Marek Ruszczyc

Agenci i prowokatorzy. Z tajemnic carskiej Ochrany

1993

 

 

Nasz człowiek w Ochranie

Pod koniec 1878 roku panią Kutuzow, wdowę po pułkowniku żandarmerii, odwiedził młody człowiek o ujmującym wyglądzie. Przedstawił się jako Kletocznikow, absolwent gimnazjum w Odessie, który przybył do Petersburga starać się o jakąś posadę rządową. Poszukiwał niedrogiego umeblowanego pokoju "przy zacnej osobie". Wdowa po pułkowniku okazała gotowość przyjścia mu z pomocą, tym bardziej, iż Kletocznikow był bardzo przystojnym młodzieńcem, a pani Kutuzow miała za sobą awanturniczą i wypełnioną erotycznymi przygodami przeszłość.

Przybysz z Odessy wprowadził się do obszernego mieszkania pani Kutuzow przy Newskim Prospekcie. Z gospodynią połączyła go rychło zażyła przyjaźń. Kletocznikow płacił wprawdzie za pokój, ale "zacna osoba" dawała do zrozumienia, że przyjmuje te ruble tylko gwoli przyzwoitości. Sublokator miał u niej wikt i opierunek. Wieczorami grywali w karty, popijali winko, wdowa snuła niekończące się opowieści o swym ciekawym życiu, które niestety minęło oraz o cnotach jej nieboszczyka męża - żandarma. Rychło zaczęła czynić przejrzyste aluzje, iż w młodych latach była związana z III Oddziałem, gdzie nader ceniono jej usługi. Kletocznikow słuchał tego wszystkiego uprzejmie, choć bez zdziwienia, gdyż o agenturalnej roli madame Kutuzow wiedział od dawna od przyjaciół.

Któregoś wieczoru, gdy szła jej wyjątkowo karta, pani Kutuzow powiedziała:

- Wie pan, Piotrze Michajłowiczu, to doprawdy grzech, aby tak zdolny i kulturalny człowiek jak pan biedował na jakiejś posadzie kancelisty. Mam jeszcze trochę znajomości w Oddziale i chętnie o panu porozmawiam...

Kletocznikow okazał zachwyt i w parę dni potem siedział w gabinecie Kiryłłowa, szefa trzeciej ekspedycji Ochrany. Pogawędka była serdeczna. Kletocznikow został zaangażowany jako tzw. filler czyli agent obserwacji zewnętrznej.

Nie była to funkcja, o której marzył on i jego przyjaciele. Toteż wziął się na sposób. Spełniał swe obowiązki tak nieudolnie i tak wymownie dawał do zrozumienia, iż marzy o stanowisku godnym swych zdolności, że w początkach 1879 roku został przeniesiony do pracy biurowej w Ochranie. Okazał się tak pilnym pracownikiem, że powierzono mu układanie materiałów na podstawie doniesień żandarmerii prowincjonalnej, a potem redagowanie raportów o wydarzeniach i nastrojach w stolicy. Jeszcze trochę, a najważniejsze tajemnice Ochrany stały przed nim otworem. Przyjaciele Kletocznikowa zacierali ręce...

Kletocznikow okazał się rzeczywiście nietypowym i utalentowanym pracownikiem Ochrany...

Jeden z przywódców ruchu narodnickiego za granicą w Rosji, Lew Tichomirow powiada, iż "Kletocznikow przybył do Petersburga wprost z chęcią oddania głowy za jakąś sprawę terrorystyczną, koniecznie terrorystyczną". Błahe znajomości studenckie zetknęły go z Aleksandrem Michajłowem, który po wrześniowych pogromach Ziemli i Woli postawił sobie za cel życia odrodzenie podziemia narodnickiego.

Michajłow był typem ideowca, urodzonym organizatorem i konspiratorem, dla którego programy i rozważania teoretyczne były dzieleniem włosa na czworo. Wrogowie samodzierżawia mają je czynnie zwalczać, a nie debatować, gdyż inaczej zginą. Łatwość, z jaką carat rozbijał dotąd organizację narodnicką wskazywała według Michajłowa, iż należy wzmocnić dyscyplinę partyjną, uczynić z Ziemli i Woli organizację kadrową, zorganizować grupę terrorystyczną oraz kontrwywiad, krzyżujący poczynania Ochrany. "Był nieustannym instruktorem, kontrolerem towarzyszów - pisał o nim Jan Kucharzewski - pilnował, aby byli w pogotowiu, karcił nieostrożność, był dla nich biczem Bożym i tarczą. Posiadał i tę umiejętność organizatora, iż umiał zużytkować każdego i użyć do roboty odpowiadającej uzdolnieniu, stąd w sterowanej przezeń organizacji nie było ludzi bezużytecznych."

Dla postawy Michajłowa charakterystyczny był pewien incydent. Wśród członków Ziemli i Woli rozgorzał spór, które z wydawanych dwóch pism podziemnych lepiej prezentuje poglądy związku. Michajłow okazywał znudzenie tymi dyskusjami. Zniecierpliwiony wypowiedział się krótko: "Cokolwiek napisano, to wszystko jedno. Główna rzecz to wychodzenie gazety nielegalnej. Policja szuka i nie może nic znaleźć. To działa na publiczność. Kwestia, co tam napisano, nie ma znaczenia. Idealna gazeta to taka, w której nic by nie drukowano. Ale to jest niestety niemożliwe".

Jego autorytet był ogromny. Opanował w sposób wręcz mistrzowski sztukę charakteryzowania się, rozpoznawania i wyprowadzania w pole agentów policji, przekazywania z mieszkania znaków ostrzegawczych, gdy w okolicy kręciła się policja, sztukę ucieczki i zacierania śladów. Miał spis około trzystu domów i przechodnich dziedzińców w Petersburgu i znał go na pamięć. Kiedy był śledzony, znikał nagle w takim domu z przechodnim podwórzem i zanim agent się zorientował, wynurzał się na innej ulicy.

Prawdziwy popis swych umiejętności dał pod koniec października 1878 roku. Udał się wtedy do mieszkania jednego ze spiskowców, Troszczańskiego. W mieszkaniu policja urządziła "kocioł". Prowadzony do cyrkułu Michajłow wyrwał się i zaczął uciekać. Policjanci z okrzykiem "Trzymaj, chwytaj!" zaczęli pogoń. Najgłośniej jednak krzyczał Michajłow. Przechodnie sądząc, że ściga on jakiegoś złoczyńcę, zrobili zbiegowisko. Korzystając z zamieszania Michajłow wpadł w boczną uliczkę, stamtąd w podwórze, przedostał się do sąsiedniej posesji i zbiegł. Jeden z jego przyjaciół, Chałturyn, z zachwytem opowiadał, jak na ulicy Michajłow niby oglądając się za ładną kobietą lub poprawiając sznurowadło, badał teren i nie zdarzyło się, żeby nie "wyczuł" szpiega.

Ludziom, którzy mniej go znali, wydawał się typem zimnego, ponurego fanatyka, dla którego istniała tylko umiłowana sprawa. W rzeczywistości "z natury był to człowiek jednolity, zrównoważony, pełen radości życia - jak pisze o nim Anna Korba-Pribylewowa - Sam proces życia dawał mu rozkosz, nigdy nie zachmurzoną ani burzami osobistymi, ani mocnymi namiętnościami".

Z takim to człowiekiem los zetknął Klatocznikowa. Michajłow trafnie ocenił przybysza z Odessy. Szybko mu wyperswadował, iż łatwo jest dla partii zginąć wykonując jeden wielki czyn, trudniej pracować dla niej w stałym zagrożeniu, poświęcając to, co najdroższe każdemu człowiekowi - dobrą opinię. Kletocznikow jest opanowany, inteligentny, ma umysł chłonny i analityczny, umie przystosowywać się do różnych sytuacji. Powinien więc podjąć pracę w tajnej policji, aby chronić partię przed ciosami i niebezpieczeństwami. I szlachetny Kletocznikow zgodził się...

Przez jego ręce w Ochranie przechodziły spisy osób, pozostających pod nadzorem policyjnym, osób podejrzanych przez policję, wreszcie, co najważniejsze, agentów i prowokatorów policyjnych. Dzięki informacjom Kletocznikowa rewolucjoniści unikali wielu niebezpieczeństw. Przestawali kontaktować się z kolegami znajdującymi się pod nadzorem, roztaczali obserwację nad agentami, dowiadując się o miejscach ich spotkań. Odkrywali nawet agentów nieznanych jeszcze Kletocznikowowi. Uprzedzeni w porę... robili rewizję w mieszkaniu szpiega! Kiedyś jeden z konfidentów zamieszkał w wynajętym pokoju obok pewnego studenta. Ten zaś pod jego nieobecność zakradł się do mieszkania agenta i znalazł cenne notatki, ratując dzięki temu siebie i wielu kolegów.

Co pewien czas pisma podziemne publikowały nazwiska niektórych agentów Ochrany. Zdumiona opinia publiczna dowiadywała się, że na usługach policji było wielu znanych i szanowanych ludzi. Skompromitował w ten sposób i unieszkodliwił Kletocznikow redaktora Gazety Petersburskiej, Batalina, pomocnika adwokata przysięgłego, Agatonowa, urzędnika do zleceń specjalnych przy Ministerstwie Skarbu, Hilchena, marszałka dworu Czerkasskiego, przyszłego dyrektora policji petersburskiej, Piotra Raczkowskiego.

W 1909 roku emigracyjne pismo Byłoje, na podstawie zapisków Kletocznikowa, wydrukowało alfabetyczny wykaz kilkuset (!) tajnych agentów i zdrajców ruchu rewolucyjnego. Przy każdym nazwisku znajdowały się druzgocące adnotacje Kletocznikowa o funkcjach i zakresie obowiązków tych kreatur, ich uzdolnieniach i stosowanych przez nich metodach.

Kletocznikow miał uczucie, że wstąpił w bagno. Swe wrażenia przenosił na papier. Zapiski te miał później w ręku Tichomirow. "Przyjaciele, żony, mężowie, dzieci i rodzice - wszyscy donosili jedni na drugich w najhaniebniejszy sposób. Ilość denuncjacji fałszywych była tak ogromna, że Wydział III przywykł przykładać do nich niewiele wagi."

Dzięki temu i Kletocznikow uniknął wielkiego niebezpieczeństwa. Cesarz Aleksander II otrzymał z dworu berlińskiego poufne ostrzeżenie, iż do Oddziału II wcisnął się zdrajca. Car przesłał wiadomość do Ochrany z adnotacją: "Wykryć zdrajcę i zamknąć go na zawsze w twierdzy".

Policja odłożyła rozkaz cesarza pod sukno w przekonaniu, że Najwyższy Majestat przesadza...

"Czy można oczekiwać czegoś dobrego - pisał załamany Kletocznikow - od społeczeństwa, które rodzi legiony płazów..."

Życie Kletocznikowa to tragiczna historia. O jego właściwej roli w Ochranie wiedział Michajłow, Tichomirow i parę osób. Dla ogółu towarzyszy partyjnych był sprzedawczykiem, od którego wszyscy się odsunęli. A on sam musiał wciąż grać rolę dobrego policjanta, awansowanego i nagradzanego przez złośliwe "płazy i gady".

Jedną z najważniejszych usług, jaką oddał Kletocznikow kierownictwu partii, było wykrycie, iż uchodzący za żarliwego rewolucjonistę, działający w kołach robotniczych Mikołaj Reinsztein służył wraz z żoną Ochranie. Tatiana Reinsztein została kochanką przywódcy Związku Północnego Robotników Rosyjskich, Wiktora Obnorskiego, a jej godny mąż był jego przyjacielem od 1871 roku, gdy obaj pracowali jako ślusarze w zakładach Nobla. Wkrótce, dzięki Reinszteinom, Związek stał się organizacją manipulowaną przez policję. Ochrana zostawiała go w spokoju, gdyż mogła przez to antagonizować robotników i rewolucyjną inteligencję. Osławiony pułkownik Zubatow miał więc swoich poprzedników ćwierć wieku wcześniej...

