POLITYKA - 05/2003 (2386)
JACEK ŻAKOWSKI
Afera towarzystwa
Afera Rywina, która błyskawicznie przekształciła się w "aferę Michnika", teraz zaczyna się stawać "aferą towarzystwa", czyli warszawskiej elity - zblatowanej, rozbawionej, żyjącej ponad stan. Gęgacze nie zostawiają na niej suchej nitki, niespodziewanie do radykalnych krytyków elit dołączył prezydent Kwaśniewski.
Kryzys elit
Największą przeszkodą w modernizacji nie są małorolni, lecz polskie
elity". "III Rzeczpospolita wyczerpała możliwości samonaprawy. Czas
zacząć myśleć o IV Rzeczpospolitej". Taki jest dziś dominujący ton
publicystyki. Bo na wielu ludziach styl nagranej rozmowy zrobił większe wrażenie
od treści. Katastroficzny ton nie jest nowy. Nowy jest ostry ton prezydenta,
jakiego do tej pory nie używał.
Prezydent Aleksander Kwaśniewski o polskich elitach w rozmowie z Jackiem Żakowskim
Zasadniczą deklarację prezydent złożył w Polskim Radiu. "Ta sprawa -
powiedział - to bardzo poważny sygnał dla trzech co najmniej środowisk, żeby
się zastanowiły, jak powinny wyglądać wzajemne kontakty - to są politycy,
biznes i media. Media też jakby tak głęboko weszły w życie publiczne, że
te role się zamazują, że mówi się coś na ucho, a coś innego oficjalnie.
Wszyscy są ze sobą dosyć zakolegowani i tak dalej. (...) Musimy wrócić do
linii demarkacyjnych, które dzielą te środowiska i które pokazują, że
jednak pracujemy w różnych sferach, posługujemy się nieco innymi
instrumentami, podlegamy pewnej wzajemnej kontroli. Czyli ten stopień
przenikania musi być dużo mniejszy, niż jest w tej chwili".
Zabrzmiało to mocno, ale dość niejasno. Bo nie wiadomo ani jak taka separacja
miałaby wyglądać, ani do jakiej tradycji prezydent chce nawiązać. Sam
przecież był dotąd kojarzony z tymi środowiskami i tymi mechanizmami, które
krytykuje i próbuje zmieniać. Więc o co mu chodzi?
Polska - szczery kraj
Proszę o rozmowę i późnym wieczorem, przed wyjazdem do Davos, prezydent poświęca
na nią sporo czasu. Zaczyna od genezy. Po 14 latach transformacji elita jest już
stabilna. Najważniejsze pozycje zajmują ludzie cały czas obecni na scenie. A
Polska jest krajem dość szczerym. Ludzie chcą się przyjaźnić. "Im dłużej
to trwa, tym wrażenie zbyt silnych powiązań staje się poważniejsze.
Powstaje wrażenie 'zblatowania'. Te związki stają się obciążeniem dla każdej
ze stron". Zwłaszcza że poziom interesów rośnie. "14 lat temu
wzajemne przenikanie dotyczyło drobiazgów. Dziś dotyczy wielkich interesów.
Wtedy Lew Rywin był odchodzącym wiceszefem telewizji z bardzo niejasną
perspektywą; Leszek Miller był politykiem walczącym o polityczny byt, a Adam
Michnik zaczynał budowanie 'Gazety'. Nikt nie przypuszczał, że stanie się
ona największą gazetą w tej części Europy". Wtedy zblatowanie nie miało
wielkiego znaczenia. A dziś ma ogromne. Ludzie tej różnicy jakoś nie
dostrzegają. Dlatego "trzeba wyraźnie powiedzieć, kto za co odpowiada,
jakiego typu kontakty są normalne, a jakie nie powinny mieć miejsca".
Zdaniem prezydenta nawet "Adam (Michnik) jeszcze nie zrozumiał, jak silną
w ramach konstrukcji i destrukcji zbudował sobie pozycję w Polsce. Przede
wszystkim dzięki sobie, ponieważ był uczciwym rewolucjonistą i to jest poza
dyskusją, i może być przez innych podziwiany. Dlatego, że zbudował 'Gazetę'.
I dlatego, że jego styl i bardzo tolerancyjne działanie dały mu kontakty w różnych
środowiskach. Zbudował taką ilość wpływów i kontaktów, że stał się kłopotem
samym w sobie. Trudno jednocześnie być dobrze z Millerem, Buzkiem, Niesiołowskim
czy Kwaśniewskim...".
