FANTASTYKA 2/1983

 

Sydney J. Bounds

Animatorzy

(The Animators)

 

Harrington wsunął się do kabiny. Jego ciemne włosy poskręcały się niemiłosiernie, a nieprzyjemne swędzenie w miejscu, do którego w żaden sposób nie mógł sięgnąć, doprowadzało go do wściekłej rozpaczy. Siedział w swoim marsjańskim łaziku, z którego kabiny, osadzonej wysoko na ogromnych, baloniastych oponach, rozciągał się widok na skalisty krajobraz, gdzieniegdzie tylko urozmaicony przez niewielkie kratery. Za sprawą pyłu spowijającego każdy, nawet najmniejszy, skrawek powierzchni Marsa, cały ten pejzaż niezmiennie utrzymany był w rdzawo-czerwonej tonacji. W kabinie łazika panowało normalne, ziemskie ciśnienie, wiec dla wygody Harrington ściągnął z głowy hełm. Pragnął już jak najprędzej znaleźć się w Bazie, żeby tam wreszcie zjeść jakiś porządny posiłek. W planie miał też kolejny seans łączności z Ziemią, ale tak naprawdę, to marzył wyłącznie o tym, żeby wreszcie pozbyć się tego przeklętego swędzenia. Zdenerwowany przeciągającym się oczekiwaniem skierował wzrok na Pugha, geologa ekspedycji. Pugh nadal znajdował się na zewnątrz. Posługując się swoim nieodłącznym młotkiem odłupywał kawałki skał i wkładał je do przytroczonego u boku worka. Harrington pochylił się do przodu i wcisnąwszy na pulpicie sterowniczym guzik mikrofonu zawołał:

- Pospiesz się, Shorty. Musze jeszcze nawiązać łączność. 

Odpowiedź od Pugha przyszła po chwili. Mówił ostrym, podniesionym głosem. Można było odnieść wrażenie, że bardzo jest czymś podekscytowany.

- Zaczekaj jeszcze dwie minuty. Zdaje się, że coś znalazłem. 

Niezadowolony z takiego obrotu sprawy, Harrington śledził spod brwi postać w skafandrze w szybkim tempie oddalającą się od łazika. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, Pugh zniknął tak, jakby grunt pod nim się rozstąpił i pochłonął go. Tylko mały obłok pyłu unoszący się nad miejscem, gdzie przepadł geolog, świadczył o tym, że zaszło coś tajemniczego.

- Pugh?

W odpowiedzi z odbiornika dobył się świszczący oddech Pugha. Przytłumiony głos wzywał:

- Pękła szyba... nie mogę oddychać... pomóż... ratuj! 

Harrington nie namyślając się wiele wciągnął na głowę hełm, porwał ze sobą z podłogi zwój liny, zapasową osłonę hełmu oraz butle z tlenem i jak błyskawica wyskoczył przez luk. Jeden koniec liny przywiązał do łazika i szybko ruszył w kierunku, gdzie zniknął Pugh. Przy grawitacji na Marsie równej jednej trzeciej ziemskiej poruszał się bez kłopotów.

- Pugh? - zawołał ponownie.

Tym razem w odpowiedzi przyszło zgrzytniecie, które przejęło go dreszczem. Harrington jeszcze szybciej pobiegł ku krawędzi rozpadliny, w której przypuszczalnie znajdował się Pugh. Geolog był tam, z rękami kurczowo zaciśniętymi na strzaskanej szybce swego hełmu. Harrington błyskawicznie cisnął w głąb jamy butle z tlenem i osłonę hełmu, a sam zaraz spuścił się po linie w dół. Nie zdało się to jednak na wiele. Na jakakolwiek pomoc dla Pugha było już za późno.

Czy musiało się to w końcu stać? Tylko jeden jedyny wypadek i zaraz tak tragiczny finał. Myśl o tym, jak na wieść o śmierci geologa zareaguje Brunel, nie dawała Harringtonowi spokoju. Ich dowódca znany był z nadzwyczaj gwałtownych reakcji. Ale czy tu, w tej pozbawionej tlenu atmosferze, którykolwiek z nich miałby jakąś szansę?

Harrington wspiął się z powrotem po linie do góry i śmiertelnie znużony powlókł się do łazika. Natychmiast zawiadomił Bazę o wypadku. Po chwili w odpowiedzi zabrzmiał niezwykle szorstko ostry głos Brunela: 

- Zostań na miejscu dopóki nie dotrzemy do ciebie. 

