Gazeta Wyborcza - 1996/10/16

 

 

Jarosław Klejnocki, Jerzy Sosnowski

Chwilowe zawieszenie broni. Zarys twórczości tzw. pokolenia "bruLionu" (1986-1996)

 




Rewolucja artystyczna "bruLionu" w połowie lat 80. była buntem przeciw wspólnocie kierowanej "potęgą smaku". "Barbarzyńcy" mieli jednak w tym buncie godnych prekursorów: Adama Zagajewskiego, Tadeusza Konwickiego, Tadeusza Komendanta

 

Markiz de Sade służy prawdzie

W latach 80. sporą karierę zrobiło hasło "społeczeństwa alternatywnego". Było to na dobrą sprawę rozwinięcie idei Edwarda Abramowskiego, zawartych w broszurze z 1905 roku "Zmowa powszechna przeciw rządowi". Poniżej oficjalnego życia PRL, które konsekwentny zwolennik "Solidarności" winien bojkotować, miało toczyć się rzeczywiste życie społeczne, polityczne i kulturalne. Pozaoficjalne wystawy plastyczne, niecenzurowane przedstawienia teatralne, gwałtowny rozwój "samizdatu", a nawet próby zorganizowania niezależnej produkcji filmowej - to praktyczne realizacje koncepcji "społeczeństwa alternatywnego".

Literaturze przypadła jednak w tych okolicznościach rola dość niewdzięczna. Jak w latach 70. kodeksem polskiego inteligenta był wiersz Zbigniewa Herberta "Przesłanie Pana Cogito", tak po 1981 stała się nim "Potęga smaku" tego samego autora. Wprawdzie udana artystycznie, była ona wyrazem pewnej niebezpiecznej tendencji, która zdominowała ówczesne publikacje w II obiegu. Smak estetyczny został tu bowiem utożsamiony ze smakiem etycznym. W praktyce doprowadziło to wkrótce - zapewne niezupełnie zgodnie z zamiarami wielkiego poety - do narodzin "estetyki intencji", tak charakterystycznej dla lat 80.: zasadniczą funkcją i zarazem legitymacją artystyczną dzieła stało się potwierdzanie postawy oporu wobec władzy. Ze straszliwą - z dzisiejszej perspektywy - otwartością stwierdzał to Ryszard Krynicki:

 

"R.K. zamiast wierszy

pisze ulotki"? - Myślałem,

że są bardziej potrzebne.

 

Literatura i sztuka ulegały w tym kontekście dwojakiemu zagrożeniu ideologizacją. Nie dość, że - poddane służbie moralności - miały raczej oceniać świat niż go opisywać, wyczulone na (trwałe) wartości, a nie na (zmienną) rzeczywistość, której niuanse ginęły pod warstwą jednoznacznych rozstrzygnięć etycznych. W dodatku zgubił się gdzieś - chyba niemały - obszar sytuacji moralnie i politycznie neutralnych, a obraz ludzkiej prywatności został zawłaszczony przez domenę spraw publicznych. Faktem jest, że na początku lat 80. osobiście doświadczało się wydarzeń politycznych, spór o tzw. finlandyzację Polski potrafił podzielić małżeństwa, a po 13 grudnia działanie w podziemiu w praktyce oznaczało często rezygnację z życia prywatnego. Uogólnienie tego mechanizmu prowadziło jednak literaturę ku co najmniej dyskusyjnej antropologii: takiej, która redukuje człowieka do jego kontaktów z "socjosferą".

Po drugie - polityczna polaryzacja życia literackiego prowadziła do zaniku ludycznej funkcji sztuki. Pisarz miał raczej zbawić niż bawić, forma stawała się drugorzędna wobec szlachetnej intencji, kreacja wobec (zideologizowanej, jak powiedzieliśmy wyżej) "szczerości". Powielano zatem wypracowane przed laty konwencje, traktowane jako wehikuły słusznych treści. Artystycznie doniosłe dzieła drugoobiegowe z lat 80. można policzyć na palcach (przede wszystkim - twórczo rozwijający poetykę Krynickiego "Ogień" Jana Polkowskiego z 1983 r., "Jechać do Lwowa" Adama Zagajewskiego z 1985, oraz "Widokówka z tego świata" Stanisława Barańczaka z 1986, najwyraźniej wymykająca się naszemu opisowi. Znamienne zresztą, że te dwie ostatnie pozycje powstały na emigracji).

