Andrzej Drzewiński
Posłaniec
Artemid już od dłuższego czasu myślał o jednym. Celny kopniak
żołnierza kanejskiego wstrząsnął jego wnętrznościami. Zmusił do wyłącznego
poświęcenia się bólowi, sadystycznie wzmacnianemu przez rwanie przywiązanych
do włóczni rąk i nóg. Otworzył oczy. W świetle pochodni nie mógł dojrzeć
celu, ku któremu był niesiony, ale na cóż mógł liczyć on, pokonany żołnierz.
Jęknął z obudzoną na moment wściekłością. Tak się dać podejść, całkowita
klęska armii, wszyscy zabici. Gdyby nie koń, który go nakrył zdychającym
ciałem...
Cisza świadczyła, że znalazł się na miejscu przeznaczenia.
Tamci z kimś rozmawiali, nie rozumiał języka. Rozpoznał jednak pijacki bełkot,
i człowiek cuchnący niesfermentowanym piwem przystawił mu żagiew nieomal do
twarzy. Zaskwierczały przypalone włosy, a ciało wygięło się próbując ujść
ogniowi. Szyderczy śmiech i ktoś splunął mu w twarz, lecz chybił. Jeden z
tragarzy postawił koniec włóczni na ziemi i ciało Artemida zsunęło się.
Skrzypnęły zawiasy i jednym, mocnym wyrzutem został ciśnięty do środka.
Zamknęli go.
Podłoga cuchnęła zwierzęcymi odchodami i brudem, łańcuch czy
też uprząż wbijała się w brzuch, jednak brakowało mu sił, aby przewrócić
się na plecy. W pierwszej chwili sądził, że jest w lochu czy też piwnicy i
dopiero za jakiś czas przyjmujące ciemność oczy dostrzegły stojące przy ścianach
koryta. Lecz nie to było najistotniejsze. W kącie, oświetleni smugą księżycowego
światła siedzieli ludzie. Jeden z nich, jak monstrualny pająk, sunął ku
niemu.
- Kim jesteś? -
pytanie to nareszcie padło w ojczystym języku.
- Centurion Artemid.
Ty zaś kim jesteś?
- Żołnierz, nazywają
mnie Plebo.
Mówiąc to sprawdził jego więzy, a potem, nie wiadomo skąd wyciągniętym
ostrzem, przeciął sznury. Artemid uniósł się i sycząc z bólu zaczął
odrywać wżarte w ciało konopne włókna.
- Ilu nas tu jest?
- Razem z tobą ośmiu.
- Czy są jacyś
oficerowie? Plebo zawahał się.
- Tak... chyba jeden.
- Dlaczego chyba?
- Nie odzywa się do
nas.
Artemid całą wolę skupił na próbie powstania. Kiedy ruszył za
Plebo, z podziwem spojrzał na jego szerokie bary. Chciałby mieć takiego żołnierza
u siebie, lecz czy kiedykolwiek będzie miał ku temu okazję?
Już z daleka wyczuł, który z nich jest oficerem. Niski blondyn o
złamanym nosie siedział samotnie pod oknem obok zawalonego koryta. Żołnierze
nawet nie poruszyli się, kiedy do nich podeszli. Przy tym, który jęczał,
został Plebo.
- Centurion Artemid -
wypowiedział swoje imię o ton za głośno. Tamten musiał to zauważyć, gdyż
niechętnie spojrzał w górę. - Czy to teraz
Próbując znaleźć
suche miejsce dostrzegł na szyi
oficera metalowy łańcuch. Z wrażenia aż zapomniał, jak mu przeszkadza smród
pomieszczenia.
- Trybun - wyciągnął
palec. - Jesteś trybunem.
Człowiek pod oknem spojrzał na medalion i z niechęcią pokiwał
głową.
- Widzisz, zapomniałem
wyrzucić - mruknął i chwycił Artemida za połę. - Tak, jestem trybun
Lukjusz, ale wiesz gdzie to mam?
Zanim słowa dotarły do Artemida uczuł dłoń na ramieniu. Był
to Plebo.