Zdaniem prezydenta "to nie jest żaden dramat". Teczki i sprawa
Oleksego to były wstrząsy bardziej dramatyczne niż sprawa Rywina. "Ale
może jest dobry moment do namysłu". Nawiązuje do artykuły Zdzisława
Krasnodębskiego w "Rzeczpospolitej". Tytuł artykułu "System
Rywina - z socjologii III Rzeczpospolitej". Nadtytuł: "Największe
zagrożenie dla demokracji płynie nie z marginesu państwa, lecz z jego
kulturalnego, politycznego i gospodarczego centrum". Prezydent nie zgadza
się z wieloma tezami autora, ale widzi podobny problem. "Największe
niebezpieczeństwo - mówi - to jest wrażenie, że rządzi przenikająca siebie
wzajemnie elita, towarzystwo, grupa; że to nie jest tylko wrażenie 'zblatowania',
że to jest rzeczywiste 'zblatowanie'".
Z rautu na bal
Co do diagnozy trudno się z prezydentem nie zgodzić. Wiele osób uważa, że
warszawskie elity rzeczywiście zrosły się dość niebezpiecznie, tworząc
silny negatywny kapitał społeczny. Wewnętrzne lojalności łączące wybitne
osobistości różnych dziedzin życia stały się często silniejsze od lojalności
wobec roli, jaką pełnią w polskim życiu publicznym. Aleksander Smolar,
politolog i szef Fundacji Batorego, uważa, że Polacy nie umieją oddzielić pełnionej
roli od osobowości i ufają tylko osobistym relacjom. Nawet w interesach nie
polegają na słowie pisanym. Zamiast wysłać pocztą podanie, ofertę albo
propozycję, wolą przyjść i sprawę osobiście "załatwić". To nie
za każdym razem musi się wiązać z korupcją. Ale zawsze jest to wyraz
nieufności wobec bezosobowych reguł, które rządzą demokratycznym porządkiem.
Mówiąc wprost: Polacy nie wierzą w prawo i odruchowo próbują mu pomóc.
Elity mają po temu najwięcej okazji i chętnie z nich korzystają. Zwłaszcza
że stały się też łapczywe, bo zostały skażone bakcylem ostentacyjnej
konsumpcji, na którą większości nie stać lub nie powinno być stać. Jan
Krzysztof Bielecki, były premier, który pracuje w Londynie, ale w Polsce jest
wiele razy w roku, uważa, że negatywna specyfika warszawskiej elity
politycznej widoczna jest gołym okiem.
W Anglii, Ameryce, Francji politycy nie wyróżniają się specjalnie ubiorem.
"W Warszawie jak ktoś chce się dowiedzieć, jakie krawaty są modne, to
idzie do Sejmu albo do Pałacu". Poza tym rzuca się w oczy
nadreprezentacja mulatów. Bo przecież Andrzej Lepper nie jest jedynym mulatem.
W Londynie na polityka, który sprawując urząd spędza czas w solarium,
patrzono by nieufnie. A w Polsce modę na polityka zadbanego ponad krajową i
nawet europejską normę wprowadził sam prezydent, zawsze perfekcyjnie ubrany
posiadacz godnej pozazdroszczenia kolekcji eleganckich krawatów, który kiedyś
wylansował ciemnoniebieskie koszule. Dziś, śladem prezydenta, kiepsko
zarabiająca elita polityczna rujnuje się na koszule w delikatną kratkę.
Członkowie elity zbyt często nie rozumieją, albo nie chcą rozumieć, że
rola dająca elitarną pozycję nakłada też obowiązki i ograniczenia. Nie
chodzi tylko o skromność. Ostentacyjne lekceważenie reguł przypisanych do
roli demonstrował też Janusz Pałubicki, który ministerialną nominację
odbierał w góralskim swetrze. Istotą problemu jest to, że w kotle elit
mieszają się style i duża część elity politycznej naśladuje wzorce
konsumpcyjne biznesu oraz styl bycia typowy dla gwiazdorów show-biznesu. To
widać także po intensywności życia towarzyskiego.
Jak na sytuację kraju elity polityczne za dobrze i zbyt intensywnie się bawią.