Harrington niespokojnie oczekiwał ich przybycia. Nie lubił Brunela. Żaden spośród członków załogi nie darzył go sympatią - dowódca Pierwszej Marsjańskiej Ekspedycji był wojskowym, a jak świat światem, uczeni nigdy nie byli skorzy spełniać jakichkolwiek rozkazów.

Pisk radiowego sygnału wyrwał Harringtona z zadumy. To Lane z Bazy łączył się z nim. Harrington bezzwłocznie zorientował go w szczegółach całej procedury nawiązania łączności z Ziemią. Sam w żaden sposób nie zdołałby już wykonać tego zadania.

Drugi z łazików, przebywszy poprzez pył na pełnej szybkości dystans dzielący go od miejsca wypadku, zatrzymał się na wysokości pojazdu Harringtona i po chwili wyskoczyli z niego Brunel i Dalby.

- Gdzie byłeś, kiedy to się stało?! - Brunel kategorycznie zażądał wyjaśnień.

- W łaziku.

- Więc Pugh znajdował się na zewnątrz sam? I to wtedy, kiedy specjalnie wydałem rozkaz, żeby nikt pod żadnym pozorem nie pozostawał samotnie poza pojazdem. Co on tam u diabła robił?!

- Cały czas byliśmy razem, ale zbliżała się pora mojej łączności z Ziemią. Wróciłem wiec do łazika. A Pugh jakoś się ociągał.

Twarz Brunela skryta za panoramiczną szybą hełmu stężała z gniewu. Nawet w skafandrze, który krył świetnie indywidualne cechy właściciela, Brunel sprawiał wrażenie bezwzględnie surowego. Jego jeżyk smagał jak bicz.

- Zginął, gdyż nie wykonał rozkazu! Od dzisiaj wszystkie pary przebywające na zewnątrz będą połączone liną. Czy chcesz jeszcze coś dodać?

- Pugh zameldował o znalezieniu czegoś, ale nie zdążył bliżej wyjaśnić, gdyż wtedy grunt pod nim zapadł się. 

Brunel w milczeniu zbliżył się do miejsca zdarzenia, a za nim podążyli Harrington i Dalby.

- Jestem ciekaw, co też tam Pugh mógł znaleźć? - odezwał się Dalby.

Brunel ostrożnie okrążył zapadlinę. Nie wiedział dlaczego, lecz miejsce to nieodparcie kojarzyło się mu z czymś w rodzaju pułapki. W skrytości ducha zaczął podejrzewać, że Pugh został tu zwabiony. Dokładnie związał linę wokół tułowia i spuścił się w głąb jamy. Najwidoczniej Pugh musiał spaść tu głową w dół i uderzywszy w jakiś ostry załom skalny strzaskał szybę swojego hełmu. Brunel instynktownie czuł, że prawda wygląda inaczej. Gorączkowo szukał w dole jakichś śladów, ale tam tkwiły tylko skalne odłamki, a przez palce przesypywał mu się nieodłączny pył.

Związawszy liną martwe ciało Pugha, Brunel chwycił worek z próbkami kamieni i z powrotem podciągnął się do góry. Harrington i Dalby wspólnymi siłami wyciągnęli linę.

- Zdejmijcie z niego skafander - zarządził Brunel. - Jeszcze może się do czegoś przydać.

Dowódca ruszył w stronę łazika i po chwili wrócił niosąc ze sobą łopatę. W marsjańskim gruncie wszyscy trzej wykopali płytki dół i złożyli w nim ciało Pugha, które po śmierci zdawało się być mocno skurczone. Harrington wyraźnie pamiętał je większym. Pochylili głowy, kiedy Brunel zaczął wypowiadać słowa odwiecznie głoszone w takich razach nad grobem:

- Prochem jesteś i w proch...

Przysypali piaskiem nagie ciało geologa i zaraz potem wrócili do swoich łazików. Ruszyli w stronę Bazy.

Blade słońce zaszło za horyzont i wkrótce zapadła ciemność. Poprzez rozrzedzoną atmosferą planety gwiazdy świeciły ostro i wyraźnie. Jakiś zbłąkany meteor wbił się w powierzchnię gruntu zostawiając po sobie niewielki krater. Tylko mdło niebieski księżyc swą nikłą poświatą rozświetlał panujący mrok. Wtem, mimo iż nawet najlżejszy podmuch wiatru nie zakłócał panującego spokoju, od powierzchni oderwała się mała chmurka pyłu. Ale zaraz opadła pod postacią drobnego, pylnego deszczu.