- Potrzebuję koszuli
na szarpie, jeden z nas mocno krwawi. Odtrącił rękę.
- Jak to... nie zostanę
w samej kurcie.
- Zostawcie żołnierzu
centuriona - powiedział Lukjusz i niezdarnie zaczął ściągać ubranie. -
Jemu koszula może być jeszcze potrzebna.
Artemid poczerwieniał. Takie poniżenie, pomyślał, lecz nie
odezwał się ani słowem, dopóki Plebo był przy nich.
- Trybunie Lukjuszu -
mówił z naciskiem. - Nie dość, że gardzicie swoją pozycją, to jeszcze ośmieszacie...
Przerwał mu skrzekliwy śmiech. Byłby przysiągł, że tamten
jest serdecznie rozbawiony.
- Centurionie - usłyszał
- jak to się stało, że mając tak walecznych i honorowych oficerów przegraliśmy
tę bitwę?
- Jak to się stało?
- syknął przez zęby.
Tym razem glina zmieszana z gnijącymi odpadkami nie przeszkodziła
mu. Opadł na kolana.
- Stało się tak
dlatego, że nasi dowódcy dali się jak dzieci nabrać na przejrzysty manewr
Kanejczyków. Dlatego, że pozwolili ich konnicy obejść skrzydła i zamknąć
wszystkie centurie w kotle.
Lukjusz przestał się śmiać i z zaciekawieniem obserwował twarz
Artemida.
- Dlatego, że po
godzinie walki, kiedy jeszcze mieliśmy przewagę w ludziach, konsul zamiast zarządzić
odwrót kazał atakować ciężkozbrojnych. Wiadomo było, że nie mamy już
włóczni.
Lukjusz podrzucił w palcach kilkakrotnie medalion.
- Trochę masz racji,
centurionie, ale tylko trochę - uniósł dłoń i jeden po drugim rozwierał
palce. - Po pierwsze, po bitwie zawsze jest łatwiej krzyczeć, że wszystko z góry
było wiadomo. Po drugie, zważ, że to nasza konnica została najpierw podstępem
i zdradą odcięta od sił głównych, a potem zatłuczona w tym wąwozie. Po
trzecie: konsul Marek zginął w pierwszych minutach, kiedy osobiście starał
się jej przyjść z pomocą.
Artemid przechylił głowę, aż dosięgnął ściany chlewu.
- Co innego słyszałem
w czasie walki. Lukjuszowi błysnęły ironicznie oczy.
- W czasie bitwy wiele
się słyszy.
Zamilkli. Z gromadki leżących słychać było od czasu do czasu
bulgotliwy oddech. Wyglądało, jakby jego właściciel się dusił.
- Jak ci się zdaje,
centurionie, po co nas tu trzymają?
Pytanie było retoryczne i jakby trochę szydercze. Artemid dłuższą
chwilę wpatrywał się w twarz trybuna zanim odparł:
- Powiedz, jak wiesz.
- Ale ty się nie domyślasz
- tamten nalegał.
- Nie, nie domyślam!
Lukjusz bawił się jego złością.
- Walczyć was uczą,
ale o obyczajach wroga nikt nie pomyśli - mówiąc, przebierał palcami ogniwa
łańcucha. - Kanejczycy mają zwyczaj darowania wolności jednemu z jeńców.
Wybierają go spośród pozostałych przy życiu. Trzeba przyznać, że przy ich
sposobie walki mają niewielki wybór. Żeby nie było wątpliwości to powiem,
że resztę jeńców zabijają, a samego posłańca wyprawiają do swoich.
- Po co?
Lukjusz z wyrzutem zerknął na Artemida.
- Wyobraź sobie.
Jesteś w stolicy, wojska ruszyły na spotkanie wroga, którego muszą
powstrzymać. W mieście niepokój, wszyscy oczekują nowin. A tu przybywa żołnierz,
jedyny pozostały przy życiu z całej armii. Opowiada o klęsce i, chcąc nie
chcąc, o potędze wroga. Zalękniony, pełen strachu, mimo woli gloryfikuje
najeźdźców, osłabia morale i wiarę tych, którzy przecież muszą stanąć
do ostatniej walki o kraj. Teraz już rozumiesz?