"W Warszawie - zdaniem Bieleckiego - najważniejsze jest bankietowanie, kręcenie
się po salonach. Nawet wysocy urzędnicy i poważni politycy poświęcają na
to po kilka godzin dziennie". Wręczanie nagród, jubileusze, urodziny,
aukcje dobroczynne, doroczne bale i gale gromadzą polityczną czołówkę,
obecnych i byłych premierów, ministrów, parlamentarnych liderów, a jednocześnie
książąt oraz baronów biznesu, mediów, kultury. Warszawska elita, która
dopiero co wyrwała się ze zgrzebnego Peerelu, wciąż jest zafascynowana nowym
stylem życia - rautami, przyjęciami, wielkimi imprezami w rezydencjach
polskich oligarchów. W Londynie nikt nie ma czasu na tak intensywne bywanie.
Być może kluczem do zrozumienia "pędu bankietowego" jest także
zgrzebność polskich elit. W Warszawie nie respektuje się prostej zasady
dobrego wychowania, zgodnie z którą na prywatnych przyjęciach nie zamęcza się
gości służbowymi sprawami. Warszawski savoir-vivre jest taki, że już przy
drzwiach sal bankietowych dostojnicy oraz biznesmeni porzucają żony (jeśli je
w ogóle zabrali) i pędzą w wir interesów. Rangę polityka poznaje się po
liczbie oczekujących w kolejce na rozmowę. Rangę biznesmena po długości
rozmowy z premierem albo ważnym ministrem. I to nie zawsze są angielskie czcze
pogawędki na temat pogody. Brak ogłady sprawia, że nawet to, czym w wielu
krajach elity się szczycą - aukcje charytatywne, fundacje, sponsorowane przez
biznes imprezy sportowe - w Polsce przesłania zwykle szemrana otoczka interesów
załatwianych po kątach albo nie mniej krępujący nuworyszowski przepych.
Elito, przyhamuj!
Prezydentowi też się to nie podoba. "Trzeba się opamiętać - mówi - z
tymi wszystkimi galami w kraju, gdzie jest tyle bezrobocia, biedy, ludzkiego
nieszczęścia. Po co tam mają chodzić ci wszyscy wysocy urzędnicy? Trzeba
mieć trochę skromności i wrażliwości. To nie jest moment na świętowanie.
Trzeba zrobić jedno wielkie święto, kiedy wejdziemy do Unii Europejskiej.
Zacząć 1 maja 2004 r. i świętować najdalej do dziewiątego. Do tego czasu
proponuję ascezę".
Prezydent nie jest zwolennikiem tworzenia społeczeństwa, "gdzie są
hermetyczne wieże biznesu, polityki i mediów (...). To jest wbrew naturze.
Natomiast z biznesem trzeba rozmawiać na właściwych szczeblach, a nie przy
okazji gali, bali i urodzin". Co wobec tego będzie ze słynnymi urodzinami
w Pałacu Prezydenckim, na których w tym roku było 600 osób, między innymi
Lew Rywin? "No, już na pewno nie 600. Dla wygody wszystkich będzie
lepiej, jeżeli ten stan się istotnie zmniejszy. (...) Mam święte prawo
kontaktować się z przyjaciółmi (...). Natomiast staram się maksymalnie
unikać tych wszystkich urodzin, które są później eksploatowane przez media
kolorowe". Krzysztof Janik rozumie prezydenta, ale żałuje prezydenckich
urodzin, "bo to była bardzo sympatyczna impreza". Prezydenccy
ministrowie są mniej wyrozumiali, bo dostali od prezydenta szlaban. Od początku
roku zakazał swoim ministrom uczestnictwa w wydarzeniach natury
prywatno-osobistej ludzi biznesu czy ludzi mediów. "Zaczęli mnie pytać,
czy mogą iść na spotkanie klubu SLD, jak mają zaproszenia. Pytają, czy mają
mi przedstawić listę zaproszeń".
Może to nie brzmi specjalnie poważnie, ale skoro niemal wszyscy się zgadzają,
że coś trzeba zmienić, to od czegoś przecież trzeba było zacząć. Jerzy
Szacki, socjolog, autor m.in. "Liberalizmu po komunizmie", uważa, że
decyzje prezydenta "są mądre, bo mogą zmienić obyczaje niektórych środowisk".
Oczywiście, jak ktoś chce brać albo dawać łapówki, to zakaz imprezowania
mu tego nie uniemożliwi. "Nie chodzi jednak o zmianę ludzkiej natury, ale
o pozory. Ktoś mądrze powiedział, że obłuda to hołd składany przez występek
cnocie". Nie jest bez znaczenia, kogo się udaje. "A w polityce pozory
są szczególnie ważne".
