Janusz Anderman

Fotografie

 

 

Krwawica

Chciałem mieć jego zdjęcie. Aparat leżał na stoliku, więc tylko obróciłem go obiektywem w jego stronę i nacisnąłem migawkę. Żeby nie zwracać na siebie uwagi, podniosłem w górę kufel i zdmuchnąłem loczki piany.

Pół godziny wcześniej zobaczyłem go w stacji krwiodawstwa; byłem bez grosza i poszedłem tam, by się dowiedzieć, ile płacą za krew. Olbrzymia pielęgniarka żonglowała czerwonymi butelkami, jakby grała na marakasach, a potem odstawiła jedną, sięgnęła za siebie i spomiędzy probówek i retort zręcznie wyłowiła szklankę z wystygłą herbatą. Wtedy otworzyły się drzwi.

- Zień dobry - ukłonił się z przesadną elegancją, wydobył zza paska flaszkę i odwinął ją z gazety. Była wypełniona spienioną krwią; pielęgniarka patrzyła na niego oniemiała, a potem wolno uniosła się z taboretu.

- Czyś pan ocipiał? - zapytała i z trzaskiem odstawiła szklankę, a ja poczułem na policzku łzę herbaty.

- No so? No so? Składkowa krew, tak? We trzech my się złożyli, o! - podciągnął rękaw; nadgarstek miał owinięty chustką, pokrytą rdzawymi plamami.

- Do widzenia mnie stąd! Wynocha ze stacji! - pielęgniarka zaczęła go zachodzić od tyłu; była od niego wyższa o pół metra i on obracał się teraz z niepokojem, by nie zniknęła mu z pola widzenia.

- Ale ja muszę oddać! Koledzy zostali przy stoliku! Wykupić ich musze... Druhów serdecznych...

- Idź pan! Idź pan z moich oczu! Bo kulasy poobrywam!

- To tak? - zapłonął nagłą odwagą. - Tak? Polska krew wam nie w smak? Tak?! Dobra! Darmo oddam, jak tak! Ja swój honor mam z kolegamy! - i cofał się, i znienacka porwała go wściekłość.

- Ale ja tu jeszcze przyjdę! Krew za krew! Macie moją krwawice - z rozmachem postawił butelkę na blacie. - Macie polską krew przelaną! Chrześcijańska krew! Ja wasz znam! Macie! Na mace sobie przeróbcie!

Odwrócił się z godnością i poszedł, a ja, gdy usiadłem potem przy stoliku i zamówiłem piwo, zobaczyłem go; siedział obok z kolegami i zamożnym fundatorem, który spadł im z nieba, a teraz z obrzydzeniem obracał w palcach gruby rulon banknotów, spięty zieloną gumką.

- Taki mam wstręt do pieniąchów - odezwał się z zadumą. - Ale tylko z rańca. Później, to już bym brał. Tylko z rańca...

- Za pieniądze to i echo pójdzie - powiedział przypochlebnie dawca krwi.

- No właśnie mówię, że z rańca...

- Ja to chcę powiedzieć, że komornego nie zapłacę! Nie mam, to nie dam! - zaperzył się drugi. - Chcę to powiedzieć! Nie mam! Żeby potem nie było, że nie mówiłem! Bo mówiłem. Już rok nie płacę. Albo i dwa!

I w momencie, gdy skierowałem w ich stronę obiektyw i nacisnąłem migawkę, od innego stolika rozległo się rozdzierające wycie. W pierwszej chwili nikt się nawet tam nie odwrócił, ale mężczyzna, który zawył, otrząsnął się z ulgą i spokojnie tłumaczył:

- Tak się jakoś we mnie zbierało. Aż się nazbierało.

- Zaryczał pan jak daniel - odezwał się z podziwem sąsiad.

- Jaki daniel?

- Taki pies. On na dużość ten daniel jest jak pies. I tak ryczy.

- Czesek - powiedziała jego towarzyszka - weź dej mu pare złoty. Żeby jeszcze raz zaryczał. Ładnie ryczy. Weź mu powiedz, Czesek!

- Ja za pieniądze ryczał nie będę - odpowiedział tamten dumnie. - Musi się nazbierać we mnie. Wtedy zaryczę jak najbardziej, tak nie.

Patrzyłem na niego tylko przez chwilę. Gdy wróciłem wzrokiem do swego kufla, aparatu, który leżał obok, już nie było.

 

 

 

 

 

Jesień ormowca

To była wiosna osiemdziesiątego dziewiątego; tak, to była wiosna; na zdjęciu są chłopi z mojej mazurskiej wsi, w tle chwieje się drewniany kiosk spożywczy, jest zdezelowany, a zmurszałe ściany z trudem podtrzymują dach.

Zanim zrobiłem zdjęcie, widziałem, jak ormowiec zatrzymuje się przed kioskiem; ściany oblepione są strzępami plakatów wyborczych "Solidarności"; ormowiec ostrożnie wyciąga rękę, rzuca na boki spłoszone spojrzenia i zrywa kawał plakatu.

Za kioskiem leżą w wygniecionych trawach chłopi i cierpliwie czekają na dostawę wina. Tył kiosku też jest oblepiony plakatami i jeden z mężczyzn z wprawą odrywa pasek zawilgłego papieru, potem targa garść trawy, zręcznie robi skręta, zapala i zaraz dusi się kłębami malachitowego dymu.

- A bo na telewizji mówili, że tera młode w mieście trawe palo. Podobnież okropnie w beret kopie...

Znów się zaciąga i aż dygocze; no i, kurna, kopie, krztusi się na potwierdzenie i kułakiem rozgniata na szczecinie grube łzy.

Nagle słychać niepokojące szelesty; chłopi zastygają w niepewnym oczekiwaniu, a spośród wybujałych pokrzyw wyłania się ormowiec i staje, i milczy, a leżący, jakby na wszelki wypadek, siadają.

Wreszcie ormowiec odzywa się uroczyście: - Co to ja miałem mówić... - i dalej z namaszczeniem gromadzi myśli, i po chwili wraca do zagubionego wątku.

- Wiele było nieprawidłowości...

Spojrzenia obmacują ormowca.

- Były, nie powiem, one, nieprawidłowości. Ale to było mniejsze zło. Bo nie to, żebym uciekał od odpowiedzialności. Na odwrót jest. Ja ją całą na siebie biorę, odpowiedzialność. I niech historia mnie osądzi. Zamęty nadciągały! I anarkie!

I chłopi patrzą na siebie pytająco.

- Ja całą odpowiedzialność za wprowadzenie stanu wojennego na siebie biorę! Historia wykaże, czy była to decyzja słuszna, czy była to decyzja niesłuszna. I ona mnie będzie sądzić na swoim sądzie! A nie wy! - tupie ormowiec. - Stan wojenny...

- Jaki stan wojenny?

- Co on gada?

- Stan... - dziwią się chłopi.

- Było... - zastanawia się jeden. - Wojenny stan. Było. Ale za Niemca. Wojna była. Nie stan.

- Tamta noc grudniowa, ludzie! - ormowiec jest dotknięty tym brakiem pamięci. - Krwi przelew groził bratniej! Brat brata przecie! Listy były dzieci, żeby je rozstrzeliwać... No te dzieci, co nie sięgają do osi wozu... ten mniejszy drobiazg... Konieczny był stan!