- Na bogów, nie można
do tego dopuścić! Obydwaj wiemy, jakie nastroje są w stolicy. Niech ten człowiek
otworzy sobie lepiej żyły.
Lukjusz zniża głos do szeptu.
- Uspokój się. Tego
nikt nie zrobi. Sądzę, że nawet ty. No powiedz, zrobiłbyś to...
- Lukjuszu - szept
jest cichy, niedosłyszalny - kogo oni wybiorą?
- Nie wiem. Zdaje się,
że nie ma żadnej reguły. Wybiera i piętnuje żelazem sam Osteron. Nie bój
się, rano będzie wiadomo.
Artemid stał przy ścianie i w zamyśleniu wydłubywał glinę.
Wreszcie otworzył oczy i potakując myślom odwrócił się ku tamtym. Wyglądało,
że śpią, może jedynie Lukjusz oddychał zbyt szybko.
- Żołnierze - krzyknął,
zapominając o strażach. - Czy wiecie, dlaczego oni nas tu trzymają?
Milczeli, więc odpowiedział sam sobie.
- Słuchajcie! Jutro
jeden z nas zostanie wybrany przez tego mordercę Osterona i wypuszczony na
wolność, aby mógł zanieść naszym matkom i braciom straszną wieść o klęsce.
Nie pytajcie nawet, co Osteron uczyni z pozostałymi. Kto walczył dzisiaj, ten
nie może mieć wątpliwości.
Podszedł, prawie dotykając siedzących postaci.
- Lecz nie to jest ważne.
Przed wypuszczeniem w drogę Osteron osobiście wypali posłańcowi swój znak.
Wiecie już o co chodzi?
Potoczył wzrokiem.
- Osobiście, on sam
to zrobi. Wystarczyłoby chwycić miecz, drąg albo, jak kto ma siły, zadusić
żmiję. To będzie jedyna szansa, gdyż nikomu z nich nie przyjdzie do głowy,
że ten jeden, któremu zostało darowane życie, odważy się na takie szaleństwo.
A wtedy? - głos wibrował mu w gardle. - Wtedy potęga Kanejczyków padnie jak
ślepy i kulawy. Czymże oni są bez wodza? Niczym. On jeden zbudował i umocnił
to plugawe państwo. Jego zabić to zabić państwo.
Umilkł, chciwie oczekując odpowiedzi. Lecz słyszał jedynie świst
własnego oddechu i śmiech Lukjusza. Tylko oczy żołnierzy świadczyły, że
nie uronili ani jednego słowa. Trzasnął pięścią w stół i skoczył ku
trybunowi.
- Ty... ty karle... -
dławił się. - Czymże jesteś, kto ci dał prawo? Lukjusz gwałtownym ruchem
chwycił go obydwiema dłońmi za włosy
- Uspokój się, szaleńcze
- szepnął mu do ucha. - I nie bluźnij. Artemid daremnie próbował uwolnić
się z niespodziewanie silnego chwytu.
Wilgotny oddech muskał mu twarz.
- Czego ty od nich
oczekujesz? Są przyuczeni do walki, a nie do podejmowania zawiłych decyzji. Teraz
muszą sami to przemyśleć i sami dojść do tego. Rozkazem ich nie
zmusisz.
Puścił jego głowę.
- Na mnie też nie
pluj. Artemid odskoczył.
- Więc rób - wydyszał.
- Rób coś.
Lukjusz bez słowa zaczął coś zsuwać z palca. Jeszcze moment i
trzymał w ręku pierścień. Zwykły, miedziany, nie wzbudzający pożądania w
rabusiach.
- Oczywiście nie
wiesz, co to jest?
Pokręcił
głową.
-
Co widzisz z dołu? Zbliżył twarz.
-
Mały kółeczek.
-
Zgadza się. Jeśli go wyciągniesz, najlepiej zębami, u góry wysunie
się kolec. Biada temu, kto się nim ukłuje.