Absencja "prezydenckich" - która wywołała konsternację na
hucznych urodzinach prezesa Orlenu w jednym z warszawskich hoteli - trochę
przerzedziła salony. Ale to nie ich zblatowanie z biznesem rodzi najwięcej
problemów, bo decyzje gospodarcze nie zapadają w Pałacu. Jednak minister
Janik, który jest przełożonym administracji rządowej, nie widzi powodu, by iść
śladem prezydenta i ograniczyć bankietowo-towarzyską aktywność, np. wojewodów,
chociaż w najbliższym czasie chce z nimi rozmawiać na temat etyki. Jego
zdaniem "krucjata powinna dotyczyć przede wszystkim Warszawy". Zresztą
Janik nie patrzy na ten problem "aż tak krytycznie jak prezydent",
chociaż rozumie jego symboliczne gesty.
Szkoła Busha i Piłsudskiego
Tu jednak nie chodzi tylko o wrażliwość. Zdaniem prezydenta "w świecie
polityczno-biznesowo-medialnym interesy się mieszają, a linie podziałów się
kruszą". Kwaśniewski zapytał prezydenta Busha, jak sobie z tym radzą w
Ameryce. Usłyszał, że to proste. "Funkcję publiczną każdy z nas pełni
przez jakiś czas. Wtedy następuje zamrożenie kontaktów. Nie chodzi się na
prywatne imprezy ani w te same miejsca co dziennikarze albo biznesmeni".
Bush pewnie by się zdziwił, że to w Polsce nikomu nie przyszło do głowy. I
pewnie spadłby z krzesła, gdyby się dowiedział, ilu wysokiej rangi polityków
bawiło się choćby na zakopiańskim sylwestrze zorganizowanym przez jednego z
wpływowych biznesmenów.
"Post w tych sprawach - mówi prezydent - jest dla Rzeczpospolitej i dla
polskiej demokracji potrzebny. Mówię to jako człowiek, który od czasu do
czasu stosuje diety i wie, że dobrze służą. (...) Polityka to nie jest
zakon. Nie wymaga aż takich poświęceń. Ale wymaga wyrzeczeń". To jest
niewątpliwe.
Dieta towarzyska zmniejsza natężenie pokus i hamuje powstawanie empatii,
szczególnej życzliwości, nieformalnej więzi między politykami, biznesmenami
i baronami mediów. Ale nie przekreśli empatii i nie zmieni więzi, które już
powstały. Zresztą wcale nie jest pewne, że to rzeczywiście więzi są największym
problemem. Może rację ma Bronisław Geremek uważając, że więzi są wtórne,
bo problemem są same elity, a dokładniej ich jakość.
Wiesław Kaczmarek, do niedawna minister skarbu, uważa, że jest za późno na
subtelne działania. Wątpi, czy w ten sposób uda się zmienić zdegradowaną
polską kulturę polityczną. "Coraz częściej - mówi - mam skłonność
do myślenia policyjnego. Trzeba zrobić parę pokazówek. Jak się chce coś
zmienić, już nie ma innej recepty". Kaczmarek przeżył szok, kiedy rok
temu po paru latach przerwy znów został ministrem. Bo nagle znalazł się pod
potężną presją wielkiego biznesu. Jako minister prywatyzacji w poprzednich
lewicowych rządach aż tak jej nie odczuwał. Jego zdaniem w ostatnich latach
"towarzystwo okrzepło. Między polityką, biznesem i mediami narosły zależności
i zobowiązania. Kozak za łeb trzyma Tatarzyna. (...) W dodatku duży mecz się
odbył, a teraz jest strasznie ostra dogrywka o największe stawki - gaz, energię,
paliwa - czyli o władzę w państwie na bardzo długie lata. To powoduje, że pękają
hamulce, rodzi się inny styl. Innego rodzaju są naciski i kombinacje".
W jakimś sensie mleko już się rozlało. Więzi wytworzone w okresie przełomu,
kiedy powstawały elity III Rzeczpospolitej, trudno będzie zmienić, podobnie
jak obraz elit w oczach zwykłych ludzi. "Piłsudski miał dobry pomysł na
taką sytuację. U niego nigdy szefem kadr nie był legionista. Chciał, żeby
chociaż polityka kadrowa była wolna od legionowego etosu" - mówi
prezydent. To nawiązanie wydaje się nieprzypadkowe przynajmniej z dwóch powodów.