Blada dłoń rozgarnęła piach, który ją skrywał i wzniosła się ku niebu. Druga dołączyła do niej po chwili... Ukazały się ramiona i głowa - głowa z twarzą Pugha. Z jej na wpół otwartych ust sypał się piasek.

Nagi korpus podniósł się do góry i wyprostował. Zakołysał się chwiejnie. Jego ramiona ruszały się niepewnie jakby chciał zakreślić nimi pełny krąg. Zamarł na chwile w bezruchu. Najwidoczniej chciał zorientować się w swoim położeniu. Następnie, stawiając drobne kroki ruszył przed siebie. Poprzez czarną noc, naga, martwa istota zmierzała ku odległej Bazie.

Wewnątrz Bazy, pod jej nadmuchaną kopułą, Harrington siedział przed nadajnikiem. Teraz już bez skafandra, tylko w koszuli, czuł się swobodnie. Znowu był sam. Po krótkim nocnym odpoczynku pozostali członkowie ekspedycji wyruszyli łazikami kontynuować badania. W trakcie tych badań Lane, metalurg wyprawy, prawie nie wypuszczał z dłoni swego podręcznego świdra, którym systematycznie, metr po metrze, rozwiercał grunt. Głos Lane'a właśnie rozległ się z odbiornika:

- Zdaje się, że znalazłem nadzwyczaj czysty pokład żelaza. 

Harrington słuchał tych słów bez większego zainteresowania, gdyż i tak wszystkie rozmowy były nagrywane i jego rola sprowadzała się wyłącznie do interwencji w razie nagłych zagrożeń. Pozostawszy samotnie w Bazie, miał aż nadto czasu, by rozmyślać o śmierci Pugha. Lecz, czy mógł mu wtedy pomóc? Jednak dziwne, jakieś nie określone poczucie winy burzyło jego spokój.

Pragnąc nieco rozprostować się, Harrington wyciągnął przed siebie ramiona tak mocno, że dłonią dotknął leżącej na stole jednej z kamiennych próbek znalezionych przez Pugha. Ich analiza wykonana przez Brunela nie wykazała nic nadzwyczajnego. Z nudów Harrington począł palcami rozczesywać swe poskręcane włosy. W tym samym momencie nad wejściem Bazy zajarzyło się zielone światełko. Najwyraźniej ktoś chciał dostać się do środka. Zdziwiony tym Harrington przełączył dźwignie uruchamiającą mechanizm śluzy i zapytał:

- Kto tam? Który z was wrócił?

Ponieważ był w stałym kontakcie radiowym z załogami obu łazików, jego wezwanie zostało usłyszane i po chwili z odbiornika popłynął głos Brunela:

- Co też tam wygadujesz, Harrington? Przecież nikt jeszcze nie wrócił. Jesteśmy tu wszyscy razem, jakieś dziesięć kilometrów od Bazy. O ile wiem, Lane wierci tym swoim świdrem gdzieś tu w pobliżu.

Vincent, lekarz wyprawy, spokojnym głosem potwierdził słowa dowódcy:

- Tak, widzę Lane'a. Jest na prawo od łazika. Ej, przyjacielu, co też się tam dzieje u ciebie?

W tym momencie Harrington poczuł się tak, jakby wpadł w strumień zimnej, lodowatej wody. Zadrżał. Co też się dzieje, u licha? Jak zahipnotyzowany wpatrywał się we wskaźnik ciśnienia powietrza pod kopułą Bazy. Naraz w tej samej chwili otworzył się luk. Harrington błyskawicznie zerwał się z fotela i bezwiednie pchnął go do tyłu. Z odbiornika dobył się zachrypnięty głos Brunela:

- Harrington! Co się stało? Mów!

A Pugh czekał. Milcząc, w bezruchu przyglądał się ciału leżącemu na podłodze, póki głos w odbiorniku nie zamilkł.

Lane nie zastanawiając się wiele odrzucił swój sprzęt i jak strzała pognał do łazika. Od Harringtona nie nadeszła więcej żadna wiadomość i Lane'owi udzieliło się jakieś niejasne, złowrogie przeczucie, że takiej wiadomości już nigdy nie usłyszy.

Brunel przez radio wydał rozkaz:

- Vincent i Lane, wracajcie jak najszybciej. Zaraz do was dołączę.