Artemid
z wrażenia przestał oddychać
-
Wystarczyłoby tym... - wydusił.
-
Zgadza się. Osteron po jednym ukłuciu padnie martwy. Na to nie ma
ratunku.
-
Skąd to masz?
-
Każdy z trybunów ma coś takiego, na wszelki wypadek - dodał i zrzucił
przedmiot na dłoń Artemida.
Ten
omal go nie upuścił.
-
Jak to... dajesz mi go?
-
Bierz. Tobie bardziej się przyda.
Obudził
go nienaturalny, piskliwy głos, który starał się być groźny. To tłumacz
stojący przed kilkoma Kanejczykami był źródłem hałasu.
-
Wstańcie wreszcie, psubraty! Tu idzie o wasze życie.
Ociągając
się, zebrali się w świetle drzwi. Najwyższy rangą Kanejczyk miał nieduże
oczy i obwisły lewy policzek, ślad dawnego cięcia. Tłumacz wyszczekał jego
słowa.
-
Dostojność pyta się, ilu was jest?
Artemid
zerknął na Lukjusza, lecz ten stał sztywny i milczący.
-
Siedmiu - odparł ktoś z tyłu. - Jest nas tylko siedmiu. Artemid nie
zmiażdżył wzrokiem Plebo tylko dlatego, iż dostrzegł strach na twarzy tłumacza.
-
Jak to siedmiu? - rozbiegły mu się oczy. - Ktoś uciekł?! Kanejczycy również
okazali zaniepokojenie, lecz
umilkli, gdy jeńcy
-
Jego najwyższa dostojność wódz Osteron postanowił darować jednemu z
was niegodnych życie.
Artemid
spojrzał kącikiem oka na Lukjusza. Trybun miał dumnie uniesioną twarz.
-
Aby dać wam wszystkim równe szansę, zostaniecie poddani próbie -
ponownie odezwał się tłumacz. - Wojska wielkiej armii kanejskiej zostaną w
tej okolicy przez jakiś czas, aby nabrać sił do ostatecznego pokonania
waszego
Tłumaczowi
jarzyły się oczy w podnieceniu i zanim przełożył ostatnie słowa, dodał coś
od siebie.
- Wy
świnie, będziecie tańczyć jak osły w cyrku - otarł nos rękawem. - Teraz
zostaniecie rozdzieleni, abyście przypadkiem nie doszli do porozumienia psującego
widowisko.
Przez
całe dwa tygodnie, jakie spędził w namiocie, nie odezwał się ani słowem.
Po dniach przemyśleń upewnił się w jednym. Pokona wszystkich, musi to zrobić,
a później zabije Osterona. Gdy ten przyłoży rozżarzone żelazo do
ramienia, z pewnością będzie spoglądał mu w twarz oczekując grymasu bólu,
a wtedy jeden cios i imperium kanejskie upadnie w proch.
Jeszcze
się uśmiechał, gdy gwałtownie odskoczyła zasłona. Przyszli. Mrużąc oczy
od dawno nie oglądanego słońca stąpał niepewnie za strażnikami. Suche
powietrze unosiło spod stóp kłęby żółtego kurzu.
Potknął
się i łapiąc równowagę jakby odzyskał słuch. Usłyszał bliski szmer tysiąca
ludzi. Zasłaniając oczy można było dojrzeć, iż zbocza wąwozu, ku któremu
podążali, obsadzone są morzem głów kanejskich żołnierzy. Zaklął bezsilnie
i potknął się po raz wtóry. Wtedy dojrzał innych: Lukjusza, Plebo i
tamtych, których imion nie dane mu było poznać. Nie powitali się nawet. Po
co? Ściany wąwozu coraz wyraźniej zamykały pas nieba i coraz pewniejszym
stawał się plan Kanejczyków. Szli ku rzędom ceglanych murów, pokrywających
cały środek wąwozu. Żółta barwa ścian tylko nieznacznie odróżniała się
od podłoża, wszystko było suche, jałowe i monotonne. Ryk kanejskich żołnierzy
narastał, spadło kilka kamieni. Lecz gest stojącego na skalnej półce człowieka
uciszył tłum i uświadomił Artemidowi władzę Osterona. W dusznej ciszy
podeszli do ceglanego labiryntu. Pod pierwszym murem leżała broń: włócznie,
tarcze, i miecze. Stał przy nich oficer z blizną na policzku.
