiscie nie zalapalem sie. Spoznony refleks. Stoje z boku, sciskam zolta koperte w jednym reku, jedyna torbe jaka mialem w drugim, mankietem oczy przecieram, nie do wiary co sie dzieje. Pani co polecila zrobic grupki przed drzwiami usiluje tlumaczyc: " Sa trzy autobusy, bagaze nalezy polozyc do bagaznikow, wtedy wszyscy zmieszcza sie". Mowa trawa. Nikt nie ruszyl sie. Kierowcy poczekali chwile. Pozamykali puste bagazniki. Pokiwali do siebie glowami. Odjechali. Reszta czeka. Czekalismy dobre pol godziny, zanim autobusy wrocily po nas. Ta grupa byla juz spokojniejsza. Kilka osob polozylo nawet bagaz do bagaznikow. Podjezdzamy pod samolot . Niektorzy probuja biec do samolotu, ale szybko zauwazaja, ze schody do samolotu sa pelne ludkow. Tlocza sie na nich ludki jeszcze z pierwszych autobusow. Okazalo sie ze po tych pierwszych autobusach wszystkie miejsca w samolocie sa juz zajete. Jak oni to zrobili? Jest 250 miejsc w samolocie, jest 250 pasazerow, polowa pasazerow jeszcze na plycie lotniska, a w samolocie nie ma juz wolnych miejsc. Polak jednak potrafi. Upychanie ludkow polaczone z tlumaczeniem, ze kazdy ma miejsce siedzace i nie ma miejsc stojacych trwalo dwie godziny.

Wreszcie siedze. Chcialem przy oknie, ale trudno. Od przejscia tez jest dobrze, nawet lepiej, bo bede mogl przejsc sie od czasu do czasu bez przepraszania i proszenia o pozwolenie ruszenia sie. Z tym roznie bywa.

Lecimy. Zaczynaja sie wedrowki ludow. Szukanie zgubionych przy wsiadaniu przyjaciol. W ogonie samolotu slychac pobrzekiwanie szkla. Polewaja znaczy sie. Ktos ma dylemat. Otworzyc zolta koperte, czy nie otworzyc.

"Otwieraj, co ci moga zrobic, samolotu nie zawroca, jak bedziesz juz w Nowym Jorku to cie w tylek moga pocalowac. Co deportuja? To ty otworz swoja koperte, jak takis madry. A pewnie, ze otwoze, nie takie przewalanki sie robilo."

Puszczaja jakis film. Nikt nie patrzy. Panie roznosza sluchawki. Cena 2 $. Nikt nie bierze. Panie roznosza jedzenie. Wszyscy biora. Piwo do obiadu? Prosze bardzo, 2$. Nikt nie bierze. Wielu ma wlasne zapasy. Obsluga samolotu anglojezyczna. Nikt nic nie wie. Niektorzy jakos sobie radza. Wiadomo, swiatowcy.

Po 6 godzinach zbliza sie ladowanie. Panie roznosza deklaracje do wypelnienia. Malo kto wypelnia. Ludki nie wiedza o co chodzi. Ja zreszta tez. Ladujemy. Ludki klaszcza. Obsluga nie wie o co chodzi. Na wszelki wypadek usmiechaja sie. Wysiadanie przebiega bez dramatow. Idziemy rekawem do poczekalni. Przy wyjsciu z rekawa jacys zoltojezyczni ludzie, skosnookie kaza na migi oddawac zolte koperty. Jeden, okazalo sie wietnamczyk, studiowal w Polsce, zauwaza:

"O panska koperta byla otwierana, prosze na ta strone, pana rowniez byla otwierana, prosze tutaj." Moja nie byla otwierana, wiec nie znam dalszej drogi tych ludkow co otwozyli swoje koperty.

Z lotniska zawieziono nas do hotelu. Byla godzina 11 w nocy czasu NY. Mam pokoj z czlowiekiem zupelnie mi nieznanym. Nawet nie pamietalem go z samolotu. Nie jest rozmowny. Zostawia swoje bagaze i gdzies znika. Wlaczam telewizor (kolorowy). Przemawia pan prezydent, Regan. Nic nie rozumiem, ale czuje, ze to dobry znak. Przychodzi mi do glowy pytanie: czy jeszcze za jego kadencji zrozumiem co mowi? Rano zebralismy sie w holu recepcji i juz malymi grupkami rozprowadzano nas do samolotow w rozne kierunki Ameryki.

Nigdy nie dowiedzialem sie co bylo w mojej zoltej kopercie.

 


 

Pracowalem na rozbiorkach.