Vincent wydusił z łazika maksymalną szybkość. W pełnym pędzie przeskakiwał wyrwy po meteorach, aż spod baloniastych opon sunącego przez płaskowyż pojazdu wzbijały się w górę chmury czerwonego pyłu.

- Czy ten nasz cholerny łazik nie rozleci się?

- Mam nadzieje, że nie, chociaż w tych warunkach niczego nie można być pewnym - odparł Lane i sięgnął po lornetkę. Czekał aż Baza znajdzie się w polu jego widzenia. Kiedy tylko ukazała się, skierował na nią wzrok.

- Wszystko wygląda normalnie - rzucił w mikrofon. Po chwili przyszła odpowiedź Brunela:

- Niepokoi mnie to, co się dzieje wewnątrz. Zatrzymajcie łazik i ty, Lane, idź zobacz, co się tam stało. Vincent niech zostanie. Przez cały czas utrzymujcie ze mną kontakt.

Vincent zatrzymał pojazd na wysokości śluzy wejściowej. Kopuła Bazy była nieprzejrzysta, a do tego w miejscach, w których została nadwerężona przez uderzenia meteorów, sprawiała wrażenie pokrytej łatami. Z wnętrza nie dobywał się żaden, nawet najmniejszy szelest. Jakichkolwiek oznak ruchu. Inżynier energicznie sięgnął po hełm i wciągnął go na swoją rudoblond czuprynę.

- Idę sprawdzić - powiedział.

- W porządku - odparł Vincent.

- Na razie.

- Utrzymuj ze mną łączność.

Lane wyskoczył z łazika i zbliżył się do śluzy. Kiedy zaczął odkręcać zawór, przypomniał sobie ostatnie słowa Harringtona, jakie usłyszał przez radio. Nie, to nie mogła być awaria. Harrington był ekspertem w tych sprawach i zbyt dobrze znal swoje rzemiosło. Lane zawahał się przed ostatecznym otwarciem luku. Sparaliżował go strach. Zły na siebie, zameldował w mikrofon:

- Otwieram właz. 

I zaraz potem wszedł do środka.

Harrington siedział przed nadajnikiem i nic nie widzącym, martwym wzrokiem wpatrywał się w Lane'a. Jego koszula była cała we krwi. Nie oddychał.

- Harrington nie żyje - Lane informował Vincenta. - Wygląda jakby otrzymał pchniecie nożem. Ale to nonsens... 

Nagle Lane zamarł z trwogi. Harrington uniósł się z fotela i swym wzrokiem na wskroś przeszył inżyniera. W tym też momencie Lane spostrzegł z boku martwy korpus Pugha. Zaczął krzyczeć:

- Pugh jest tutaj! Zmartwychwstał!

Błyskawiczne ciecie skalpela rozpruło skafander Lane'a. Ostrze zanurzyło się miedzy żebra. Okropny ból przeszył ciało, ciemność przesłoniła wzrok i Lane upadł na podłogę. Vincent został w łaziku i bacznie obserwował wejściową śluzę Bazy. Luk wciąż był zamknięty, a z wnętrza nie docierał najmniejszy sygnał. Tłumiąc w sobie narastający strach, Vincent czekał. Będzie jednak musiał coś zrobić, przecież w środku jest Lane.

Z niewymowną ulgą Vincent przyjął przybycie drugiego łazika, którym przyjechali Brunel i Dalby.

- Czy jest coś nowego? - zapytał dowódca.

- Nie. Nic.

O wszystkim, co działo się od chwili wejścia Lane'a do Bazy, Vincent i tak meldował drogą radiową. Więcej nie musiał im wyjaśniać.

- W środku tylko są Harrington i Lane! - wykrzyknął Brunel. - I nikogo więcej! Zapamiętajcie, nikogo więcej!

- ... Pugh...

Brunel gwałtownie przerwał Vincentowi:

- Zapomnij o Pughu!

Następnie dowódca ruszył z miejsca swym łazikiem. Wraz z Dałbym jeden raz okrążył kopule.

- Dostrzegłeś coś? - spytał swego towarzysza. Brodaty fizyk przecząco pokręcił głową. Nagle Brunel głośno zawołał:

- Ślady stóp! Widzę ślady ludzkich stóp! 

W tym momencie Dalby spostrzegł je również - równa linia odciśniętych w pyle śladów bosych stóp biegła przez pusty płaskowyż. Tajemnicze ślady małych stóp.