-
Zostaniecie poddani próbie - zaszczekał tłumacz zza jego pleców.
- Każdy z was może wybrać dowolny rodzaj i wziąć dowolną ilość broni.
Wejdziecie do labiryntu jednocześnie, każdy przez inne wyjście. Macie walczyć...
Tu
Kanejczyk uniósł rękę i szyderczym wzrokiem omiótł zbocza.
-
Macie walczyć na śmierć i życie, dając przykład naszym żołnierzom.
Ktokolwiek będzie próbował opuścić labirynt przed zachodem słońca,
zginie. Moi łucznicy już się o to postarają.
Jakby
na pokaz, stojący dotąd z boku żołnierze z kołczanami na plecach zaczęli ostentacyjnie napinać łuki.
- O
zachodzie słońca, gdy rozlegnie się głos trąb, ten, który ocaleje,
będzie mógł wyjść. Ale tylko jeden. Gdy wyjdzie dwóch, obydwaj zginą.
Odkleił
się od muru, gdzie nadaremnie szukał cienia i ocierając dłonią plecy ruszył
dalej. Nie potrafił zbyt długo osłaniać się tarczą od słońca, była zbyt
ciężka.
Dziwiąc
się sobie drobił teraz flegmatycznie krok za krokiem i jedynie na zakrętach
wzmagał czujność. Na razie jednak nie natrafił na nikogo. Labirynt był duży,
można w nim było długo szukać śmierci, depcząc bez ustanku ceglany gruz i
rozpalony piasek. Przedsionek piekła, przyszło mu na myśl. Miał cichą
nadzieję, że uda się możliwie jak najdłużej unikać walki. Niech się wyrżną,
myślał, a on wypoczęty tym łatwiej poradzi sobie z ostatnim. Przecież musi
zwyciężyć.
Za
najbliższym załomem dostrzegł wreszcie przeciwnika, lecz już pierwszy rzut
oka wyjaśnił sprawę. Żołnierz miał rozpłatane gardło aż do kręgosłupa.
Obok w kałuży krwi leżała pęknięta tarcza, którą obsiadły tysiące
much; dużych i zielonych. Artemid wzdrygnął się i przeskoczył ciało.
Szybkim krokiem uciekał od wirującego, brzęczącego kłębowiska.
Gdy
przystanął dla zaczerpnięcia tchu, doleciał go daleki ryk Kanejczyków.
Gdzieś niedaleko, za którymś z ceglanych murów, ktoś kogoś mordował.
Zrezygnowany wytarł dłonie w kurtkę i mocniej ujął włócznię. Wtedy
dopiero pojął, że ów zauważony przez niego kształt leżący u końca
korytarza jest człowiekiem. Plama na szczycie muru i rozmazane smugi krwi wyjaśniały
sprawę. Zakrzywione palce ściskały jeden z wielu bełtów tkwiących w ciele.
-
Uciekłeś - wyszeptał. - Po prostu uciekłeś i nic nie zrobiłeś.
Westchnął.
-
Szkoda.
Zaniknął
powieki Lukjuszowi i ruszył dalej dziwiąc się sobie, że tak mu żal tego człowieka.
Stał
przy kolejnym zabitym i zastanawiał się, na czym mu teraz najbardziej zależy.
Ocaleniu życia, zabiciu Osterona, czy położeniu kresu tej mordędze. Jakże
małe są wielkie sprawy, kiedy człowiek słania się na nogach ze zmęczenia,
upału i strachu. Jakże szybko traci się pamięć o tym, dla kogo, po co, w
imię czego? Gdyby mógł, uciekłby jak najdalej od tego miejsca. Niestety,
trzeba iść i dopełnić przeznaczenia.