Po pierwsze, dążąc do sformalizowania stosunków między elitami prezydent
(podobnie jak kiedyś Marszałek) próbuje się przeciwstawić stylowi dwóch ważnych
dla niego środowisk. Własnego środowiska dawnego ZSP i w ostatnich latach
coraz mu bliższego środowiska dawnej opozycji laickiej. Oba - choć wiele je różniło
i różni - wyniosły z Peerelu nieformalny styl, zwyczaj mówienia sobie po
imieniu i odruch budowania silnych osobistych więzi. Po drugie słowo
"sanacja" i porównanie do kryzysu przedwojennej elity - też
uwielbiającej rauty i przeżartej przez kliki - pada w wielu rozmowach.
Ten moment
Trudno się dziwić zaskoczeniu polityków, że prezydent - dotychczas raczej gładki
i dla wszystkich miły - zaczął mówić nieprzyjemne rzeczy. Ale prezydent
robi wrażenie zdeterminowanego i może nas jeszcze dalej zaskakiwać, narażając
się różnym elitarnym grupom. Na przykład wracając do słynnego opanowanego
przez reporterów korytarza w Sejmie i dziennikarskiego stolika, przy którym
kiedyś poległ minister Geremek. "To jest po prostu nieporozumienie. To,
co teraz mówię, jest prawdą i przepraszam za prawdę, bo prawdy mają to do
siebie, że są nieprzyjemne. Tam z nudów się gada plotki, z nudów się
opowiada historie i wymyśla historie. Powinno być jedno miejsce, gdzie
dziennikarze pracują, komentują, dyskutują, robią audycje, i drugie -
miejsce spotkań z politykami. To muszą być strefy rozłączone. Dla mnie
sytuacje, które ja sam przeżywałem w Sejmie - gdzie nawet do toalety nie można
wyjść bezpiecznie, bo zaraz pojawia się tłum - są nienormalne. (...)
Nigdzie na świecie tak nie jest, że po parlamencie tłum dziennikarzy biega za
politykami".
Prezydent zdaje się wiedzieć, co robi, wchodząc na ścieżkę wojenną z
kilkoma grupami naraz. "Są trzy rzeczy, które ograniczają polityków - mówi.
- Żeby być politycznie poprawnym, żeby nie zadzierać z mediami i żeby się
przypodobać opinii publicznej. Te trzy choroby wystarczą, by zdegenerować
najlepszy charakter. Ale są momenty, kiedy może warto o takim problemie
powiedzieć". Wydaje się, że ten moment, zdaniem prezydenta, przyszedł właśnie
teraz, kiedy elity, stając się widocznym problemem, wywołały skandal. Być
może i ta prezydencka diagnoza jest słuszna. Bo skandal - jak sto lat temu
pisał Wacław Nałkowski - jest reakcją obronną na naruszenie normy i dobrze
leczony może ją umocnić. Ale żelazo trzeba kuć póki jest gorące. Inaczej
mówiąc, zmianę można uruchomić, dopóki trwa skandal, póki szok nie minie.
Tu wiele osób może mieć obawę, czy eksploatując skandal nie wzmacnia się
paranoicznej kultury podejrzeń, w której każdy jest podejrzany i która może
być równie destrukcyjna jak zblatowanie elit. Taka groźba istnieje, jeżeli i
tym razem skończy się na gadaniu.
Zdaje się, że prezydent naprawdę chce coś zmienić, ale nie wiadomo, czy ma
dość determinacji i siły, żeby wywołać rzeczywistą zmianę, co by wymagało
kolejnych posunięć. Bo problem z elitami nie ogranicza się przecież do stylu
i zachowania pozorów - jak ważne by one nie były. Niepokojące więzi i złe
obyczaje nie są tylko efektem marnej jakości elit, historycznych zaszłości i
polskiej specyfiki.
System Rzeczypospolitej jest tak skonstruowany, że skłania do patologii, a
czasem wręcz do niej zmusza. Media elektroniczne i gospodarka są, w dużym
stopniu niepotrzebnie, poddane kontroli polityków albo uzależnione od ich
arbitralnych decyzji. Decyzje polityczne są mało przezroczyste. Lobbyści, jak
chcą, manipulują politykami i opinią publiczną. Nadużycia praktycznie
pozostają bezkarne. W tym sensie zblatowanie to nie jest choroba, lecz objaw
choroby, która powstaje w patologicznym systemie. To wszystko wiadomo. Wszystko
to ma źródła w niedobrym polskim prawie, które trzeba i można poprawić. To
prawo prezydent może spróbować zmienić. Może dla takiej zmiany zmobilizować
dużo społecznej, politycznej i intelektualnej energii. Nikt inny nie ma dziś
takiej szansy - jeżeli ona w ogóle istnieje.