Po trzecie - kultura autorytetu rychło doprowadziła do zjawiska, które można nazwać "zawłaszczeniem prawdy". Był to złożony mechanizm. Popularne po Sierpniu słowo "prawda" przeciwstawiano przed 13 grudnia Jedynie Słusznej Ideologii, przez co ono samo oznaczało pewien byt zbiorowy: to wszystko, w co ludzie wierzą naprawdę, wielość autentycznych światopoglądów, które można było wreszcie publicznie artykułować. W miarę zaostrzania się sytuacji politycznej "prawda" ulegała jednak ujednoliceniu, aż w stanie wojennym zaczęła oznaczać tę jedyną Prawdę, przeciwstawioną wielości światopoglądów, które rozmywały zasadniczy podział na komunistyczne kłamstwo i Prawdę właśnie. Drugim krokiem było przypisanie tej Prawdy konkretnym podmiotom mówiącym, uznanym autorytetom, i odmówienie jej - ex definitione - innym. Zgodność z autorytetem namaszczała do mówienia, niezgodność wyrzucała w obszar tego, co nierozumne, nieważne, a w skrajnych przypadkach - kłamliwe i wrogie.

I wreszcie niebezpieczeństwo czwarte, dobrze zresztą znane z historii kultury polskiej. Specyficzna sytuacja, w której znalazł się nasz kraj po 13 grudnia, po raz kolejny w dziejach izolowała go od życia Zachodu. Rekompensowano sobie ten fakt nie pozbawionym sensu twierdzeniem, że tu właśnie decydują się losy Europy, że rysujący się coraz wyraźniej krach komunizmu odmieni oblicze całego kontynentu. Nie zmieniało to faktu, że cała masa procesów mentalnych, nie mniej doniosłych, choć może mniej spektakularnych, niż ewentualny upadek imperium radzieckiego, nie miała w Polsce swoich analogii. Powracający we wspomnianej już poezji Jana Polkowskiego obraz życia poza historią znajdował tu swoje uzasadnienie.

Na Zachodzie toczyły się spory o poststrukturalną filozofię i New Age, debatowano na temat kształtu społeczeństwa postindustrialnego, obserwowano rewolucję informatyczną - krótko mówiąc, konfrontowano dziedzictwo duchowe Europy z przejawami "nowoczesności". Tymczasem uwikłane w bieżącą walkę polityczną życie kulturalne Polski pozostawało w znacznym stopniu głuche na zwiastuny tego, przed czym stanęliśmy już niebawem, nieprzygotowani, z początkiem lat 90. Nawet tak bliski kulturze polskiej temat, jak kształt katolicyzmu u schyłku XX wieku, zamykano zdaniem, że mamy Polaka Papieża, który wspiera nas w antykomunistycznym oporze.

Byłoby zafałszowaniem okoliczności, w których pojawiła się literatura dzisiejszych trzydziestolatków, gdybyśmy twierdzili, że zarysowane wyżej niebezpieczeństwa, jakim uległa drugoobiegowa twórczość w latach 80., nie były wówczas przez nikogo dostrzeżone. Przeciwnie: warto zasygnalizować przynajmniej trzy wypowiedzi pisarzy i krytyków, którzy rejestrowali symptomy choroby. Pojawiające się w nich tony zaskakująco nieraz zapowiadają ofensywę "bruLionu".