Od
dawna zdawał sobie sprawę, że idzie czyimś śladem; krwawym i jednoznacznym.
Jeszcze jeden trup i będzie wiedział, kto zbiera żniwo: Plebo czy inny żołnierz.
Nie
zastanawiając się skręcił na najbliższych rozstajach w lewo i faktycznie,
Jednocześnie
zaczynają zataczać kręgi wokół siebie. Jak uwiązani, trzymają
Osteron
był szczupłym człowiekiem o rysach twarzy bardziej przypominających filozofa
niż wojownika. Lecz na tym kończyło się podobieństwo. Wyblakłe, groźne
oczy, gwałtowne ruchy i głos tak nie pasujący do sylwetki.
Stali teraz przed głównym namiotem wodza. Na podium pomiędzy paleniskami z rozżarzonym węglem leżał osadzony na drewnianej rączce sygnet Osterona. Z tysięcy żołnierzy każdy chciał go dojrzeć, stąd też słychać było przekleństwa i wrzaski. Mieli również jeszcze jeden powód do zniecierpliwienia.
Do
obozu przyszły beczki z piwem, które miały być otwarte po ceremonii
oswobodzenia. Na razie musieli czekać, ale nie narzekali. Tego rodzaju
widowiska zawsze należały do udanych.
Ryk
wstrząsnął ich gardzielami. Na podium wszedł Osteron odziany w purpurową
szatę z naszytym czarnym orłem na piersiach. Trzask tysięcy uderzających o
tarcze pięści ogłuszał. Wódz był zadowolony. Nie uciszał żołnierzy,
chciał właśnie tego. W niemilknącym hałasie, między czwórką łuczników
wszedł za nim na podium żołnierz pokonanej armii. Był obnażony do pasa.
-
Widzisz naszą potęgę! - zaskowyczał ten sam tłumacz. - Idź do
swoich władców i opowiedz co ujrzałeś. Niech odstąpią od oporu.
Osteron
podniósł rączkę i włożył metal między węgle. Plebo nie przyglądał się
dłużej jego powolnym ruchom. Wodził wzrokiem po szeregach kanejskich żołnierzy,
gdzieniegdzie tylko przedzielonych szarymi plamami namiotów.
Tłum
ponownie zaryczał, znak, że Osteron wyjął sygnet. Uniósł go w górę, tak
samo jak w górę uniosły się łuki otaczających podium żołnierzy, a potem
mocno przycisnął rozpalone żelazo do ramienia Plebo. Zaskwierczał tłuszcz i
strużka bladego dymu uniosła się ku górze. Osteron z uznaniem obserwował
twarz, której jedynie źrenice minimalnie się zwęziły. Na jasnej skórze
wyraźnie odcinał się wypalony znak, wokół czerwieniała i puchła skóra.
Plebo spoglądał na to z pustką w oczach. Jedynie uważny obserwator mógłby
zauważyć kurczowo zaciśnięte mięśnie szczęk. Osteron rozejrzał się po
zamilkłych żołnierzach i powiedział parę słów. Ich intonacja była tak
jednoznaczna, że tłumacz był tu zbędny. Żołnierze zatoczyli się śmiechem.
Osteron zadowolony, zawtórował im gromko, lecz chrzęst łamanych kości zdusił
jego radość. Szybki jak błyskawica cios Plebo wbił mu nałokietnik w twarz.
Posoka trysnęła na orła i zaskwierczała w pobliskim palenisku. Osteron chciał
krzyczeć, lecz wbita w podniebienie szczęka i zgnieciona krtań pozwalała
jedynie na głuche jęki. Szczęknęły cięciwy i Plebo z bełtem wbitym w czoło
zwalił się z podium. Żołnierze odskoczyli, robiąc miejsce jego ciału.
Pozostały na estradzie człowiek dusił się własną krwią. Słaniając się,
zrzucił węgle i jak pajac podrygiwał wśród płonących okruchów.
Nagle
jak duchy zjawili się dwaj oficerowie i nie pozwolili upaść konającemu.