 

Ten to zrozumie, kto w tej branzy pracowal, $4 na godzine, 10 godzin dziennie, 6 dni w tygodniu. Praca po prostu katorznicza. Pracowali przewaznie chlopi z lomzynskiego i bialostockiego. Sol naszej ziemi. Pracowali tylko Polacy. Nikt inny by nie wytrzymal. Pracowali aby kupic traktor, snopowiazalke, lub cement na budowe domu. Nasz szef, oczywiscie "mafiozo" bral za nas $12/godz. i przypuszczam liczyl zleceniodawcom dwa razy wiecej godzin niz mysmy przepracowali. Przerabialismy szkole na dom mieszkalny. Budynek mial 14 pieter. Rwalismy podlogi, burzylismy wewnetrzne sciany. Caly dzien huczalo w tym budynku jak w ulu. Kurz gasilismy woda. Wielokrotnie przyjezdzala straz pozarna, sadzac ze budynek sie pali. Tak wielki oblok kurzu unosil sie nad dachem. Gruz wozilismy taczkami do zsypu, czyli do rury o srednicy jednego metra, ktora wydluzalismy w miare przenoszenia sie na wyzsze kondygnacje. Na ulicy stal 60 stopowy kontener. W kontenerze pracowal Jozek. Rozgarnial on gruz, aby rowno wypelnial wnetrze. Wszyscy zazdroscili mu tej pracy. Byla duzo lzejsza niz wszystkie inne.

Lipcowy upal w polaczeniu z wilgocia idaca znad oceanu wykanczal nas. Naprzeciwko naszej budowy byla usytuowana ladna restauracja, w porze lunch'u wypelniona lepsza klientela. Nienawidzilismy tych nadzianych ludzi, czystych i zadbanych, my brudni bez szansy umycia sie gdziekolwiek. Bo co tu duzo gadac, to prawda co mowil kiedys brodaty facet ze "byt ksztaltuje swiadomosc". Moi kolezkowie siadali na przerwie przy oknach bez futryn i pustym zmeczonym wzrokiem obserwowali czyscioszki sie zajadaja. Oni jedli z talerzy cos - czego nawet nazwac nie potrafilismy. Popijali winkiem. My jedlismy chleb z grubo krajanym boczkiem, popijajac mlekiem z butelek po wodce. Podczas przerw wiekszosc proznowala. Ja - nie. Myslalem jak tu dac satysfakcje moim wspoltowarzyszom, kosztem tych z poziomu ulicy. Wymyslilem. Na 14 pietrze byly mieszkania nauczycieli z porzuconymi w nieladzie ksiazkami, podartymi ubraniami i stara bielizna. Byla tam tez lazienka z pelnym sedesem nieczystosci. Smrod z tej lazienki mogl zlamac niejednego z nas, mimo ze do wielu smrodow bylismy przyzwyczajeni. Ten byl przeogromny. Postanowilem wykorzystac sedes i podzielic sie smrodem z burzuazja w restauracji. Dalem moja mysl pod glosowanie gremium. Zgoda byla pelna. Odkrecilismy sruby laczace sedes z podloga. Uszczelnilismy go od dolu. Gore oblozylismy koszulami i marynarka. Nic nie oszczedzalismy. Nieslismy ten sedes ustawiony na deskach na 7 pietro po schodach. Stasiu, jeden z nas , ktory mial pod Lomza hodowle swin, caly obrosniety rudym klaczywem na piersiach i na plecach, po dlugiej zadumie i mysleniu powiedzial: to gowno jest dobrze zmaserowane". Wszyscy przytakneli gesto spluwajac na podloge. Pewno ze mial racje. Nie wiedzialem co to znaczy, lecz wierzylem Stasiowi na slowo. Nieslismy ten sedes jak kiedys popiersie Chorazego Pokoju na pochodzie. Szedlem pierwszy usuwajac z drogi cegly i dragi. Wolalem "bracia, aby nie uronic". Praca nasza bylaby niemozliwa w tym budynku, gdybysmy wylali zawartosc. Smrod gesty "ze mozna krajac" szedl za nami posuwajac sie za sedesem. Cieszylem sie z tego smrodu, ktory gwarantowal powodzenie akcji. Doszlismy. O 12-tej w poludnie gwaltownym ruchem wrzucilismy sedes wraz z zawartoscia do rury. Tompnelo, grzmotnelo, az zachwialo nami. Podekscytowani akcja nie powiadomilismy Jozka w kontenerze. Trudno. Teraz sie w nim miotal, bijac piesciami o stalowe sciany blagal o laske. Nie mial sil aby wyskoczyc. W koncu przewieszony przez jego obramowanie rzygal gesta zolcia.

Smrod wolno, acz niepohamowanie doszedl do restauracji. Eleganckie panie i panowie opuscili pomieszczenie i stoliki ustawione na trotuarze. Nie, oni nie oddalali sie z elegancka godnoscia. Oni pierzchali w poplochu pozostawiajac na talerzach napoczety "Beef Strogonoff" i niedopity Pinot Noir w kieliszkach. Pierzchali rowniez kelnerzy przeskakujac przez maly zywoplocik z kwiatow w doniczkach. Kwiaty byly roznokolorowe. Pamietam jak dzis. Musialy ladnie pachniec. W takich restauracjach wazne sa wrazenia estetyczne. W pelni uzyskalismy zaplanowany efekt. Trzeba bylo widziec twarze i oczy moich kolegow. Byli dumni, bladzi i usatysfakcjonowani. Ten wyraz twarzy mial lud Paryski po zdobyciu Bastylii i marynarze Aurory po zdobyciu Palacu Zimowego. Co ja odczuwalem?