- To Pugh! - krzyknął głośno Dalby wstrząśnięty tym odkryciem. Brunel nic nie odpowiedział. Podprowadził łazik do śluzy, gdzie niecierpliwie czekał na nich Vincent.

- Poza niewielkim awaryjnym zapasem, wszystko co posiadamy znajduje się pod kopułą. Tlen, woda, baterie... - Brunel przerwał dalsze wyliczanie, pozwalając by Dalby i Vincent zdali sobie sprawę z grozy położenia. Po chwili milczenia zarządził:

- Żeby przetrwać do przybycia statku trzeba wydostać stamtąd to wszystko. Cóż, wchodzimy! 

Żaden nie zaprotestował.

Brunel włożył hełm i wyskoczył z łazika. Podszedł do zaworu znajdującego się u podstawy kopuły i przekręcił go. Wypuścił z wnętrza powietrze. Marszcząc się na podobieństwo starej harmonii, kopuła zaczęła opadać. Po kilku minutach nie przedstawiała sobą nic ponad zmiętą, plastykową powłokę. Powietrze uszło z niej całkowicie. Pod szarymi fałdami nie znać było śladów najlżejszego ruchu.

- W porządku - stwierdził Brunel. - Żadna żywa istota nie ma prawa przetrwać tam. Pomóżcie mi podnieść powłokę! 

Dalby i Vincent wyskoczyli z łazików i dołączyli do Brunela. Wspólnie chwycili miękką, plastykową płachtę i ściągnęli ją ze zgromadzonego pod nią sprzętu. Było to wyczerpujące zajęcie. Plastyk zahaczał o ostre krawędzie instrumentów i znajdujących się pod nim pojemników. Nie zdążyli jeszcze całkowicie ściągnąć powłoki, kiedy coś pod nią uniosło się.

Zamarli wszyscy trzej w bezruchu. Brunel poczuł, że cierpnie na nim skóra. Zbliżał się do nich Harrington. Jego koszula była skrwawiona. Lane szedł ostami. W skafandrze, z którego uszło powietrze poruszał się niezgrabnie. W milczeniu, martwe korpusy zmierzały ku trzem pozostałym przy życiu astronautom. Brunel wziął głęboki oddech i krzyknął:

- Uciekajmy stąd!

Odwrócił się błyskawicznie i pobiegł do swojego łazika. W kabinie na wszelki wypadek miał schowany pistolet kalibru 0,45, jedyną broń jaką członkowie ekspedycji wzięli ze sobą. Vincent i Dalby pozostali na miejscu. Jak zahipnotyzowani wpatrywali się w kroczące w ich stronę istoty.

Kiedy zareagowali było już za późno. Pugh dosięgnął Dalby'ego zanurzając skalpel w jego skafander. Harrington i Lane dopadli Vincenta i wyrwawszy z jego butli z tlenem karbowany przewód, przydusili lekarza do gruntu.

Brunel wyskoczył z łazika z pistoletem w ręce. Kiedy Pugh zwrócił się w jego stronę, Brunel posłał z pistoletu w jego blady korpus całą serie. Ciało rozerwało się, bryznęła krew, ale Pugh szedł nadal. Amunicja szybko skończyła się. Brunel nie zastanawiając się wiele, cisnął bezużyteczne żelastwo i z powrotem wskoczył do łazika. Z maksymalną szybkością ruszył przed siebie przez pusty, złowieszczy płaskowyż.

Z brawurową szybkością uciekał jak najdalej Bazy. Jego chłodny, opanowany umysł, w żaden sposób nie mógł zaakceptować faktu zmartwychwstania. Nie mógł zebrać myśli. Był zupełnie rozkojarzony. Poprzez martwe pustkowie pojazd prowadziły wyłącznie jego ręce, kierowane jakimś dziwnym, mechanicznym instynktem. Dopiero po jakimś czasie Brunel zdał sobie sprawę z tego, że nikt go nie ściga. Nie było za nim nikogo. Opanowawszy trochę swe przerażenie, zmniejszył nieco szaleńczy bieg łazika. Z wolna zaczęło docierać do niego poczucie grozy położenia. Wracało poczucie rzeczywistości. Będzie potrzebował tlenu i wody. Żeby je zdobyć koniecznie musi dotrzeć do awaryjnych zapasów. I przez cały czas musi być w stałym pogotowiu. Był teraz ostatnim żywym człowiekiem na Marsie. Ten niewielki awaryjny zapas stwarzał mu szansę przetrwania do czasu przybycia statku z Ziemi. Statek! Czy uda się mu ostrzec jego załogę?