Pierwszeństwo należy oddać Adamowi Zagajewskiemu, który w książce "Solidarność i samotność" (Paryż 1986, s. 46-48) pisał: "Niepokoi mnie w antytotalitaryzmie, że jednym z najważniejszych źródeł jego wielkiej siły, jego wspaniałego napięcia duchowego jest umieszczenie całego zła świata w jednym miejscu: totalitaryzmie. Wtedy powstaje schematyczny obraz kosmosu, gdzie zło totalitaryzmu przeciwstawione jest dobru antytotalitaryzmu. (...) Jak bardzo pokrzywdzona jest przy tym sama rzeczywistość!" Zagajewski pozostaje przy tym rzecznikiem etycznej perspektywy patrzenia na literaturę, tak tłumacząc oderwanie się opozycyjnego pisarza od rzeczywistości: "[Antytotalitaryzm] wyzuwa mnie ze zła, czyli z grzechu, czyli z możliwości poprawy, czyli z odpowiedzialności, czyli z realności". Nie trzeba było zatem zrywać z potęgą smaku, aby dostrzec, że możliwości poznawcze takiego modelu literatury topnieją w oczach.

Z tego punktu widzenia bardziej radykalną, bo kwestionującą samą ideę "smaku", politycznej przyzwoitości dzieła sztuki, jest wypowiedź Tadeusza Konwickiego zawarta w książce-wywiadzie Stanisława Beresia "Pół wieku czyśćca" (1988). Na pytanie o to, czy literatura powinna służyć Prawdzie, pisarz odpowiada:

"W ogóle nie wiem, co to jest prawda, pisana przez duże 'P'. To zupełnie nic nie oznacza!

- Sądzę, że chodzi o literaturę, która nie kłamie rzeczywistości, która opowiada się po stronie ludzkiej krzywdy...

- [przerywa] Publicyści są przywiązani do takich powiedzonek, w których można zmieścić wszystko. Co to znaczy: nie służyć prawdzie? Każda literatura służy prawdzie. Nawet twórczość Fadiejewa służyła jakiejś prawdzie. (...) Czy na przykład Celine nie służy prawdzie? A czy markiz de Sade służy prawdzie? Wszystko, co jest zapisem ludzkiej egzystencji, jest prawdą. Jeżeli nie jest to pisane dla pieniędzy, dla rozrywki czy z cynizmu, lecz z wewnętrznego nakazu, to nawet jeżeli jest straszne i odrażające, może być potrzebne i prawdziwe.

- (...) Chodziło mi po prostu o to, że są liczni ludzie, którzy uważają, że wystarczy w utworze dać wyraz krzywdzie i niesprawiedliwości, by stworzyć wybitne dzieło.

- Otóż to są wyniki takich teorii jak ta, o której Pan wspomniał. (...) Podobnie jak szuka się koniunktury prorządowej, tak samo szuka się koniunktury antyrządowej. Obie są dla literatury szkodliwe. Powiem nawet bezczelnie, że jednakowo".

Na tym tle szczególnej uwagi domaga się trzecia ze wspomnianych "przed-bruLionowych" wypowiedzi: przenikliwy pamflet Tadeusza Komendanta, opublikowany w 1987 roku w drugoobiegowym zbiorze esejów "Zostaje kantyczka": "Objawienie Jana Styki (1858-1925), twórcy 'Polonii' ". Jest to tekst tak bliski hasłom, z jakimi wystartował "bruLion", że właściwie należałoby się go spodziewać w jednym z pierwszych numerów pisma, gdyby nie to, że jest ostrzejszy niż początkowa linia redakcji...

"W poezji polskiej - pisał Komendant - jak i całej świadomości literackiej naszych lodowato zakrzepłych czasów nastąpiło utożsamienie obu porządków: prawdy i fałszu oraz winy i niewinności. (...) Doskonała dwudzielność świata i doskonała symetria".

Komendant wywodzi to połączenie prawdy z etyką z lat 70., głównym kodyfikatorem takiej koncepcji literatury czyniąc Zbigniewa Herberta, o którym powiada: "Być może my z niego wszyscy, ale dojrzałość i na tym polega, by buntować się przeciw Ojcu..." Ironizuje zjadliwie: "my wiemy, co to prawda. Ksiądz mówił na kazaniu i grono moich przodków: Gilgamesz, Hektor, Roland, obrońcy królestwa bez granic i miasta popiołów. Prawdziwe są jedynie Prawda i Fałsz. My i Oni. Nijaka codzienność nie mieści się w tych kategoriach".