Pochodze z warstwy naszego narodu ktora kiedys specjalizowala sie w szarzach na armaty. Nie ma juz armat ustawianych w wawozach, nie ma kawalerii i szabel, amarantow zapietych pod szyje. Zostala jednak kawaleryjska fantazja. Ona jest w genach. Ona byla, jest i bedzie.

Tak trzymac. Tak trzymac PANOWIE.!

 


 

"Poradnik dla tych co wybieraja sie do Stanów Zjednoczonych"

Wstep

Wynaleziono tabletki na ból glowy, brzucha, krople na serce itd. Ludzkosc coraz smielej patrzy w gwiazdy i poza nie, ale jak do tej pory nie wynaleziono lekarstwa na chorobe zwana Emigracja i Ameryka. Wiekszosc Polaków na te paskudztwa choruje. Aby im pomóc ulozylem maly poradnik - recepte, który mozna stosowac jako terapie wstrzasowa. Zanim jednak tutaj przyjedziesz chcialbym ci przypomniec, ze do Ameryki przybywali ci, którym w ich wlasnym kraju bylo zle, którzy zostali skazani na Ameryke przez innych. Ziemia palila im sie pod stopami, a nie bylo dla nich miejsca, w którym mogliby schronic sie. Albo ci, których ponosila wyobraznia, ze gdziekolwiek indziej jest lepiej. Albo ci, którzy uciekaja przed soba, którzy nie potrafia sami sobie pomóc w ich wlasnych krajach. Do której kategorii siebie bys zaliczyl? Ameryka jest mitem osnutym na wierze, ze tutaj wszystko mozna. Interpretowanym na tyle sposobów, ile jezyków o niej mówi. Symbolem Ameryki jest dolar. Ameryka jest legenda przekazywana sobie z pokolenia na pokolenie, nie majaca wiele wspólnego z rzeczywistoscia. Jak wiekszosc legend Ameryke latwiej jest opowiedziec niz opisac. Ameryka jest snem wysnionym przez ludzi niespokojnych, którym codziennosc nie wystarczala do zycia. Którzy nie mieli na chleb lub którym chleb nie smakowal w ich kraju. Ameryka jest marzeniem o smaku miodu, o tym, ze gdzies indziej zawsze jest lepiej, piekniej. Marzeniem do którego wszyscy sie usmiechamy na mysl, ze mozemy byc czescia tego marzenia. Ameryka jest wolnoscia dla tych co nie mieli jej w ich krajach, a takze lancuchem niewolniczym dla tych, których tutaj nie stac na nia. Mysl o Ameryce tak jak mysli sie o raju. Moga byc w niej szczesliwi tylko ci, których na nia stac, albo na nia zasluguja. Na wolnosc trzeba zapracowac i zasluzyc sobie. Nic za darmo.

1. Przez lata myslales o Ameryce, ale nawet jednego zdania po angielsku nie nauczyles sie, to bardzo dobrze, rodacy pomoga ci wyzbyc sie nadziei juz w pierwszym miesiacu. Bedziesz przywiazany do nich jak wiezien do swojej kuli u nogi. O wszystkim pomyslales tylko nie o tym, ze w Ameryce mówia po angielsku, a ty nie masz nawet slownika.

2. W Polsce nauczyli cie, ze mieszkasz w kraju o duzych tradycjach kulturalnych i historycznych, honorze, umilowaniu do wolnosci. Byc Polakiem to brzmi dumnie i pieknie. To moze byc prawda... ale tutaj w Ameryce Polacy slyna z ciezkiej harówki, sprzatania, to nasza amerykansko-polska duma narodowa. zadna praca nie hanbi. Pamietaj o tym. Dlaczego Polacy wykonaja te najgorsza? Bo tak sie zlozylo. Cala Europa Wschodnia sprzata, Ameryka Poludniowa tez, glowa do góry.

3. W Polsce rózni zyczliwi ludzie naopowiadali ci róznych rzeczy o Ameryce. Naogladales sie filmów kreconych w Hollywood, naczytales felietonów dziennikarzy trzymanych za szklanymi drzwiami Ameryki - jak jaki glupi. Niestety tutaj nic sie nie sprawdzi. Nikt nie powiedzial ci prawdy, mówil banaly, powolywal sie na autorytety.

4. Najwiecej do powiedzienia o Ameryce maja ci co przyjechali tutaj na kilkanascie miesiecy. Nikomu nie ufaj, twoja Ameryka to bezustanna modlitwa do Boga o zdrowie i prace. Dopiero po kilku miesiacach, bedziesz z duma mówil, ze pracujesz. Klaskal w dlonie, dzwonil do kraju i opowiadal o sobie takim tonem jakim Homer pisal o przygodach Odyseusza.

5. Pierwsza rzecza, z która sie zetkniesz w swojej amerykanskiej karierze bedzie odkurzacz, szmata na kiju i worek plastikowy na smiecie. Nie przejmuj sie, poczatki sa trudne, pokochasz kurz, który bedzie mial dla ciebie wartosc zlota.

6. Duzo slyszales w Polsce o Ameryce na pewno i tym, ze w Ameryce jest zdrowe powietrze. Tak, to prawda, wielu polskich emerytów bedacych w kraju na emeryturze od lat, tutaj pracuje ciezko jak konie i jeszcze chwala sobie prace. Tak im Ameryka sluzy.