Współpraca Justyna Kapecka
Prezydent Aleksander Kwaśniewski o
polskich elitach w rozmowie z Jackiem Żakowskim
To jest problem typowy dla kraju ustabilizowanego.
Skąd się wziął problem. Po pierwsze Polska, ma za sobą 14 lat
transformacji. Grupa ludzi tworzących elitę, jest dosyć stabilna. Po drugie,
Polska jest krajem dość szczerym. Ludzie chcą się przyjaźnić. Im dłużej
to trwa, tym wrażenie zbyt silnych powiązań, staje się poważniejsze.
Powstaje wrażenie "zblatowania". Te związki stają się obciążeniem
dla każdej ze stron. Ja bym tego nie traktował jako rzeczy negatywnej. Jesteśmy
społeczeństwem otwartym, towarzyskim i przenikanie elit jest ceną tej
otwartości. Ale jest i po trzecie: z czasem zmienił się poziom interesów. 14
lat temu wzajemne przenikanie dotyczyło drobiazgów. Dziś dotyczy bardzo
wielkich interesów. 14 lat temu Lew Rywin był odchodzącym wiceszefem
telewizji z bardzo niejasną perspektywą; Leszek Miller był politykiem walczącym
o polityczny byt, a Adam Michnik rozpoczynał budowanie "Gazety". Nikt
nie przypuszczał, że stanie się ona największą gazetą Europy.
Trzeba wrócić do pewnych linii demarkacyjnych. Największe niebezpieczeństwo
to jest wrażenie, że rządzi przenikająca siebie wzajemnie elita,
towarzystwo, grupa; że to nie jest tylko wrażenie "zblatowania", że
to jest rzeczywiste "zblatowanie".
Trzeba wyraźnie powiedzieć kto za co odpowiada, jakiego typu kontakty są
normalne, a jakie nie powinny mieć miejsca.
Oczywiście to wymaga pewnego wysiłku, ale mnie do tego wysiłku przekonał
Bush. Zapytałem go: słuchaj, żyjecie w kraju, w którym stopień przenikania
się biznesu i polityki jest największy na świecie. Jak sobie z tym radzicie?
Odpowiedział: funkcję publiczną każdy z nas, pełni przez jakiś czas. Wtedy
następuje zamrożenie kontaktów. Nie chodzi się na imieniny, nie bywa na
urodzinach, ani w tych samych miejscach co dziennikarze albo biznesmeni.
Trzeba narzucić sobie samodyscyplinę.
Polityka to nie jest zakon. Nie wymaga aż takich poświęceń. Wymaga jednak
wyrzeczeń.
Na pewno nie powinniśmy tworzyć społeczeństwa, gdzie są hermetyczne wieże
biznesu, wieże polityki i wieże mediów. Jesteśmy za małym krajem. Zresztą
to jest wbrew naturze. Natomiast z biznesem trzeba rozmawiać na właściwych
szczeblach, a nie przy okazji gali, bali i urodzin.
O prezydenckich urodzinach na 600 osób
Już na pewno nie 600. Dla wygody wszystkich będzie lepiej jeśli ten stan się
istotnie zmniejszy.
Zaczynam od siebie. Oczywiście mam święte prawo kontaktować się z przyjaciółmi,
zjeść ze znajomym kolację, czy obiad. Natomiast staram się maksymalnie unikać
tych wszystkich urodzin, które są później eksploatowane przez media
kolorowe.
w odpowiedzi na pytanie, czy to jest normalne, że na przykład na imieninach
jednego z dyrektorów telewizji pojawia się prezydent i premier:
Mówimy o urodzinach Dyrektora Zielińskiego. Od trzech lat tam
mnie nie ma. Bo zdałem sobie sprawę, że nie panuję nad sumą informacji, które
powstają przy takich okazjach. Powiedział - nie powiedział, widział, popierał,
mówił, zachęcał itd. Nad tym nie da się zapanować. Więc jedyna metoda to
po prostu - nie uczestniczyć. Oczywiście tu jest problem lojalności, przyjaźni.