Przede wszystkim jednak musi myśleć o sobie. Jeśli zginie, załogi statku nic już nie zdoła uratować.

Zawrócił pojazd. Postanowił skierować się ku miejscu, gdzie są zapasy. Zwiększył prędkość i zaczął przeprowadzać gorączkowe obliczenia. Jeśli statek opuścił Ziemię, musiał przebyć już połowę drogi. Trzeba będzie oszczędzać zapasy - pomyślał Brunel. Zatrzymał się. Rozejrzał się wokół i stwierdził, że krajobraz w rym rejonie stał się bardziej pofałdowany.

Antena transmisji sygnałów kierunkowych wyraźnie wskazywała miejsce, którego Brunel szukał. Komandor uważnie zlustrował teren. Nie stwierdził oznak jakiegokolwiek ruchu. Podniesiony na duchu wynikiem obserwacji przystąpił do przenoszenia zapasów do łazika. Każdy najmniejszy kąt w kabinie zapełnił żywnością, bateriami i butlami z tlenem. Pojemniki z wodą dopełniły całości

Zaledwie Brunel zdołał uporać się z przeniesieniem ładunku, na horyzoncie coś ledwo dostrzegalnie drgnęło. Brunel postanowił czekać. Nagle, zupełnie niespodziewanie w polu jego widzenia zjawiło się pięć ludzkich sylwetek. Trzy z nich były w skafandrach. Wiec Dalby i Vincent dołączyli do nich - pomyślał Brunel. Ciężko stąpając, postacie brnęły przez rdzawo-czerwony pył. Zbliżały się do niego.

Brunel wskoczył do kabiny i z pełną szybkością ruszył w ich kierunku. Impetem sunącego pojazdu chciał zmiażdżyć te widma. Powierzchnia planety była w tym miejscu nierówna i coraz to poprzecinana szczelinami po meteorach tak, że łazik co chwila jak piłka wyskakiwał w górę.

Brunel zaatakował z maksymalną szybkością, lecz widma błyskawicznie rozstąpiły się na boki i uderzenie chybiło. Ponowił atak, gdy naraz poczuł, że łazik przechyla się na bok. W ostatniej chwili dostrzegł przed sobą w gruncie szeroką szczelinę. Raptownie przyhamował. Jego ciało zlał zimny pot. Po chwili wahania zawrócił. Gdyby łazik przewrócił się, to koniec wszelkich nadziei. Brunel prowadził teraz pojazd ze zdwojoną uwagą. Instynktownie spojrzał za siebie i dostrzegł, że tamci podążają za nim. Miał jednak nad nimi przewagę szybkości. Cóż z tego, skoro pojazd zostawia za sobą w pyle ślad. Prędzej czy później będą musieli go wykryć. A Brunel tak bardzo potrzebuje snu. W tym momencie przypomniał sobie o statku. Jedynie z nadajnika Bazy mógł ostrzec jego załogę. Myśl ta podziałała na niego ożywczo. Raptownie zatoczył łazikiem niewielki luk i skierował się. w stronę Bazy. Zatrzymawszy się na miejscu zabrał ze sobą baterie i wyskoczył z kabiny. Lecz nadajnika nie było. Widocznie tamci zabrali go i ukryli gdzieś. Przypuszczalnie zagrzebali w piasku. Ta myśl przeraziła Brunela, Zdał sobie sprawę, z ich nieograniczonych możliwości. Żywa, inteligentna śmierć! Naraz spostrzegł ich ponownie. Ruchome punkciki szybko zbliżały się w jego kierunku. Brunel z powrotem wskoczył do łazika i odjechał. W przeciwieństwie do nich, którym to uczucie stało się zupełnie obce, był bardzo zmęczony. Najprawdopodobniej oni wcale nie potrzebują snu. Z pewnością są też w stanie dogonić go, kiedy tylko naprawdę tego zechcą.