7. Slyszales, ze w Ameryce dolary rosna na drzewach, albo leza na ziemi. Tak, to prawda, trzeba tylko sie po nie schylac. Dlatego juz w Polsce rób przysiady, tutaj dobra zaprawa fizyczna na pewno ci sie przyda.

8. Nikogo tak naprawde nie interesuje czy masz pozwolenie na prace czy tez nie, bedziesz pracowal w charakterze niewolnika, w najlepszym przypadku sluzacego. Nikt tez nie bedzie pytal cie o jakiekolwiek dokumenty, wyksztalcenie dlatego swoje dyplomy zostaw w domu. Najlepiej o nich zapomnij, tutaj moga byc ciezarem, a po co ci dodatkowo dzwigac.

9. Pociesz sie tym, ze na twoim zmywaku pracowalo pieciu magistrów, trzech docentów a niejeden profesor w Polsce marzy o tym, aby je zajac. Przecietny zarobek amerykanskiej pomocy kuchennej to w Polsce akademicka fortuna. Pamietaj o tym, dlatego prace trzeba szanowac i cenic. Boss zawsze ma racje nawet gdyby jej nie mial.

10. Nie próbuj zaprzyjazniac sie z ludzmi, z którymi pracujesz, ani nigdy nie mów zle o swojej pracy. Moze to byc wykorzystane przeciwko tobie. Pamietaj, ze zawsze jest wiecej chetnych do pracy niz pracy.

11. Rodzina czy znajomi, którzy cie do Ameryki zaprosza wyrzadza ci wielka krzywde, ale ty tego jeszcze nie wiesz. Dopiero bedac tutaj o tym sie przekonasz na razie jestes im wdzieczny. Gdy bedziesz tutaj oni beda tobie wdzieczni gdy zapomniesz ich numer telefonu.

12. Po pól roku szesciodniowej pracy po 12 godzin stac cie bedzie juz na wynajecie mieszkania na parterze, ale piwnica w której mieszkasz spodoba ci sie, poza tym po co tyle dolarów wyrzucac. Zaoszczedzone dolary w piwnicznej izbie dodadza ci splendoru w Warszawie, ale przyjaciele beda ci ich zazdroscic. One stana sie koscia niezgody pomiedzy toba a nimi.

13. Po roku wygasnie ci wiza, pierwsze marzenia o duzych pieniadzach masz juz za soba. Rodacy nauczyli cie milosci do rodziny i ojczyzny. Zona w Bialymstoku bedzie najdrozszym skarbem a Polska wspanialym krajem, w którym trudno zyc. Przestaniesz sie dziwic wszystkiemu, staniesz sie wyrozumialszy dla blizniego. Jeszcze nie bedziesz rozumial Ameryki, ale docenisz wartosc swoich rak. Nastapia pierwsze objawy choroby emigracyjnej. Co to takiego jest? Rozpoznasz ja po trzech latach pobytu za granica.

14. Najwyzszy czas pomyslec o sobie, zyciu, rodzinie i wlasciwie po jakiego diabla ja tutaj przyjechalem? Jaki jest sens mojej tutaj wegetacji? Jaka cene musze zaplacic za rozlake? Czy to wszystko sie oplacalo? Dojdziesz do wniosku, ze nie. Lepiej bylo siedziec w domu. Ale teraz jest juz za pózno. Co robic?

15. Z czasem panstwo polskie potraktuje cie jak obocokrajowca, zona jako zrodlo dochodów a dzieci jako przetarg i powód do zazdrosci w rozmowach z rówiesnikami. Amerykanska demokracja, o której w Polsce snilo ci sie po nocach wykorzysta cie do maksimum. Twoja bezbronnosc wobec prawa i rodaków to najlepsza lekcja zycia, za która zaplaciles najwyzsza cene, ale niestety niczego sie nie nauczyles.

16. Ulozysz sobie osobiste zycie z kobieta, której nawet nie lubisz, coz dopiero mówic o milosci, ale bedziesz szczesliwy. To fenomen emigracji, stac cie bedzie na duzo wiecej niz w Polsce, ale bedziesz potrzebowal duzo mniej. Nie bedziesz mial prawa do zasilku, pomocy spolecznej, bezrobocia, ubezpieczenia medycznego, ani emerytury czy renty, ale bedziesz szczesliwy.

17. W listach do rodziny ani slowem nie wspomnisz, ze ciezko, ze tesknisz, ze jest ci zle. Napiszesz: "wracam na wiosne, po Nowym Roku, za niedlugo". Dlatego jeszcze przed wyjazdem z kraju uswiadom sobie, ze tutaj moze i zarobisz, ale sie nie oplaca wyjezdzac. Jak to ci wytlumaczyc? Stracisz rodzine i przyjaciól. Nie wiem, najlepiej szukaj Ameryki w Polsce, ale tak naprawde to ty jestes Ameryka dla siebie i swojej rodziny. Badz wlasnym Kolumbem i odkryj swoja Ameryke dla siebie w sobie. Najlepiej na tym zarobisz. Prosze wierz mi.