Zbieżność z głośnym wierszem Świetlickiego "Dla Jana Polkowskiego" jest uderzająca:

 

Zamiast powiedzieć: ząb mnie boli, jestem

głodny, samotny, my dwoje, nas czworo,

nasza ulica - mówią cicho: Wanda

Wasilewska, Cyprian Kamil Norwid,

Józef Piłsudski, Ukraina, Litwa,

Tomasz Mann, Biblia i koniecznie coś

w jidisz.

 

Tymczasem już w połowie lat 80. polaryzacja ideowa społeczeństwa polskiego, tak wyrazista między Sierpniem a Grudniem, zdawała się komplikować. Sukces opozycji w wyborach 4 czerwca 1989 roku przesłonił nieco to zjawisko, wydaje się jednak, że społeczeństwo (jak parokrotnie później) opowiedziało się wówczas raczej przeciw sprawującym władzę niż za konkretnym, zintegrowanym, posiadającym rzeczywiste zaplecze - i program! - obozem politycznym. Decyzja opozycyjnych negocjatorów, by pozwolić komunistom w drugiej turze uzupełnić skład Sejmu o mandaty, które stracili w wyniku gremialnego skreślania przez wyborców tzw. listy krajowej - racjonalna (istniał jeszcze ZSRR!), lecz nie uwzględniająca zbiorowych emocji - przypieczętowała poczucie, że jednolity obóz posierpniowy nie istnieje, a solidarnościowi przywódcy "oderwali się od społeczeństwa".

Wydaje nam się, że proces rozpadu wspólnoty, której samoświadomość (zapewne nieco zmistyfikowaną) wyrażało w 1982 roku hasło "Jest nas 10 milionów!", miał bezpośredni wpływ na funkcjonowanie literatury, od blisko dziesięciu lat obciążonej ideowo-politycznymi serwitutami. Posierpniowe przeciwstawienie Oni-My, żywe jeszcze w pierwszych miesiącach stanu wojennego, przeobraziło się mianowicie w przeciągu następnych kilku lat w przeciwstawienie Oni-ja: ja odrębny, zagubiony, sceptyczny wobec działań polityków wszelkiej maści. Literatura, która o zaimku "ja" zapomniała, a zamiast świata, który jest, opisywała ten, który być powinien, była nieprzygotowana na tę psychospołeczną komplikację. Dla tych, którzy jako dojrzali ludzie doświadczyli euforii Sierpnia, rozpad ówczesnej wspólnoty musiał być przy tym zjawiskiem, z którym nie sposób się pogodzić. Dla roczników młodszych był zaś faktem, że którego zaczynało się ich myślenie.

Równocześnie, pozornie z dala nie tylko od polityki, ale i od literatury, toczył się w latach 80. jeszcze inny proces, którego wpływu na formację naszych rówieśników nie sposób wprost przecenić. Otóż Sierpień zbiegł się w czasie z ożywieniem polskiej sceny rockowej. W Polsce, z kilkuletnim opóźnieniem w stosunku do zachodu, rozpoczęła się inwazja stylu punk. Ta inspiracja, jak również oddziaływanie wzorów tzw. zespołów nowofalowych ("Police") i reggae, zaowocowały - po raz pierwszy od beatowego boomu lat 60. - pojawieniem się nieprzeliczonej rzeszy rodzimych zespołów, które nawiązały emocjonalny kontakt z publicznością i zostały otoczone swoistym kultem. Władze komunistyczne, wyczuwając koniunkturę, starały się uczynić ze sceny rockowej rodzaj igrzysk, kanalizujących frustrację młodzieży. Stąd zgoda na przeobrażenie lokalnego przeglądu muzycznego "Wielkopolskie rytmy młodych" w nawiązujący do legendy Woodstock festiwal w Jarocinie, stąd znacznie więcej niż dotąd muzyki rockowej w radiu i telewizji. Chwyt ten przyniósł jednak efekty zgoła odwrotne od zamierzonych, bo pod skrzydłami władzy rozwinęła się w ten sposób anty- lub przynajmniej a-państwowa alternatywa dla oficjalnej kultury PRL.