- Rzeka jak wyleje. W centrali. Toż tam był ten stan swojego czasu. Ale żeby dzieci mieli topić...

- Ludzie! Historia odpowie na pytania! I wyda sprawiedliwość!

A chłopi przestają się nim interesować.

- Jakby nie chlał tyle dykty, toby mu tak we łbie nie odrętwiało. A tak, to co on wie. Przecie jego nawet do woja nie wzięli, bo miał za duży łeb. Hełmu dla niego nie było na rozmiar. To czego... Zakończyła się jego władza...

- A ja czasem generalnie lubie mieć dużą głowe...

Ormowiec nie słucha i odwraca się z rozpaczą, i zaraz zamykają się za nim wiotkie zarośla, i żaden z nas nie przypuszcza, że ormowiec jeszcze dziś powiesi się na klamce drzwi, na klęczkach.

 

 

 

 

 

Praktyka

Wtedy, latem siedemdziesiątego roku, miałem jakiś marny rosyjski aparat, może smienę? Zdjęcia zrobione tym aparatem na polskiej kliszy dawały taki efekt, jaki dawały, i nic ponad to; ktoś nie wtajemniczony, patrząc na tę fotografię, mógłby pomyśleć, że zamglona sylwetka w kombinezonie, na tle fabrycznej bramy, to sterany robotnik, cierpiący na słoniowaciznę nóg. Ja jednak wiem, że to mój kolega ze studiów Janek Hahn, na tle wytwórni bełtów w Dwikozach koło Sandomierza, a ta niebywała grubość szeroko rozstawionych nóg wynika z tego, że przemyca on z zakładu berbeluchę i w każdej nogawicy ma po sześć flaszek.

Praktyki robotnicze dla studentów wymyślono po Marcu; była to forma kary, choć oficjalnie władza utrzymywała, że takie zderzenie inteligenckiej młodzieży, zatrutej miazmatami sześćdziesiątego ósmego, ze zdrową moralnie klasą robotniczą da świetne efekty pedagogiczne. W efekcie we wszystkich polskich fabrykach powstawał niebywały chaos, który wywoływały tabuny pętających się bez przydziału studentek i gromady zabiedzonych studentów, nauczonych na kursie filozofii marksistowskiej, że praktyka dotyczy działalności ludzi przekształcających rzeczywistość i próbujących gołymi rękami sprawdzić funkcjonowanie wirujących trybów obrabiarek.

Ja, z kilkoma kolegami i kilkoma setkami studentek slawistyki, polonistyki i rusycystyki, znalazłem się w wytwórni wina i zagrychy w occie.

Było to magiczne miejsce, bo wystarczyło odkręcić jakikolwiek kranik, zawór, pokrętło czy zwykły szlauch, by natychmiast znaleźć się w czarodziejskich oparach wina, które w tamtych czasach nazywano siarą. Mętna siara wypełniała nawet zatkany zlew w kąciku socjalnym.

Trzeba powiedzieć, że załoga zachłannie korzystała z tych dobrodziejstw i już od początku zmiany, od 6 rano, wszyscy byli kompletnie pijani, co jednak nie wpływało na obniżenie wydajności pracy; objuczone, ale radośnie rozdzwonione ciężarówki jedna za drugą opuszczały zakład.

Tajemnica tej wydajności tkwiła w niezwykłej prostocie technologii produkcji. Przed halą fabryczną był betonowy basen o wymiarach olimpijskich wypełniony gnijącą pulpą z truskawek i gdy uderzał wiatr i na moment rozgrabiał chmurę muszek owocowych, można było wypatrzyć w tym bagnisku chwiejącego się jak błędny ognik robotnika w wysokich gumiakach, który szufladą nabierał tę pulpę i rzucał na rozmlaskany pas transmisyjny. Dalej, pod dachem, stała olbrzymia kadź; gdy się wypełniała, za pomocą chemikaliów wytrącano osad, spuszczano sok, sok chrzczono do smaku spirytusem i dodawano siarki, by uniknąć nagłej fermentacji. Na butelki, dla niepoznaki, przyklejano etykietki z napisem: wino bardzo słodkie.

Kiedyś, z ciekawości, zajrzałem do tej kadzi po spuszczeniu soku; gruby kożuch osadów na dnie pienił się od potopionych szczurów.

Takich i innych odkryć dokonywali z czasem wszyscy praktykanci i ta konfrontacja wyobrażeń z życiem zaczęła źle wpływać na kondycję psychiczną niektórych dziewiętnastolatek; w ciągu miesiąca trzy studentki odwieziono na sygnale do psychiatryków. Ostatnim przypadkiem była polonistka, która usiłowała zgłębić tajniki ekonomii socjalistycznej i obserwowała transport zielonych pomidorów, który właśnie przybył na słynącą z pomidorów Sandomierszczyznę z dalekiej Bułgarii. Na załogę podziałało to jak alarm przeciwlotniczy. Nawet ci, którzy nie mogli ustać na nogach, pędzili teraz na złamanie karku i wkrótce czerń pokryła samochody i zanim czarniawi kierowcy zdążyli wysiąść z szoferek, na pakach walały się już tylko strzępy pustych skrzynek. Kiedy, co, jak, gdzie, bełkotała dziewczyna w szoku, bo patrząc na pełne samochody, nie zdołała uchwycić momentu nagłego rozładunku i już niedługo potem żegnało nas zawodzenie syreny karetki pogotowia.

Napisałem o tych praktykach reportaż i, być może, był to mój największy sukces dziennikarski. Gdy reportaż ukazał się w druku, dowiedziałem się po jakimś czasie, że był przyczyną zebrania na wysokim szczeblu i że na tym szczeblu zastanawiano się nad celowością kontynuowania eksperymentu na ludziach. I nie wiem, w jakim stopniu mój tekst przyczynił się do podjęcia decyzji, ale były to ostatnie lata praktyk robotniczych. A może tak mi się tylko wydawało?

A Janek Hahn ze zdjęcia, na słoniowych nogach? Studiował serbsko-chorwacki, bo jeszcze przed maturą zdecydował, że zostanie ambasadorem w Belgradzie. Celu nie osiągnął.

 

 

 

 

 

Rubinowa Hortensja

Jeśli młody poeta w latach siedemdziesiątych dopiął swego debiutu, to nawet mógł ten fakt przeoczyć. Nakłady książek poetyckich były nikłe i rzadko osiągały liczbę tysiąca egzemplarzy. Zwykle było ich pięćset i najczęściej więdły te książeczki latami na osobnych półkach w księgarniach; książki garstki poetów, za którymi tęskniono, sprzedawane były spod lady.