Reinsztein w Moskwie pozyskał zaufanie organizujących się robotników. Podawał się za robotnika ściganego przez policję. "Nikołuszka zachwycał wszystkich swym miłym usposobieniem i bezgranicznym zapałem do sprawy" - pisze Tichomirow. Obnorski, po przyjeździe z zagranicy w styczniu 1879 roku, zgłosił się w Moskwie do Reinszteina. Ten dał mu list rekomendujący do jednego z przyjaciół w Petersburgu i wręczył odezwę do braci ewangelików. Aresztowanie Obnorskiego było już w tym czasie postanowione. Ironia losu! Obnorski wyjechał do Petersburga w towarzystwie agentki policji Tatiany, zatrzymując się w mieszkaniu Mitrofanowa, również agenta policji! I tak przywódca rewolucyjny w towarzystwie agentki odbywał konspiracyjne konferencje w petersburskim mieszkaniu konfidenta!

Podczas gdy Parka przędła nieubłaganą nić losu Obnorskiego, Tatiana Reinsztein przeżywała osobisty dramat. Zakochała się w swej ofierze. Drżała o los Obnorskiego. Chodziła ukradkiem do Ochrany, żebrząc o litość dla niego. Przysięgała, że będzie gorliwiej służyć, wyda policji dziesiątki nowych ofiar, byle tylko oszczędzono Wiktora. Ochraniarze drwili z kobiety, która zachowywała się jak w kiepskim romansie szpiegowskim. Obawiano się, że zdesperowana ostrzeże Obnorskiego i umkną razem za granicę.

Właśnie w tym czasie wkroczył do akcji "nasz człowiek w Ochranie". Kletocznikow był kiedyś przypadkowym świadkiem rozmowy Tatiany z jednym z szefów wydziału na temat Obnorskiego. Intuicyjnie doszedł do wniosku, że nie tylko ona, ale i jej mąż to agenci. I powiadomił o wszystkim Michajłowa...

Michajłow oraz kierownictwo Ziemli i Woli nie wiedzieli co robić. Czy Obnorski uwierzy w zdradę kochanki? Gdy Reinsztein dowie się, że rewolucjoniści wiedzą o wszystkim, wyda w ręce policji dziesiątki ludzi, których dotąd oszczędzał. Najważniejsze, żeby nie skompromitować Kletocznikowa...

Gdy tak się wahano, Obnorski został aresztowany na ulicy 19 stycznia 1879 roku. Tatiana pobiegła do centrali i obsypała szefów wyrzutami i obelgami. Wyrzucono ją za drzwi. Obnorskiego skazano na dziesięć lat katorgi.

Michajłow postanowił, że Reinsztein musi zostać zgładzony. Powierzył sprawę dwóm rewolucjonistom: Popowowi i Szwemanowi. Szweman należał do starszych działaczy Ziemli i Woli. Natomiast młodziutki Popów dopiero zaczynał zawód rewolucjonisty. Był synem wiejskiego popa. Z domu rodzinnego wyniósł nienawiść do samodzierżawia tak samo uciskającego lud, jak i ubogie wiejskie duchowieństwo. Nienawidził bizantyjskiego przepychu, jaki roztaczała prawosławna hierarchia. Zwykł mawiać:

- Diabeł stoi na czele cerkwi. Co tu ma do roboty Jezus Chrystus...

"Diabeł" to oczywiście car prawosławny, głowa Kościoła rosyjskiego...

Popow należał do tego skrzydła Ziemli i Woli, które nie popierało terroryzmu, ale zabicie Reinszteina uważał za konieczność - człowiek ten mógł wszak zniszczyć partię.

Zamachowcy udali się do Moskwy i zamieszkali w hotelu Mamontowa. Zaproszono Reinszteina do hotelu, ale ten był ostrożny i pod różnymi pretekstami uchylał się od spotkania.

Obmyślono więc inny plan. Wynajęto w hotelu obszerny apartament i rozpuszczono wśród młodzieży akademickiej pogłoskę, że przyjechać ma tu delegat Ziemli i Woli, który wygłosi referaty programowe.

Zwabiony tym Reinsztein zjawił się w hotelu 26 lutego 1879 roku. Pchnięty przez Popowa sztyletem wyzionął ducha. Zabójcy zbiegli zostawiając przy trupie kartkę: "Zdrajca, szpieg, Mikołaj syn Wasylego Reinsztein został skazany przez nas, rosyjskich socjalistów-rewolucjonistów. Śmierć Judaszom-zdrajcom"

A Komitet Wykonawczy Ziemli i Woli wydał 1 marca proklamację zatytułowaną Stracenie agenta policji tajnej Reinszteina w Moskwie.

W rok później aresztowano Michajłowa. Człowiek, którego nie opuszczała dotąd szczęśliwa gwiazda, który przez lata karcił innych za lekkomyślność i nakazywał bezwzględne przestrzeganie surowych reguł konspiracji, wpadł przez rażącą nieostrożność. Pod koniec listopada 1880 roku zjawił się w zakładzie fotograficznym przy Newskim Prospekcie i zamówił odbitki fotografii kolegów, skazanych w tzw. procesie szesnastu. U fotografa dano mu do zrozumienia, że wiedzą o co chodzi. Mimo tych ostrzeżeń sam zjawił się po odbiór. Fotograf, który pragnął nie narażać się władzom, zawiadomił policję i Michajłowa aresztowano na ulicy. Zakończył życie w więzieniu.

Kletocznikow wpadł nieco później przez równie karygodną lekkomyślność. 28 stycznia 1881 roku zjawił się w mieszkaniu niejakiego Kołodkiewieża, który już był aresztowany. Iwan Okładski, uczestnik nieudanego zamachu na pociąg, którym jechał Aleksander II, załamał się w śledztwie i przeszedł na służbę Ochrany. Nieszczęście chciało, iż znał dobrze Kletocznikowa i zadenuncjował go policji.

Kletocznikow, podobnie jak jego przyjaciel, zmarł w więzieniu. Szkody jednak, jakie wyrządził złowrogiej instytucji Ochrany, były ogromne.

 

Szef i jego szpicel

Z aktu oskarżenia przeciwko Mikołajowi Starodworskiemu i Wasylowi Konaszewiczowi:

"16 grudnia 1883 roku, około godziny 9 wieczorem, znaleziono w mieszkaniu nr 13, domu nr 91 na Newskim Prospekcie, zwłoki naczelnika petersburskiej tajnej policji, G. Sudejkina. Zewnętrzne oznaki wskazywały na śmierć gwałtowną. W sąsiednim pokoju leżał z ciężką raną w głowie, policyjny urzędnik, N. Sudowski. Obdukcja lekarska ustaliła, że śmierć podpułkownika Sudejkina nastąpiła wskutek śmiertelnych obrażeń czaszki, przełamanej w kilku miejscach, a także wskutek rany postrzałowej w okolice brzucha. Rana w głowie powstała prawdopodobnie od uderzenia z tyłu tępym narzędziem, np. żelaznym łomem znalezionym w mieszkaniu."

W petersburskim mieszkaniu na Newskim Prospekcie zginął marnie jeden z mistrzów policyjnej prowokacji. Prowokacji, która ostatecznie zdruzgotała działalność podziemnej, terrorystycznej organizacji Narodna Wola. Dziełem zamachowców, obok dziesiątków innych zamachów na eksponowanych przedstawicieli władzy carskiej, było zabicie 1 marca 1881 roku cesarza Aleksandra II dosłownie rozerwanego na strzępy bombą rzuconą przez Polaka, Ignacego Hryniewieckiego. Ciężko ranny Hryniewiecki zmarł wkrótce po swojej ofierze.

Zamach na Aleksandra II wywarł wielkie wrażenie w całej Rosji i za granicą. Syn zamordowanego, nowy car Aleksander III, przy pomocy m. in. pułkownika Sudejkina, brał pomstę na terrorystach. Cała jawna i tajna policja imperium moskiewskiego została postawiona na nogi. W dwa tygodnie po zabiciu Aleksandra II sześciu głównych organizatorów zamachu znalazło się w Twierdzy Pietropawłowskiej. Zofia Perowska była córką eks-generał-gubernatora Petersburga. Hesia Helfman to córka bogatego kupca | żydowskiego. Andrzej Żelabow - syn chłopa pańszczyźnianego. Robotnik i student Mikołaj Kibalczyc - syn popa o umyśle naukowca i duszy rewolucjonisty, studiujący technikę lotnictwa, medycynę i... konstruujący bomby, aby zgładzić ciemięzców ludu! Wreszcie Timofiej Michajłow - dwudziestojednoletni student, charakter żarliwy i słaby, jedyny, który załamie się w śledztwie i obciąży partię.

Nowy car Aleksander III zasypywany był prośbami o łaskę dla więźniów, płynącymi z zagranicy i całej Rosji. Odezwał się wielki pisarz, Lew Tołstoj, który w liście do cara apelował w imię uczuć chrześcijańskich o wypuszczenie zamachowców na wolność. "Nie wiem - pisał - jak inni, ale ja zły poddany Waszej Cesarskiej Mości, byłbym Waszym niewolnikiem, waszym psem. Ale, co ja mówię, że nie wiem jak inni! Wiem, jakim potokiem rozlałaby się po Rosji dobroć i miłość od tych słów Waszej Cesarskiej Mości."

List ten spotkał się z głuchym milczeniem. Dopiero w dwa i pół miesiąca po straceniu carobójców osławiony reakcjonista, nadprokurator Synodu i główny doradca - czy raczej zły duch - Aleksandra III, Pobiedonoscew, dał Tołstojowi pośrednią odpowiedź:

"W tak ważnej sprawie wszystko należy czynić z wiarą. A po przeczytaniu pańskiego listu przekonałem się, że wasza wiara jest inna, a moja i cerkiewna - inna i że nasz Chrystus to nie wasz Chrystus."

Sześcioro oskarżonych odpowiadało w dniach 8-11 kwietnia za zamach na cara przed specjalnym sądem dla przestępstw przeciwko państwu. Wszystkich skazano na śmierć, w tym również niepełnoletniego Rysakowa. Wszyscy zrzekli się apelacji.

15 kwietnia na Placu Siemionowskim ustawiono szubienicę. Drogę z więzienia na plac obstawiły gęste szpalery żandarmerii i wojska. Za nimi tłumy ludzi. W drodze na plac skazani zachowywali się niezwykle mężnie. Pewnie dla postrachu u stóp szubienicy ustawiono czarne trumny. Kat w czerwonej bluzie uwijał się wokół ofiar. Skazańcy wymienili między sobą braterski uścisk. Zginęli odważnie.

Przed i po straceniu "głównej szóstki" w całej Rosji trwało wielkie polowanie na terrorystów. I kiedy niemal się udało zabity został Sudejkin.

Kto był organizatorem zabójstwa przy Newskim Prospekcie? Rychło się okazało, że był nim były kapitan artylerii, wybitny niegdyś działacz Narodnej Woli i członek jej Komitetu Wykonawczego, następnie zdrajca i jeden z najgroźniejszych agentów Sudejkina, pozostający z ofiarą w zażyłych, wręcz przyjacielskich stosunkach, Sergiusz Diegajew...

Diegajew służył przez jakiś czas w fortecznej artylerii Kronsztadu, studiował w Akademii Artyleryjskiej, z której usunięto go za "nieprawomyślne poglądy". Młody, niski, szczupły blondyn, o ujmującym sposobie bycia, lubiany i szanowany, jeszcze przed zamachem na Aleksandra II okazywał dużą gorliwość rewolucyjną. W Kronsztadzie utworzył kółko, do którego należeli m. in. dwaj czynni działacze polskiej partii Proletariat: Agaton Zagórski i Stanisław Kunicki. Ten ostatni odegra kluczową rolę w życiu Diegajewa po zabójstwie Sudejkina. Niebawem przystępuje Diegajew do Narodnej Woli. Zdobywa sobie zaufanie Komitetu Wykonawczego. Zaufanie to musiało być duże, jeśli wtajemniczono go w tak ścisłe tajne plany, jak podkop i zaminowanie ulicy Małej Sadowej w Petersburgu przed jedną z nieudanych prób zabicia Aleksandra II.

Po zamachu 1 marca 1881 roku na wolności pozostało jedynie siedmiu członków Komitetu Wykonawczego Narodnej Woli. Trójka była już na emigracji: Lew Tichomirow, Katarzyna Siergiejewa i Natalia Głowiennikowa. Chory na gruźlicę Igor Franżoli z Olgą Zawadzką przygotowywali się do ucieczki. Na posterunku pozostały tylko Halina Czerniawska i legendarna współzałożycielka Narodnej Woli, Wiera Figner. Cieszący się jak najlepszą rewolucyjną opinią były kapitan Diegajew został dokooptowany do tego szczątkowego sztabu.

Kto bliżej znał Diegajewa, ten musiał przyznać, że był on człowiekiem pełnym sprzeczności. Pięcioosobowa rodzina Diegajewów żyła skromnie, ledwie wiążąc koniec z końcem. Utrzymywał ich Sergiusz z licznych dorywczych zarobków. Mimo nędznej egzystencji w rodzinie tej wszyscy żywili wielkie ambicje, panowała tam atmosfera teatralności i samochwalstwa. Sergiusz roił sobie, że obali carat i zostanie zbawcą Rosji. Jego siostra Liza Tamara, piękna brunetka, uczęszczała do konserwatorium i wszyscy oczekiwali, że zostanie wielką muzyczką. Oszczędzano więc powołaną "do wyższych celów" Lizę. Była zwolniona z prac w domu, aby nie niszczyć rąk, cały czas chodziła w rękawiczkach. Druga siostra, Natalia, była również w rodzinnej opinii skończonym geniuszem. Wróżyła sobie ogromne sukcesy na scenie. Wszystkie jednak próby na wieczorach kółka literacko-artystycznego i w teatrze kończyły się fiaskiem. Nienaturalny i zmanierowany sposób deklamowania nie podobał się publiczności. Natalia porzuciła więc scenę dla poezji. Wyjechała do Paryża za z trudem uskładane przez brata pieniądze. Poznała tam ideologa narodnictwa, Ławrowa. Opowiadała później, że studiowała dzieje Wielkiej Rewolucji Francuskiej, co ją natchnęło do napisania dramatu z tej epoki. Odczytywała kiedyś jakieś urywki tego "dzieła" przed przyjaciółmi brata i wszyscy zgodnie uznali, że jest to straszliwa grafomania! Obie siostry zamierzały oczywiście wydać się bogato za mąż z takim skutkiem, że zostały starymi pannami...

Wiera Figner powiadała o Diegajewie poniewczasie, kiedy już siedziała w lochach Szlisselburga, do których ją wsadził, iż "mimo ogólnej opinii, że jest człowiekiem bardzo mądrym, stanowczo nie mogła tego stwierdzić. Najważniejsze, co w nim uderzało, to całkowity brak zarysowanej indywidualności. Nie miał w sobie nic oryginalnego, mocnego, charakterystycznego. Miękkość i ustępliwość - oto główne cechy jego charakteru. Miły sposób zachowania sprawiał, że był w dobrych stosunkach ze wszystkimi, których znał".

Cóż, przenikliwość po szkodzie to cecha wielu konspiratorów różnych czasów...

Diegajew w czasie swej kariery rewolucjonisty miał, mówiąc oględnie, różne dziwne pomysły. Swego osiemnastoletniego brata, Wołodię, nawiedzonego smarkacza, któremu wciąż wydawało się, że jutro wybuchnie w Rosji rewolucja, skierował jako ...agenta do Sudejkina. Wołodia miał paraliżować plany pułkownika, ostrzegać partię i wydawać prowokatorów! Skończyło się na tym, że szef policji wylał Wołodię, który okazał się kompletnym idiotą. Wówczas Diegajew poprosił przez brata, żeby petersburska Ochrana dala mu "prace zlecone". Towarzyszom z Narodnej Woli wytłumaczył, że to bardzo dobry pomysł, gdyż w ten sposób pod pozorem zamówień inżynierskich "obstawia" Sudejkina, którego w odpowiedniej chwili zabije!

I nie tylko mu uwierzono, ale pobłogosławiono. Wkrótce istotnie otrzyma Diegajew od Sudejkina "prace zlecone", które okażą się zabójcze dla Narodnej Woli.

Nastąpiło to na jesieni 1882 roku. Diegajew wyjechał do Odessy, gdzie miał urządzić tajną drukarnię partyjną. Policja zrobiła nalot, aresztowano wszystkich na gorącym uczynku, także Diegajewa z żoną. Sergiusz stanął jako więzień przed obliczem Sudejkina...

Grzegorz Sudejkin był gorliwym policjantem i miał niemałe zasługi w tropieniu i niszczeniu ruchu rewolucyjnego, w czym pomagał mu niepośledni talent organizowania prowokacji. Pełnił swą służbę nie z miłości do cara i reżimu, ale z chęci zrobienia wielkiej kariery. Temu celowi podporządkowywał wszystko. Roiło się mu, że zostanie szefem całej Ochrany, może nawet ministrem spraw wewnętrznych! Tymczasem upragnione zaszczyty nie przychodziły. Zwierzchnicy awansowali go do stopnia podpułkownika, dawali sute premie pieniężne i niższe ordery, chwalili, ale Sudejkin czuł, że ci arystokratyczni biurokraci nigdy nie pozwolą, aby on, prostak i plebejusz z koszarowym stylem bycia zajął miejsce wśród nich. Przy wszystkich swych zasługach Sudejkin ani razu nie został przedstawiony carowi. Odczuwał to boleśnie i powodowało to narastające kompleksy. Nienawidził z całej duszy ministra spraw wewnętrznych, hrabiego Dymitra Tołstoja, uważając, że ten arystokrata paraliżuje jego karierę.

Wymowną ilustracją panujących w Ochranie stosunków jest rozmowa bezpośredniego przełożonego Sudejkina, Wiaczesława Plehwego, jaką ten przeprowadził z podpułkownikiem, którego usług potrzebował dla swej dalszej kariery. Otóż Plehwe przed jakimś szczególnie ważnym zadaniem powierzonym Sudejkinowi, prosił go:

- Niech pan będzie ostrożniejszy! Pańskie życie, obok życia cesarza jest najcenniejsze dla Rosji!

Pułkownik, aby się przypodobać, dodał, iż terroryści szczególnie nienawidzą hrabiego Tołstoja i to jego życie jest zagrożone. Plehwe, który, tak samo jak jego podwładny, nienawidził Tołstoja, mierząc na jego fotel, zamyślił się i odpowiedział:

- Tak, rzeczywiście byłoby szkoda tego człowieka, ale nie można pominąć faktu, że jego śmierć miałaby dla Rosji także i dobre następstwa...

Najlepszym następstwem byłby opróżniony fotel ministra! Nadto każdy zamach na wysokiego dostojnika czynił tym cenniejszymi usługi tajnej policji...

Diegajew nie mógł liczyć na żadne względy u tego człowieka, który giął ludzi jak trzcinę, łamał ich, wykorzystywał do swoich policyjnych celów, aby potem wyrzucić niczym wyciśnięte cytryny. Dobroduszny oficer dający byłemu kapitanowi artylerii prace zlecone, widząc, iż ma do czynienia z wysoko wtajemniczonym spiskowcem, zamienił się we wściekłe zwierzę. Badał Diegajewa całymi dniami. Groził mu najstraszniejszymi konsekwencjami, jeśli nie przyzna się do wszystkiego. Kreślił perspektywy więzienia, dożywotniej katorgi, a może i szubienicy. Przyrzekał wolność za cenę zdrady organizacji. Miała rację Wiera Figner. Diegajew był mięczakiem. Szybko załamał się, uległ, został konfidentem.

Sudejkin, aby uwiarygodnić Diegajewa, zaaranżował fikcyjną ucieczkę. Podczas gdy policja odstawiała go do Petersburga, Diegajew zbiegł i pojawił się wśród rewolucjonistów, otoczony nimbem bohatera, który dzięki szaleńczej odwadze wyrwał się z łap żandarmerii.

Zdrajca zabrał się raźno do niszczenia resztek organizacji Narodnej Woli. Wszędzie, gdzie się pojawił, prędzej czy później następowały aresztowania organizowane tak, aby nawet cień podejrzenia nie padł na Diegajewa. "Zbieg" zgłosił się w Odessie do członka wojskowego koła Narodnej Woli, kapitana Krajskiego, prosząc, aby ten ukrył go w Mikołajewie, u tamtejszych sympatyków organizacji. Krajski skierował go do podpułkownika Michała Aszenbrennera.

Po wyjeździe z Mikołajewa zdrajca znał nazwiska i adresy wszystkich miejscowych narodowolców. Aszenbrennera znajomość z Diegajewem kosztowała pobyt w Szlisselburgu do roku 1904. Powróciwszy do Petersburga, Diegajew skontaktował się ze wszystkimi znanymi sobie działaczami wojskowymi i cywilnymi, opowiadając im tę samą bajeczkę o ucieczce z narażeniem życia.

Napełniwszy sieci Sudejkina, ruszył z kolei do Charkowa, aby pochwycić Wierę Figner. Adres Wiery otrzymał w Petersburgu od niczego nie podejrzewających towarzyszy. Figner osłupiała widząc przed sobą człowieka, który wpadł wraz z całą drukarnią. W krzyżowym ogniu pytań Diegajew okazał się niepewny i zdenerwowany.

- Uciekłem - wybełkotał.

- Gdzie nocowaliście? Czyżbyście całą noc spędzili na ulicy?

- Nocowałem w niedobrym miejscu - odparł jakby zawstydzony Diegajew.

Figner uderzył jeszcze jeden drobiazg. Diegajew opowiadał, że uciekając sypnął żandarmom w oczy tytoniem. A przecież nie palił!

- Jak wiecie, nie palę - potwierdził skwapliwie - ale wcześniej kupiłem...

Figner na swoje nieszczęście uwierzyła. Kiedy w Charkowie pojawiła się zmieniająca stale miejsca pobytu Czerniawska, Figner zaproponowała jej mieszkanie z "dzielnym Diegajewem"! Dla wkupienia się w łaski kobiety, którą miał zamiar wydać policji, Sergiusz uparcie twierdził, że w areszcie odesskim ktoś sypie. Chodziło o skierowanie podejrzeń na jedną z aresztowanych - Kałużną. Wkrótce policja zwolniła Kałużną, a Figner ostrzegła wszystkich, że to ona sypie. Zdesperowana dziewczyna, aby zmyć z siebie potwarz, strzeliła na ulicy do oficera żandarmerii, Katańskiego. Skazana na katorgę, popełniła samobójstwo.

Zaciskając pętlę wokół Figner, zapytał ją kiedyś Diegajew, czy czuje się w Charkowie zupełnie bezpieczna. Gdy potwierdziła, krzywo się uśmiechnął. Figner szybko dodała:

- No, chyba, żeby Mierkułow spotkał mnie na ulicy...

Mierkułowa podejrzewano, że jest na usługach policji. Diegajew zadbał, by w dniu aresztowania Figner wokół jej domu kręcił się właśnie Mierkułow...

Mniej więcej rok po aresztowaniu Wiera Figner dowiedziała się kto ja wydał. Wyglądało to dość nieprawdopodobnie. Wezwano ją do kancelarii więziennej, gdzie zastała prokuratora Dobrzyńskigo i generała Seredę. Siedzieli przy stole zarzuconym papierami.

- Czy poznaje pani ten charakter pisma? - zapytał Dobrzyński, kładąc przed Figner jakiś zeszyt.

- Nie.

Wówczas, zasłaniając treść zapisanej kartki, odsłonił podpis. Osłupiała Wiera odczytała imię i nazwisko Diegajewa! Później obaj panowie pozwolili jeszcze uwięzionej przeczytać niektóre fragmenty raportów Diegajewa. "Leżał przede mną dokument olbrzymiej wagi, dokument, który zdradzał wszystko, co autor wiedział o partii. Wymieniał z nazwisk nie tylko wybitnych działaczy, ale i osoby odgrywające w partii niewielką rolę. Ujawnił wszystkich naszych pomocników i ludzi, którzy dawali nam schronienie. Wszyscy bez wyjątku wojskowi z południa i z północy zostali wydani policji, z organizacji wojskowej nie pozostało już nic! Wszyscy znaleźli się jakby pod szklanym kloszem. To zrobił Diegajew!"

Pozostaje pytanie, dlaczego Dobrzyński tak postąpił? Może chciał ostatecznie złamać słynącą z twardości charakteru Wierę, pokazując, że jej sprawa została zniszczona. Miał wszak podstawy, by sądzić, iż długo (lub wcale) nie wyjdzie ona na wolność. Rzeczywiście, Figner spędziła w Szlisselburgu 20 lat!

Ale istnieje i druga hipotetyczna odpowiedź. Diegajew spełnił swe zadanie: dobił Narodną Wolę. Sudejkin nie miałby nic przeciwko temu, aby Figner przekazała jakimś osamotnionym bojowcom informację, kto był zdrajcą i katem partii. Śmierć Diegajewa uwolniłaby pułkownika od kłopotliwych rachunków...

Po aresztowaniu Figner i Czerniawskiej Diegajew był jedynym pozostającym na wolności członkiem Komitetu Wykonawczego. Zachował na wolności garść ludzi, aby nimi dowolnie manipulować. Ustalił np. z Sudejkinem, aby nie aresztować członków redakcji pisma Narodnej Woli. W czasopiśmie zaczęły się pojawiać artykuły pochwalające pogromy Żydów, pióra Diegajewa. Autor przedstawiał pogromy jako "słuszny gniew" chłopstwa i biedoty przeciwko Żydom - bogaczom, tuczącym się krwią nędzarzy. Nie zawahał się też obrzucać błotem wielu swych towarzyszy z Narodnej Woli, którzy byli pochodzenia żydowskiego! Kiedyś, zecerka drukarni, Praskowia Bogoraz, Żydówka, nie chciała drukować jakiegoś artykułu w tym duchu. Diegajew brutalnie zmusił ją do posłuchu.

Sudejkin triumfował. Teraz nawet przeklęci "arystokraci" nie zahamują kariery pogromcy terrorystów. Aby nadać rozmachu prowokatorskiej działalności Diegajewa podał mu nazwiska kilku drugorzędnych agentów. Diegajew wydał na nich wyroki śmierci, zyskując dodatkowe laury. Zdrajca objeżdżał Rosję, tworząc fikcyjne koła Narodnej Woli. Werbował do nich ludzi, którzy ledwie otarli się o ruch, aby potem wsadzić ich do więzienia.

Upragniony awans wciąż jednak Sudejkina omijał. Mocodawca Diegajewa zamierzał na jakiś czas odsunąć się od pracy, a jego przyjaciel miał zorganizować kilka zamachów na wysoko postawione osobistości, aby wykazać jak niezbędny jest Sudejkin dla państwa carów. Włoski anarchista Rossi, przebywający w Rosji, opowiadał, że pod koniec 1883 roku Diegajew zwrócił się do niego z propozycją wzięcia udziału w zabójstwie ministra spraw wewnętrznych Tołstoja, dyrektora departamentu policji Plehwego i prokuratora Dobrzyńskiego. Nawet Plehwego, który popierał go u Tołstoja, nie miał zamiaru Sudejkin oszczędzić! Obu panom roiło się już, iż po usunięciu niewygodnych osób będą manipulować siłami bezpieczeństwa państwa i ruchem podziemnym z obopólnym dla siebie pożytkiem...

Tymczasem następuje wydarzenie, które odmienia bieg wypadków. Diegajew postanawia zerwać z profesją zdrajcy. Czy obudziło się w nim sumienie? Czy otrzymał jakieś sygnały, iż nie może w nieskończoność grać swej podwójnej roli? Czy kierował nim strach przed zemstą zdradzonych? Nie wiemy. Dość, że łatwo przekonał Sudejkina, iż powinien udać się na emigrację i sparaliżować działalność zamieszkałych za granicą działaczy Narodnej Woli. Otrzymał paszport i wyjechał do Paryża.

W Paryżu zgłosił się do Tichomirowa i Ołowiennikowej. Bez zająknienia opowiedział o całej swej brudnej robocie. Pierwszym odruchem przerażonych słuchaczy była chęć zgładzenia gada. Zwycięża jednak rozwaga. Obiecują zdrajcy przebaczenie, ale odtąd ma ich ślepo słuchać. Każą Diegajewowi spisać zeznania oraz przedstawić listę tych terrorystów, których już wydał policji, a którzy nie zostali jeszcze aresztowani.

Najważniejsze zadanie to zabicie Sudejkina. Tichomirow i Ołowiennikowa obiecują pomoc, a także bezpieczną ucieczkę za granicę. Zabicie pułkownika ma pokazać światu, że Narodna Wola jeszcze żyje. Za granicą miał Diegajew zamieszkać we wskazanym miejscu i wyrzec się na zawsze działalności politycznej.

Nawrócony zdrajca przyjmuje wszystkie warunki. Jakiś czas pozostaje jeszcze w Paryżu, gdzie spotyka się z przyjacielem pierwszych robót spiskowych, Stanisławem Kunickim. Jemu także zdradza tajemnice swej plugawej działalności.

Po powrocie do Rosji Diegajew przyspiesza przygotowania do zabicia swego mocodawcy. 3 grudnia wynajmuje mieszkanie przy Newskim Prospekcie, meldując się tam pod nazwiskiem Jabłoński. Aby uśpić czujność Sudejkina prosi go o wynalezienie mu lokaja-agenta policji. Szef spełnia chętnie tę drobną prośbę swego szpicla. W mieszkaniu przy Newskim Prospekcie wydaje Diegajew przyjęcie zapraszając Sudejkina i jego policyjnych przyjaciół. Podczas jednego z takich suto zakrapianych bankietów proponuje Sudejkinowi, aby wysłał do Paryża jego żonę, która szpiegować będzie dalej emigrantów. Pułkownik wyprawia za granicę Diegajewową zaopatrzoną w fałszywy paszport.

Tichomirow i Ołowiennikowa dotrzymują obietnicy. W Petersburgu zjawiają się dwaj młodzi bojowcy, Konaszewicz i Starodworski. Naradzano się nad terminem i sposobem sprzątnięcia Sudejkina. Pomocnicy zapoznali się z rozkładem mieszkania. Diegajew kilka razy strzelał na próbę i przekonał się, że sąsiedzi niczego nie słyszeli.

Podjęto dwie nieudane próby zabicia Sudejkina. Raz chciano ściągnąć go do parku, ale pułkownik nie przyszedł. Przepraszał potem gorąco "przyjaciela"! Kiedy indziej był już umówiony na wizytę w mieszkaniu Diegajewa, ale zatrzymały go jakieś obowiązki i przysłał dozorcę, który zapytywał, jak długo gospodarz może czekać na gościa. Przestraszony Diegajew oświadczył, że niebawem musi wyjść.

Tak nadszedł dzień 16 grudnia 1883 roku. Powiadomiono Diegajewa, że dwaj proletariatczycy, Kunicki i Rechniewski, przewiozą go bezpiecznie za granicę. Rano Diegajew był u Sudejkina i ten obiecał, że po południu go odwiedzi. Starodworski ukrył się w sypialni, a Konaszewicz w kuchni. Diegajew miał otworzyć drzwi i gdy Sudejkin zdejmować będzie w przedpokoju palto i zostawi pas z bronią, strzelić doń z tyłu.

Ofiara zrobiła jednak zabójcy niespodziankę. Sudejkin przyszedł w towarzystwie swego krewnego, urzędnika policji Sudowskiego.

Wystraszyło to Diegajewa, ale postanowił już się nie cofać. Gdy Sudejkin i Sudowski zdjęli palta i przeszli do jadalni, Diegajew strzelił, ale ranił tylko Sudejkina w bok. Konaszewicz wyskoczył z ukrycia i kilkakrotnie uderzył Sudowskiego łomem w głowę, aż ten stracił przytomność i upadł na podłogę. Sudejkin okazał się bardzo silny i zaciekle się bronił. W końcu wbiegł do ubikacji i usiłował zatrzasnąć za sobą drzwi. Opuściły go jednak siły. Starodworski wdarł się do ubikacji i zatłukł go łomem.

Zamachowcy zabrali jeszcze znalezioną przy ofierze listę zdradzonych przez Diegajewa rewolucjonistów. Potem wybiegli z mieszkania. Starodworski i Konaszewicz ukryli się na mieście. Diegajew natomiast pobiegł na dworzec, gdzie oczekiwał go Kunicki. "Była to najcięższa chwila w moim życiu - opowiadał później Kunicki - Czekałem na Diegajewa w umówionym miejscu. Wszedł, niemal wbiegł, ogromnie zdenerwowany, wzburzony. Wszystko już było przygotowane do drogi i natychmiast kupiliśmy bilety kolejowe do Libawy."

Zdenerwowanie przyjaciół jest zrozumiałe. Kunicki wiedział, że gdyby ich aresztowano, Diegajew zaraz wszystko wysypie. Diegajew zaś wiedział, że gdyby Kunicki ujrzał żandarmów, zastrzeliłby najpierw jego a potem siebie! W przedziale panowała głucha cisza. Najlżejszy szmer powodował, że Diegajew drżał na całym ciele.

Gdy dotarli wreszcie do Libawy, zatrzymali się w domu sympatyka rewolucjonistów, inżyniera Bielskiego. Jedna ze znajomych Bielskich ujrzała inżyniera wychodzącego o zmroku z domu w towarzystwie jakiegoś mężczyzny otulonego płaszczem, z kapeluszem głęboko nasuniętym na oczy. Nie mogła się domyślać, że to zabójca Sudejkina przekrada się na okręt...

Kunicki wrócił do Petersburga. Cała policja postawiona była na nogi, dworzec obstawiony, szpiedzy uważnie przyglądali się każdemu przyjeżdżającemu i wyjeżdżającemu. Na próżno! Diegajew znikł jak kamfora. Narodnaja Wola wydała dwie proklamacje. Jedna ogłaszała, że zabicie kata rewolucjonistów, Sudejkina było jej dziełem. W drugiej grożono śmiercią każdemu, kto skusiłby się na nagrodę pieniężną i pomagał w wytropieniu Diegajewa.

Starodworskiego i Konaszewicza schwytano. Skazano ich na śmierć. Potem zamieniono wyrok na ciężkie roboty. Osadzono ich w Szlisselburgu. Konaszewicz zwariował w więzieniu i resztę życia spędził w domu obłąkanych. Zmarł w 1915 roku. Starodworskiego ułaskawiono w 1905, gdy car Mikołaj ogłosił manifest konstytucyjny. Zmarł w 1925 roku.

W roku 1920 prasa pisała, iż w czasie I wojny światowej umarł w podeszłym wieku w Stanach Zjednoczonych profesor matematyki na jednym z uniwersytetów, Aleksander Pełła. W "poprzednim życiu" - zdrajca Narodnej Woli, potem zdrajca Ochrany, Sergiusz Diegajew.

Wybawiciel Diegajewa, Stanisław Kunicki, po wielkim procesie zawisł na szubienicy na stokach Cytadeli Warszawskiej w 1886 roku. Wiera Figner przeżyła wszystkich i zmarła jako sędziwa staruszka w 1942 roku. Lew Tichomirow w kilka lat po zabójstwie Sudejkina wyrzekł się "rewolucyjnej wiary", poprosił o łaskę carską, wrócił do Rosji i został skrajnie reakcyjnym publicystą.

 

Polowanie na Plehwego

Rosja pierwszych lat XX wieku. W całym ogromnym imperium carów narasta fala terroru. Od kuł i bomb zamachowców giną gubernatorzy, ministrowie, wysocy urzędnicy, generałowie. Nowopowstała partia socjalistów-rewolucjonistów (eserów), spadkobierczyni rozgromionej pod koniec XIX stulecia Narodnej Woli, wpisała terror do arsenału głównych środków rewolucyjnych. Terror ma wstrząsnąć posadami samodzierżawia, przyśpieszyć wybuch rewolucji w Rosji.

Atakowana władza nie pozostaje dłużna. Na schwytanych zamachowców sypią się wyroki śmierci, więzienia, katorgi. Ale zabitych i uwięzionych bojowców zastępują nowi. I znów rozlegają się strzały, padają bomby. Trwa kontredans śmierci...

W 1902 roku ginie z rąk zamachowców minister spraw wewnętrznych Dymitr Sypiagin. Schedę po nim obejmuje Wiaczesław Plehwe, z pochodzenia Niemiec kurlandzki, postać złowroga i groźna. Od dawna dawał się we znaki rewolucjonistom. Ponad dwadzieścia lat pracował w policji pnąc się po szczeblach kariery. W 1881 został dyrektorem Departamentu Policji, w trzy lata potem senatorem i pomocnikiem do specjalnych poruczeń ministra spraw wewnętrznych hrabiego Tołstoja, wreszcie w roku 1900 sekretarzem stanu d/s Finlandii.

Teraz zasiadłszy na fotelu ministerialnym, ten fanatyczny sługa tronu postanowił wypalić gorącym żelazem podziemie terrorystyczne. Eserzy wpisują go na pierwsze miejsce swej listy nieboszczyków.

Rozpoczyna się wielkie polowanie eserowskiej Organizacji Bojowej na Plehwego. Polowanie tym bardziej hazardowe i obfitujące w niespodzianki, iż na czele Organizacji stoi w tym czasie inżynier Jewno Azef, członek kierownictwa partii - wieloletni agent i prowokator Ochrany.

Azef, przygotowując zamach na Plehwego, pragnął umocnić otaczający go wśród eserów nimb "nieustraszonego rewolucjonisty". Kierowały nim jednak i inne, bardziej osobiste i przyziemne pobudki. W Azefie odezwał się bowiem "zew krwi" żydowskiej. Plehwe był zoologicznym wręcz antysemitą. Jego dziełem był pogrom kiszyniowski i wiele innych pogromów Żydów w Rosji. Azef nie był ani ortodoksem, ani nacjonalistą żydowskim. Rabin Maze wspomina, jak wyśmiewał się on z religii mojżeszowej, jej obrzędów i nakazów. Mimo to czuł się Żydem. Działaczka eserowska Praskowia Iwanowska, biorąca udział w przygotowywaniu zamachu na Plehwego, opowiada, że Azef, pamiętający swe ciężkie dzieciństwo, zachował wiele współczucia dla biedoty żydowskiej. Gdy opowiadano mu, jak w Kiszyniowie bestialsko odrywano niemowlęta żydowskie od piersi matczynych i rozbijano ich główki o mur, jego wyłupiaste, chłodne oczy błyszczały wściekłością. Nie hamował się też przed swoimi policyjnymi zwierzchnikami. Rozmawiając z pułkownikiem Zubatowem o wypadkach w Kiszyniowie trząsł się z wściekłości i z nienawiścią mówił o Plehwem, jako głównym winowajcy. W podobny sposób reagował w rozmowach ze swym zagranicznym szefem, kierownikiem wywiadu carskiego w Paryżu, Ratajewem.

Był jeszcze inny, jakże potężny motyw popychający Azefa do puszczenia w ruch przygotowań do zamachu na Plehwego. Szło o pieniądze. Kasa Organizacji Bojowej była zasobna - zasilali ją bogaci sympatycy w Rosji i na świecie. Jej jedynym dysponentem był szef Organizacji. Zamach w takim stylu kosztował mnóstwo pieniędzy. Któż jednak mógł i chciał skontrolować, ile rzeczywiście kosztował? Opłacając przygotowania do zamachu Azef mógł sporo schować dla siebie. Śmierć ministra otworzyłaby przed nim jeszcze szerzej kasę partyjną. W ten sposób odłożyłby niezłą fortunkę na czasy, gdy zbrzydnie mu policyjna służba w Rosji i zapragnie osiąść pod zmienionym nazwiskiem gdzieś w Europie jako człowiek bogaty.

Sytuacja Azefa, przygotowującego zamach na Plehwego, była delikatna, trudna, wymagająca misternej gry na dwie strony. Udany zamach na ministra powodował natychmiast istne trzęsienie ziemi w Departamencie Policji i wyższych sferach rządowych. Trzeba było mieć w ręku przekonywujące dowody dla policyjnych zwierzchników, że on, jako szef Organizacji Bojowej, był zamachowi przeciwny i że dokonano go wbrew jego woli. Natomiast nieudany zamach na Plehwego mógł kosztować Azefa całą jego pozycję w partii eserowskiej. Trzeba było przygotować drugą tekę dowodów, wyjaśniających, czemu - mimo tylu środków i starań szefa Organizacji - zamach się nie udał. I tak źle, i tak niedobrze!

W całej długiej i skomplikowanej akcji przygotowań do zamachu Azef odgrywał rolę szczególną. Trudno określić, czy człowiek ten rzeczywiście kierował wszystkim, czy tylko stał na uboczu, obserwował i życzył sobie, by sukces nie nastąpił. Nie zajmował się żadną akcją. Jego kontakty z bojowcami były częste, ale urywane, tak iż trudno dziś zrozumieć, czemu nie wzbudziło to podejrzeń choćby Borysa Sawinkowa, ideowego terrorysty i prawej ręki Azefa. Azef zachował kierownictwo tylko w takim stopniu, aby w razie potrzeby móc wstrzymać jakieś ogniwo akcji czy znów puścić je w ruch. Przede wszystkim dbał jednak o swe własne bezpieczeństwo i asekurował się przed swymi mocodawcami z Departamentu Policji. Zdawał sobie sprawę, że podjął grę na taką skalę, że każde najmniejsze potknięcie grozić mu będzie nieuchronną zgubą. Stąd trudne do wytłumaczenia zygzaki w jego zachowaniu podczas przygotowań i realizacji całej imprezy.

Od listopada 1903 roku bojowcy pod kierownictwem Sawinkowa prowadzili obserwację marszruty wyjazdów i przyjazdów ministra pod jego domem na Fontance 16 w Petersburgu. Chemicy Pokotiłow i Schweitzer oraz Jegor Sazonow siedzieli w innych miastach, czekając na ostateczną decyzję szefa Organizacji Bojowej. Zdecydowany teraz grać va banque Azef pojechał do Moskwy, gdzie oczekiwał go Sawinkow i członkowie Organizacji Bojowej. Azef zbeształ Sawinkowa:

- Pan powinien czekać na mnie w Petersburgu i śledzić Plehwego!

Postanowiono przystąpić do dalszych obserwacji ministra, w które włączyć się miał słynący z detektywistycznych talentów, Kalajew. Azef nie powiadomił Ratajewa o spotkaniach moskiewskich. W składanych raportach umiejętnie mieszał prawdę ze zmyśleniami.

Powstawała niesamowita sytuacja, w której terroryści śledzili Plehwego i policję, policja - terrorystów, ale niekoniecznie tych najniebezpieczniejszych, a Azef musiał sprawdzać, czy i jego policja nie śledzi! Raczył więc Ratajewa rewelacjami o jakichś konspiratorach z zagranicy, jacy się u niego zjawiają, oczywiście pod przybranymi nazwiskami. Opisywał ich wygląd, który dość dokładnie zgadzał się z wyglądem Kalajewa, Sawinkowa i innych członków Organizacji Bojowej. Ryzykował niewiele, gdyż jego ludzie byli zakonspirowani, a gdyby nawet wpadli, miał zawsze argument, że donosił o wszystkim policji.

Obserwatorzy domu na Fontance 16 ustalili dokładne dni i godziny wyjazdów Plehwego na audiencje do cara. Trasy przejazdu nie sposób było jednak ustalić, gdyż sprytny minister wiedząc, iż na niego polują, stale zmieniał ulice. Bojowcy naciskali na szefa, żeby dłużej nie czekać i dokonać zamachu pod domem Plehwego. Azef protestował i ostrzegał, iż rezydencja ministra jest gęsto obstawiona przez tajniaków i zamachowcy mogą zostać złapani jeszcze przed przystąpieniem do akcji. Wreszcie uznał, że nie sposób przedłużać sprawy:

- Dobrze, jeśli chcecie koniecznie, spróbujmy szczęścia...

Zamach wyznaczono na 18 marca 1904 roku. Azef pomknął do Petersburga. Ratajew wyjechał za granicę i Azef pozostawał do osobistej dyspozycji dyrektora Departamentu Policji, księcia Aleksego Łopuchina. Wierny swej zasadzie prowokowania wszędzie niepokojów i konfliktów, stawił się w mieszkaniu Łopuchina i oznajmił, iż gotuje się na niego zamach. Korzystając z okazji mimochodem wtrącił, iż oczekuje za swe trudy podwyżki pensji. Książę Łopuchin znał już nieźle obyczaje Azefa. Rewelacje o zamachu przyjął obojętnie. Zbywając prośbę o podwyżkę poborów oświadczył chłodno, iż musi przedtem zasięgnąć w tej sprawie opinii Ratajewa.

Azef opuszcza pospiesznie Petersburg. Rozstając się z Sawinkowem wyznaczył mu spotkanie 22 marca w Dyneburgu, ale wolał wyjechać za granicę. Przywódcę eserów Gotza powiadomił o zamachu, ale był pełen wątpliwości, czy rzecz się uda. Ta młodzież - ubolewał - jest taka nierozważna i tak się spieszy.

Z Genewy udał się do Paryża, do Ratajewa. Z przykrością stwierdził, że książę Łopuchin nie konsultował się z Ratajewem w sprawie podwyżki jego poborów.

Dnia 18 marca bojowcy z bombami rozstawili się na Fontance. Plehwe miał wracać z Pałacu Zimowego bulwarem nad Newą i dalej Fontanką do domu. Pierwszy miał rzucić bombę w karetę ministra Pokotiłow, po nim, jeśli Plehwe ujdzie z życiem, Boryszański, wreszcie Sazonow. Niestety, Boryszańskiego zawiodły nerwy. Opuścił swój posterunek. Nie doszło do żadnych aresztowań i członkowie Organizacji Bojowej rozjechali się do różnych miast.

Zamach próbowano powtórzyć w tydzień później, ale Plehwe w ogóle nie wyjechał z domu.

Trzeci termin wyznaczono na 1 kwietnia, ale w noc poprzedzającą ten dzień Pokotiłow, przygotowujący bomby w hotelu "Siewiernaja", ginie rozerwany od wybuchu.

Upływał tydzień za tygodniem, a Plehwe żył. W Paryżu Azef oświadczył Ratajewowi, że jego matka poważnie zachorowała, i musi jechać do Rosji. Ratajew niechętnie wyraził zgodę.

Zjawiał się Azef w Rosji rychło w czas. Po tylu niepowodzeniach z zamachem na ministra i tragicznej śmierci Pokotiłowa, jego owieczki zniechęciły się i planowały inny zamach. Boryszański zwołał w Kijowie naradę członków Organizacji Bojowej i zaproponował, by zgładzić gubernatora kijowskiego, Klejgelsa. Azef postanowił stłumić ten bunt w zarodku. Ale wśród ogółu działaczy eserowskich narastało niezadowolenie ze stosunków panujących w Organizacji Bojowej. Sletow, który spotkał Sawinkowa w Kijowie, był przerażony samowolą Organizacji, która zamieniała się w państwo w państwie. Była w tym wyraźna próba urządzenia wewnątrz partii buntu przeciw Azefowi. Cała jego kariera postawiona została na jedną kartę. Jedynie pomyślne wystąpienie przeciw Plehwemu mogło radykalnie poprawić położenie. Sądząc niesłusznie, że organizatorem buntu był Sawinkow, Azef, po przybyciu do Kijowa, natarł na niego:

- I cóż zamierzacie? Po co ten zamach na Klejgelsa? I czemu znowu jest pan tutaj, a nie w Petersburgu! Trzy razy próbowaliście, a Plehwe żyje! Zasługujecie na wykluczenie z organizacji i sąd partyjny.

Sawinkow - który w czasie nieobecności Azefa starał się nie łączyć się z buntownikami - wyjaśniał, iż wielu ludziom wydawało się, ze zmieniona sytuacja wymaga na razie obrania innych celów. Wzmogło to tylko zainscenizowaną wściekłość Azefa:

- Gdyby nawet mnie aresztowano, nie miał pan prawa zlikwidować zamachu na Plehwego! Mówi pan, brak nam sił do zabicia go. Czemu? Śmierć Pokotiłowa? Ale przecież powinniśmy być gotowi na wyginięcie całej naszej organizacji do ostatniego człowieka! Cóż tak pana przeraża! Brak ludzi? To trzeba ich znaleźć! Jeśli nie ma dynamitu, trzeba go wyprodukować! Ale rzucać sprawy nikomu nie wolno! Plehwe musi zostać zabity! A jeśli my go nie zabijemy, nie zabije go nikt...

Zrobiło to wrażenie na bojowcach. Nie mieli czystego sumienia. Wszak Boryszańskiego zawiodły nerwy, a Pokotiłow jako chemik winien był bardziej przestrzegać środków ostrożności, zamykając się z dynamitem w pokoju hotelowym. Azef ukazał im się znów jako człowiek twardego obowiązku.

Postanowiono raz jeszcze zapolować na Plehwego. Pod koniec kwietnia, w Charkowie, obmyślono nowy scenariusz. Do Petersburga przyjechał bogaty Anglik, MacKellogh, przedstawiciel znanej firmy londyńskiej produkującej rowery. Wynajął elegancki apartament przy ulicy Żukowskiego 31. Z Anglikiem zamieszkała jego żona, wynajęto lokaja Atanazego, nieco później kucharkę. Rolę Anglika grał wytworny Sawinkow, lokajem był Sazonow, a kucharką Praskowia Iwanowska, weteranka podziemia terrorystycznego, która brała udział jeszcze w przygotowaniach do zamachu na cara Aleksandra II. W roli żony wystąpiła Dora Brylant, córka bogatego kupca żydowskiego z Chersonia. Sawinkow, wielki amator pięknych kobiet, dobrał sobie za "żonę" dziewczynę nieładną, melancholiczną, niewysoką, o nieregularnych rysach twarzy, która wykrzywiała się w nerwowych tikach.

Podczas gdy Sawinkow odwalał "czarną robotę", niezłomny wódz krążył gdzieś po Rosji. Odwiózł na Kaukaz matkę, która rzeczywiście była chora, zajrzał do'Samary i Ufy. Starał się wypełnić "gorliwie" zlecenia Ratajewa. W Samarze badał, kim był nieznany terrorysta, który zginął od wybuchu bomby w hotelu petersburskim! Do Ufy pojechał, aby wypytać Izota Sazonowa, co porabia i co knuje jego brat Jegor!

Jak na tyle krzątaniny, Ratajew otrzymywał enigmatyczne informacje. Azef pisał, że "coś się gotuje", ale trudno zdobyć dokładniejsze wiadomości. Teraz stawiał tylko na jedną kartę. Policji dawał coraz mniej informacji, w dodatku fałszywych i mylących. Gdy w połowie czerwca zjawił się w Petersburgu, Ratajew dowiedział się, że jego podkomendny musi często kręcić się koło domu przy ulicy Żukowskiego 16, gdyż mieszkający tam adwokat Trandafiłow przechowuje nielegalną literaturę. W ten sposób chronił Azef mieszkanie "Anglika" i usprawiedliwiał swoje częste wizyty u niego przy ulicy Żukowskiego. W połowie czerwca mieszkał nawet u niego przez tydzień i kontrolował obserwacje bojowców.

Na tym polu poczyniono znaczne postępy. Ustalono, że Plehwe, mieszkający w okresie letnim w willi na Wyspie Aptekarskiej, jeździ co wtorek na posiedzenia Rady Ministrów, a w czwartki udaje się przedpołudniowym pociągiem do carskiego Sioła, aby złożyć Mikołajowi II cotygodniowy raport.

Niedługo świetny obserwator, Kalajew zameldował, że marszruta uległa zmianie, gdyż car przeniósł się do Peterhofu i Plehwe wyjeżdżał z dworca Bałtyckiego. Azef raczył wyrazić zadowolenie, a Ratajewowi posłał informację, iż człowiekiem, który zginął od wybuchu w hotelu był Pokotiłow, członek... jakiejś nieznanej mu organizacji terrorystycznej!

Kolejny termin zamachu wyznaczono na 8 lipca 1904 roku. Wykonawcami byli Sazonow, Kalajew, Boryszański i świeżo wciągnięty do Organizacji przyjaciel Boryszańskiego, Sikorski, robotnik z Białegostoku. Azef oświadczył, że będzie oczekiwał wiadomości w... Wilnie!

Bogaty "Anglik" wyniósł się nagle z mieszkania przy ulicy Żukowskiego. 8 lipca minister Plehwe raz jeszcze uratował życie. Powstało jakieś nieporozumienie i tylko Kalajew otrzymał bombę. Wedle regulaminu terrorystycznego zamachowcy otrzymywali bomby w dniu akcji, a gdy było po wszystkim wrzucali niewykorzystane do Newy. Kalajew odmówił wykonania akcji bez ubezpieczenia. W Wilnie Azef niepokoił się. Mówił do Iwanowskiej:

- A więc zupełne niepowodzenie, może katastrofa?

Angażował się już bez reszty w sprawę zabicia Plehwego. I miało mu się to sowicie opłacić! Departamentowi Policji donosił, że socjaliści-rewolucjoniści odłożyli na razie zamach na ministra i zamierzają zabić generał-gubernatora irkuckiego, Kutajsowa, wsławionego znęcaniem się nad zesłańcami. Wkrótce ludzie Azefa zjawili się w Wilnie i wyjaśnili przyczyny niepowodzenia. Szczególnie rozgoryczony był Sazonow. Azef okazywał rosnącą nerwowość. Panowała pogrzebowa atmosfera.

Ustalono kolejny termin - 15 lipca. "W maleńkiej, słabo oświetlonej izbie restauracji siedzieli zadumani skazańcy, z rzadka wymieniając jakieś zdawkowe słowa - opowiada Iwanowska - Jeden Azef wydawał się spokojny, uważny, przesadnie uprzejmy." Na pożegnanie ucałował wszystkich "skazańców". Po zdemaskowaniu, rozmawiając we Frankfurcie ze swoim demaskatorem, Włodzimierzem Burcewem, zapewniał, że kiedy całował wówczas Sazonowa, nie był to pocałunek Judasza. W tym momencie na pewno nie! Judasz Azef ochraniał Sazonowa. Wielki czyn tego zamachowca miał mu utorować drogę do olśniewającej kariery w partii i... policji, uczynić go królem prowokatorów owych czasów.

Nadszedł dzień 15 lipca. Dzień, który miał wstrząsnąć Rosją. Rano Sawinkow wyszedł na dworce Mikołajewski i Warszawski, aby powitać przybywających kolegów. Grający rolę dorożkarza Dulebow pojechał do hotelu po Schweitzera, który w umówionych punktach rozdał bomby zamachowcom.

Wszyscy zebrali się przy cerkwi na ulicy Sadowej i ruszyli pojedynczo, w odległości 40 kroków od siebie, bulwarem Angielskim ku Fontance. Parę razy zmieniano drogę. Postanowiono dokonać zamachu u wylotu bulwaru Izmajłowskiego, którym miał jechać Plehwe. Boryszański szedł pierwszy, miał przepuścić karetę ministra i rzucić bombę tylko wtedy, gdyby stangret chciał zawrócić. Drugim był Sazonow, wyznaczony na głównego zamachowca.

Dzień był piękny, słoneczny, wszystko sprzyjało bojowcom. Dochodziła godzina 9.50, gdy koła karety Plehwego zaterkotały o bruk bulwaru Izmaiłowskiego. Pojazd minął pędem Boryszańskiego i zwolnił akurat koło Sazonowa, gdyż zajechała mu drogę jakaś dorożka. Sazonow wolnym krokiem ruszył z chodnika, zbliżył się do karety i nie spiesząc się zajrzał do wnętrza. Ujrzał wykrzywioną strachem twarz ministra. Plehwe na widok nieznanego człowieka porwał się z miejsca. Wtedy Sazonow z całej siły rzucił bombę na bruk. Spierano się potem o ten szczegół: czy bomba spadła na bruk, czy trafiła w okno karety.

Eksplozja była straszliwa. Tumany kurzu, szczątki cegieł, wyrwanych framug i szyb okiennych wzbiły się w potworną chmurę. Kareta została dosłownie rozerwana na strzępy, które znajdowano później na drugim piętrze "Hotelu Warszawskiego". W hotelu wyleciały wszystkie szyby. Znaleziono zegarek Plehwego, który zatrzymał się na godzinie 9:43. Minister zginął na miejscu. Ciało jego było tak poszarpane, że trudno było przygotować je do pogrzebu. Obok miejsca eksplozji leżał ciężko ranny Sazonow. Miał ranę w prawym boku, straszliwie krwawił, stracił dwa palce u lewej nogi. Jadący za karetą kapitan gwardii, Michał Cwieciński również był ciężko ranny i został poddany trepanacji czaszki. Stangret, Iwan Filipów zmarł zaraz po zamachu. Byli ranni wśród przechodniów.

W nieludzkim zamieszaniu tajniacy dopadli leżącego Sazonowa, bili go i wlekli za nogi po bruku. "Bili mnie na bulwarze, potem podnieśli, schwycili za nogi i powlekli tak, że uderzali głową o bruk. W hotelu rzucili na gołą podłogę, zerwali ze mnie ubranie i bili po gołym ciele" - napisał Sazonow we wspomnieniu skreślonym przed śmiercią w więzieniu. Poddano go operacji, w której uczestniczył prowokator Gurowicz. Liczono, że majaczący w gorączce poda jakieś informacje.

Boryszański i Kalajew szczęśliwie zdołali zbiec, pozbywając się bomb. Gorzej poszło Sikorskiemu, który wpadł w panikę. Wynajął łódkę i na oczach wioślarza rzucił bombę do rzeki. Potem starał się skłonić go do milczenia dziesięciorublówką, ale został aresztowany.

Zadziwiająco bałamutne i mętne są wspomnienia o zamachu Sawinkowa, który był przecież jego faktycznym organizatorem. Otóż opowiada on, że zaraz po eksplozji był w pobliżu i ujrzał leżącego na bruku Sazonowa. Trupa Plehwego i szczątków karety nie dostrzegł! Sądził, że minister uszedł z życiem, myślał nawet o nowym zamachu. O tym, że zamach się udał dowiedział się dopiero z gazet wyszedłszy o godzinie 14 z łaźni. Wszystkie te dziwności trzeba chyba tłumaczyć faktem, że Sawinkow publikując swe wspomnienia już jako minister wojny w Rządzie Tymczasowym Kiereńskiego, uważał, iż należy tonować nieco swą kierowniczą ongiś rolę w zabijaniu dostojników carskich. Teraz lansował przecież sojusz umiarkowanych sił rewolucji z demokratycznie nastrojonymi kręgami ancien regimeu! Ale to oczywiście tylko domniemania...

Zamach na Plehwego obrastał potem w różne legendy, niekiedy zupełnie bzdurne. I tak Aleksander Ilar z całą powagą twierdzi, iż Plehwe jeździł po Petersburgu nie karetą, a opancerzonym pojazdem, a zamachowcy kupili również opancerzony samochód, aby zatarasować drogę i zatrzymać "czołg" ministra!

Azef oczekiwał na wiadomość w Warszawie. Podobno dowiedział się o śmierci Plehwego z nadzwyczajnych wydań gazet warszawskich. Iwanowska, przebywająca w Warszawie, spotkała Azefa na ulicy Marszałkowskiej. Przeszli kawałek razem w kierunku Dworca Wileńskiego. Azef kupując dodatek nadzwyczajny, wykrzyknął:

- Zamordowano Plehwego!

Po czym dość bez sensu zapytał Iwanowską:

- Co to znaczy "zamordowano"? Zabito go, czy jest ranny?

Przyjechawszy do Wiednia natychmiast depeszował 16 lipca do Ratajewa. Dziwny sposób stwarzania sobie alibi - telegramy po fakcie ze stolic Europy! Czemu Azef nie skontaktował się wcześniej z Ochraną w Warszawie? Doprawdy w pracy prowokatorsko-rewolucyjnej miewał często zaskakujące obyczaje...

Rosyjskie środowiska rewolucyjne Genewy witały go jak triumfatora. Sletow opisuje niepohamowaną radość jaka ogarnęła zebranych działaczy eserowskich na wieść o zabiciu Plehwego:

"Na kilka minut zapanował wśród obecnych jakiś bezwład. Kilkoro mężczyzn i kobiet uległo atakowi histerycznemu. Większość obejmowała się w uściskach. Wykrzykiwano wiwaty. Każdy za siebie i dla siebie, nie słysząc innych. Jakby w tej chwili widzę N. [Azefa]. Stoi na uboczu, szklankę z wodą ciska na podłogę i zgrzytając zębami woła: Otóż i masz za Kiszyniów! "

Azef zostaje wyniesiony na wyżyny bohatera terroru. Jego sława zaczyna przerastać sławę Andrzeja Żelabowa, wodza terroru Narodnej Woli. Wybuch bomby na bulwarze Izmaiłowskim zelektryzował Europę. Francuski socjalista Piotr Garvy wspomina, że w Paryżu "gazeciarze biegali po ulicach a przechodnie wyrywali im z rąk dzienniki. W oknie stołówki rosyjskiej, wychodzącym na ulicę, natychmiast wywieszono plakat wyrażający radość z powodu wyczynu Sazonowa". W restauracjach, klubach, na przyjęciach i podczas przypadkowych spotkań o niczym innym nie mówiono, jak tylko o śmierci Plehwego. Nie żałował go właściwie nikt. W sferach rządowych był nielubiany, dwór carski nim gardził, własny resort uważał go za człowieka o ciężkiej ręce i apodyktycznym stylu bycia.

Proces Sazonowa, który był właściwym bohaterem tych wydarzeń, odbył się przed petersburskim trybunałem sądowym. Skazano go na bezterminową katorgę. W 1910 roku zabójca Plehwego odebrał sobie życie. Sikorski dostał 20 lat. Przeżył i wyszedł na wolność po rewolucji lutowej 1917 roku.

 

Marny koniec popa Hapona

Rewolucja rosyjska 1905 roku zaczęła się od "krwawej niedzieli" 9 stycznia. Tego dnia wojsko otworzyło ogień do bezbronnego tłumu pod Pałacem Zimowym w Petersburgu. Ludzie przybyli z petycją do cara, prosząc o ulżenie ich tragicznej doli. Organizatorem pochodu był pewien podejrzany duchowny prawosławny, Jerzy Hapon. Drogi jego życia skrzyżują się kiedyś ze ścieżkami Jewno Azefa. W wielkim pojedynku pop będzie ofiarą, a Azef katem. Póki co jednak robił Hapon oszałamiającą karierę...

Urodził się w 1870 roku we wsi Bielaki koło Połtawy, był synem ubogich Ukraińców. Niektórzy twierdzili, że był Żydem, ale nie jest to pewne. Po ukończeniu seminarium w Połtawie przyjął święcenia kapłańskie. Po tragicznej śmierci żony owładnięty ambicją myśli o wstąpieniu do klasztoru - bezżenny mnich może zostać biskupem. A gdzież można zrobić karierę, jeśli nie w Petersburgu!

Pomaga w tym Haponowi piękna powierzchowność, mająca w sobie coś demonicznego i natchnionego zarazem oraz niezwykła pobudliwość erotyczna. Gdy wykładał religię w szkole, uwiódł siedem najładniejszych uczennic! Nie przeszkodziło mu to zresztą w dalszej karierze. Otoczył go zaraz rój bogatych i niewyżytych kobiet ze skłonnościami do dewocji. To one wspomagały go finansowo, wynajmowały mu luksusowe mieszkania, odwiedzały, gościły, protegowały u biskupów i możnych świata petersburskiego. Wreszcie kończy Hapon Akademię Duchowną w Petersburgu i w 1903 zostaje na jakiś czas kapelanem więziennym.

Nasz duchowny miał jednak zainteresowania społeczne. Zasłynął wkrótce z doskonałych kazań, w których ostro piętnował krzywdę maluczkich i egoizm bogaczy. Stał się propagatorem związków i stowarzyszeń robotniczych.

Początkowo szło mu to opornie. Od czegóż jednak wpływowe wielbicielki! Został przedstawiony pułkownikowi Mikołajowi Zubatowowi, "ojcu chrzestnemu" stowarzyszeń robotniczych pod policyjnym nadzorem. Zubatow wysoko ocenił "społecznikowskie pasje" niezwykłego duchownego. Przy jego poparciu w lutym 1904 minister spraw wewnętrznych Plehwe zatwierdził statut Stowarzyszenia Rosyjskich Robotników Fabrycznych Miasta Petersburga, na którego czele stanął Hapon.

Wkrótce Stowarzyszenie rozrosło się, liczyło kilkanaście tysięcy ludzi i zyskiwało wciąż nowych zwolenników. Hapon nie był zwykłym płatnym agentem policji. Otrzymywał na swą robotę dotację z Departamentu Policji. Żywił zapewne złudzenia, że działa samodzielnie i może coś uczynić dla świata pracy. W imieniu swego stowarzyszenia interweniował u fabrykantów, składał wizyty w ministerstwach, pisał petycje, zwoływał wiece. Często witano go chłodno i wyniośle, ale gdy sprytny duchowny od niechcenia wymieniał nazwiska różnych wysoko postawionych znajomych, dalsza rozmowa przebiegała w serdecznej atmosferze.

Zdobywał autentyczną popularność wśród świata robotniczego, który w swej ogromnej większości nie rozumiał i nie popierał celów podziemnych partii rewolucyjnych. "Czy był to kandydat na rosyjskiego Mussoliniego z początku XX wieku? - zapytuje znany publicysta historyczny, Stanisław Mackiewicz w swej książce Klucz do Piłsudskiego - Raczej inne porównanie się nam nasuwa. Było to raczej słabsze, pierwotne wydanie Rasputina, tylko Rasputina wpływającego nie na histerycznego cara i histeryczne kobiety, ale na dosyć histeryczną również masę robotniczą miasta Petersburga. Kinematograf Hapona kręci się podobnie jak kinematograf Rasputina. Święte zaklęcia, przekleństwa, błogosławieństwa, policja, kobiety, pijaństwa. Tylko sceną oddziaływania magii Rasputina był dwór i nieszczęsny car prawosławny, areną demagogii Hapona lud robotniczy."

Po zwolnieniu czterech robotników, członków haponowskiego Stowarzyszenia zastrajkowała cała załoga zakładów Putiłowskich. Hapon napisał kwiecistą petycję do cara Mikołaja II. "Spycha się nas w otchłań nędzy, bezprawia i ciemnoty, dusimy się" - pisał.

Pupil Zubatowa tak się rozpędził, że wspominał nawet o swobodach politycznych, odpowiedzialności ministrów przed narodem i wyborach do parlamentu. Powiadomił władze, że manifestanci zaniosą carowi petycję do Pałacu Zimowego. Prosił, by car do nich wyszedł i wysłuchał "głosu wiernego ludu".

Być może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby nie zmiany w centrum władzy. Zubatow został już usunięty, policja w obliczu zaburzeń i strajków traciła głowę. Na arenę wkroczyło wojsko, które ani myślało respektować niedawnych rozporządzeń policyjnych o udzielaniu pomocy Stowarzyszeniu Hapona. Żołnierze otrzymali rozkaz rozpędzenia manifestacji salwami. Jak tragiczne proroctwo zabrzmią ostatnie słowa petycji Hapona skierowanej do cara: "Przysięgnij, że to zrobisz, uczynisz Rosję szczęśliwą i sławną. A jeśli nie odpowiesz na nasze błagania, umrzemy tutaj, na tym placu, przed Twoim pałacem".

Dnia 9 stycznia tłumy ludzi ruszyły pod Pałac Zimowy. Szli z chorągwiami cerkiewnymi, ikonami, portretami cara i carowej. Na czele kroczył pop Hapon w szatach liturgicznych, z krzyżem w ręku. Uczestnicy pochodu nie wiedzieli, że Mikołaj II na wieść o manifestacji wyjechał potajemnie do Carskiego Sioła.

Niebawem zaczęła się masakra. Jedna z salw poszła na drzewa, z których spadać zaczęły zabite dzieci. Sam Hapon padł na ziemię, później uciekł. Zgolił brodę i włosy, przebrał się w cywilne ubranie i przy pomocy swych zwolenników przedostał się za granicę.

"Krwawa niedziela", podczas której, według oficjalnych danych, zginęło 130 osób, a 300 zostało rannych, wprawiła w osłupienie całą Europę. Strajki i protesty rozlały się po całej Rosji. Pod Pałacem Zimowym Mikołaj II rozstrzelał ostatecznie zaufanie, jakie żywili do niego robotnicy. Wkrótce też po wsiach i miastach zaczęto śpiewać ponurą balladę, która zrodziła się po "krwawej niedzieli" na przedmieściach Petersburga:

Żeś na Wschodzie doznał klęski

Chciałeś w Rosji być zwycięski

Bądź przeklęty, Carze zły -

Krew Cię plami, hańbią łzy!

 

Siedzący za granicą Hapon szybko zorientował się w tych nastrojach i wzywał:

"Nie mamy już cara. Bierzcie bomby i dynamit - ja na wszystko pozwalam!"

Sługa Boży wzywał do walki i terroru...

W Genewie wypłynął Hapon na szerokie wody. Wziął go pod opiekę sam "ojciec rosyjskiego marksizmu", Jerzy Plechanow, najpierw mistrz i przyjaciel, potem wróg Lenina. Pod jego wpływem przystał Hapon do partii mienszewików. On, najdalszy dotąd od jakiegokolwiek socjalizmu! Odkrywa w sobie powołanie publicysty, zasypuje zagraniczną prasę artykułami o wydarzeniach 9 stycznia, o swoim Stowarzyszeniu i ogromnej roli, jaką w nim odegrał. Nie wspominał oczywiście ani słowem o o przyjaźni z Departamentem Policji, wyrażającej się sutymi dotacjami! Nikt zresztą nie zadał sobie trudu dochodzenia takich szczegółów, w sytuacji gdy znany duchowny zasilił szeregi socjalistów. Czasami jednak Hapon wprawiał w zakłopotanie nawet najżyczliwszych sobie ludzi.

- Przecież to nie żadni socjaliści zorganizowali wybuch 9 stycznia. Ja to zrobiłem i moi ludzie - opowiadał rezolutnie na spotkaniach socjalistycznych.

- No, ale socjaliści przygotowali, wychowali tłumy - starali się ratować sytuację jego nowi mienszewiccy przyjaciele.

- Broń Boże, moi ludzie pędzili socjalistów, często musiałem sam stawać w ich obronie...

Mimo takich zgrzytów reklamowano Hapona jako wielkiego wodza robotników. Przyjmowali go tacy mężowie stanu jak Clemenceau czy Jaures. Jego fotografie ukazywały się na pierwszych stronach gazet, pocztówkach i afiszach. Za jego domniemane pamiętniki Amerykanie zapłacili mu grube pieniądze. Stał się Hapon wielkim miłośnikiem uroków Paryża. Uczęszczał do restauracji i domów publicznych. Grał namiętnie w ruletkę w Monte Carlo, jeździł do Londynu, gdzie na mityngach zebrał 7 tysięcy funtów dla robotników rosyjskich (nie trzeba dodawać, że ci ostatni nigdy pieniędzy tych nie ujrzeli). Zwołał do Genewy zjazd wszystkich partii rewolucyjnych imperium rosyjskiego, na którym gościem z Polski był sam Józef Piłsudski. Hapon z namaszczeniem przewodniczył obradom. Puścił się nawet na tak awanturnicze przedsięwzięcie jak ekspedycja okrętu "John Crafford" z bronią dla robotników rosyjskich. Bronią zakupioną za pieniądze... wywiadu japońskiego!

Nasz emigrant wrócił do Petersburga w listopadzie 1905 roku. Demoralizował się coraz bardziej. Próbował znów stworzyć "własną" organizację robotniczą, ale w atmosferze walki rewolucyjnej nie było do tej imprezy amatorów.

Na nieszczęście dla Hapona przyczepił się doń wówczas pewien typ spod ciemnej gwiazdy, dziennikarz prasy brukowej i agent policji, Manasiewicz-Manujłow. Był to protegowany premiera, hrabiego Sergiusza Witte, który zlecał mu różne brudne sprawy. Manasiewicz-Manujłow, wiedziony dobrym węchem, doszedł do przekonania, że bezrobotny "zbawca robotników", o którego zagranicznych wyczynach już słyszał, przydałby się Ochranie.

Poznał go więc z ówczesnym dyrektorem petersburskiego Departamentu Policji, Piotrem Raczkowskim. Policyjny dyrektor, znając upodobanie Hapona do dobrego jadła i napitku, odbywał z nim konferencje w zacisznych salkach petersburskich restauracji. Im więcej doskonałego wina wypił Hapon, tym atmosfera stawała się cieplejsza. Widząc zamglone od rozkoszy kulinarno-alkoholowych oczy popa, roztaczał przed nim Raczkowski wizję uratowania Rosji przed krwawymi wstrząsami i zaprowadzenia szczęśliwego ładu konstytucyjnego. Policja, a w każdym razie "liberalna" jej część, którą on, Raczkowski, reprezentuje, o niczym innym nie marzy, jak tylko o szczęściu ludu pod rządami poczciwego monarchy i rozsądnej Dumy. Masakra pod Pałacem Zimowym to "godna ubolewania pomyłka", która nigdy się nie powtórzy. Tylko ci socjalr-ewolucjoniści i socjaldemokraci! Pierwsi rzucają bomby w porządnych ludzi, drudzy podburzają proletariat do strajków.

Rozrzewniony Hapon opowiedział co wiedział na temat stosunków w ruchu socjalistycznym i socjal-rewolucyjnym. A ponieważ wiedział niewiele, obiecał, że wciągnie do współpracy swego serdecznego przyjaciela, Rutenberga. Rutenberg uratował mu kiedyś życie podczas "krwawej niedzieli". Teraz zbliżony jest do Organizacji Bojowej eserów i może pokrzyżować wiele zamachów terrorystycznych.

Raczkowski był zachwycony. Stary chwyt Zubatowa dał świetne rezultaty. Oczami wyobraźni widział w osobach Hapona i Rutenberga doskonały przyczółek agenturalny w Organizacji Bojowej. Jego nowi przyjaciele wezmą się do Azefa, który na niewiele się już zdaje. Nie tylko ludzie porządni się mylą, łajdacy też. Hapon liczy na swego młodego przyjaciela Rutenberga, którego kocha, któremu ufa i... którego mierzy własną miarą...

Raczkowski informuje o swych planach ministra spraw wewnętrznych, Iwana Durnowo. Minister nie ma zdania, co do przydatności wykolejonego popa dla resortu. Wie tylko, że tacy osobnicy są kosztowni. Prosi więc o konsultację naczelnika petersburskiego wydziału Ochrany, pułkownika Aleksandra Gierasimowa. Gierasimow, rywal Raczkowskiego, oblewa rozmówców kubłem zimnej wody. Hapon to marny pijaczyna. Rutenberga miał okazję poznać ponad pół roku temu podczas śledztwa. Nic z niego nie wyciągnął - to typ upartego ideowca. Oburzony Raczkowski oświadcza, iż pułkownik Gierasimow nie od dziś przeszkadza we wszystkich jego przedsięwzięciach i żąda spotkania we trójkę - Hapon, Gierasimow i on.

W wytwornej knajpie "Cafe de Paris" Gierasimow utwierdził się w przekonaniu, że na Hapona nie warto wydać nawet dziesieciu rubli. Jak wielu pijaków to mitoman, który nasłuchał się na emigracji jakichś bajdur na zebraniach politycznych i teraz "sprzedaje" to jako cenne informacje. Prosił Durnowo, aby dać spokój takim poronionym pomysłom. Minister wiedząc jednak, iż Raczkowski ma dobre plecy na dworze, nie zabronił mu dalszych negocjacji z Haponem.

Nie bez trudu odnalazł Hapon w lutym 1906 roku ukrywającego się w Moskwie Rutenberga. Młody rewolucjonista był przerażony, jak bardzo zmienił się jego ubóstwiany ongiś przyjaciel. Obwisłe policzki, podkrążone od pijaństwa oczy, cynizm i dwuznaczne propozycje. Rychło dwuznaczniki ustąpiły miejsca jednoznacznym aluzjom, iż w policji znajduje się bardzo porządny człowiek, Raczkowski, który w duchu sprzyja ruchowi robotniczemu i działa na rzecz zaprowadzenia w Rosji porządku konstytucyjnego. Nieostrożny duchowny napomknął też, iż walka klasy uciskanej winna iść torami pokojowymi, w czym przeszkodę stanowią socjaliści-rewolucjoniści, mordujący ludzi.

- Zachęca to tylko reakcjonistów do pogromów i awantur - wzdychał bogobojnie Hapon, ale oczy biegały mu niespokojnie.

Rutenberg pojął niebezpieczeństwo. Hapon proponował wiele tysięcy rubli za ujawnienie najbliższych planów zamachowych. Pozornie przystał więc na te propozycje i obiecał zrobić co się da. Postanowił natychmiast ostrzec Organizację Bojową o nowym zagrożeniu. Hapon ustalił sposoby komunikowania się i jak na skrzydłach popędził do Rączkowskiego. Wszystko idzie doskonale, ryba połknęła przynętę - triumfował. Połknęła przynętę i policja. Raczkowski poinformował Durnowo, że angażuje Hapona i Rutenberga.

Teraz szło już tylko o pieniądze. A właściwie o wysokość "honorarium" Hapona. Światowy pop zażądał ni mniej ni więcej tylko 100 tysięcy rubli! Mówił, że musi podzielić się z Rutenbergiem, a jeszcze po drodze pewnie trzeba będzie kogoś przekupić. Raczkowski złapał się za głowę. Takiej sumy nie otrzymał nigdy nawet Azef, w ogóle nie widziano czegoś takiego na policyjnych listach płac. Minister zaproponował kompromis: jednorazowo 25 tysięcy i ani grosza więcej, ani teraz, ani później...

Sprawa oparła się aż o Wittego. Gierasimow twierdzi, iż to Witte wplątał Ochranę w sprawę Hapona, polecając nie targować się i dać 100 tysięcy! Były premier natomiast w pamiętnikach swych przysięgał, że wręcz przeciwnie - ostrzegał Ochranę przed "awanturnikiem" Haponem.

Tymczasem Rutenberg odszukał w Finlandii Azefa. Nieubłagany dla zdrajców szef Organizacji Bojowej i superagent policji polecił natychmiast ukatrupić "tę gadzinę". Rutenberg opowiadał później, że Azef radził mu, by wezwać Hapona i pojechać z nim saniami do ogrodu na Krestowskim w Petersburgu. Powozić miał podstawiony bojowiec. W programie była wystawna kolacja, a potem, późną nocą, miano wywieźć Hapona do lasu, zadźgać nożem i wyrzucić z sań.

Sprawa usunięcia Hapona nie była jednak tak prosta. Zwrócili na to uwagę Azefowi członkowie Komitetu Centralnego eserów. Robotnicy Petersburga pamiętali Hapona jeszcze z jego "najlepszego okresu", gdy organizował strajk w zakładach Putiłowskich, pisał do cara petycje z żądaniami, prowadził pochód na Pałac Zimowy. "To Hapon pierwszy zaczął walkę z wyzyskiwaczami" - wspominało wielu robotników.

Azef otrzymał więc polecenie, by zabić Hapona razem z Raczkowskim. W proklamacji wydanej po zabójstwie, wyjaśniono by, że tak zginął renegat razem ze swym policyjnym mocodawcą.

Rutenberg, pełen wstrętu, przyjął od Azefa to zadanie. Dano mu odpowiedniego "woźnicę", którym był bojowiec prowadzący obserwację domu ministra Durnowo. Rutenberg miał zadenuncjować woźnicę przed Haponem i Raczkowskim, a tym samym uwiarygodnić w ich oczach swe działania na rzecz demaskowania planowanych zamachów. Gra Azefa z Haponem i Rutenbergiem była popisem nikczemności...

W połowie marca Rutenberg znów zaczął spotykać się z Haponem w Petersburgu. Pop wyrzucał przyjacielowi, że działa zbyt wolno. Rutenberg uśpił jednak jego podejrzenia robiąc Haponowi wymówki, że 100 tysięcy rubli za tak wielką pracę jakiej się podjęli to za mało! Hapon uspokoił się. Przyjacielowi przeszła ideowość i stawia rzecz po kupiecku. Zaproponował, by rozliczać się z policją inaczej - po 25 tysięcy rubli za każdy zdemaskowany zamach i obfite aresztowania wśród jego organizatorów.

Rutenberg czuł, jakby zapadał się w bagno. Hapon w imieniu Raczkowskiego proponował spotkanie we trójkę i radził, aby Rutenberg miał już dokładne informacje, na kiedy wyznaczono zamach na Durnowo, kto go organizuje i kto został wyznaczony do tej akcji.

W połowie marca wyznaczono spotkanie w petersburskiej restauracji Constanta. Gierasimow błagał Raczkowskiego, aby ten nie szedł, bo to pułapka zastawiona przez Rutenberga. Raczkowski obstawał przy swoim. Gierasimow kazał więc swym agentom zająć gabinet sąsiadujący z salką, w której obiadować miała nasza trójka. Ostatecznie Raczkowski nie poszedł do restauracji i Hapon z Rutenbergiem zjedli obiad sami.

Raczkowski okazywał Azefowi chłód i uchylał się od spotkań z nim. Mówił pułkownikowi żandarmerii Zwarzinowi, że przyłapał Azefa na podwójnej grze i zerwał z nim stosunki. Tak jakby od początku rolą Azefa nie była podwójna gra! Po rewolucji lutowej, Gierasimow w swych zeznaniach przed Nadzwyczajną Komisją Śledczą Rządu Tymczasowego stwierdził, że Azef przesłał Raczkowskiemu bardzo ważne ostrzeżenie, że eserzy dybią na jego życie. Czy to z tego powodu Raczkowski nie poszedł na obiad do Constanta? Być może...

Azef zdecydował się w każdym razie ocalić Raczkowskiego i wbrew dyrektywom Komitetu Centralnego postanowił, że zginie tylko Hapon. "Lubił on ogromnie tę rolę - uchodzenia za zbawcę życia swoich bezpośrednich szefów policyjnych - pisze biograf Azefa, Nikołajewski - Wiedział bowiem, że tym sposobem uzyskuje pozycję najdogodniejszą, jako że ocaleni poczuwali się na długo do wdzięczności względem niego i bardziej byli skłonni patrzeć przez palce na jego grzeszki."

Rutenberga zawiodły nerwy. A o to właśnie chodziło Azefowi w jego podwójnej grze. Widząc, że nie sposób zwabić w sieci Raczkowskiego, Rutenberg postanawia skończyć z Haponem. W podpetersburskich Ozierkach wynajęto ustronną willę, położoną w pustej o tej porze roku okolicy. Hapon musiał bezgranicznie ufać Rutenbergowi, jeśli dał się zwabić na to odludzie. Rutenberg zapewniał, że przedstawi tam ostateczne warunki wydania Organizacji Bojowej w ręce policji.

Dnia 27 marca 1906 roku Hapon pojechał do Ozierek po śmierć. Morderstwu postanowiono nadać formę czegoś w rodzaju "sądu ludowego". Za ścianą, w sąsiednim pokoju, ukryli się robotnicy, uczestnicy krwawych zdarzeń styczniowych 1905 roku, bliscy współtowarzysze prac w Stowarzyszeniu haponowskim.

Odbywa się niesamowita rozmowa. Rutenberg odgrywa w niej rolę cynicznego konfidenta, dzięki czemu autentyczny konfident jest wobec niego całkowicie szczery. W pewnym momencie Hapon, chcąc przekonać młodego człowieka, pyta, czy 25 tysięcy rubli to mało pieniędzy. Rutenberg odpowiada, że pieniędzy dosyć, ale jego dręczy sumienie, że wyda tylu niewinnych ludzi. Pop odpowiada filozoficznie:

- Cóż poradzisz! Pewnie, że ich żal. Ale gdzie drwa rąbią, tam drzazgi lecą...

Widząc zaś niepokój przyjaciela, pociesza go:

- Raczkowski jest taki mądry, że wszystko doskonale urządzi. Nikt się nie dowie...

Słuchający w sąsiednim pokoju dawni towarzysze Hapona nie posiadali się z oburzenia. Gdy tylko Rutenberg otworzył drzwi, wpadli do pokoju i otoczyli popa. Ten, oniemiały, padł na kolana i bełkotał błagając o litość.

- Sprzedałeś naszą krew "Ochrance", nie ma litości! - wrzeszczeli "sędziowie".

Rutenberga opuściły siły. Wyszedł z pokoju, nie chcąc patrzeć na śmierć człowieka, który kiedyś był jego przyjacielem...

Robotnicy zarzucili Haponowi stryczek na szyję i powiesili go na żelaznym haku. Stwierdziwszy zgon, wyszli zamykając willę na klucz. Zwłoki Hapona policja odnalazła dopiero po miesiącu. Podobno to Azef wskazał Raczkowskiemu miejsce, w którym należy szukać doczesnych szczątków popa, który żądał zbyt wiele.

W Finlandii Azef wyparł się wszystkiego. Oświadczył Rutenbergowi, że nigdy nie wyraził zgody na odstąpienie od decyzji Komitetu o jednoczesnym zabiciu Hapona i Raczkowskiego.

Ogłosił wszem i wobec, że zabójstwo Hapona nie było dziełem eserów i że "Martyn" (pseudonim Rutenberga), bliski przyjaciel zamordowanego, działał na własną rękę z sobie tylko wiadomych pobudek, że, co więcej, nie był on nigdy członkiem, ani nawet sympatykiem Organizacji Bojowej. Opinia publiczna widzieć więc mogła w zabójstwie Hapona jakieś porachunki osobiste, być może nawet porachunki między policyjnymi szpiclami.

Biedny Rutenberg został więc napiętnowany przez własnych towarzyszy walki nieomal jako szpicel, on, który wykonywał tylko rozkazy Azefa, autentycznego prowokatora! Autorytet Azefa był jednak tak wielki, że jego starania o rehabilitację spełzły na niczym. Stanąwszy przed Komitetem Centralnym Azef oświadczył:

- To, co mówi Rutenberg nie zgadza się z tym, co ja mówię. A więc komu wierzycie?

Wierzono niezmiennie i bez wahań Jewno Azefowi...

Złamany Rutenberg usunął się z ruchu rewolucyjnego. Nie doczekał zdemaskowania Azefa jako wielkiego prowokatora...





Większa dawka top secret