Po drugie: z chwilą, gdy działające poza cenzurą gazetki fanów (fanziny), korzystające zarówno ze wzorów samizdatu, jak zrodzonej właśnie na Zachodzie "sztuki poczty", zaczęły poszerzać swój profil o publicystykę pacyfistyczną i ekonologiczną, a także o szeroko rozumianą literaturę (w obrębie której mieściły się równie dobrze obsceniczne komiksy, jak wywiad z Kurtem Vonnegutem i dadaistyczne wiersze), narodziły się artziny, tworzące "trzeci obieg" - odmienny od opozycyjnego, lecz równie, a może nawet bardziej krytyczny wobec rzeczywistości. Niektórzy pisarze pokolenia "bruLionu" tam właśnie stawiali pierwsze kroki, w tej liczbie jeden z najwybitniejszych poetów swojej generacji, Jacek Podsiadło, współredaktor artzinu "Dobry Jaśko".

Po trzecie: specyficzne relacje pomiędzy uczestnikami tego obiegu, zakładające pełną równość podmiotów (każdy może być adresatem i każdy - na dobrą sprawę - nadawcą artystycznego komunikatu) oraz brak tematów tabu stały się modelem kultury innej niż oficjalna i innej niż rozwijająca się w kręgu opozycji. Trzeci obieg kultury zaczął funkcjonować jako nowe źródło zbiorowej tożsamości, ujawniając się - poza koncertami rockowymi i artzinami - także w postaci murali (graffiti), tudzież quasi-politycznych happeningów, z których najgłośniejsze organizowała w ostatnich latach PRL wrocławska "Pomarańczowa Alternatywa".

Z rekonstruowanego tu sposobu myślenia wyrosła też wizja kultury, pozbawionej centrum, i to zarówno w sensie geograficznym, jak mentalnym. W sensie geograficznym oznacza to bunt przeciwko stolicy, nie tylko przeciw Warszawie, ale i stolicy jako takiej, miejscu kształtowania obowiązujących opinii. W sensie mentalnym: nie ma tematów uprzywilejowanych ani tabu, skandal jest naturalnym efektem współistnienia rzeczy (a także słów), a wszyscy uczestnicy rozmowy są potencjalnie jednakowo bliscy prawdy (lub jednakowo od niej oddaleni). Wobec braku autorytetów każdy musi samodzielnie porządkować otaczające go teksty, rozstrzygać sytuacyjne wątpliwości.

"W naszym przekonaniu - pisali redaktorzy "bruLionu" w jednym z niewielu wystąpień programowych - dochodzimy obecnie do nowego etapu w rozwoju stosunków między ludźmi (wolne społeczeństwa osiągnęły go znacznie wcześniej), do etapu wyznaczającego konieczność rezygnacji z pompowania w dusze moralności opartej o kodeks. (...) [Pozostaje] na poziomie indywidualnym (...) zwykła intuicja moralna, na poziomie zbiorowym prawo pojęte jako realizacja umowy społecznej motywowanej przetargiem interesów jednostek i grup, a nie moralistycznym pryncypializmem. Człowiek nie rodzi się idiotą, lecz nim zostaje, kiedy pozwala się traktować jak idiota" ("Dwa intelektualizmy", "Tygodnik Literacki" 1990 nr 12).

Poważnej moralistyce, jaką proponowała drugoobiegowa kultura przeciwstawiono tu więc swobodę poszukiwań, ironiczne przyglądanie się konfliktom pomiędzy wypowiedziami rozmaitych podmiotów. Ocenie rzeczywistości - jej opis, dokumentowanie rozmaitych prawd, nawet "strasznych i odrażających". A utwierdzeniu w Prawdzie - prowokację, jak w cytowanym artykule, gdzie tłumacząc się z opublikowania antysemickiego tekstu Cline'a stwierdzono: "Nie można traktować tekstu Celine'a jako precedensu. Wystarczy sięgnąć do wcześniejszych numerów bruLionu, aby znaleźć tam nie opatrzone żadnym komentarzem niezbyt zgodne z kodeksem moralnym teksty Bataille'a, Mazowieckiego, Wałęsy, Glempa, Giertycha".

Sześć lat później lwią część 27. numeru "bruLionu" wypełnią recenzje z książki Jana Pawła II "Przekroczyć próg nadziei", wśród nich wyznanie Krzysztofa Koehlera: "Przecież Pasterz Jest. A więc nie ma się czego obawiać..." Ale też stosunek do Kościoła katolickiego okazał się czynnikiem najszybciej różnicującym drogi okołobruLionowych pisarzy.