By młody poeta, na którego wiersze świat nie oczekiwał, mógł przebiedować i z nieugaszoną pasją oddawać się ulubionemu przymusowi pisania, powinien się zdecydować na potulność wobec siebie i władzy, która w zamian proponowała kilka możliwości zdobycia pieniędzy na to i owo. Jedną z nich był system stypendialny. Inną - niezliczone konkursy poetyckie z nagrodami pieniężnymi, organizowane przez zakłady pracy, kluby studenckie i domy kultury. Tabuny poetów, niczym tabor cygański, ciągnęły od miasta do miasta, by zdążyć na kolejny konkurs, nazywany najczęściej turniejem jednego wiersza o jakiś laur i kopertę z paroma banknotami; były turnieje o Złotego Węgorza, o Górniczą Lampkę, o Platynową Ciupagę, o Latarenkę Morską, o Seledynową Pelerynkę, o Mazurski Ponton, o Gęsi Pióropusz i o Kryształowy Syfon. Huta szkła w Piotrkowie Trybunalskim, Hortensja, organizowała turniej jednego wiersza o Rubinową Hortensję.

Kolega, którego zniewoliła wena, namówił mnie, bym dla towarzystwa pojechał z nim na ten konkurs i teraz odnajduję się na zdjęciu, które zrobiono podczas rozdania nagród; stoję z boku i patrzę na laureatów, chwiejących się pod ciężarem wazonów, które jako eksportowy produkt huty były zamiast pieniędzy nagrodami; były tak ogromne, że musiały je wręczać trzy starannie wytypowane aktywistki organizacji młodzieżowej; dwie w ogóle nie były w stanie ruszyć takiego szkła z posad.

Okazało się, że wyczekiwany z utęsknieniem bankiet zorganizowano tylko dla organizatorów konkursu i dyrekcji, więc słaniając się pod ciężarem głodu i wyślizgującego się z rąk wazonu, rozespanymi uliczkami ruszyliśmy na dworzec. I kiedy już się wydawało, że wyjedziemy stąd bezpiecznie i raz na zawsze, usłyszeliśmy, że ktoś na pierwszym piętrze z hałasem otwiera okno, pod nogami ze spazmem rozsypała nam się szyba i zaraz omotały nas dźwięki gitary, skrzypiec, trąbki i bębna; na górze rozwijało się wesele i bez zbędnych słów zrozumieliśmy, jakie możliwości otwierają się przed nami.

Gdy weszliśmy do pomieszczenia, nabitego weselnikami, wszystkie oczy zwróciły się na nas; być może wyrzucono by nas od razu, gdyby nie fakt, że skierowaliśmy kroki ku pannie młodej i po złożeniu wylewnych życzeń ustawiliśmy przed nią ten bezcenny wazon, na widok którego jej lica pokraśniały jeszcze mocniej; zrezygnowany pan młody bulgotał, zaczajony twarzą w sałatce śledziowej; jesteśmy krewnymi, powiedziałem do kiwających się ludzi.

Bez wahania zasiedliśmy przy stole, by przed zdemaskowaniem zjeść jak najwięcej i wypić; zanim się zadomowiłem i sam zacząłem wznosić toasty, słyszałem głośne i ciche szepty i czułem na sobie bystre spojrzenia pijanych oczu; to będzie Mietek z Rozprzy, a ten drugi to może być Dzidek z Zelowa; gdzie Dzidek, Cześka syn z Gomulina, tylko wyrośnięty już; jak z Gomulina, ministranty przecie z Biskupiej Wody, bracia, jeden we więźniu jest, ale może być, że na przepustkę jego puścili, na uroczystość...

Wesele kwitło, prowadziłem nawet zręcznie matkę panny młodej w jakimś nieznanym ludowym tańcu i wszystko mogło dotoczyć się do końca pomyślnie, gdyby nie mój kolega, który w złą godzinę zaczął nagle pohukiwać: gorzko, gorzko!

I może rozstalibyśmy się z nową rodziną w zgodzie, ale ponieważ pan młody nie reagował na zachętę, postanowiłem go wyręczyć w tym obowiązku i wtedy, łapiąc oddech, poczułem ten jego straszny wzrok; oczy miał rubinowe jak hortensja, pod nosem przywarło mu dzwonko śledzia o kroju wąsów chińskiego mandaryna.

- Co to za ustrój? Co to za kraj? - skarżył się kolega do lustra w przedziale pociągu, ściągając namoczoną gazetą krew z twarzy. - Wszystkie nieszczęścia przez nich - wpatrzył się z nienawiścią w zakrwawionego Gierka na pierwszej stronie. - W normalnym kraju dawno by wyszedł mój debiut, sto, dwieście tysięcy nakładu, może i trzysta. Czy mnie nie byłoby stać wtedy na jakie ruskie pierogi w barze? I setę? Byłoby! A tak? Szlajać się po obcych weselach? Życie narażać? Chociaż tę flaszkę zdążyłem zwinąć, jak nas zaczęli naparzać - i wyciągnąłem zza paska butelkę słodkiej pomarańczówki. - Szkoda wazonu. W drebiezgi poszedł, w drebiezgi.

 

 

 

 

Oddech historii

Londyn w osiemdziesiątym trzecim; ta Polska, którą wówczas zobaczyłem, była nieznana i zaskakująca; zakrzep lat międzywojennych, od którego jak drobinki odrywały się jedynie wnuki pierwszego pokolenia emigrantów, młodzi ludzie już niechętnie mówiący po polsku. W przepastnym domu premiera Sabbata na Wimbledonie co roku, po świętach, organizowano dla harcerzy wieczory kolęd, ale gdy patrzy się na zdjęcia, zrobione podczas takiego wieczoru, nietrudno odgadnąć, że oni porozumiewają się po angielsku. W ojczystym języku ich rodzice, a przede wszystkim dziadkowie, toczą życiodajne spory polityczne, takie same jak czterdzieści czy pięćdziesiąt lat temu, i tkwią niezłomnie w światach swoich partii, z przekonaniem, że historia, w której zastygli, toczy się dalej i dalej z ich udziałem i za ich przyzwoleniem.

Teraz mamy z tym do czynienia na co dzień, to odżyło, bo w zakamarkach pamięci i tradycji rodzinnych przetrwały bakterie i zarodniki, przenoszone z pokolenia na pokolenie; wtedy jednak polski Londyn był gondolą egzotycznego balonu.

Na wiele pytań nie potrafiłem lub nie chciałem odpowiadać; jest pan honorowym gościem w moim domostwie, powiedział dostojny endek, do którego byłem zaproszony; honorowym, prawda, gościem, ale dajże sobie pan powiedzieć, prawda, jedną gorzką prawdę; to, że wy nie walczycie w kraju, z bronią, prawda, w ręku, no, to już mi pachnie, prawda, zdradą narodową, łaskawco... tak to należy ocenić...

Wielu obyczajów i form musiałem się dopiero uczyć; moje niefortunne pytanie o toaletę, skierowane do szatniarki w Klubie Lotnika, doprowadziło ją do spazmów; panie majorze, krzyczała do sunącego wolniutko starca, który poruszał się, nie odrywając stóp od podłoża; panie majorze, jak to możliwe, że w tym mateczniku polskości obrażana jest w obcesowy sposób dama! Panie kochany, jakże tak można prostacko, tłumaczył mi potem zmartwiony major, należało w ten sposób zagadnąć panią hrabinę: najmocniej panią hrabinę przepraszam, ale gdzie tu mogę umyć ręce...