Chwycili go pod ramiona i biegiem podążyli ku namiotowi. Tłum szalał.
Szeregi rozsypywały się w mgnieniu oka. Na ziemię spadały porzucone tarcze i
miecze. Dyscyplina i porządek rozpadały się z każdą sekundą, grożąc
przemianą żołnierzy w rozdygotany motłoch.
-
Stójcie, głupcy! - krzyknął ktoś ku temu rosnącemu chaosowi. Wydawało
się, że głos ten przejdzie bez echa, lecz stało się inaczej. Żołnierze
-
Czyż przestaliście wierzyć w wodza?! Jesteście jak psy, w które
starczy rzucić kamieniem, a te tchórzliwie uciekają z podkulonym ogonem!
Uspokójcie się. Wódz nasz, Osteron żyje!
Pomruk
niedowierzania, ale i nadziei, przetoczył się nad głowami stojących.
-
Nie wierzycie, to patrzcie. Patrzcie, co może nieśmiertelny.
Tłum
powiódł wzrokiem ku wejściu do namiotu wodza. Zasłona była nieruchoma. Tłum
spojrzał ponownie na oficera, lecz jego pewny i zdecydowany wygląd zmusił do
ponownego obrócenia głów.
Zasłona
umknęła w bok i ukazał się Osteron. Tłum wstrzymał oddech, a potem zawył.
Waliły pięści, huczały miecze.
-
Bogowie! - Osteron stał już na podium. - Bogowie mnie uratowali! Wódz
krzyczał i nikt nie zwrócił uwagi, że z tyłu namiotu, między wozami
-
Teraz widzicie, że zwyciężymy, gdyż bogowie są z nami. Widzicie!
Nie słuchając
dłużej zacięli konie. Stukając wóz toczył się poza obręb obozu.
Sierpień
1982
ANDRZEJ
DRZEWIŃSKI urodził się w 1959 roku we Wrocławiu. Doktor fizyki; jego "Zabawa
w strzelanego" wraz z opowiadaniem J. Lipki otworzyła dział polski w
pierwszym numerze "Fantastyki". "Posłaniec" ("F" 6/1983) ukazał
się 8 miesięcy później i choć drukowałem potem inne opowiadania Drzewińskiego,
"Posłańca" lubię najbardziej ze wszystkich. Dokonania autora jako
gwiazdora wrocławskiej trupy rozrywkowej (Debski - Drzewiński - Inglot -
Ziemiański) fascynowały mnie mniej.
"Posłańca"
odbierałem od początku jako klarowne i przejmujące wyznanie historycznego
fatalizmu (katastrofizmu). Drzewiński pisał tekst po śmierci Breżniewa, która,
zdawało się wówczas, nic nie zmieni. Oczywiście błądził ale jego pomyłka
pozostaje poruszającym literackim świadectwem przekonań zbiorowych.
Pamiętam,
że w tym czasie musiałem często wysłuchiwać także w redakcji dwu zarzutów-wskazówek:
"Maciuś, nie drukuj gówniarzy, drukuj pisarzy" i jeszcze: "Opowiadanie może
nawet ciekawe, ale to nie jest fantastyka". Gówniarzami byli wówczas
Piekara, Kochański, potem Ziemkiewicz; pisarzami - Prostak, Trepka, Fijałkowski...
Dobrze. Tak się składa, że Drzewińskiego dotykały oba zarzuty, choć ten
drugi w przypadku "Posłańca" znacznie silniej. Podejrzewałem, że chodzi
o strach przed cenzorem, wykręcałem więc kota ogonem, że to jest modelowa SF
socjologiczna rzucona nie w przyszłość lecz w przeszłość. Właściwie była
to prawda. A i tak latem 1988 redaktorka Globu wywaliła mi "Posłańca" z
antologii. Tylko że pozostałe przyjęte opowiadania też się nie ukazały, bo
rok później załamał się rynek. Dziś Jacek Inglot w wywiadzie z Drzewińskim
chce widzieć w "Posłańcu" zwiastun polskiej fantasy - nigdy by mi nic
takiego nie przyszło do głowy.