Brunel instynktownie skierował pojazd poprzez czerwony i brunatnożółty w odcieniu teren, pokonując przy tym po drodze przeszkody w postaci zastygłej lawy i niewielkich kamieni. Tak już był zmęczony, że w pewnej chwili zdawało mu się, iż widzi na horyzoncie stożek dymiącego wulkanu. Na domiar złego, zupełnie nieoczekiwanie zerwał się silny wiatr. Jego podmuchy stopniowo narastały, wznosząc wokół gęstą ścianą z pyłu. Chmury zasnuły niebo. Mimo tak silnie szalejącej wichury, z powierzchni gruntu nadal wyzierały ślady opon łazika. Brunel odruchowo zmienił kierunek jazdy, a następnie zwolnił, chcąc uniknąć zbędnego ryzyka. Jechał, dopóki całkiem nie stracił widoczności. W końcu wyłączył silnik. Wiatr zmienił się teraz w istny huragan, który wznieciwszy w górę tony pyłu, zupełnie przesłonił cały płaskowyż. Zmęczony Brunel zasnął.

Kiedy obudził się, huragan już ucichł. Zza chmur zaczęło wyzierać blade słońce. Brunel stwierdził, że jest w jakimś nieznanym sobie miejscu, otoczony przez nagie, zimne skały. Nieodłączny pył skrywał wszystko.

Postanowił coś zjeść. Doszedł do wniosku, że najlepsze, co może w tej chwili zrobić, to pozostać na miejscu. Kiedy już statek przybędzie, z nadajnika pokładowego w łaziku podejmie próbę nawiązania z nim łączności. Być może uda mu się w ostatniej chwili przekazać ostrzeżenie.

Jego uwagę zaprzątnął teraz inny problem. Co też w ogóle się stało? W spokoju zaczął rozważać przebieg minionych wypadków. Kto też zawładnął ciałami jego towarzyszy? Czyżby jakaś obca forma życia, która jak w teatrze kukiełek, ożywia martwe laleczki? Może wirus? Wirus, który poraża mózg i cały system nerwowy, powodując to, że człowiek wpada w stan długotrwałej śpiączki. Może jakiś pasożyt z Marsa, który nagle uaktywnił się? Wirus... Brunel z trudem przypomniał sobie jego budowę. Osłonka z białka, okalająca jądro z kwasu nukleinowego... Kiedy wirus wniknie w ciało gospodarza, to wytwarza w nim własny wariant nukleinowego łańcucha i z największą precyzją powiela go. Wirus powielając się zakaża coraz to nowe komórki, by później przenieść się na inny z kolei organizm. Z pewnością było to coś podobnego - Brunel zastanawiał się gorączkowo. Jak powstrzymać te plagę? Jak zapobiec dostaniu się jej na Ziemię? Przecież wkrótce wyląduje statek... Brunel był w pełni świadom tego, że musi przetrwać. Tu wcale nie chodziło o niego. Musi być czujny, uważny w każdym momencie, gdyż tylko on może powstrzymać te zarazę. Ocknął się. Miał spierzchnięte usta. Czuł się osłabiony. Powietrze wewnątrz łazika zaczęło cuchnąć. Długiego pobytu w kabinie nie przewidziano. Brunel wypił łyk wody i z trudem przeżuł pół racji koncentratu. Nie miał teraz nic do roboty. Musiał czekać. Tamci, nawet jeśli kontynuowali pościg, to do tej pory nie znaleźli go, a Brunel i tak nie mógł ruszyć się stąd nie pozostawiając za sobą śladu. Nie było sensu zmieniać miejsca. Ile czasu już minęło od chwili, gdy rozpoczął nasłuch? Nadal cisza. Powinien oszczędzać baterie. Przecież będą jeszcze potrzebne. Ile dni? Machinalnie wykreślił z kalendarza kolejny dzień.

Zaczęła boleć go głowa. Nie miał już czym oddychać. Musiał zdecydować się na wyprawę do Bazy po zasobniki z tlenem. Lecz czy będą tam? Z coraz większym trudem mógł zebrać myśli. Stopniowo jego ciało pogrążało się w letargu. Z minuty na minutę... Lecz co to?

Nagle, gdzieś wysoko, w głębokiej purpurze nieba, zabłysnął jakiś ledwo widoczny ognik. Czyżby to był statek? Brunel spojrzał na kalendarz. Czy aż tak mógł się mylić? Nie, to niemożliwe.

Lecz ten ognik właśnie był statkiem kosmicznym z Ziemi. Z nową załogą na pokładzie zbliżał się ku planecie. Brunel włączył odbiornik i nagle usłyszał w nim:

- Statek do Bazy. Odbieracie nasze sygnały? 

Zamarł z przerażenia, kiedy w odpowiedzi dotarł do niego spokojny wyraźny głos Harringtona:

- Słyszymy was znakomicie.

- Cieszę się, Harrington, że właśnie z tobą rozmawiam. Będziemy się starali lądować jak najbliżej Bazy. A co tam u was? Czy już znaleźliście komendanta Brunela?