- A pan, młody człowieku, pewnie nie słyszał w tej swojej komunistycznej Polsce o Marianie Hemarze? - zapytała mnie z nienawiścią przedwojenna wykonawczyni jego piosenek i tylko machnęła ręką; wy, tam, co wy tam w ogóle... śmiechu warte...

Ale są też inne fotografie, bo można się było tam zetknąć z postaciami, o których, jeśli były znane jedynie z historii, myślano, że poza podręcznikami już nie istnieją.

I czytać później przeprosiny Lidii Ciołkoszowej za brak natychmiastowej odpowiedzi na list? "Jak na moje lata (89!) mam za dużo roboty, za dużo zaległości, żyję w nieustannym kołowrocie i jestem już bardzo zmęczona".

Po raz pierwszy usłyszeć nieznane dotąd słowa? Przepełniona w polskim teatrze widownia i portier w liberii, który anonsuje od drzwi: "Pan prezydent Rzeczypospolitej!".

Edward Raczyński, gdy na zdjęciu siedzę obok niego na kanapce w domu przy Lennox Gardens, jest tylko dziewięćdziesięciodwuletnim człowiekiem. To nie jest teraz prezydent, uroczyście zapowiadany przez portiera i nie ktoś, o kim wiem, że urodził się dwadzieścia osiem lat po powstaniu styczniowym. To ktoś o żywym umyśle, ciekawy każdej opinii, ale zdumiewa mnie, gdy, niedowidzący, przysuwa się tak blisko, że niemal siada mi na kolanach i gdy żwawo pyta: A, panie Januszu, proszę mi z łaski swojej powiedzieć, cóż to dalej będzie z tymi Sowietami?

Jeść indyka w święta ze starszą córką Józefa Piłsudskiego, osobą zaledwie w średnim wieku? Odkryć, że dzieci młodszej córki Piłsudskiego są młodsze ode mnie?

To zdjęcie przedstawia mieszkanie, które wygląda tak, jakby przeprowadzono w nim całodzienną rewizję. Ale to mieszkanie Lwa Sapiehy, któremu pomagam w przeprowadzce.

Sapieha lata przepracował w sekcji polskiej BBC; teraz jest emerytem, a jeszcze parę tygodni temu był zamożnym emerytem. Po wojnie wydzierżawił okazałą kamienicę, w której wynajmował mieszkania i w której sam mieszkał. Przepisy przy tak długiej dzierżawie zezwalały na wysokie opłaty dzierżawne, ale pamięć coraz jawniej zaczęła Sapiehę porzucać i zapomniał o terminie corocznej wpłaty. Właściciele skwapliwie skorzystali z tego niedopatrzenia i Sapieha znalazł się na londyńskim bruku. Teraz pomagałem w pakowaniu, brodząc w książkach i rozrzuconych papierach; gdy podniosłem z podłogi pożółkły pergamin z lakowymi pieczęciami, usłyszałem jego zrezygnowany głos; to nic, to już nic nie znaczy, to tylko statuty, które dziad podpisywał z Jagiełłą; cóż po tym...

Nie mógł zabrać wielu nieodzownych rzeczy, bo miał teraz zamieszkać nad morzem w domu letniskowym, udostępnionym przez przyjaciół. W zamian za pomoc w pakowaniu z ulgą przekazał redakcji "Pulsu" roczniki "Kultury" paryskiej.

W tym nadmorskim domku nie żył długo. Rok później dowiedziałem się o jego śmierci.

Tych ludzi, przez dziesiątki lat dryfujących w mozole emigracji wojennej, jest coraz mniej. Trwali tu, nękani czasem też przez swoich. Zwabiono do kraju niewielu; co by czekało Adama Ciołkosza, gdyby zgodził się współpracować z Cyrankiewiczem, który po wojnie przyjeżdżał do Londynu, by kusić go do powrotu; jakie cele?

Coraz częściej słychać ich głosy; milkną. Ale mało kto zauważa to teraz; są ważniejsze sprawy.

 

 

 

 

 

Pochówek Iredyńskiego

To zaskakująca fotografia: w szerokim planie zbici w gromadę roześmiani ludzie i ten śmiech zupełnie nie licuje z powagą miejsca, którym jest cmentarz.

Dlaczego ci ludzie się śmieją? Dlaczego ja, gdy się już wśród nich odnajduję, też się śmieję? I jaki to moment uroczystości?

Trzynaście lat temu umarł Ireneusz Iredyński i jego pogrzeb wyglądał tak, jakby to on sam napisał do niego scenariusz.

Już sama ekspozycja była mistrzowska. Ponieważ Iredyński życzył sobie, by go po śmierci spopielono, dokonało się to w jedynym wówczas krematorium, w Poznaniu. Dwóch jego przyjaciół odebrało urnę, a ponieważ do odjazdu pociągu było sporo czasu, udali się w wiadomym kierunku, by zmarłemu oddać należyty hołd. Po paru godzinach, gdy konieczna już była interwencja milicji w ich sprawie, cudem tylko uniknęli skutków zastosowania wobec nich przymusu bezpośredniego, gdy upierali się pijacko, że w tym tajemniczym naczyniu jest ich przyjaciel.

W jakiś sposób udało się załatwić pochówek w katakumbach na Powązkach. Było to osiągnięcie niezwykłe, bo jest to miejsce o wielkim prestiżu i chowa się tam chyba już tylko dostojników kościelnych. Przy tym powszechnie było wiadomo, że Iredyński odsiadywał swojego czasu wyrok za gwałt.

Staliśmy w gromadzie pod murem z półokrągłymi katakumbami rozmieszczonymi na kilku piętrach, a ponieważ Irkowi przydzielono miejsce dość wysoko, pod tą katakumbą czekała rachityczna, zbita byle jak z żerdek, drabina.

Do łez wzruszyła nas wszystkich mowa dramaturga, który snuł nieśpieszną opowieść: "Nie muszę nikomu przypominać, jak wspaniałym kolegą był Irek. Kiedyś napisałem dramat, dałem go do przeczytania wielu osobom, ale ci niegodziwi ludzie, w oczywistej zmowie przeciwko mnie, zgodnie orzekli, z podejrzaną zgodnością, że to kompletna grafomania. Ale nie Irek! Irek przeczytał, zamyślił się i powiedział - jesteś, kujwa, niedościgniony! Pokrótce akcja tej sztuki przebiegała tak...".

Po długich wystąpieniach przed front wystąpił na lekko uginających się nogach jeden z przyjaciół, zwany Bombowcem; w kieszeniach kurtki, po bokach, zawsze na wszelki wypadek nosił po flaszce żytniej i stąd ten przydomek; zbliżył się do drabiny, ale ponieważ w rękach dzierżył ciężką urnę, musiał się wspiąć bez ich pomocy. Nie wiadomo, jak mu się to udało, ale kontredans na drabinie trwał w nieskończoność. Wreszcie Bombowiec dotarł do otworu przewidzianego na rozmiary trumny i wsunął w czeluść dłonie. Chwilę kołysał się w zadumie na ostatnim szczeblu, a potem uznał widocznie, że urna powinna być wstawiona w najdalszy kąt, więc najpierw wcisnął w otwór głowę, potem ramiona, potem kufiasty brzuch, po chwili widać było już tylko podeszwy butów. Nieobecność żałobnika przedłużała się coraz bardziej, zebrani na dole zaczęli się niecierpliwić, myśląc, że może kolega przysnął, aż nagle uświadomiliśmy sobie ze zgrozą, że on się tam, w górze, po prostu zaklinował. Świadczyły o tym rozpaczliwe i konwulsyjne podrygi nóg i jakieś zduszone mamrotanie, które początkowo braliśmy za modlitwę.