Niestety, w trudnym świecie polityki przyjaźnie muszą być ograniczone. Okres
pełnienia wysokiej funkcji wymaga samodyscypliny, wstrzemięźliwości, żeby
nie powiedzieć: rezygnacji. Nie z przyjaźni, ale z obecności. Jeżeli np.
szef komisji sejmowej do spraw mediów pojawia się na spotkaniu rolników czy
ekologów, to ryzyko konfliktu interesów jest małe. Ale jeżeli on się
pojawia na bankietach mediów, które mają z władzą coś do załatwienia -
konflikt występuje.
Tego nie da się zapisać w żaden kanon. Tu jest potrzebna czystość reguł.
[Teraz polityk] Absolutnie musi przejrzeć listę gości zapraszanych na swoje
imieniny i usunąć jakiekolwiek wątpliwości, że przyjdą ludzie, którzy mają
interesy do zrobienia, nawet gdyby to były bardzo przyzwoite interesy.
Sprawa Rywina może nas doprowadzić do wniosku, że zwyczaje są złe. To
dotyczy także mediów. Nie da się być skutecznym wobec wydarzeń politycznych
i przyjaźnić się z politykami, których się opisuje.
Świat polityczno-medialny za bardzo jest oparty o, bale, imieniny i różne
spotkania. Tu jest problem bo interesy się mieszają, linie podziałów się
kruszą.
Myślę, że winniśmy wziąć na wstrzymanie. Post w tych sprawach jest dla
Rzeczpospolitej i dla polskiej demokracji potrzebny. Mówię to jako człowiek,
który od czasu do czasu stosuje diety i wie, że dobrze służą.
Mało tego, to spowoduje również większą wartość obecności.
Na kogo by dziś nie spojrzeć, to wszyscy są bohaterami przełomu. Piłsudski
miał dobry pomysł, mianowicie u niego nigdy szefem kadr w wojsku nie był
legionista. Chciał, żeby chociaż polityka kadrowa była wolna od etosu
legionowego...
O Adamie Michniku
Adam jeszcze nie zrozumiał jak silną w ramach konstrukcji i destrukcji zbudował
sobie pozycję w Polsce. Przede wszystkim dzięki sobie, ponieważ był uczciwym
rewolucjonistą i to jest poza dyskusją, i może być przez innych podziwiany.
Dlatego, że zbudował "Gazetę". I dlatego, że jego styl i bardzo
tolerancyjne działanie dały kontakty w różnych środowiskach. Zbudował taką
ilość wpływów i kontaktów że stał się kłopotem samym w sobie. Trudno
jednocześnie być dobrze z Millerem, Buzkiem, Niesiołowskim, czy Kwaśniewskim.
Dla Adama ta historia z Rywinem to jest bardzo poważny powód, żeby zastanowić
się nad przyszłością "Gazety" i nad samym sobą.
"Gazeta" spisuje się znakomicie i odgrywa ogromną rolę tam, gdy
jest medium opinii, dyskusji, dialogu. I zarazem wielokrotnie pokazała swą
nieudolność jako medium zaangażowane politycznie.
Ja z nikim nie przestaję być na ty. Natomiast jest niewłaściwe, kiedy osoby,
które prywatnie mówią sobie na ty, w sytuacjach oficjalnych też w ten sposób
się do siebie zwracają.
"Gazeta" powinna być gazetą, prezydent - prezydentem, rząd - rządem,
a biznes - biznesem. Tylko tyle i aż tyle. Świat polityczny, biznesowy,
medialny dobrze wie o czym mówię. Trzeba zrobić krok do tyłu. Dla dobra
sprawy. Tak dla wszystkich będzie lepiej. Trzeba ten krok wstecz zrobić, żeby
mieć pewność, że wygrany przetarg jest wygranym przetargiem, że decyzja, którą
podejmuje władza nie ma żadnego tła. To wymaga reguł.
Fundacji Jolanty Kwaśniewskiej
Muszę tutaj docenić moją żonę. Moim zdaniem działalność fundacji jest
przejrzysta. W Polsce urząd prezydencki jest tak skonstruowany, że żadna
bezpośrednia decyzja ekonomiczna nie jest podejmowana. Tu nie ma ryzyka.
Od początku roku zakazałem moim ministrom uczestnictwa w wydarzeniach natury
prywatno-osobistej ludzi biznesu czy ludzi mediów. Powiedziałem, że mają nie
chodzić na urodziny, imieniny. Oczywiście czym innym jest wydarzenie o
charakterze publicznym. Zaczęli mnie pytać czy mogą iść na spotkanie klubu
SLD, jak mają zaproszenia. Pytają, czy mają mi przedstawić listę zaproszeń.