Tymczasem jednak, u progu lat 90., katolicyzm (w polskim wydaniu) krytykowany był nie mniej niż inne składniki zastanej kultury. W rezultacie tego pozornie nihilistycznego buntu - pozornie, bo przecież ogłaszanego w imię żywych wartości, ukrytych pod warstwą skamielin - przedstawiciele młodej generacji przyjęli na siebie miano "barbarzyńców". Przylgnie ono do nich na długo, choć świadczy to niezbyt dobrze o czytaniu używających go bez ironii polemistów. Tytuł pierwszej antologii poetów "bruLionu", który to określenie rozpowszechnił - "Przyszli barbarzyńcy" - wzięto bowiem z wiersza Kawafisa "Czekając na barbarzyńców", w którym bezowocne czekanie na inwazję w umierającym z kulturalnego przesytu mieście puentowane było słowami:

 

Bez barbarzyńców - cóż poczniemy teraz?

Ci ludzie byli jakimś rozwiązaniem.

(przekład Zygmunta Kubiaka)

 

Rzekomi barbarzyńcy nie tylko więc powoływali się na wyrafinowanego patrona, ale jeszcze sygnalizowali (dyskretnie) konieczność ratunku dla spetryfikowanej kultury.

W kulturze, jaką zastała wchodząca w życie formacja "bruLionu", na straży selekcji zjawisk stały autorytety. Ich wypowiedzi, wraz z tymi elementami jednostkowego doświadczenia, które się z nimi zgadzały, były "znaczące", tworzyły "kulturę wysoką" - obszar, którym warto się zajmować. Pozostałe składniki indywidualnych przeżyć i obserwacji (wraz z wypowiedziami ludzi, którzy przez autorytety nie zostali namaszczeni) tworzyły kulturę niską - śmietnik form, całkowicie lub w znacznym stopniu pozbawionych sensu.

W tych okolicznościach zakwestionowanie autorytetów wywołało drastyczny efekt. Jednostka pozostała sam na sam ze swoim, bezpośrednim danym doświadczeniem. W gruncie rzeczy była sama już dawno, od chwili, kiedy autorytety i fundowana przez nie struktura sensów zaczęły zdawać się anachroniczne...

Symptomatyczne wyznanie wyrwało się Robertowi Tekielemu: "Powiedzmy: i Giotto, i 'Dead Kennedys' są nienajgorsi. Zrezygnowaliśmy więc z wszelkiego kategoryzowania, z siatki pojęć, którymi posługiwano się dotąd, by czegoś wartościowego nie przegapić, i... szukamy" (z wywiadu "Rzecznicy neogówniarzerii", "Gazeta" 25 listopada 1991). Otóż to właśnie: od stu lat narasta w Europie presja tego, co zwie się zbiorczo "kulturą masową", choć mieści się pod tą nazwą zarówno dorobek kontrkultury - zwłaszcza rock ("Dead Kennedys"), którego znaczenie dla pokolenia "bruLionu" sygnalizowaliśmy już - jak reklamy najlepszych i jeszcze lepszych proszków do prania, piosenki disco polo i harlequiny.

Kapitalistyczne realia wzmogły jeszcze tę presję, w warunkach komunistycznych znacznie ograniczoną. "To wchodzi każdym otworem na różne sposoby" - tłumaczył w wywiadzie dla "Gazety o książkach" Marcin Świetlicki (16 listopada 1994). Rejestracja przez literaturę tego właśnie kontekstu stanowi - obok tzw. "skatologii i epatowania seksem" - zasadniczy efekt odrzucenia selekcji zjawisk przez młodych pisarzy. Rejestracja, a nie dowartościowanie - podkreślmy, choć porzucenie postawy wyniosłego desinteressement może zdawać się niekiedy akceptacją, a bywa perwersyjną fascynacją realiami, w których przyszło żyć polskiemu pisarzowi w latach 90. tego stulecia.






DYSKUSJA O LITERATURZE LAT 90