Jak mu się udało wydostać, nie wiadomo. Gdy wreszcie, wijąc się jak piskorz, wysunął się z grobu i stopami wymacał pod sobą szczebel i stanął na szczycie drabiny, utytłany w kurzu i wapnie, wyglądał jak człowiek, który naprawdę w ostatniej chwili umknął spod łopaty.

Wtedy do dzieła przystąpił fachowiec, który otwór w górze powinien zamurować. W jednej ręce miał kielnię, w drugiej kubeł z zaprawą; dla niego wspinaczka bez trzymanki nie była żadnym problemem, bo widać było gołym okiem, że jest bliski osiągnięcia wyniku słynnego grabarza z Krakowa, który podczas pracy miał we krwi osiem promili. Fachowiec po chwili był na ostatnim szczeblu i teraz właśnie brał zamach pełną kielnią. Ci w dole, którzy mieli okulary, byli wygrani, ale tylko na początku; fachowiec ani razu nie trafił kielnią we właściwe miejsce.

Pierwsi rzucili się do panicznej ucieczki najmniej odporni psychicznie lirycy, za nimi czmychnęły tłumaczki. Ja chciałem zostać tam do końca, ale widząc, że stoję w betonie, który już zaczyna się wiązać, zrozumiałem, że jeśli nie oddalę się natychmiast, zostanę na Powązkach na zawsze.

To było na koniec, ale teraz, gdy patrzę na fotografię, to przypominam sobie, że śmiejemy się w momencie, gdy dramaturg wyczerpująco streszcza swoją sztukę; śmiejemy się, choć to wcale nie była komedia.

 

 

 

 

 

Komisariat na Kazimierzu

Tę fotografię musiał zrobić ktoś, kto miał lampę błyskową, bo była wtedy głęboka noc i czuje się, jak betonowe płyty na Rynku Krakowskim oddają jeszcze dławiący upał przeszłego dnia. Siedzimy na kamiennej ławie i lgniemy plecami do ściany ratusza; może głazy w murze nieco ostygły i dają chłód?

Pijemy ciepłą wódkę, wielu z nas nie potrafię rozpoznać, ale widzę, jak ta ciepła wódka dławi i Piotra Skrzyneckiego, i Wiesława Dymnego, i Waldemara Żyszkiewicza, poetę, i Zygmunta Koniecznego. I tego, który teraz zadziera głowę i przytyka flaszkę do ust, jakby trąbił hejnał; ma na sobie pasiastą koszulę, w której wygląda jak bułgarski matros i to na niego najpierw położyli oko milicjanci, gdy zatrzymała się przy nas nagle milicyjna warszawa.

Sytuacja w Krakowie była napięta, miesiąc wcześniej 7 maja 1977 roku w bramie przy Szewskiej znaleziono zwłoki zamordowanego przez bezpiekę studenta Stanisława Pyjasa. Ściągnięto potem do Krakowa z odległych miejsc wielu milicjantów; w obcym mieście czuli się niepewnie, byli przez to bardziej brutalni i nic im nie mówił słomkowy kapelusz z piórkiem Skrzyneckiego.

Chcieli zabrać tylko bułgarskiego matrosa, bo w samochodzie było jedno miejsce, ale gdy oświadczyliśmy, że nie zostawimy go w potrzebie, wezwali pakowną nyskę, która powiozła nas na komisariat, aż na Kazimierz.

Ustawiono nas w obskurnej izbie; kilka blaszanych szaf i stół, za którym panoszył się rozwścieczony sierżant.

- Kumie, kumie! - jęczał do niego Dymny, a spisujący nas sierżant podrywał się z zydla i jak szlachciura macał u boku za karabelą; pała od częstego używania rzeczywiście była wygięta w łuk.

Manewrowałem przy brudnej ścianie tak, by jak najdalej się odsunąć i odwlec moment spisywania; mieszkałem w Warszawie, do Krakowa przyjechałem na parę dni, od roku nie byłem nigdzie zameldowany, a za brak meldunku powyżej trzech dni było kolegium i przy tym ujawnienie faktu, że od roku ukrywam się, jako absolwent filologii, przed zagładą, jaką byłoby wcielenie na rok do szkoły oficerów politycznych.

- Zawód! - ryczał sierżant do Żyszkiewicza.

- Filozof - odpowiedział Żyszkiewicz, zgodnie z prawdą, a sierżant porwał się na równe nogi i macał na oślep u boku.

I gdy zostałem do spisania tylko ja, wybiła szósta rano, a do pokoju wkroczył sierżant z kolejnej zmiany i z obrzydzeniem popatrzył na pozostawione przez kolegę papiery; na jego szczerym obliczu widać było trud myślenia o pracy, która go jeszcze z nami czeka.

- Wicie co - odezwał się, zapatrzony w blat stołu - wicie wy co, bajoki, a dali, spierdalajta wy mnie stąd! Co to, ja... - i już nie wiedział, co dalej mówić, pogubił się.

Wyszliśmy w poranny upał, artyści z Piwnicy pod Baranami wyglądali wśród tych pokrytych liszajem epoki murów jak egzotyczne ptaki i gdy już chcieliśmy ruszyć przed siebie, w drzwiach stanęła olbrzymia, dwumetrowa milicjantka i patrząc na nas, mówiła jakby do siebie, spokojnie i beznamiętnie: gnoje, śmiecie, jakby mnie tak dali tego karabina maszynowego, postawili was pod mur i powiedzieli mnie: strzelaj do tych gnojów kurewskich, to ja bym do was z tego karabina maszynowego, do was, gnoje, seriami, seriami, seriami...

I obszerna twarz rozmarzyła się jej na ten obraz, a ja zobaczyłem w tym momencie, jak Skrzynecki znienacka zbladł.

 

 

 

 

 

O szkodliwości palenia

W Oborach pod Warszawą jest dwór z oficyną; po wojnie urządzono tam dla pisarzy dom pracy twórczej.

Być może powstały w Oborach jakieś dzieła, ale wydaje się, że była to działalność uboczna, do tego stopnia zapomniana, że nie tak dawno zasłużona i wysłużona autorka robiła mi gorzkie wymówki, gdy wieczorem usiłowałem przepisać kilka zdań na maszynie. W dawnych latach odgłosy dziobania na maszynach przebijały się czasem przez oponę gromkich toastów, chóralnych przyśpiewek i cichych łkań porzuconych eseistek.

Na wyjazdy do Obór dobierały się składy pokoleniowe; starsi pisarze siadywali godnie na tarasie dworu i nieśpiesznie omawiali; kiedyś, gdy tak siedzieli o zmierzchu, w alejce, opasującej rozległy klomb, wychynęła z mroku maleńka, nigdy nie starzejąca się autorka; trzymała za rękę swojego batalistę i idąc, podskakiwała jak niezrównoważona dziewczynka, aż furkotały nogawice spodni; jakże ona łatwo przerzuca sobie zaganiacza z nogawki do nogawki, odezwał się z tarasu sędziwy poeta i zaraz wrócił do sytuacji międzynarodowej.

Młodsi nie lubili opuszczać oficyny, tym bardziej że śniadania roznoszono po pokojach i szkoda było tracić czas na obiady w dworskiej jadalni.

Dni i noce szły płynnie, mało zauważalnie i ten spokój rzadko był zakłócany. Czasem tylko miały miejsce jakieś mało istotne zajścia, ale nikt na nie nie zwracał uwagi. Kiedyś raptownie obudziłem się nad ranem; panowały jeszcze ciemności. Drzwi oficyny nie były zamykane na noc, by nie odciąć drogi powrotu tym, którzy lubili się błąkać po parku, i teraz usłyszałem jakieś łoskoty, szuranie, jęki i dyszenie, jakby zboczeniec, który wkradł się do naszego domu, ciągnął przez korytarz zwłoki kolosalnej poetki, wypełniającej dotąd sąsiedni pokój. Ale gdy przemogłem strach i wyjrzałem, przekonałem się z ulgą, że to tylko Miron Białoszewski, który funkcjonował wyłącznie nocami, chce sobie umaić pokój i w tym celu ściąga z parku olbrzymie konary utrącone przez szalejące niedawno pioruny.

Mnóstwo zdjęć zachowało się z tych Obór; najwięcej z końca lat 70., bo wtedy jeździło się tam najwięcej; dołączałem do Anki Kowalskiej i Jacka Bierezina. Za murem, przy zabudowaniach dawnego majątku Potulickich, był wiejski sklepik, w którym można było nabyć w drodze kupna osiemnaście gatunków wódki; czas spędzaliśmy wesoło i beztrosko. I chociaż w tamtych latach widywaliśmy się każdego dnia, to Warszawa gnieździ się tylko w pamięci; na zdjęciach z Obór jesteśmy więc realni i bardziej prawdziwi.

Jedno z nich: obok nas siedzi ktoś o dziwnej twarzy w cętki, jak po epidemii ospy, i gruntownie opowiada tragiczną historię; to prozaik Leszek Płażewski, którego, jako byłego boksera Gwardii, nic nie jest w stanie pozbawić spokoju. To było prawie dwadzieścia lat temu: Płażewski urządzał nowe, siedemnastometrowe mieszkanie i postanowił kupić do kuchni szafkę. W mroźny dzień udał się do Rotundy po pieniądze; miał książeczkę oszczędnościową, na wszelki wypadek na hasło. I gdy chciał wejść do Rotundy, przypomniał sobie, że tego hasła nie pamięta. Zatrzymał się, sięgnął po papierosa, zapalił zapałkę i ocknął się w przejściu podziemnym; zakrwawiony, z ćwiekami szkieł, wbitymi w twarz, umykał po chwili Marszałkowską przed gromadą goniących go ludzi; bał się samosądu, ale oni chcieli go tylko schwytać i doprowadzić do pogotowia na Hożą. Gdy po paru dniach zjawił się w Oborach, by dojść do siebie, z plikiem banknotów, które dostał ze Związku Literatów jako zapomogę, dalej nie był pewien, czy to przypadkiem nie jego papieros zniósł ten budynek z powierzchni ziemi wraz z ludźmi.

A teraz, na zdjęciu, opowiada, jak schował pieniądze pod poduszkę, ale nie mógł się pohamować i pochwalił się nimi przed młodym tłumaczem, który mieszkał obok i właśnie go odwiedził. Tłumacz na widok pieniędzy poczuł gwałtownie pragnienie i zaproponował wyprawę taksówką do SPATiF-u w Warszawie. Ponieważ była już noc, Płażewski ostatkiem sił odmówił, a udając się do toalety, jako realista, zamknął tłumacza na klucz. Gdy wrócił, pokój był bez tłumacza i bez pieniędzy, a pod otwartym oknem, piętro niżej, czerniła się w zaspie jama, od której wiodły w dal odciski chwiejnych stóp.

- I gdzie on teraz taryfę złapie - martwił się szczerze Płażewski. - 20 stopni mrozu, zadymka, noc, a my tu sobie w cieple... gorzałkę... i na co ja tę fajkę zapalałem wtedy...

 

 

 

 

 

Upadłe anioły

Dziewiętnastego sierpnia siedemdziesiątego szóstego roku wysiedliśmy z Edwardem Stachurą z pociągu na poznańskim dworcu; Stachura długo się wahał, czy przyjąć dziwaczne zaproszenie na ten spęd, ale w końcu z ciekawości je przyjął. Przez pomyłkę zaproszono go na zjazd autorów fantastyki naukowej i trudno odgadnąć, jak w ogóle mogło dojść do takiego grubego nieporozumienia.

Hotel Polonez był w tamtych warunkach hotelem luksusowym i tam umieszczono fantastów naukowych. Przez kilka wieczorów, myląc zręcznie portierów i agenciaków hotelowych, przemykałem do windy; w pokoju Stachury stał olbrzymi fotel, obity wytwornym skajem; na tym fotelu spałem.

Zjazd urządzono z wielkim rozmachem i brali w nim udział najważniejsi aparatczycy z partii i władz miasta. Ich liczna obecność tłumaczyła się bardzo prosto: gościem honorowym, który podnosił rangę imprezy gdzieś w przestworza, był słynny radziecki kosmonauta.

Najważniejszym i niecierpliwie oczekiwanym punktem programu czterodniowych obrad było pieczenie barana, nazwane przez organizatorów tradycyjnym pieczeniem barana. Misterium odbyło się w podpoznańskich lasach, dokąd wywieziono kongresowiczów; las stał niewzruszony, ale i tak wydawało się, że porusza się i pulsuje niespokojnie; za każdym pniem kręcił się nerwowo funkcjonariusz w cywilu z krótkofalówką w ręku i pilnie wypatrywał niespodziewanych zagrożeń. Bezpieczny kosmonauta radziecki podnosił w górę głowę; jego szerokie oblicze smagały odblaski ogniska, a pełen obrzydzenia wzrok myszkował gdzieś wśród gwiazd. Zbici w gromadę autorzy fantastyki naukowej śledzili z nabożeństwem każdy ruch żywego dowodu swoich rojeń.

Ale kosmonauta radziecki przecknął się nagle, umiejętnie przyswoił szklankę wyborowej, powąchał na zagryzkę własny kciuk, rozejrzał się przytomnie i otworzył usta:

- Nu da - powiedział - priekrasno, da, nu poczemu diewoczek niet? Żenszczin nado! - rzucił twardo, patrząc z niechętną troską na autorów fantastyki naukowej, wśród których rzeczywiście nie było ani jednej kobiety.

Dygnitarze partyjni struchleli na moment, ale natychmiast doszli do siebie; żwawo zaczęły bełkotać krótkofalówki, padło kilka żelaznych komend i doprawdy nie minęło wiele czasu, kiedy na polanę wdarł się jak tur rozpędzony autobus, wypełniony barwnymi niczym stado pawi poznańskimi prostytutkami, wyłapanymi w błyskawicznej akcji po hotelach.

- Nu da, choroszo - rozjarzył się z zadowoleniem radziecki kosmonauta i z uznaniem powiódł wzrokiem po dygnitarzach. - Mołodcy!

Prostytutki rozpierzchły się po polanie, by oswoić niecodzienne miejsce pracy, a zbici w gromadę autorzy fantastyki naukowej cofnęli się w nagłym popłochu; baran majestatycznie obracał się na rożnie w pomrukach palonego tłuszczu.

Gdy następnego dnia opuszczaliśmy hotel, do Stachury podszedł od niechcenia jeden z tajniaków.

- Ten z długimi włochami - zagadnął - to na co on się tak do pana przesmykiwał, panie autorze? Co on kompinował? Że my oczu nie mamy? My oczy mamy dookoła głowy, panie autorze, jak ten Pele. On się nie musiał przesmykiwać, bo my dostaliśmy instrukcje na odprawie. Wiecie, powiedzieli nam na odprawie, tu, prawda, autorzy poważni przyjadą ze stolicy i z innych stolic, ranga, prawda, jest najwyższej wagi, kosmonauta radziecki, czynniki partyjne na szczeblu, prawda, żadnych incydentów niezadowolenia, żeby zabezpieczyć. A tacy autorzy, prawda, powiedzieli uświadamiająco, to rozumiecie, różne tam mają zwyczaje i przyzwyczajenia skądinąd. Niejednokrotnie niejeden z nich, to na ten przykład będzie wolał chłopa, a nie babę. I gdyby taka dana sytuacja miała miejsce, żadnych interwencji, bo mogiła. Tak, że ten tu - znów pokazał brodą na mnie i skrzywił się w nagłym przypływie mdłości - był w prawie, żeby do pana, panie autorze, mieć przystęp. A autor to jest autor, i jego się już nie zmieni, powiedzieli nam na odprawie.

Wtedy zrobiłem im z oddalenia to zdjęcie; jest na nim niepozorny emerytowany esbek, dorabiający w służbie hotelowej, i Stachura, z ustami rozdziawionymi ze zdumienia.

 

 

 

 

 

Jonasz

To był ociężały wieczór w zamroczonych Alejach Ujazdowskich; nasze oczy się zeszły i stanąłem. On pewnie wyszedł niedawno z knajpy SPATiF-u, która wówczas, w latach osiemdziesiątych, była już speluną; w krzyżowym ogniu spojrzeń licznych ubeków błąkali się tam niedopici aktorzy trzeciego planu.

Jonasz był przymulony, chciał się serdecznie przywitać i dziś żałuję swojej oschłości, bo przecież lubiłem go; wszyscy go lubili i dlatego nie umieli mu wybaczyć, że w tamtej epoce lodowcowej zaczął drukować w "Polityce", w której z wybiciem stanu wojennego zwolniło się kilkanaście miejsc; odeszła połowa zespołu.

- Wiesz, co o tobie mówią młodzi ludzie? - odezwałem się sadystycznie, ale on nie chciał wiedzieć i tylko tłumaczył szybko, bezradnie i bezsensownie, że gdzieś musi pisać, i nie chciał dopuścić do siebie myśli, że dla dawnych czytelników i słuchaczy dokonał najgorszego wyboru.

Ale nie potrafił żyć bez publiczności i bez klaki.

- Jestem chory na raka, muszę coś po sobie zostawić - powiedział, patrząc w ziemię.

Wiedziałem, że jest już wyleczony, więc odpowiedziałem bez wahania. - I co chcesz zostawić? To? Taką pamięć? Za to będą cię podziwiali?

I poszedłem do placu Trzech Krzyży, a on został pod murem SPATiF-u i tkwił tam jeszcze, gdy skręcałem w stronę Mokotowskiej.

Poznałem Jonasza w 1974 roku. Zagnieździliśmy się we wnęce sali klubu dziennikarzy Pod Gruszką; na szybach okiennych podzwaniał hejnał i widać było dziób kamienicy przy Szczepańskiej wrzynający się w Rynek.

Jonasz brylował, bacznie sprawdzał efekt, plasował się w czołówce; byliśmy od niego młodsi i brał nas, starych wyjadaczy, na tanie chwyty. - Pół zimy byłem na odwyku, właśnie wyszedłem - powiedział. - Przechodziłem terapię z młodą psycholożką, ale co z tego, zmierzyliśmy sobie ilorazy i się okazało, że ona ma dużo mniejszy.

- Nic dziwnego, trzeba się było zmierzyć z psychologiem. Jej się mógł skurczyć z zimna - odpowiadaliśmy przyjacielsko, a fotoreporter błyskał srebrnym zębem flesza.

Jonasz był już znanym autorem tekstów piosenek, występował w popularnym programie satyrycznym w radiu, lecz ta popularność mu nie wystarczała. Festiwal w Opolu wygrała jego piosenka opiewająca uniesienia płynące z racji wstawania o świcie, ale to był przecież żart, bo on świtów nie oglądał; otwierał oczy w południe. Łaknął poważnego pisarstwa; publikowanie w humorystycznym tygodniku "Szpilki" nie cieszyło go specjalnie.

Spotykaliśmy się w niespodziewanych miejscach. U znajomych, w kabarecie Pod Egidą, który współtworzył, na ulicy. W Poznaniu, w mieszkaniu Jana Komolki przy Kantaka, właśnie zasiadaliśmy rytualnie do stołu, gdy zadzwonił do drzwi.

- Napisałem sztukę - krzyknął w korytarzu. - Niemców rzuciłem na kolana. Mówią, że jestem geniuszem teatru.

- A znasz dobrze niemiecki? - pytaliśmy. - Może oni coś innego, Niemce, mieli na myśli, wiesz, jacy potrafią być - tłumaczyliśmy z troską, ale to nie zbijało go z tropu, bo szukanie przewag dawało mu przyjemność przynajmniej na chwilę.

Kiedyś na Grotach, gdzie mieszkał, odszedł nagle od stołu i zaraz wrócił z centymetrem krawieckim.

- Może każdy zmierzy sobie obwód głowy? - zaproponował. - To tylko formalność. Mogę się założyć, że mam największy obwód!

A potem wszystko przyjęło przeciwny obrót. Roz-szedł się z Egidą, a gdy chciał w osiemdziesiątym roku wrócić, już nie potrafili się z Pietrzakiem dogadać. Po Sierpniu nikt nie miał głowy do jego liryki. Ogarnęła go choroba i cisza, którą zagłuszał publikacjami w bojkotowanej w latach osiemdziesiątych prasie. Reakcją było niechętne zdumienie, a później tylko lekceważące machnięcie ręką; Jonasz się zborsuczył - wtrącali jego przyjaciele i zmieniali temat; w 1984 roku żyło się jakoś nie z takimi problemami.

Kiedy skręcałem w lewo, ku Mokotowskiej, zobaczyłem kątem oka, jak stoi pod ścianą budynku. Gasnąca i zapalająca się miarowo lampa jarzeniowa dyktowała rytm marsza, ale on tkwił bez ruchu; miejsca na rozpacz i samotność lepszego od ściany z wygaszonymi oknami SPATiF-u i tak by w martwej Warszawie nie znalazł.