 

Adam Lizakowski 

Chicago, 10 stycznia, 1997 r.

 


 

Kupilem dom. Tanio dawali, to co mialem nie kupic.

 

Poniewaz jednak polonijne redakcje nie placa astronomicznych honorariow (ja sie nie skarze, Panie Redaktorze, ale sam Pan rozumie...), kupilem go w stanie nadajacym sie do remontu. To znaczy - dom nadawal sie do remontu; bo ja to juz calkiem inna sprawa...

No to remontowali my. Jeden fachowiec zrobil podlogi na elegancko, inny z kolegami wyniosl sterte szmelcu z piwnicy, by zastapic ja nowym - wybaczy Pan, Panie Redaktorze - drajlolem, jeszcze inni... Ano wlasnie. Zanim jednak przejde do sprawy owych dwoch fachowcow, musze poczynic wyznanie natury ideowej. Remont robilem patriotycznie. To znaczy - jak juz mialem zatrudniac fachowcow do czegokolwiek, dzwonilem po firmach polonijnych, lub zapraszalem do wspolpracy panow Jozkow, czy Staszkow. Zadnego w tym wyrachowania - ze to niby bedzie taniej lub lepiej. Po prostu - mam juz komus dac zarobic, czemu nie rodakowi?

Tak wiec, w efekcie takiej to wlasnie mojej postawy ideowo-patriotycznej, nad wyglancowaniem kuchni w moim nowym domu zaczeli trudzic sie panowie Zbyszek i Jurek. Podjeli sie wykonac "kastom kiczen" jak sie patrzy. Mieli na to dwa tygodnie.

W szesc tygodni pozniej nie wytrzymalem nerwowo i poprosilem "fachowcow", by opuscili zamieszkany juz przeze mnie dom. Wole do konca zycia mieszkac w niewykonczonej kuchni niz chocby jeden jeszcze dzien patrzec, jak im robota parzy paluszki.

Takich partaczy jak pan Jurek i pan Zbycho nie widzialem od ponad dwudziestu lat. Mniejsza juz o to, ze nic w "zrobionej" przez nich "kastom kiczen" nie nadaje sie wlasciwie do uzytku - spomiedzy kafelkow wychodzi niewlasciwie polozony kit, szuflady kuchenne nie otwieraja sie, bo "fachowcy" zle przycieli material, okleina z arboriteu odlazi, bo "fachowcy' nie wiedzieli, ze trzeba zostawic jakis luz, to jest za male, tamto za duze, nic do niczego nie pasuje, tu krzywo przycieli, tam zle wkrecili zawias.

Oczywiscie - nie zamierzalem tak naprawde w takiej kuchni mieszkac do konca zycia (ani nawet nieco krocej), wiec zawolalem innych fachowcow. Najsympatyczniej bylo ogladac Portugalczyka z kucykiem. Wszedl, rzucil okiem na dzielo "fachowcow" i... zamarl. Doslownie. Szczeka opadla mu nizej kolan. Chodzil po kuchni milczac i przygladal sie. Tu usilowal otworzyc drzwiczki, tam chcial inne wyrownac. Przyjrzal sie szafkom, polkom, blatom. I nic nie mowil. W koncu nie zdzierzyl i zapytal: "Oni sie na tym uczyli fachu?"

Portugalczyk nic mi nie pomogl. Oswiadczyl krotko - tego nijak nie oplaca sie naprawiac. Najtaniej bedzie wyrzucic wszystko w czorta i wstawic nowe. U niego taka kuchnia z plyt oklejanych arboritem kosztuje... (i tu rzucil cene o polowe nizsza od tego, co chcieli wziac "fachowcy" pan Zbynio i pan Jurek). A za ich cene on podejmuje sie zainstalowac szafki kuchenne, szuflady i blaty z prawdziwego debu. W jeden weekend.

Mniejsza o moja kuchnie. Mniejsza o nazwiska i numery telefonow pana Zbyszka i pana Jurka - polonijnych fachowcow, ktorzy niejednego jeszcze naciagna. Nie mam nawet zamiaru ostrzegac przed korzystaniem z ich "fachowych" uslug. W pewnym sensie - kazdy, kto ich zatrudnia, sam jest sobie winien. Grzech naiwnosci nalezy odkupic poprzez ogladanie spektaklu, jak to jeden "fachowiec" udaje, ze cos robi, a drugi patrzy pierwszemu na rece i komentuje (nigdy nie widzialem, by pan Zbynio i pan Jurek pracowali jednoczesnie!). Nalezy za naiwnosc zaplacic chocby piwem, ktorego fachowcy dopraszaja sie niczym bezdomni z Yongeu dolara "na kawe".

Idzie mi - jako polonijnemu komentatorowi zycia w co mniej sympatycznych jego przejawach - raz jeszcze o przejaw patriotyzmu. Z calej tej kuchennej awantury wynika, co nastepuje:

1. Jesli pan Zbychu i pan Jureczek pojda kiedys cos robic u jakiegos - dajmy na to - Portugalczyka, to ten (jesli zna niemiecki) skomentuje ich wyczyn okresleniem "Polnische Wirtschaft". Bedzie to oczywiscie ze strony danego Portugalczyka niesprawiedliwe, bedzie przejawem myslenia stereotypami, bedzie dowodem uprzedzenia, bo przeciez Kopernik, Szopen, Wit Stwosz, szwolezerowie i Huta Katowice... Organizacja - dajmy na to - Polonia Przyszlosci calkiem slusznie wytknie torontonskim Portugalczykom ich bledy, ale Portugalczycy beda wiedziec swoje i wyrobia sobie opinie o polskich "fachowcach" (takie jest zycie, prosze Panstwa!) i tylko panu Zbychowi i panu Jureczkowi wlos ze spokojnej glowy nie spadnie.

2. Jesli ktos z Polonusow zatrudni oby "fachowcow" do pracy trudniejszej niz wyniesienie smieci, ow szlachetny skadinad czlowiek zaplaci za narodowa lojalnosc spartaczona kuchnia, odpadajacymi kafelkami w lazience, przeciekajacym garazem, wyboista kostka, krzywym stolem, przycieta "pod wlos" trawa albo licho wie czym innym. Niewatpliwie zas - stratami w dolarach i nerwach.

3. Tak czy inaczej - kto bedzie mial z owymi "fachowcami" do czynienia, ten zacznie wyciagac wnioski dotyczace Polakow, Portugalczykow, Chinczykow "kanadoli" i czort wie kogo jeszcze.

A wszystko to przeciez nie ma zadnego sensu! To po prostu dwaj bezprzykladni partacze, dwaj bezwstydni naciagacze, dwaj lenie, ktorym nie chcialo sie nawet przerobic pierwszej lekcji w zakresie solidnej pracy, dwaj szmaciarze niegodni zaufania...

I to wszystko. Nie ma tu kwestii patriotycznej. Jest dwoch lazegow i spartaczona kuchnia, ktora trzeba bedzie wybebeszyc i zrobic od nowa.

 


 

Piotr Wisniowski

Marian to byl moj dobry kolega - poznalismy sie tutaj, na emigracji.

 

Pisze o nim w czasie przeszlym, bo Marian juz nie zyje. Pewnego dnia upadl i juz sie nie podniosl. Byl wtedy troche podpity i ludzie mowili ze to przez wodke, ale ja mysle ze tez troche przez to ze upadly jego plany i marzenia. W Polsce Marian byl uznanym fotografikiem. Mial swoj sprzet i czesto mozna go bylo spotkac na roznego radzaju uroczystosciach. Mial uklad z miejscowym ksiedzem. Byl tym ktory robil zdjecia na slubach i pogrzebach. Pewnego dnia odwiedzil go ten ksiadz, juz tu w USA. Ksiadz przyjechal za swoja kobieta, ale ta jego kobieta nie chciala juz z nim byc. Wolny czas miedzy mszami, ktore odprawial w polskiej parafii w Los Angeles spedzal przy wodce. Po kilku tygodniach wrocil do siebie do Polski, bo doszedl do wniosku ze lepiej tam "gdzie wszystko jest za frajer". Marian natomiast przyjechal do Ameryki, bo chcial miec wiecej. Zaraz na poczatku sprobowal otworzyc "warsztat", ale pomysl nie wypalil i Marian zbankrutowal. Od tego czasu Marian zaczal pic. Kiedys jeszcze, gdy warsztat byl czynny, ale juz bylo wiadomo ze niedlugo, Marian najechal samochodem na policjanta i za to spedzil 30 dni w areszcie. Juz wiedzial ze to koniec, wiec uspakajal nerwy wodka. Gdyby Marian nie poszedl siedziec, "warsztat" zamknal by sie jeszcze wczesniej. Gdy Marian pracowal - rzadko bywal w domu. W nim siedziala jego zona z corka. Czekaly az wroci. Od czasu do czasu jechalismy z zona Mariana w gory. Marian sie tym cieszyl. Cieszylem sie i ja. Jego zona byla zadowolona, bo zmeczony Marian nie mial ochoty sie gdziekolwiek ruszac, a ja mlody, spragniony bylem przygod. Mialem maly namiot. Jechalismy w te gory zobaczyc las i wode, odetchnac swiezym powietrzem i wypic wino. Ona lubila slodkie i mocne belty - "Midnight Train" lub "Crazy Horse" po trzy dolary za flaszke. Po nich szlo latwiej, a ja ciagle sie zastanawialem jak to jest ze jej corka Ania nic nie slyszy. Miala wowczas siedem lat. Mysle ze ona wszystko slyszala, bo zona Mariana byla bardzo glosna i dyszala jak lokomotywa. Chyba bylo jej obojetne co Ania slyszy. Pamietam dobrze jak sie namiot kolysal, gdy ona zawadzala glowa o sufit. Moze dlatego tak wczesnie Ania zaczela wymykac sie z domu. Dobrze sie zlozylo, ze Marian juz sie nie dowiedzial o tym, ze jego corka w wieku 15 lat zaszla w ciaze. Urodzila nawet ladne dziecko. Ojcem byl murzyn, wiec dziecko mialo oliwkowa karnacje. Pozniej murzyn sie ulotnil, a wychowaniem dziecka zajela sie matka Ani. Marian pracowal jako dozorca i dodatkowo naprawial uszkodzona kanalizacje lub stolarke. Proste naprawy, i dzieki temu mial bezplatne mieszkanie i tysiac dolarow miesiecznie. Jego zona sprzatala i czyscila opuszczone mieszkania, zeby przygotowac je do ponownego wynajecia. Miejsce nie bylo zbyt dobre, lecz Marian nie mial wyboru. Byla to poludniowa czesc Long Beach, brudna i w 70% zamieszkala przez ubogich murzynow. W nocy czesto slychac bylo strzaly i krzyki. Nie raz zonie Mariana przyszlo sprzatac mieszkanie w ktorym odbyla sie strzelanina. Dlugo szorowala zanim zeszly brunatne plamy ze scian, a znaczna czesc wykladziny dywanowej trzeba bylo wymienic na nowa.

Pamietam, ze byla to sobota. Srodek lata i mimo zblizajacego sie wieczoru bylo tak goraco ze czulem jak koszula przylepia mi sie do plecow. Gdy przyjechalem, Marian siedzial juz wstawiony i kiwal sie wprzod, i do tylu. Wprzod, i do tylu. Obok niego siedzial Bogdan od szesciu lat w USA. Z Bogdanem przyjechala do Mariana Ewa, kolejna dziewczyna z Polski. Bogdan bezskutecznie, juz od dluzszego czasu szukal zony. Po rozwodzie szukal jej w Polsce. Ale kolejne kandydatki szybko odjezdzaly gdy tylko polapaly sie ze Bogdan nie ma domu ani Mercedesa, a perspektywa sprzatania czyichs smieci nie byla w ich planach. Tym razem Bogdan wierzyl ze Ewa jest wlasnie ta ktora go bezinteresownie kocha. Dla mnie byla to kolejna pomylka. Ewa miala na sobie duzo zlota i makijazu. I udawala wielka pania, a moze nia byla - ktoz to wie. Bogdan przy niej dziwnie wygladal, ze swoimi brudnymi paznokciami, ubrany w krotkie spodenki i Adidasy. Co jakis czas nerwowo siegal po swojego Budwaisera i pociagal kilka lykow. Na lekko juz lysawej glowie perlily sie krople potu. Z kuchni dobiegaly dzwieki krzatajacej sie zony Mariana. Byly to jego urodziny i zjechalo sie sporo osob. Ze mna przyjechal Stachu i Marek. Stachu ostatnio nie mial humoru bo wpadl w sklepie na kradziezy kaset. Czesto jezdzilismy razem i ja go krylem, ale tamtego razu przegapilismy kamere, no i bylo troche wstydu gdy zabrano go na zaplecze. Teraz musi zaplacic 500 dolcow. Mysle ze troche przesadzil, bo kilka kaset nie mieszczacych sie pod koszula wypadlo mu na podloge. To chyba przez to go nakryli. Pozniej zlapano tez Piotra jak kradl maszynke do golenia, i Jurka, ale ten kradl jedzenie. Bylo to po tym gdy go wywalili z pracy za to ze nie stawil sie po weekendzie. Zatrzymal go kac, i tak zabraklo mu na zycie. On lubil kobiety. Co sobota jezdzil po dyskotekach, a to sporo kosztowalo. Nie mial zadnych oszczednosci. Wiec szedl do Luckiego lub Vonsa i bral wedliny lub sery. Pozniej sie gdzies wyniosl i sluch o nim zaginal. Mowia ze poznal jakas Meksykanke i pracuje jako malarz w San Diego.

Zabraklo Malaki - tak go przezywalismy. On byl czestym gosciem u Mariana. Przyjechal z Grecji, z ostatnia wieksza fala polskich emigrantow - po internowanych. Malaka w Polsce pracowal jako murarz. Tam zostawil zone i syna. Przyjechal do Kalifornii zarobic na mieszkanie. Jeszcze rok temu nie pil, bo mial wszyte lekarstwo, ale ono przestalo juz dzialac i Malaka przestal panowac nad swoim organizmem. Szczegolnie wowczas gdy zona zbyt natarczywie upominala sie o te dolary. Malaka juz zdazyl sie przekonac ze nie jest latwo je zarobic gdy sie bylo murarzem w kraju. Tam buduje sie z drewna i cegly, ale ona tego nie rozumiala. Moze juz miala drugiego chlopa, bo Malaka bardzo sie zmienil po tym jak otrzymal list od brata. Wtedy zaczal pic. Trwalo to dwa tygodnie. Do momentu kiedy znalezlismy go martwego w samochodzie. Przed sklepem z ktorego, gdy mu sie skonczyly pieniadze, wynosil wodke. Chowal piersiowki w skarpetkach. Pozniej spalono go na koszt miasta, a podobno koledzy zrobili skladke na wyslanie prochow rodzinie.

Z zamyslenia wyrwalo mnie poklepywanie Marka. W palcach skrecal peta z trawy i kiwnieciem glowy zachecal by wyjsc przyjarac. Powiedzialem mu ze dopiero gdy podadza jedzenie. On nie byl cierpliwy. Po drugiej stronie stolu siedzial Maciek z Wanda. Wtedy jeszcze pracowalismy w tej samej firmie, pozniej przyszly zwolnienia i Macka zwolnili. Mial juz za wysoka stawke jak na to co robil. Wanda masowala swoj spuchniety palec. W Polsce pracowala w szkole, a tutaj produkowala gumowe uszczelki i od tego narosl jej na palcu jakis guz. Mowili ze trzeba bedzie wycinac. Wtedy Wanda lubila grac w gry losowe. Pozniej zbankrutowala gdy nakupila towaru za ponad 10 tys dolarow, takie zupelnie niepotrzebne nikomu rzeczy. Tego wymagala obietnica wygrania miliona. Ona grala bo miala juz dosyc tej biedy, i tego jak pijany Maciek wali ja w glowe. Maciek winil ja za swe niepowodzenia, a ona od czasu do czasu dostawala jakis drgawek, padala wtedy na podloge i wila sie po kilka minut wyjac przy tym jak dzikie zwierze. O tym dowiedzialem sie jednak o wiele pozniej, wowczas Jozek juz z nia nie mieszkal. Gdy stracil prace to wyniosl sie z domu. Sparalizowalo mu z tych nerwow lewa czesc twarzy, ale po kilku miesiacach troche to ustapilo. Pracuje teraz na dwa etaty w stolowce szkolnej.

Znow czuje jak Marek klepie mnie po plecach. Chyba sie skusze na ta trawe.

 


 

Piotr Wisniowski

Nowojorski dzien polskiego emigranta. 

 

Dzien zapowiadal sie upalnie. Byla dopiero osma a termometr wskazywal juz 28c. Nabrzmiala geba slonca, blada jak twarz chorego, co jakis czas wyzierala zza poruszanych lekkim wiatrem brudnych kotar. Ciezkie od kurzu leniwie sie kiwaly zucajac dziwne cienie na polepionych smarem rekach Stacha. Przeklinal cos cicho,jednoczesnie parzac herbate z uzytej juz dwokrotnie torebki expresu. Na jego twarzym malowalo sie zmeczenie i te dwanascie godzin jakie przepracowal ostatniej nocy. Byla sobota wiec wiekszosc nas byla w domu. Zygmunt ktory stracil prace tydzien temu, drzemal przy butelce wina. Byla do polowy oprozniona i dlatego zapowiadal sie kolejny dzien picia. Rano znow mial okres kiedy wydawalo mu sie ze atakuja go robaki. Obudzil nas i o trzeciej nad ranem musielismy go przyprowadzic do porzadku. Juz raz chcieli nam dac wymowienie po tym jak pijany wybilem szybe wchodzac przez okno do sypialni. A ja poprostu zapomnialem gdzie sa drzwi. Landlord nie chcial jednak uwierzyc w moje tlumaczenia i dopiero kolejna interwencja naszego sponsora wraz z czekiem za wybite okno ostudzila jego nerwy. Teraz staralismy sie byc ostrozni i jesli ktos w czyms przesadzil to solidarnie przywracalismy porzadek. Tak jak dwa tygodnie temu kiedy Jasiu szarpal sie z Markiem. Marek wtedy za duzo wypalil trawy i wydawalo mu sie ze Jasiu ukradl mu czesc dzialki. Najbardziej glosu narobilo jednak to jak wyjechal do Polski Andrzej. Byl to mlody chlopak w wieku 25 lat z sympatyczna zona Jola. Probowal tu roznych rzeczy, ale wszysko konczylo sie niewypalem. Raz, wtedy kiedy nie wyszedl mu pomysl z fotografika wracal pijany z zakladu i najechal na gline na motorze. Poszedl do kicia na miesiac i wypuscili go za kalcja ksiedza. Po tym mial dosc biznesu i pracy za 5 dolcow. Zona sprzatala w motelu i czesto widac bylo jak ukradkiem wyciera lzy kiedy idzie do pracy. W Polsce chyba nic nie robila bo Andrzej mial dzianych rodzicow a on sam krecil waluta. Jeszcze do dzis pamietam jak w dzien wyjazdu narobil do basenu i zniszczyl pol apartamentu wylewajac zawartosc lodowki na posadzke i sciany. To za wyzysk swiniom kapitalistycznym - wytlumaczyl jakis czas potem w liscie juz z Polski. Wspominajac Andrzeja przyszedl mi pomysl zeby zaproponowac Jasiowi zeby znow zadzwonil po Linde. Linda to tania dziwka. Jasiu poznal ja wtedy jak byl u znajomych. Byla u nas tydzien temu. Brala tylko dyche od osoby, akurat tyle by kupic sobie na dzialke morfiny. Martwilo nas czy znajdziemy taka tania k... jak sie skonczy, bo widac bylo ze slabnie jej organizm. Ostatnio jak obracalem ja w lazience to skulila sie na muszli bo chwycily ja dreszcze czy co tam innego i trzeba bylo odwiesc ja do domu, a Marek byl zly ze nie doszlo do niego.

 






adres: Jackowo, USA, polaczkowo