Mówię, że tam, gdzie mają stałe grono - ja nie mam nic do tego, natomiast
tam gdzie mamy do czynienia z wielkimi zbiorowiskami - to nie chcę, żeby później
opowiadano, że ten powiedział to, drugi tamto.
Nie obawiam się żadnych kontaktów, jakie mają miejsce oficjalnie w pałacu.
Normalnie pałac jest otwarty, kontaktujemy się, wszystkie wejścia gości są
zapisane. Rozmawia się o wszystkim, o polityce, sporcie, ekonomii; odbywają się
spotkania z grupami zawodowymi, nie ma problemów. Problem zaczyna być wtedy,
kiedy pchają się lobbyści, kiedy krążą po korytarzach - tego nie może być.
Stąd na przykład pytanie do marszałka Sejmu, czy Sejm nie mógłby pracować
w bardziej luksusowych warunkach, to znaczy być bardziej niezależny w
podejmowaniu decyzji. To nie oznacza nie słuchania ekspertów. W Sejmie
jest przecież trochę tak jak w sądzie - trzeba słuchać. Lecz później jest
moment, w którym dyskutują i decydują tylko posłowie. Czy pomaga w tym ów
korytarz na pierwszym piętrze, nad którym władzę przejęli dziennikarze? To
jest po prostu nieporozumieniem. To co teraz mówię jest prawdą i
przepraszam za prawdę, bo prawdy mają to do siebie, że są nieprzyjemne....
Tam z nudów się gada plotki, z nudów się opowiada historie i wymyśla
historie itd.
Powinno być jedno miejsce, gdzie dziennikarze pracują, komentują, dyskutują,
robią audycje, i drugie - miejsce spotkań z politykami. To muszą być strefy
rozłączone.
Dla mnie sytuacje, które ja sam przeżywałem w Sejmie - gdzie nawet do toalety
nie można wyjść bezpiecznie, bo zaraz pojawia się tłum - są
nienormalne.
Są trzy rzeczy, które nas ograniczają. Żeby być politycznie poprawnym, żeby
nie zadzierać z mediami i żeby się przypodobać opinii publicznej. Trzy
wystarczające choroby, by spowodować, że nawet bardzo dobre organizmy, dobre
charaktery się zdegenerują.
Są takie momenty, kiedy może warto o takim problemie powiedzieć. Byłbym
bardzo ciekaw jak środowisko dziennikarskie dziś by to przyjęło. Bo nigdzie
na świecie nie jest tak, że po parlamencie tłum dziennikarzy biega za
politykami.
To nie jest jakiś dramat - wstrząs demokratyczny - ale oczywiście jest to
dobry moment do namysłu. Od 1989 r. przeżyliśmy dwa wstrząsy bardziej
dramatyczne - teczki i sprawę Oleksego.
Dobrze byłoby wyciągnąć wnioski z tego całego sporu jeśli mamy z tego wyjść
mocniejsi.
Usytuowanie prokuratury generalnej - to jest jedyna tak naprawdę kwestia, którą
gdyby budować kolejną konstytucję trzeba by przebudować na nowo.
O postulatach powołania niezależnych prokuratorów ?
To są inne systemy. Włoskich przykładów nie przywołujmy. Amerykańskie i
anglosaskie są mało przydatne. Musimy to budować na bazie kontynentalnej.
Usytuowanie prokuratury generalnej może być tematem dyskusji na kolejnym
etapie.
Jest problem, jak rozłączyć to, co jest zabieganiem polityka o popularność,
od tego co jest sprawowaniem urzędu. Niestety, to trzeba rozłączyć. To jest
najtrudniejsza sztuka.
Trzeba się opamiętać z tymi wszystkimi galami w kraju gdzie jest tyle
bezrobocia, biedy, ludzkiego nieszczęścia. I po co tam chodzą ci wszyscy
wysocy urzędnicy? Trzeba mieć trochę skromności, wrażliwości. To nie jest
właściwy moment na świętowanie. Trzeba zrobić jedno wielkie święto jak
wejdziemy do Unii Europejskiej. Zacząć 1 maja 2004 r. i świętować najdalej
do 9. Do tego czasu proponuję ascezę.
Wypowiedzi autoryzowane.
AFERA RYWINA