Dwa lata od tego spotkania w knajpie SPATiF-u umarł. Udławił się podczas obiadu, pogotowie przyjechało zbyt późno. W szpitalu podtrzymywano go jeszcze sztucznie przy życiu, lecz przecież przyszło pewnego dnia to bezduszne urządzenie wyłączyć i ktoś wyciągnął wtyczkę z gniazdka.

Dziś pamięta się go dobrze - tak, jak by chciał; tamto odeszło.

 

 

 

 

 

Polski Nobel

To był rok osiemdziesiąty trzeci, a może i piąty, w Londynie. Znajomy chciał mnie przedstawić reżyserce radiowej Mai Wachowiak; wtedy mieszkała już na Zachodzie i była realizatorką w Wolnej Europie; poznajcie się, powiedział; my się dobrze znamy, odpowiedziała z obrzydzeniem, znamy się, i widząc moje zaskoczenie, dalej znęcała się nade mną; nic dziwnego, że pan nie pamięta, bo był pan przecież nawalony...

- To nie ja - odpowiedziałem skromnie.

- Musiał pan być bardziej naprany, niż myślałam. Przyszedł pan do mnie do radia ze słuchowiskiem, położył giry w gumiakach na moim biurku i zaproponował, żebym się napiła jabcoka z flaszki, którą pan wyciągnął z zanadrza.

- Nigdy nie przynosiłem słuchowisk do radia - powiedziałem.-Wysyłałem pocztą. Musiała mnie pani pomylić, pani Maju - dodałem przypochlebnie.

- Chce pan powiedzieć, że mam kłopoty z pamięcią?

- Nie. Ale gumiaków w mieście nie używam.

- To co to było? Omamy jakieś?

- Możliwe - odpowiedziałem pojednawczo, by nie przeciągać struny.

Gumiaki na stole, flaszka z bełtem, rozmyślałem, eliminując kolejnych autorów słuchowisk radiowych; jeśli to nie byłem ja, choć to byłem ja, to kto to mógł być?

I dopiero w Warszawie, gdy na praskiej ulicy przebiegł mi drogę dorodny szczur, zrozumiałem, z kim zostałem pomylony; Mai Wachowiak nie spotkałem już nigdy.

Przypomniałem sobie wtedy, gdy szczur schronił się w mroku bramy przy Stalowej, ostatni wywiad, którego udzielił Andrzej Pastuszek przed podróżą do Ameryki. Był osiemdziesiąty pierwszy rok i wiele osób, korzystając z chwilowego rozluźnienia dyscypliny paszportowej, wiało z Polski na zawsze.

Jadę do Stanów, mówił w wywiadzie Pastuszek, bo chcę napisać reportaż o Polakach, którzy uciekają jak szczury z tonącego okrętu. I wymienił słowo "szczur" w sześciu językach, których nie mógł znać. I pojechał.

W połowie lat siedemdziesiątych w środowisku młodych autorów prozy bezwzględna moda nakazywała kreować się na twardzieli. Skromni osiemnastolatkowie mimochodem wspominali o swoich licznych nieudanych kuracjach odwykowych, nieco starsi snuli wspomnienia o dawniejszych dokonaniach zawodowych i sportowych; wszyscy byli kiedyś robotnikami, a przede wszystkim szoferami, i wszyscy w byłym życiu wyczynowo uprawiali boks. Bujnie rozwinięty instynkt podpowiadał młodym prozaikom, że właśnie takie szczegóły z bogatego życia muszą zwalić z nóg każdą napotkaną niewiastę i niejednego bardziej wrażliwego krytyka literackiego. W wypadku mniej zorientowanych w historii literatury kobiet nie od rzeczy było wspomnieć od niechcenia o swojej wyjątkowej niegdyś zażyłości z Markiem; szło o Hłaskę.

Andrzej Pastuszek demonstrował szczegóły bujnego życiorysu dosłownie, poprzez starannie zaprojektowany kostium; lubił się pokazywać na Krakowskim Przedmieściu w kufajce i robociarskich butach z filcowymi cholewami, które w epoce gierkowskiego dobrobytu miały skórzane spody i dopiero potem skórę zastąpiono gumą. W wewnętrznej kieszeni kufajki trzymał butelkę na jakiś nagły wszelki wypadek; Pastuszka nazywaliśmy Nobel.

To wydawnictwo Czytelnik zorganizowało stajni swoich debiutantów wieczorne spotkanie, podczas którego mieli być zaprezentowani dziennikarzom. Siedzieliśmy przy bogato zastawionych stolikach w kawiarni na dole, zdziwieni, że jest nas tak wielu; fotograficy trzaskali nam zdjęcia, a my bez zainteresowania przyglądaliśmy się kamerze telewizyjnej i niemłodej dziennikarce sposobiącej się do skoku. Występowanie w telewizji nie było w naszym środowisku w dobrym tonie i nie miało żadnego znaczenia reklamowego; książki, mimo gigantycznych nakładów, rozchodziły się w mgnieniu oka. Zdziwiliśmy się, gdy Andrzej Pastuszek bez ociągania i fochów ustawił się przed obiektywem, a potem usłyszeliśmy, jak składa ważne dla kraju oświadczenie: w ciągu najbliższych pięciu lat dostanę literackiego Nobla. Mogę to zagwarantować!

Na razie jednak Pastuszek zaniedbywał nieco twórczość, pracowicie rzeźbiąc czarną legendę brutala. Wiadomości o jego zaskakujących dokonaniach szybko rozchodziły się po mieście; kiedyś udał się w celach zapoznawczych do hotelu, w którym mieszkał Andrzej Mleczko, i w trakcie grzecznej rozmowy zapytał:

- A co by było, jakbym cię teraz strzelił w zęby?

- To już musisz sprawdzić - usłyszał, ale nie starczyło mu odwagi, bo gabarytowo byli nieporównywalni.

Udało mu się za to jednym ciosem strącić z barowego stołka Kameralnej Ireneusza Iredyńskiego, który się niczego nie spodziewał i miłym uśmiechem witał wchodzącego młodszego kolegę. Było to tak zaskakujące, że Iredyński, siedząc na podłodze, sam siebie wprawił w osłupienie mimowolnym okrzykiem:

- Milicja!

Zapowiadana Nagroda Nobla nie przybliżała się, choć od złożenia deklaracji upłynęło znacznie więcej niż wyznaczonych pięć lat. A potem, już w Ameryce, chyba zaczął wątpić w możliwość wypełnienia zobowiązania i być może ta świadomość budziła w nim niechęć do innych noblistów. Wspominano, jak w środku uroczystego spotkania z Czesławem Miłoszem pojawił się na sali, pewnym krokiem podszedł do stołu, przy którym poeta czytał wiersze, położył na blacie swoją książkę Łowca gołębi i bez słowa się oddalił.

A potem gdzieś przepadł. Czasem dzwonił do Polski z informacjami, że pracuje w stalowni i płodzi dzieci; i to jest powołanie prawdziwego mężczyzny, mówił, a nie jakaś tam pisanina.

Podobno w ostatnich latach jednak coś wydał w Polsce, ale nic bliżej na ten temat nie wiadomo.

 

 






WARSZAWKA !!!