- Mamy się świetnie. Cóż, jeśli chodzi o poszukiwania, na razie bez zmian. Na razie...

Brunel momentalnie otrząsnął się z szoku, jakiego doznał i nie namyślając się wiele, krzyknął w mikrofon swojej radiostacji:

- Nie lądujcie! Mówi do was komandor Brunel! Nie lądujcie! Poza mną wszyscy tutaj są martwi! Obce istoty zawładnęły ich ciałami! 

Ze statku doleciał do niego inny głos:

- To mówi doktor Elliot. Proszę pana, komandorze, niech pan zachowa spokój. Już wkrótce będziemy z panem.

- Na Boga! Nie lądujcie na Marsie! 

Ponownie odezwał się Harrington:

- Mówiłem wam, że zwariował.

- W porządku. Zapewnimy komandorowi właściwą opiekę. 

Brunel przeraził się. Zdał sobie sprawę z tego, że przeoczył moment łączności ze statkiem. Tamci uprzedzili go. Martwe korpusy wezwały pomocy. Zaalarmowana tym załoga zwiększyła ciąg silników.

Brunel z maksymalną prędkością ruszył, chcąc dotrzeć do miejsca, które wyznaczał kres trajektorii statku. Zdążał ku miejscu lądowania. Całą siłą woli starał się przezwyciężyć strach, jaki wyzierał z jego głosu:

- Powtarzam! Nie lądujcie w pobliżu Bazy! Załoga Bazy to nie są ludzie!

Zignorowali go. Monotonny głos zaczął rytmicznie odliczać:

- Dziesięć... dziewięć... osiem... siedem...

Brunel pędził przed siebie nawet na chwile nie zmniejszając szybkości. Musiał dotrzeć w miejsce lądowania przed tamtymi. Opony pędzącego łazika, jak piłki odbijały się od nierównej powierzchni planety.

W dali spostrzegł Bazę. Wyraźnie widział nadmuchaną ponownie kopułę. Obok drugiego z łazików stały postacie w skafandrach. Czekały na lądowanie. Wszystko wyglądało tak normalnie, że Brunel w głębi ducha aż zaklął z rozpaczy.

Naraz jedno z kół łazika wtoczyło się na skraj małego krateru i w chwile potem pojazd gwałtownie przechylił się w przód i runął kabiną w dół. Plastykowa osłona kabiny została strzaskana.

Nadludzkim wysiłkiem mięśni Brunel zdołał sięgnąć po swój hełm i po raz ostatni zawołał:

- Nie otwierajcie luku! Nie pozwólcie im dostać się do środka!

Cały był obolały od uderzenia. Właz pojazdu zaklinował się. Brunel leżał pozbawiony jakiejkolwiek pomocy, prawie nieprzytomny z przerażenia. Nie mógł nic zrobić. Leżąc w tej rozpadlinie, nawet nie mógł widzieć lądującego statku. Pozostało mu tylko zdać się na wyobraźnie.

W odbiorniku usłyszał głosy właśnie co przybyłej załogi, witającej członków Pierwszej Marsjańskiej Ekspedycji. Nagle, wszystko raptownie zamilkło. Cisza, cisza... Brunel załkał.

Pugh w końcu przyszedł po niego. Jednak Brunel nie czekał biernie na ciecie skalpela. Uprzedził wypadki. Szybkim ruchem ręki odrzucił zasłonę hełmu, pozwalając marsjańskiej atmosferze wedrzeć się do płuc.

Przyłączył się do martwych istot na pokładzie statku, który jak złowieszczy słup ognia, wzbiwszy się w głęboką purpurę nieba, wziął kurs prosto na Ziemię.

 

Przełożył Mariusz Piotrowski

 

 

 

 

 

Sydney James BOUNDS  urodził się w Brighton (Anglia) w 1920 roku. Jest absolwentem wydziału elektrotechniki politechniki w Manchesterze. Przez kilka lat pracował jako inżynier w londyńskim metro. Od ponad dwudziestu lat jest zawodowym pisarzem. Pisze westerny, powieści grozy, z rzadka utwory fantastyczno-naukowe. Jako autor SF zadebiutował w 1955 roku powieścią "The Moon Reiders". Inne znane utwory Boundsa zaliczane do gatunku SF to przede wszystkim powieści "The Robol Brains" (1956) i "The World Wrecker" (1956).

 

 





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór