FRONDA Nr 11/12 [Rok 1998 od narodzenia Chrystusa. Rok 7506 od początku świata]

Ankieta: Religia i literatura

 

O tym, że religia przez całe wieki wywierała ogromny wpływ na twórczość literacką, przekonywać nikogo nie trzeba. T. S. Eliot twierdził wprost, że sercem każdej kultury jest religia, zaś poezja z samej swojej istoty musi być metafizyczna. Traktując literaturę jako przede wszystkim sferę ducha zapraszamy Pana do udziału w ankiecie dotyczącej wagi i roli duchowości w życiu współczesnych pisarzy. Wiemy, że są to sprawy bardzo intymne, uważamy jednak, że artysta po pierwsze: wyraża w swojej twórczości również stany intymne, po drugie zaś - jest osobą publiczną, której dorobek staje się dziedzictwem zbiorowości.
Dlatego też chcielibyśmy Panu zadać następujące pytania: Czy pielęgnuje Pan praktyki życia duchowego? Jaki jest Pana stosunek do modlitwy, liturgii, spowiedzi? Czy pociąga Pana inna duchowość niż chrześcijańska i czy przybiera to rodzaj jedynie intelektualnej fascynacji czy też zanurzenia się w tej duchowości? Czy ta rzeczywistość ma dla Pana jakiekolwiek znaczenie i wywiera wpływ na twórczość literacką?
Ośmielamy się zadać te pytania w poczuciu, że wielka literatura jest obcowaniem z Absolutem (lub brakiem Absolutu) i że ocierać powinna się o sprawy ostateczne. Tymczasem odnosimy wrażenie, że w polskiej refleksji nad literaturą współczesną brakuje perspektywy metafizycznej, zanika aspekt duchowy i religijny. Mamy nadzieję, że uzyskane w ankiecie głosy staną się istotne dla określenia stanu duchowego kultury polskiej.

 

 

Dariusz Brzóska-Brzóskiewicz

Praktyki religijne, czyli krótko mówiąc życie duchowe, nie są czymś, co jest dane raz na zawsze. Twierdziłbym wręcz, że wokół nas robi się wszystko, aby właśnie owego życia duchowego najlepiej nas pozbawić i sprowadzić do roli biernych odbiorców, dla których rzeczywistość zaczyna się i kończy wraz z włączeniem i wyłączeniem telewizora. Szczególnie drażniącą mnie praktyką jest tworzenie sobie przez biernych katolików substratu w postaci oglądania (a i to przez niewielu) kościoła w domu przez TV. Rażące tego przykłady to: leżenie w łóżku; wizyta gości i picie wina, kawy, palenie papierosa przy jednoczesnych rozmowach ze znajomymi, i oglądanie np. pasterki przez w pełni zdrowego albo zdrową, za przeproszeniem, krowę, co się jej nawet ręką ani nogą nie chce do kościoła ruszyć, bo jest zmęczona (a co będzie potem?).
No cóż, to tylko malutka dygresja, znak czasów, równie niebezpieczny jak New Age lub całkowita ateizacja.
Co do mojej osoby, dochodzenie, czy też wręcz pogodzenie się z tym, że regularne praktyki religijne mają sens, trwało latami. Dopiero teraz, patrząc z perspektywy czasu, widzę, jak dużo daje żywe, realne, nie pozbawione ciągłych upadków i upokorzeń, praktykowanie wiary. W moim przypadku jak na razie największym zwycięstwem jest cotygodniowa Msza św. w niedzielę i comiesięczna spowiedź. Myślę, że dużym problemem jest to, iż również wśród wierzących są tacy, którzy nie zdają sobie sprawy z bogactwa liturgii i duchowości, którą proponuje Kościół powszechny. Mam tu na myśli całą paletę tak modlitw, jak i Mszy św., kościelnych świąt, na które zbyt wielu nie zwraca uwagi, np. Aniołów Pańskich, czy też dni czczących świętych Kościoła. Sądzę, że jest to rzecz do przemyślenia. Sam borykam się cały czas z nieregularnością codziennych modlitw i nie jestem na tyle autorytetem, abym mógł w tym momencie uważać się za lepszego i mówić innym, co mają robić, jednak jak jest powiedziane "dzień święty święcić", to tu nie ma żadnej filozofii. Pan Cię prosi, abyś przynajmniej raz w tygodniu się z Nim spotkał, bo On bardzo Cię kocha. A niedziela jest przecież darem, radością i odpoczynkiem, nabraniem sił do dalszego życia, a któż da nam więcej niż Stwórca?
Reasumując, jeżeli chrześcijaństwo jest religią miłości, miłości Stwórcy do stworzenia i vice versa, to każdy kochający Stwórcę chrześcijanin jak dziecko idzie do Ojca. Idzie, a nie robi łachę, że stoi przed kościołem i naśmiewa się z ludzi. Oczywiście trzeba będzie włożyć dużo sił w to, aby duch Nowej Ewangelizacji zagościł naprawdę tak w naszych sercach, jak i w rodzinach, czego wszystkim serdecznie życzę.
Mój stosunek do liturgii, modlitwy i spowiedzi jest zarazem bardzo emocjonalny, jak i okryty tajemnicą niepojętego. Dlaczego? Ponieważ każda Msza św. jest żywą historią. I to historią czego? Otóż ni mniej, ni więcej, tylko historią naszego Zbawienia, Zbawienia każdego z nas, również Ciebie. Jest żywą opowieścią o Męce Pana, który oddał za nas życie. Chociaż trwa to nieprzerwanie już dwa tysiące lat, nie widzę w tym nic oczywistego, lecz właśnie ową Tajemnicę Życia, tu i teraz, żywej obecności Pana, co w dobie materializmu jest tak szalenie trudne do zrozumienia i przyjęcia.

To bardzo dziwne, a może oczywiste, ale z upływem lat tylko utwierdzam się w przekonaniu, że właśnie obecność papieża, od św. Piotra do Jana Pawła II, nie hańbi mnie (jak mówią niektórzy), lecz uczy ufności, że pewne kanony wiary, dogmaty, zachowania i święta są nienaruszalne. Nienaruszalne dlatego, iż reprezentują sobą element tego, co nazywamy sacrum lub wiecznością. Nie chodzi mi teraz tutaj o to, czy i kiedy na przestrzeni dziejów Ojciec Św. postanowił wzbogacić naszą duchowość nowym świętem czy świętym, lecz o to, że jako wierzący i mający w sobie chociaż trochę pokory, przyjmuję z radością to, co zostało mi dane. Nie jestem przeciwnikiem filozofii, lecz jako wierzący jestem przeciwnikiem filozofowania na temat Prawdy Objawionej i jej ciągłej relatywnej "obróbki". Obecna relatywizacja pojęcia liturgii i jej znaczenia obraca się przeciwko znaczeniu, ku któremu została stworzona, co jest oczywistym nonsensem. W tym momencie jeżeli liturgia ma sens, to albo odbieramy ją w całości, ze wszystkim, co ze sobą niesie, albo relatywizujemy, sprowadzając wszystko do pojęcia hot doga, którego albo zjemy bez namysłu, albo po prostu miniemy.
Jeżeli chodzi o samą modlitwę i spowiedź, uważam, że jest to kwestia głębokiej odpowiedzialności za postawę, bo albo jest się praktykującym katolikiem, albo ktoś uzurpuje sobie do tego prawo, nazywając siebie "niepraktykującym katolikiem". To zasadnicza, a wręcz kardynalna zasada. Tak jak nie ma "ograniczonej suwerenności", tak nie ma w rzeczywistości pojęcia "niepraktykującego katolika"; to alogizm sam w sobie, stworzony przez komunistów i lewicujące środowiska na Zachodzie. Nic gorszego przytrafić się nie mogło, niż stworzenie formułki "wierzący, ale...", gdyż właśnie to "ale" zabija słowo "wierzący". Nie można być wierzącym mówiąc: "Jakby nie ten papież, to ja bym do kościoła chodziła". Lepszej herezji i sam diabeł by nie wymyślił. Traktowanie wiary jako wygodny fotel jest absurdem i jej kolejnym zaprzeczeniem. Bo wiara to przecież...
Reasumując, jeszcze raz powtarzam, że potrzeba nam Nowej Ewangelizacji, odkrycia na nowo pod koniec XX w. pojęcia sacrum, ale również uszanowania i poświęcenia duchowego przez ludzi Mszy św. i spowiedzi, jako najważniejszych, realnych i żywych świadectw obecności Boga żywego na świecie, oraz naszej wiary w to, iż Chrystus umarł na krzyżu za nasze, a nie czyjeś grzechy.
Czy pociąga mnie inna duchowość? Miałem w swoim życiu parę sytuacji, gdy interesowałem się innymi religiami. Były to jednak sytuacje, w których nie pragnąłem stać się niejako ich członkiem, lecz poznać treść, zasady, główne źródła ich wiary itd. Owe zainteresowania trwały w okresie młodzieńczym; dotyczyły nie tylko innych religii - również innych odłamów chrześcijaństwa, a także sekt. Muszę przyznać, że chociaż byłem cały czas katolikiem, przez jakiś okres nie rozumiałem i nie praktykowałem tak kultu Maryjnego, jak i kultu świętych, gdyż wydawało mi się to z protestanckiego punktu widzenia niezgodne z wiarą. Zrozumienie przyszło później, po pełnym i w pełni świadomym przyjęciu wiary Kościoła powszechnego.
Problem tkwi chyba jednak w tym, że młodym, poszukującym ludziom często łatwiej przyjąć obce niż własne zasady wiary, gdyż te inne wydają im się bardziej atrakcyjne, ciekawe i nowoczesne. Często właśnie do tej ideologii odwołują się sekty, które negują naszą liturgię, dowodząc jej wsteczności i fałszu, jak też negują papieża, nazywając go "antychrystem". Zupełnie innym aspektem tego problemu jest wychowanie młodych ludzi, którzy pozostawieni samym sobie, bez wzorców społecznych zachowań, przy agresywnej kulturze "przemocy i pieniądza", przy zabieganych, często zapracowanych rodzicach, pozbawionych życia duchowego, ulegają barbaryzacji. Jednak dużą rolę do odegrania w ratowaniu młodego pokolenia ma szkoła i Kościół. Współgranie tych dwóch instytucji i żyjące nie tylko "mamoną" rodziny mają szansę odwrócić negatywny obecnie proces odchodzenia młodych od duchowości (ateizm) lub wchodzenia na jej wypaczoną drogę (sekty).
Myślę, że bardzo ważną rzeczą jest również to, aby odpowiednio ukazano, i to już nie tylko młodym, że nasza wiara to także papieski ekumenizm, który otwiera katolików na inne religie i kultury z zachowaniem ich własnej tożsamości. Bardzo dobrym przykładem jest tutaj Matka Teresa z Kalkuty, która istotę chrześcijaństwa wyłuszczyła najprościej, jak można, czyli w miłości, miłości do bliźniego i bezinteresownej jemu pomocy.
Reasumując, jeżeli XXI w. ma się stać wiekiem "Ducha albo zniszczenia", trzeba zrobić wszystko, aby wartości dekalogu i pierwsze przykazanie o miłości zakrólowały w naszych sercach i oddaliły od nas w niebyt wizję barbarzyńskiego nihilizmu, którego pazury już widać chociażby na ulicach miast, ich obyczajach, w szkole czy rodzinie.
Wpływ duchowości na twórczość. Nie ma u mnie tutaj przełożeń niejako bezpośrednich, jednakże istnieją pośrednie, czyli takie, które objawiają się tym, iż pewne formy literackie, malarskie, czy też nawet same słowa, nie funkcjonują w kanonie tego, o czym chcę mówić, pisać lub śpiewać. Uważam, że tzw. autocenzura w sensie pozytywnym jest nie tylko konieczna, lecz bezwzględna. Nie chcę tutaj wnikać w samo pojęcie wolności słowa. Faktem jest, że na świecie mamy do czynienia z nadużywaniem tego pojęcia. W skrajnych jego przypadkach pojawił się Mein Kampf i Manifest komunistyczny, których treść wprawiona w czyn uśmierciła miliony ludzi.
Reasumując, uważam, że całkowita eliminacja skrajnych postaw jest niemożliwa, możliwe natomiast jest ich skuteczne ograniczanie, oficjalne piętnowanie wypaczeń, dewiacji czy też zboczeń, nazywając rzeczy po imieniu, bez żadnego relatywizmu. W tym momencie tak ogromną wartością jest Pismo Św., które zło nazywa złem, a dobro dobrem. Osobiście uważam, iż najgorszym przypadkiem jest ten, gdy z danej nam rzeczywistości nie wyciąga się żadnych wniosków bądź też od początku błędnie się ją wnioskuje.
Znaczenie. Jest to bardzo szerokie zagadnienie i rozpatrywane jednostkowo lub wyrywkowo traci swój całkowity sens. Pierwszą i podstawową rzeczą jest to, iż liturgia i jej istnienie we współczesnym świecie nie mogą być bez przerwy podważane tylko dlatego, że nie reprezentują w sobie wartości materialistycznych i konsumpcyjnych. Europa nie może się obyć bez chrześcijaństwa, gdyż wtedy przestanie być Europą. Usilne działania, czynione na rzecz rozłączenia tych pojęć, niestety, przynajmniej w pewnych aspektach, przyniosły konkretne negatywne skutki, które podobnie jak w starożytnym Rzymie obrócić się mogą przeciwko samej Europie. Negowanie znaczenia wiary, ciągła, w pewnych kręgach, nagonka na Kościół, służą li tylko temu, by wywołać kolejną rebelię lub całkowicie ubezwłasnowolnić społeczeństwo, a nie wyzwolić je obywatelsko i duchowo. Nie można, moim zdaniem, dopuszczać, a należy wręcz zwalczać w formie prawa przypadki szydzenia z symboli chrześcijańskich, czego dowiedli niemieccy katolicy (Bawaria). Wierzący są dziś w defensywie; media swoimi kąśliwymi uwagami ośmieszają ich samych i Kościół dowodząc, właśnie relatywnie, że wszyscy są tacy sami, że nie ma grzechu, nie ma przebaczenia, nie ma nic, liczą się tylko gwiazdy Holywood, horoskopy i notowania na giełdzie. Tu już nie chodzi o moralizowanie, lecz o zdrowy rozsądek, na którym tak wielu się opiera. Sam coś o tym wiem, jak czasami człowiekowi rozum odbiera. Niestety, w tym przypadku proces samodestrukcji trwa już setki lat nasilając się zwłaszcza po drugiej wojnie tak na Zachodzie, jak i Wschodzie Europy.
Myślę, że w dobie multimedialnej ogromną rolę do spełnienia będą mieli ludzie pracujący w tychże mediach, ponieważ ich wizja świata będzie kreowana w XXI w. Chodzi mi tu zwłaszcza o to, iż promowanie pewnych wartości, a raczej ich obrona, jest wtedy ich wewnętrznym nakazem, a nie obowiązkiem. Nie można też całkowicie i bez przerwy winić za wszystko młodzieży, gdyż ona sama w sobie jest bardzo wrażliwa i emocjonalnie bardziej czuła na pojęcia dobra i zła. To dorośli i ich instytucje, a nie tylko Kościół, są zobowiązani do przestrzegania i dawania dobrego przykładu młodszym. Niestety, wielu dorosłych to nadal dzieci. Jakie wnioski nasuwają się po tej krótkiej refleksji?
Chyba tylko takie, że praktyki religijne i życie duchowe mają naprawdę decydujący wpływ na nas samych, na te i przyszłe pokolenia oraz na cały świat w takim stopniu, w jakim się to nawet Einsteinowi nie śniło. Dziękuję.

 

 

 

Mirosław Dzień

Od razu muszę przyznać, że czuję się zaszczycony, ale i zażenowany zaproszeniem do wzięcia udziału w ankiecie na temat roli duchowości w życiu pisarza. Kwestia to zaiste z tych, które swą delikatnością rozsuwają powłoki ludzkiej duchowości, docierając tam, gdzie każdy czuje się nagi aż do bólu, aż do prawdy o własnej kondycji.
Kiedy myślę o tym, Kim jest dla mnie Bóg, to zawsze jawi mi się jako Ten, Który Jest Bogiem Przymierza. Nie chodzi mi tutaj o jakieś abstrakcyjne przymierze, ale o przymierze jak najbardziej osobiste, intymne - jak Przymierze, które dawno temu zawarł z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem. Jeśli zatem mój Bóg jest Bogiem Przymierza, to z pewnością cechą, jaka wyróżnia Jego stosunek do mnie od innych, jest wierność; absolutna, bezkompromisowa wierność, która, ilekroć o niej myślę, powoduje powstawanie potu na moich dłoniach, jak gdyby płyny mojego ustroju wpadały w przedziwny stan podniecenia, jakiejś transformacji już na poziomie czysto somatycznym, przeczuwając zapewne niezwykłość treści, jaką zostały poruszone. Absolutna, nieposkromiona, odarta z wszelkiej koturnowości i interesu wierność Boga jest dla mnie czymś, co ujawnia jeszcze dwie cechy, o których chciałbym powiedzieć słów kilka.
Inność. Bóg jest dla mnie Kimś Innym, Różnym ode mnie samego i od moich przyjaciół. Bóg jest Inny od tych, których kocham i tych, którzy wobec mnie żywią negatywne uczucia. Boska Inność wciąż przywołuje mnie do porządku, wciąż nie pozwala degradować Boga do poziomu równań różniczkowych, nie pozwala Mu zakładać masek, w których przecież i tak nie zmieściłaby się całkiem i bez reszty Jego twarz. Boska Inność jest wyzwaniem dla demona przypadku i demona sceptycyzmu, w którego różowych ustach kłębią się twierdzenia i cytaty, a nowość jawi się jako starucha ze sztuczną szczęką i mówi: "Zobaczcie, jakie mam piękne zęby, cóż z tego, że sztuczne". Inność Boga wzbudza we mnie szacunek, ach! to takie dzisiaj zapomniane słowo! Szanuję Boga za to, że jest Inny. Lękam się degradować Go do szkiełek wyobrażeń, z których i tak nie można ułożyć witrażu.
Bóg jest Inny i Święty. Można wręcz powiedzieć, że dlatego jest Inny, gdyż jest Święty. Nie wiem, co to znaczy, że Bóg jest Święty. Ale wiem, że On Sam mnie wzywa do świętości, i tak naprawdę jest to jedyne przynaglenie, jakie jestem w stanie odczytać z ruchu Jego warg. To jedyna treść, która dociera od Niego do mnie.
Życie w permanentnym poczuciu Przymierza nie może być innym życiem, jak życiem tego, który chce słuchać. Chce dowiedzieć się, jakie są imiona świętości. Stąd modlitwa, modlitwa, bez której nie wiem, kim jestem. Stąd też liturgia w moim życiu, jako spotkanie z tymi, którzy, tak jak Nikodem, zaintrygowany intelektualista, pod osłoną nocy śpieszący na spotkanie z Tym, Który zna odpowiedź, chcą doznawać innej jakości własnego istnienia.
Wracając do Nikodema, muszę przyznać, że od wielu lat intryguje mnie jego spotkanie z Mistrzem. Ewangelista Jan o tym tyleż zdumiewającym, co istotnym wydarzeniu dowiedział się od jednego z bohaterów - zapewne był nim sam Nikodem, choć pewności w tym względzie mieć nie można.
Noc, chyba Jerozolima, w oddali słychać ujadanie psa. Członek Sanhedrynu, intelektualista - tzn. ktoś, kto potrafi zważyć własne imię i docenić inteligencję grającą niekończący się koncert we własnej głowie, wreszcie ktoś zajmujący wysokie krzesło społecznego prestiżu. Ale zapomnijmy na moment o wyrafinowanym charakterze wizyty Nikodema. To przede wszystkim spotkanie niecierpliwej dociekliwości z odpowiedzią - jasną i w swoim blasku porażającą. Chrystus nie rozmawia - poprawię się - nie układa się z Nikodemem, tak samo jak z nikim innym, nie układa się z naszą inteligencją, nie topi w niej włóczni argumentów, nie przekupuje złotem ani obietnicą absolutnej jasności. Ale wzywa do..., no właśnie, wzywa do narodzin, które mają być diametralną (i w gruncie rzeczy zawsze okazują się dramatyczną) zmianą sposobu myślenia. Chrystus chce zbudować w nas dziecięcość, przed którą schyli się ironia, umilknie wątpienie, a pozór i blichtr pękną jak mydlane bańki. Nikodem zostaje nasycony, choć jeszcze o tym nie wie, jeszcze jego system nerwowy nie może otrząsnąć się z poniżenia, jakiemu została poddana duma jego rozumu.
Piszę o tym jako o rozpoznaniu drogi dla intelektualistów, dla poetów i pisarzy. Bóg nie podejmie z nami dyskusji, nie będzie się z nami spierał na argumenty, jak chciałby Leszek Kołakowski; nie wykorzysta - jak można sądzić - bezbłędnej znajomości trybów sylogistycznych. To co ma nam - współczesnym Nikodemom - do zaoferowania jest bezdyskusyjne: odnowa naszego życia w Duchu Św. Możemy to przyjąć albo odrzucić. Możemy nawet okazać się głupcami - jak Nikodem przez moment. Ale jedno nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości: z Bogiem nie można pertraktować, co do własnego Zbawienia.
A moje pisanie? No cóż, to próba opowiadania prawdy o świecie, prawdy o trudnej drodze poszukiwania imion świętości. Dlatego śmiem twierdzić, że nie ma prawdziwie dobrej poezji, może być co najwyżej poprawna językowo, jeśli nie jest wychylona w stronę spraw ostatecznych. Ale nie jestem w tej kwestii osamotniony mając za mistrzów: Zbigniewa Herberta i Ryszarda Krynickiego.
Bielsko-Biała, 25.12.1997

 

 

 

Paweł Huelle

Rozumiem Wasz zamiar i podzielam Waszą ciekawość, by w jakiś przybliżony sposób określić, na ile to możliwe, kontur współczesnej duchowości wśród ludzi, którzy tworzą literaturę. Zirytowało mnie jednak już pierwsze pytanie ankiety: "Czy pielęgnuje Pan praktyki życia duchowego?" Określenie "praktyki życia duchowego" może mieć dziesiątki znaczeń, a Wy nie byliście uprzejmi sprecyzować, czy chodzi tu o rodzaj powtarzalnych ćwiczeń, medytacji, rozważań, choćby w stylu Ignacego Loyoli, czy też raczej o pewien rodzaj stałej samoświadomości, towarzyszącej nam w bardzo różnych momentach egzystencji, dla przykładu, podczas obcowania z poruszającym dziełem sztuki, w trakcie samotnego spaceru nad morzem, czy wówczas, kiedy w miłosnym akcie przekraczamy granicę cielesności i jesteśmy, wedle intuicji Rilkego, "gdzie indziej", niejako poza własną osobą.
W takim znaczeniu mogę odpowiedzieć na Wasze pytanie twierdząco: owszem, towarzysząca mi świadomość, czy też precyzyjniej: typ świadomości (wrażliwości?), w jaką zostałem wyposażony, sprzyja "życiu duchowemu" w tym sensie, że rozmaite fenomeny rzeczywistości, z którymi jest mi dane obcować, nie ograniczają swojego znaczenia wyłącznie do sfery fizykalnego istnienia i bywa, że poprzez swoją intensywność, piękno czy niezwykłość, zdają się wskazywać na owo "gdzie indziej", na jakiś inny porządek, do którego nie mamy dostępu, a którego istnienie jest przecież w takich chwilach olśnienia intuicyjnie przeczuwane. To może być zachód słońca nad morzem, twarz nieznajomego człowieka, czyjś los opowiedziany podczas przypadkowego spotkania, muzyczna fraza dobiegająca z uchylonego okna, równie dobrze jak spojrzenie bezdomnego, porzuconego psa, łączące w sobie rozpacz, skargę i nadzieję. Nie sądzę, aby tego rodzaju doświadczenia były czymś wyjątkowym, nie da się jednak zaprzeczyć, że ich znaczenie może być duchowo czy literacko inspirujące.

Co do modlitwy, liturgii i spowiedzi, znów poruszacie Państwo terytorium o rozmiarach kontynentu, dając pytanemu niewielką szansę na rzeczowe przebrnięcie takiej przestrzeni. Na ogół nie odpowiadam na tego rodzaju pytania, traktując je jako impertynencję, wtargnięcie w najbardziej intymny obszar mojego życia. Bo przecież nie chodzi tu o modlitwę, liturgię czy spowiedź jako takie, ale w istocie o to, jak rozumiem Boga, czy i na ile w Niego wierzę, a także jaki rodzaj relacji w moim życiu zachodzi pomiędzy Nim, a mną. Czy w ogóle jakakolwiek relacja jest tu możliwa? Tego rodzaju pytania stawiałem sobie zawsze, czego ślady widać w mojej twórczości: zarówno narrator, jak i moi bohaterowie nie są wolni od wielu zasadniczych w tej kwestii wątpliwości. Nie należę do "posiadaczy", tzn. tych, którzy skarb wiary już posiedli i szczęśliwi z tego faktu szlifują go w samotności albo obnoszą po współczesnej agorze, mówiąc innym: "Spójrzcie, jakie to proste!" Odebrawszy w dzieciństwie solidnie katolickie wychowanie, w pewnym okresie swojego życia utraciłem tamten prosty dar łaski. Bóg nie odpowiadał na coraz więcej i coraz bardziej trudnych pytań, a kaznodzieje i spowiednicy skupiali się na rzeczach dla mnie drugorzędnych, irytująco odległych od istoty sprawy. Być może miałem pecha, ale tak się złożyło w tym trudnym dla mnie okresie, że trafiałem na urzędników pozbawionych zarówno wyobraźni, jak też zdolności do myślenia i nawiązania dialogu. Przestałem wierzyć, że droga do Boga wiedzie wyłącznie przez rzymskokatolicką bramę i sakramenty. Ten stan w jakimś sensie trwa do dzisiaj, mimo że od tamtego czasu dane mi było spotkać kilku prawdziwych mistrzów życia chrześcijańskiego, spośród których z największym szacunkiem, wdzięcznością i przyjaźnią wspominam o. Michała Zioło - wówczas dominikanina, obecnie trapistę.
Z "posiadacza" stałem się więc "poszukiwaczem", często gnanym niepokojem i niejasnością danych mi intuicji metafizycznych, nigdy jednak, nawet w okresach kiedy powracałem do zarzuconych wcześniej praktyk sakramentalnych, nie uległem już przekonaniu, że jestem na najwłaściwszej drodze do poznania Tajemnicy. Może dlatego mój stosunek do modlitwy, liturgii i spowiedzi jest obecnie zupełnie nieortodoksyjny i nie spełnia wymagań katechetów mojego dzieciństwa, którzy, w dobrej zresztą wierze, starali się przekonać swoich wychowanków, że Bóg jest kimś w rodzaju najpewniejszej firmy ubezpieczeniowej: wystarczy solennie i cierpliwie uiszczać swoją składkę (uczynki, sakramenty, rytuały), a On już się nami zatroszczy i wypłaci nam odsetki w życiu wiecznym.
Modlitwa jest dla mnie aktem rozpaczy: Bóg na ogół milczy, a człowiek usiłuje to milczenie zrozumieć, albo je przełamać. Modlitwa jest też aktem radości: nieliczne chwile szczęścia, w których nie odczuwamy cierpienia albo takie, w których czujemy intuicyjnie, że rzeczywistość nie jest wyłącznie zbiorem wirujących atomów, zasługują na akt wdzięczności z naszej strony. Rzadko jednak odczuwam to podczas nabożeństwa czy Mszy św. Modlitwa wymaga nie tyle mechanicznego powtarzania wyuczonych wersetów, co nadzwyczajnego skupienia, całkowitej redukcji myśli i obrazów, niezwykłej wewnętrznej ciszy, w której strumień słów czy myśli osiąga jedyny w swoim rodzaju stan, zdolny wyrazić coś więcej niż oczywisty lęk przed chorobą albo prośbę o taki czy inny obrót spraw.
Liturgia? Powinna być piękna, wzniosła, poruszająca zarówno naszą cząstkę zmysłową, jak i duchową. Jej upraszczanie (np. rezygnacja z tradycyjnego kadzidła), jej redukcja do form najprostszych i pospiesznych, jest przejawem współczesnego barbarzyństwa i dyktatury pospolitych gustów. Kościół katolicki, który w czasach kontrreformacji osiągnął więcej poprzez sztukę niż teologię czy politykę, powinien dzisiaj przemyśleć tamto doświadczenie i nie ustępować duchowi czasu. Liturgia jest przecież jedynym w swoim rodzaju językiem symbolicznym, w którym każdy gest, słowo, dźwięk muzyki czy obraz, odnosi nas do innej, wyższej rzeczywistości, jakkolwiek byśmy ją rozumieli. Niedbałość o formy, lichość wielu przejawów współczesnej sztuki sakralnej, duch kiczowatych pieśni przypominających często disco-polo, wszystko to stanowi złą, niedobrą tendencję. Wprawdzie Chrystus nie założył akademii sztuki, ale mądrość najwybitniejszych ludzi Kościoła przez całe stulecia pozwalała łączyć liturgię, architekturę, malarstwo i muzykę w niezwykłą całość. Nie widzę powodów, aby dziś tę tradycję zubażać.

Co do spowiedzi, nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego Bóg, który świadom jest wszystkiego, żąda wyznania naszych grzechów nie przed sobą bezpośrednio, ale przed drugim, takim samym jak my, człowiekiem. W czym jest on lepszy od nas? Dlaczego ma nas pouczać, np. o sprawach zawodowych, rodzinnych, czy seksualnych, o których często nie ma należycie zrównoważonego pojęcia? Spowiedź w wielu przypadkach może przynieść ulgę i autentyczne oczyszczenie, ale też często staje się chwilą zażenowania i upokorzenia - nie tyle siłą własnych występków, co głupotą, pychą i arogancją spowiednika. Największa liczba odejść od praktyk religijnych wiąże się nie z problemami teologii, ale właśnie z traumatyzmem nieudanej spowiedzi. Problem ten, występujący na Zachodzie z o wiele większą jaskrawością, jest czymś, co należy przemyśleć, a nie odsuwać, obwiniając ludzi o grzech zaniechania. W moim dzieciństwie odprawiłem swego czasu "siedem pierwszych piątków" i nie przypominam sobie, aby ten fakt wpłynął na mnie w jakiś szczególny sposób; najbardziej irytujące było dla mnie przyrzeczenie poprawy: wypowiadając tę formułę wiedziałem przecież, że prędzej czy później popełnię taki czy inny grzech. Czy chodzi zatem o autentyczny rytuał oczyszczenia, czy też raczej o przywiązanie nas do formalnej praktyki albo władzę nad sumieniami? Tę może mieć tylko Bóg, tak więc wracamy do punktu wyjścia: pośrednictwo ludzkie, niezbędne, zdaniem katolickiej nauki, do pojednania, to najtrudniejszy punkt spowiedzi. Pewnego razu, kiedy spowiednik był wobec mnie wyjątkowo impertynencki, wstałem z klęcznika, otworzyłem skrzydełko konfesjonału i powiedziałem: "Przez takich jak ty ludzie tracą wiarę..." Nie wiem, czy zrozumiał, o co chodzi.
Nie wiem też, czy te uwagi dla państwa ankiety wniosą cokolwiek do tematu "stanu duchowego kultury polskiej". Jej chrześcijańskie źródła są oczywiste, ale odpowiedź na pytanie, w jakim stopniu są to źródła nadal żywotne i na ile współdecydować będą one o kształcie naszej kultury w XXI w., jest trudna, jeśli w ogóle możliwa.

 

 

 

Jarosław Klejnocki

Dziękuję za zaproszenie do wzięcia udziału w ankiecie "dotyczącej wagi i roli duchowości w życiu współczesnych pisarzy".
Nie odpowiem na Wasze pytania, gdyż uważam, dokładnie jak sami piszecie, że "są to sprawy intymne". Sama świadomość stanu rzeczy jest jeszcze niedostatecznym usprawiedliwieniem dla sprzeniewierzenia się wierności zasadzie duchowej dyskrecji, której hołduję. Piszecie: "Uważamy [...], że artysta po pierwsze: wyraża w swojej twórczości również stany intymne..." Zgoda, ale czyni to (jeśli czyni; jeśli jego sztuka nie jest całkowitą kreacją, bo i tak bywa) w innym trybie niż tryb publicystycznego zwierzenia. Innymi słowy, jego domeną jest język artystycznej konfesji podlegający czytelniczej interpretacji. Jeśli więc będzie mi dane wypowiedzieć się na interesujące Was tematy - to uczynię to wierszem, esejem lub prozą. Niech to będzie element dorobku zbiorowości, o którym wspominacie. Inaczej - pytanie i odpowiadanie w trybie czasopismowej konfesji na takie tematy, jak: praktyka życia duchowego, rola liturgii czy spowiedzi w życiu osobistym nie będzie się różnić zbytnio od wszystkich kretyńskich telewizyjnych talk-show albo od praktyki plotkarskich pisemek dla mas - tyle, że "przedmiot" jest tu inny. Kwestionuję więc samą ideę Waszej ankiety i - jeśli o mnie chodzi - pragnę pozostać w cieniu, w samotności z moją duszą. "Dziedzictwu zbiorowości" pozostawiam więc swoje milczenie oraz swoje teksty literackie.

 

 

 

Krzysztof Koehler

Nie zgadzam się z tym, że mówienie o swoim wyznaniu jest sprawą intymną. Wiem, że w pewnym momencie wymagane jest mówienie o tym, jako o czymś oczywistym. Wyznanie, jak samo słowo na to wskazuje, jest publiczne. Dlaczego pytania o wyznanie miałyby być czymś intymnym? Wyznanie wyraża się między-ludzko, jest też społeczną obecnością człowieka; wyznaniu daje się świadectwo, czy to tańcząc na Rynku w Krakowie, podśpiewując Hare Kryszna, czy też żegnając się w pobliżu kościoła albo klękając przed Najświętszym Sakramentem, choćby i na ulicy. W każdym miejscu jest się tym samym człowiekiem, czy to na ulicy, pomiędzy ludźmi, czy też nad papierami, np. pisząc wiersze czy opowiadania.
Inna rzecz jest bardziej istotna, znacznie bardziej bolesna. Nie chodzi o wstyd, intymność itd. Chodzi o to: jak mówiąc o tych rzeczach, które są fundamentem, uciec przed drapieżnym egocentryzmem, który gdzieś tam głęboko opiera się na pysze. Jak mówić o tym, że kocha się Boga, żeby tak bardzo nie eksponować siebie, swoich przeżyć, jak ustrzec się przed tą pokusą, by mówić o sobie?
Więc prawdę powiedziawszy, boję się tej ankiety i najchętniej nie odpowiadałbym na pytania, albo odpowiadał jakoś tak w trzeciej osobie, najchętniej mówiłbym o Bogu, a nie o sobie, bo gdy zaczynam mówić o sobie, to zaraz czuję, że jest koło mnie ta miła postać, która podpowiada i przygrywa na basetlach mojej miłości własnej: raz i dwa - tera Ja.
Ale odpowiem, prosząc, bym mówił więcej, niż mogę, bym mówił "do przodu", czekając potem na rachunek z tego, co powiedziałem: jak wiele z tego, co mówię, zrealizuję, jak wiele okaże się prawdą. Będę mówił "do przodu", czekając na rozliczenie z każdego słowa, z każdej tezy, modląc się, żeby to, co mówię, stało się prawdą, było prawdą, wcieliło się w moje życie, wypełniło je. Więc mówię w pokorze prosząc Jego o pomoc, by to, co mówię, stało się Istniejącym. Tak uchylam się pysze. Tak unikam tej piekielnej muzyki, żeby wszystko było jasne: mówię dlatego, że chciałbym, abyście wszyscy otrzymali Dary, których ja się zaledwie domyślam, o które proszę, mówiąc teraz i tu, o które błagam, teraz i tu mówiąc.
Pielęgnuję praktyki życia duchowego spełniające się w sakramentach Kościoła katolickiego; mój stosunek do modlitwy, liturgii i spowiedzi wypełnia się w owych praktykach. Trochę więc nie rozumiem obu pytań, czemu one podane są przez rozdzielenie?
Uczył mnie tego Piotr Skarga, uczył kardynał Hozjusz (ja tych ludzi traktuję bardzo poważnie, jako moich z krwi i kości istniejących rozmówców), że w sprawach, które dotyczą confessio fidei, nie ma półcieni, nie ma miejsc, które oświetla szarość. Może jest to myślenie zwane kontrreformacyjnym, ale, szanując teologię jako miejsce spotkania intelektów, właśnie na takim polu nie dopuszczam żadnych manewrów taktycznych.
Tak. Pielęgnuję praktyki życia duchowego. Staram się być lepszym, wiedzieć więcej, zdobywać cnotę wierności, doskonalić się. Zwykle ponoszę porażki, ale nie jest to powód, aby ustawać.
Modlę się, dziękując i prosząc. Inaczej nie umiem. Modlę się, prosząc o pomoc dla siebie i innych. Dziękuję za siebie i innych. Proszę za głodnymi, choć sam nie jestem najedzony. To, że proszę za innych, nie ma związku ze mną. Nie jestem przez to lepszy, że wstawiam się za nimi. Nie jestem lepszy. Uczęszczam na Mszę św. wbrew rozpaczy, która chwilami mnie dotyka. Żaden heroizm: to jest moje życie, więc zapraszam do niego Boga. Słucham Słowa i wpatruję się w Misterium Eucharystyczne. Uczę się. Wzmacniam się. Wstydzę się.
Spowiedź. Spowiadam się, bo wiem, że sam jestem słaby. Jestem niczym. Wiem, że nawet to, że proszę niekiedy za innych, to nie ja. To On raczy mi pomóc; więc spowiadam się, bo czuję, że każde zło (ile popełniam zła!), oddziela mnie od Niego, który jest Doskonały.
Więc spowiadam się, bo chciałbym być bliżej Niego; chciałbym być zarazkiem Chrystusa na tym świecie. Proszę o to. Jak można stać się zarazkiem Chrystusa? Chwilami wiem, że aby być zarazkiem Chrystusa, trzeba się - jak namiot się zwija - zwinąć. Skurczyć. Zrobić Mu z siebie miejsce działania. Po to się spowiadam, modlę, chodzę na Msze św. Żeby raczył mnie użyć, ale by On raczył mnie użyć. Kto wie, jak wiele trzeba się starać. Chciałbym być Jego światłem. A wciąż jestem ciemność.
Żadna inna duchowość mnie nie pociąga. Stoję, jak przed wielką podróżą. Nie wiem, dokąd dojdę, ale jestem w drodze. Jako człowiek, który nigdzie nie doszedł na tej drodze, jakżebym śmiał ją zmieniać? Przecież ja jej nie znam: znam początek, zarysy, znam swoje pragnienia i chwilowe światła w dalekim mroku. I miałbym szukać czegoś innego? Po co? Jak można porzucać to, czego się nie poznało?! To nie jest uczciwe. To nie jest wierne. Bo ja tak najbardziej to proszę o wierność. Mówię to ze strachem. Mówię to w wielkim lęku, drżeniu, ale mówię to do Niego, żeby On, choć już tyle razy to ode mnie słyszał, żeby On to usłyszał: Panie, chcę być Ci wierny. Wiem, domyślam się, co to może znaczyć; mówię więc teraz do Ciebie Królu, Lordzie, Miłości: chcę być Ci wierny. Dopomóż mojej wierności. Dopomóż mojej Miłości do Ciebie. Niech się dzieje, co zechcesz. Ufam Ci. Ale zaraz dodaję: pomóż mi przetrwać moją niewierność, pomóż mi przełamać mój lęk i brak zaufania; bo ilekroć to mówię, nawet teraz, dodaję zawsze to samo: oszczędź mnie. Więc Ci nie ufam do końca!
To nie jest żadna intelektualna satysfakcja, mój Bóg. Mój Bóg nie jest intelektualną satysfakcją. Mój Bóg to moje życie. Moje kłopoty, moje cierpienia i radości. W Nim jestem zanurzony. W Nim jest moje ciało, dusza, moja rodzina, moja ojczyzna. Mój Bóg jest wszystkim, co istnieje. Więc jest też intelektualną satysfakcją. Jest Drogą, Prawdą i Życiem. Drogą, poznawaniem. Przygodą egzystencji i rozumu. Prawdą życia i myśli. Prawdą: więc celem pojmowania, intelektem żebrzącym o łaskę wiary.
Ta rzeczywistość, o której mówię, ma podstawowe znaczenie dla mojej twórczości literackiej. Jest przyczyną przepaści, w którą zaglądam; ja, człowiek twórczości literackiej. Jest przyczyną smutku. Odsunięcia. Goryczy. Zniechęcenia. Ale jest też wielkim zadaniem, którego nie umiem unieść. Ale zarazem widzę przed sobą św. Augustyna, widzę Arystotelesa, a zaraz za nim widzę św. Tomasza z Akwinu, widzę Ojców Kościoła; widzę tych, którzy złapali za swoje greckie, rzymskie pióro i zaczęli układać pierwsze hymny, pierwszą literaturę o Nim. Widzę zmagania tych, którzy postanowili użyć swoich podejrzanych umiejętności (filozofia pogańska, literatura pogańska, retoryka - wykształcenie: pogańskie) dla Jego sprawy. I chwilami, w przypływie słabości lub desperacji, spoglądali w jasne oczy galilejskich rybaków, i złorzeczyli na swoje pokręcone biografie i umiejętności, które uważali w tych chwilach za warte mniej niż nic. Ale to oni właśnie, po tych chwilowych załamaniach, zasiadali do pulpitów i dostojną łaciną formowali naszą Europę: odważni Ojcowie Założyciele.
Doświadczam chwilami literatury, tych moich małych umiejętności składania wierszy i pisania tekstów jako bańki mydlanej, mającej się nijak do tych spraw, o których mówiłem powyżej. Ale doznaję też wyzwania z tej samej strony. Więc spoglądam na Ojców prosząc ich o wsparcie. I znowu chcę pisać wiersze uciekając od "prostej mowy wiary", przeciwko tym, którzy mi powtarzają do znudzenia: to nie są wiersze; to nie jest literatura; to są medytacje. A ja im odpowiadam: no to czym jest literatura? Czym jest poezja? Czemu wielbicie nigdy nie udowodnione hipotezy, że kultura i literatura jest grą, wariacją, zabawą, rozrywką, przestrzenią intertekstualną? To ja wam powiadam: nie podrzucajcie zbyt wysoko tych kamieni, bo one spadną na was, bo zniszczycie wszystko, gruzy zostaną. I to, coście zrobili literaturze, gubiąc w grach jej podstawowe zadanie kształcenia prawego człowieka, zniszczy was i wasz głos zaginie. I co zostanie z tych waszych popisów? Co zostanie z tego deptania arete, virtum, dzielności, cnoty?
Miłość. I tak ona zostanie. Pierwsza i Ostatnia. Wieczna.

 

 

 

Zbigniew Machej

Prawdopodobnie jestem heretykiem,
więc praktykuję na wodzie patykiem.
Natomiast łączność z papieskim Rzymem
podtrzymuję częstochowskim rymem.
A kiedy gorzej to wygląda
przeglądam czasopismo Fronda.

 

 

 

Karol Maliszewski

Dzisiaj był ksiądz po kolędzie. Młody, natchniony. I jak to się mówi: "Wielkim głosem wołał". Coś tam we mnie pękało przy wspólnej modlitwie, a potem rozmowie. Sentymentalne zwaliska... czy prawdziwa wiara? W każdym razie drgnęło we mnie na tyle, by wreszcie zasiąść do krótkiej odpowiedzi na pytania Redakcji, której w tej chwili dziękuję za pamięć i zaproszenie do epistolarnej debaty.
Na obrazku, który ściskam teraz w ręce, są te słowa: "Prawdziwy katolik pamięta o codziennej modlitwie, o niedzielnej Mszy św., o częstej, a przynajmniej Wielkanocnej, spowiedzi i Komunii św.". Lichy ze mnie katolik, o skomplikowanym "przebiegu duchowym" (że nawet Cyganka, która kiedyś we Wrocławiu ujęła moją dłoń, nietęgą miała minę). Nazwałbym to, co wyprawiam "katolicyzmem schizoidalnym". Zakwitałem w cieniu pobożnej matki i rychło stałem się kościelną myszą, ambitnie ciułającym punkty ministrantem. Po śmierci ojca "zeszło ze mnie powietrze" i przestałem na długi czas chodzić do kościoła. Z jednej strony zwyczajne lenistwo, z drugiej - lewicowo-scjentystyczne zachłyśnięcie się nową prawdą, dość typowe dla trądzikowej ery naszego żywota. Dodajmy do tego dziecięcy wstrząs, młodzieńczy uraz eschatologiczny.
Minęło kilka lat i znalazłem się w zasięgu mocnego promieniowania rodzinnego. Nazywam to dość niezdarnie. Chcę powiedzieć, że prawdziwe przeżycie religijne ma korzenie rodzinne. Ono rośnie tam w środku, w tej wspólnocie - na oczach chłopaka, który pogubił się w życiu, a potem odnalazł, patrząc jak rosną dzieci, jak staje się ten cud. Być może mam na myśli jakiś rodzaj ekstazy, zupełnie dziką duchowość, która ma niewiele wspólnego z wysokim neogotyckim kościołem na przeciwległym stoku. Być może mówię o jakiejś egzaltacji. I chyba powinienem się wstydzić, że przez długie lata msze odprawiałem pod gołym niebem na naszych wzgórzach pośród "łezek Matki Boskiej" i innych majeranków.
Nastał jednak czas powrotu. Znów zacząłem chodzić do kościoła. Zawdzięczam to własnym dzieciom. Nie jestem w tym jednak tak beztroski jak kiedyś. Piję te dogmaty półgębkiem. Niekiedy wydaje mi się, że robię to dla dzieci: "No bo co powie siostra katechetka na lekcji religii, tradycyjnie pytając, czy rodzice byli w kościele". Ostatnio łapię się na tym, że jest mi z tym dobrze i gdy nieraz opuszczę niedzielną Mszę św., to wyraźnie czegoś mi brak, a ten tydzień zazwyczaj jest nieudany, pozbawiony polotu i, powiedzmy, transcendencji. Odpowiadając na pytanie, czy pielęgnuję, podkreślę jeszcze raz, że będąc częścią rodziny (która z natury rzeczy jest czymś sakralnym, jest odwzorowaniem Absolutu jako miejsce rodzenia, tworzenia) nie mogę nie pielęgnować. Z drugiej strony - ja w kościele siedzę trochę jak pień, słyszę i widzę, co się wokół mnie dzieje, ale ukołysany śpiewami i kadzidłem gdzieś tam bujam w obłokach. A więc w tym sensie nie pielęgnuję, jestem bierny.
Modlę się dużo, lecz w trochę pogańskich obrządkach i dziwnym językiem, może nawet w nieodpowiednich momentach. Mam jednak stałe poczucie wglądającego we mnie (i towarzyszącego rodzinie) wielkiego ducha, dziwnej potęgi, która się do mnie nie odzywa, ale chyba lubi, gdy się do niej cały czas gada. Mam inne modlitwy, gdy jadę samochodem, inne, gdy się nagle zrywam w nocy, inne, gdy wchodzę codziennie rano w paszczę lwa, inne, gdy... Zresztą, czy to całe moje pisanie (uprawianie literatury) nie jest tego gadania przedłużeniem bądź innym jego wariantem? Czy pisarz, choćby nawet pośledni, nie pisze w gruncie rzeczy modlitwy, duchowej relacji o poszukiwaniu prawdy, nie wysyła prośby o zrozumienie, czyli odnalezienie swego miejsca wśród ludzi i we wszechświecie?
Natomiast nie miałem jakichś szczególnych skłonności do religii Wschodu. Rzecz jasna we wczesnej młodości były różne fascynacje, a książkę Mircei Eliadego pt. Joga traktowałem przez jakiś czas jak Biblię. Wszystko to jednak przeminęło i uciekło ze mnie, pozostawiając może jakieś drobne ślady w świadomości. Trwalszym śladem jest leżąca gdzieś w archiwach wydziału filozoficzno-historycznego wrocławskiego uniwersytetu praca magisterska o fenomenologii religii w ogólności, a o antropologii filozoficznej w szczególności. Splotła się w niej podstawowa fascynacja dojrzalszej młodości: podziw dla niezgłębionej i fascynującej duchowości ludzkiej, która jak świat światem potrzebowała dla prawidłowego rozwoju transcendentnego ukorzenienia. Dlatego tak martwię się o niektórych naszych młodych poetów i staram się pomagać, jak umiem, ich burzliwie cynicznej młodości. Choroby kultury leczy się współczuciem i intuicją. Odpowiada mi rola "szamana krytycznych uczuć" i dziękuję podszczypującym za to miano.
Najgorzej wypadam w trzecim punkcie: sformalizowane praktyki życia duchowego przychodzą mi z szaloną trudnością. Do spowiedzi musiałem iść przy wszystkich chrztach i komuniach dzieci, na tym koniec. A więc wróciłem do Kościoła, lecz nie do spowiedzi i Komunii św. Być może jestem na jakiejś drodze do tego... Trudno powiedzieć. To rzeczywiście bardzo intymne.

 

 

 

Czesław Miłosz

Zgadzam się, że religia ma ogromne znaczenie dla twórczości literackiej. Postaram się odpowiedzieć możliwie szczerze na pytania ankiety.
Zacznę od tego, że pomiędzy praktyką religijną i dziełami literatury nie zachodzi prosty związek. Wiele osób głęboko wierzących i praktykujących pisze utwory artystycznie słabe albo w jakiś sposób szkodliwe dla religii, którą wyznają. Na odwrót, autorami utworów o dużym ładunku metafizycznym są nieraz ludzie, których życiorysy wskazują raczej na postawę agnostyczną. W polskiej poezji współczesnej takimi są niektóre wiersze Anny Świrszczyńskiej, Tadeusza Różewicza i Wisławy Szymborskiej.
Piśmiennictwo kończącego się stulecia dostarcza wielu przykładów przewrotnej strategii i taktyki, stosowanej przez wierzących i praktykujących chrześcijan, którzy o swojej wierze dają znać czytelnikowi tylko pośrednio. Trylogia pierścieni Tolkiena niewątpliwe odtwarza chrześcijański wzór walki dobra ze złem, poświęcenia i ofiary, ale prawdopodobnie nie wywarłaby takiego wpływu na umysły młodzieży, w pierwszym rzędzie amerykańskiej, w latach 60., gdyby odwoływała się do chrześcijańskich pojęć. Można też dopatrzyć się niejakiej analogii z zawartością Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Watykanie, którego dyrektorzy zgromadzili obrazy przeważnie nie mające tematyki religijnej, jednak składające świadectwo religijnej pokory wobec rzeczy widzialnych. Nie taka jest cała sztuka tego stulecia i można w niej często rozpoznać grymas demonicznego opętania. Jerzy Nowosielski wręcz twierdzi, że w obrazach Francisa Bacona ukazało się oblicze diabła.

Zasadniczą przeszkodą w uprawianiu religijnej literatury i sztuki jest tzw. światopogląd naukowy, nie tylko przemawiający do nas wytworami techniki, czyli stanowiący otoczkę całej naszej cywilizacji, ale zagnieżdżony w naszych umysłach. Strategia i taktyka, o których wspomniałem, wynika z prób obejścia tej przeszkody. Nie brak jednak też ataków wprost, w imię podstawowych wymagań natury ludzkiej, na skutki światopoglądu naukowego w postaci modnych teorii i literackoartystycznych kierunków. W krytyce literackiej i krytyce kultury zderzają się ze sobą dwie orientacje, dwa obozy, przy czym trudno byłoby objąć ten drugi obóz jakąś jedną nazwą, skoro znajdujemy w nim inspiracje chrześcijańskie, żydowskie, buddyjskie i mahometańskie. Przedmiotem krytyki są wszelkie odmiany redukcjonizmu, odwołujące się do "mistrzów podejrzeń", Marksa, Nietzschego i Freuda, mające odpowiednik w kolejnych awangardach artystycznych, łącznie z Pop Art i postmodernizmem. Jako przykłady tej opozycji wymienię działalność Hustona Smitha, wieloletniego profesora Massachussetts Institute of Technology, autora popularnego ekumenicznego dzieła Religie ludzkości oraz licznych rozpraw, jak też niektóre pisma George'a Steinera, który zaskoczył swoich wielbicieli książką Real Presences (1989), czyli Prawdziwe obecności, jako że broni w niej tezy o metafizycznej treści obecnej w każdym prawdziwie wielkim dziele sztuki.
Żeby nie być gołosłownym i nie stwarzać wrażenia, że chodzi o odosobnione głosy, biorę ostatni numer kwartalnika The Georgia Review z jesieni 1997, i czytam tam esej Dawida Boswortha Echo i Narcyz: przeraźliwa logika myśli postmodernistycznej. Autor uważa, że objawy postmodernizmu w różnych dziedzinach literatury i sztuki ilustruje mit o nimfie Echo, tym ukaranej, że straciła własny głos i mogła tylko powtarzać, oraz mit o Narcyzie, zakochanym we własnym odbiciu. Na liście cech postmodernizmu, którą sporządził Bosworth, polski czytelnik łatwo rozpozna niektóre swojskie zjawiska:

Sam miałem okazję przyglądać się stalinowskim i maoistycznym szałom zachodnich intelektualistów, którzy nagle odkryli znaczenie historycznych i społecznych determinant, skąd, nie wiadomo dlaczego, miało wynikać rychłe zwycięstwo "socjalizmu naukowego". Potem nastąpił odpływ tej fali, ale, moim zdaniem, mnóstwo późniejszych "izmów" to osad pozostawiony przez tę falę na piaskach. Można tylko zdumiewać się paradoksem: od zanurzenia w żywiole historycznym i społecznym do izolowanej monady, pozbawionej jakichkolwiek podstaw zachowania się i myślenia, tyle że oglądającej się lękliwie na P. C., czyli political correctness.
W sporze pomiędzy religią i dziwactwem "mistrzów podejrzeń" nie wróżę temu ostatniemu zwycięstwa. Może z perspektywy europejskiej religia przegrywa, z amerykańskiej natomiast ma się całkiem dobrze i prawdopodobnie XXI w. przyzna rację takim wystąpieniom jak esej Boswortha.
Nie wiem, czy polscy krytycy zdają sobie sprawę z toczącego się sporu i, jeżeli tak, czy gotowi są wybrać.
Wyznania osobiste robię niechętnie. Jestem przeciętnym katolikiem i dzielę z innymi ich wewnętrzne wątpliwości i trudności w wierze. Chodzenie do kościoła jest dla mnie ważne, bo łączy mnie ze wspólnotą takich jak ja grzeszników, o nieogarnionej rozmaitości ich losów i tragedii. Tym bardziej w dodatku, że w Ameryce tożsamość wyznaniowa stwarza swoją własną więź, ponad więzią rasową czy etniczną. Główną dla mnie trudnością w praktykach religijnych jest pojmowanie świata jako bólu, czyli przyrodzone skłonności manichejskie. Katolicyzm jest dla mnie przede wszystkim religią ukrzyżowanego Boga, nie Chrystusa triumfatora, i zakładam, że jak długo świat będzie istniał, Bóg nie przestanie z litości dla niego cierpieć. Jest to najbardziej tajemniczy punkt wiary chrześcijańskiej. Stąd bierze się jakby zawstydzenie wobec tych wszystkich, którzy, doświadczając istnienia jako bólu, wyciągają prostolinijnie wniosek o nieobecności Stwórcy. Mam wielki szacunek dla buddystów, bo powstrzymują się od wypowiedzi o rzeczach ostatecznych, takich jak Pierwsza Przyczyna. Zresztą mój nie żyjący przyjaciel, Tomasz Merton, w niejednym był bliski tybetańskim eremitom, których spotkał w Indiach.
W Polsce należę do mniejszości wśród katolików (Jerzy Turowicz określa ją jako 20 procent), a to z powodu mojej niechęci do zrostów religii z mitami narodowymi. Te zrosty występują w prawosławiu - przykładem są Rosja, Rumunia, Serbia, z kolei katolicyzm chorwacki i polski mają na sumieniu kampanie nienawiści i morderstwa, do których nie chcą się przyznać. Dzisiaj idealizacja Polski międzywojennej i wojennej odbywa się za cenę wielu przemilczeń.
Nie czuję się na siłach, żeby wypowiadać się w ankiecie na najtrudniejszy i najbardziej intymny temat, modlitwy. Człowiek modlący się stoi w mojej hierarchii wyżej niż nie modlący się, nie wiem jednak, czy nie trzeba do tego szczególnych uzdolnień. Przez modlitwę rozumiem stan otwarcia się: świadomość winy łączy się w nim ze świadomością osobistej klęski, która nie została nam oszczędzona, i z dziękczynieniem za otrzymane dary. Jednakże taki stan w swojej pełnej intensywności trwa zwykle tak krótko, że jest zaledwie błyskiem, bo uwaga nie podlega naszej kontroli. Przypuszczam, że wielu ludzi, zamiast modlitwy kontemplacyjnej, osiąga swoje wewnętrzne skupienie niejako obok swoich czynności mięśni czy umysłu, orząc, prowadząc samochód, malując, pisząc, kiedy uwagi wymaga sama czynność. Tym właśnie przez całe życie było dla mnie pisanie. Być może jego dzieje, mimo wielu wahań i zakrętów, można rozpatrywać jako stopniowe zyskiwanie samowiedzy zawodowej tzn. wiedzy o zadaniach stojących przed kimś, kto uczestniczy w zasadniczym dla sztuki jego czasu sporze. W poezji łączy się to oczywiście z opcją językową, niekiedy z aż fanatycznym poszukiwaniem stylu. Zamiast sięgać do moich własnych wierszy, mogę tutaj powołać się na moje przekłady biblijne. Podobny charakter ma jednak najzupełniej świecka antologia poezji Wypisy z ksiąg użytecznych. Jej wersja w języku angielskim nosi tytuł A Book of Luminous Things i jest uważana za książkę pobożną przez amerykańskich czytelników różnych wyznań, łącznie z buddystami. Książka ta wyraźnie bierze stronę pewnego rodzaju poezji.

 

 

 

Jacek Podsiadło

Mało mnie zajmuje potrzeba, jeżeli taka jest, "określenia stanu duchowego kultury polskiej". Skoro jednak Redakcja Frondy uznaje, że pytając piórogryza o jego stan ducha, porusza temat intymny, chętnie się wypowiem. Wierzę bowiem, że to, co intymne, najpełniej odbija Prawdy powszechne, choć formuła ankiety nie jest może najwygodniejsza do mówienia o tych sprawach.
Jeżeli religia rzeczywiście pochodzi od religiare w znaczeniu odtwarzania więzi, to taka proweniencja przystaje do uczuć, które u siebie postrzegam jako religijne. Osiągnąwszy wiek poborowy, zwątpiłem o osobowym Bogu, co przez jakiś czas odczuwałem jako dojmujący brak. Siłą nawyku wracało do mnie pragnienie np. modlitwy, które po sekundzie zmieniało się w przykrą świadomość, że zwracam się przecież do Nikogo. Zrozumiałem więc, że poszukiwałem nowych Dróg do Absolutu i nowego wehikułu dla swych zapałów (bzdura ateizmu szczęśliwie nie znalazła do mnie dostępu). Zresztą "poszukiwałem" to niezbyt szczęśliwe określenie, bo nawet jeśli bywałem w okresie dojrzewania na spotkaniach parareligijnych bractw czy sekt, to w żadnym razie nie po to, aby dać się wpuścić w maliny, ku którym wiedzie tyle duchowych "ścieżek". Więc może nie tyle poszukiwałem, co pozwalałem się znajdować. I na pytanie o praktyki religijne odpowiadam, że są to praktyki podstawowe i wspólne całej Ziemi: wpatrywanie się w niebo, patrzenie w ogień, obcowanie z głęboką ciszą. Czy są to przejawy duchowości chrześcijańskiej, czy innej niż ona?
Kontemplacja mandali, oślepianie się słońcem dla osiągnięcia transu lub wszechobecne w inicjacjach okresy odosobnienia i ciszy z pewnością nie uchodzą za praktyki typowe dla wyznawców Chrystusa. Z czasów ministrantury pamiętam jednak, że święci Pańscy często wznosili oczy ku niebu, przynajmniej w wyobrażeniach malarzy. A świeca i słońce monstrancji, czy przypadkowo przykuwały mój wzrok? Pamiętam i to, że rytuał Eucharystii potrafiłem przeżywać tylko w niezmąconej ciszy. Z drugiej strony - najsilniejszych przeżyć dostarczało mi podtenczas długotrwałe potrząsanie dzwonkiem na procesji Bożego Ciała i podejrzewam, że jeśli nawet zajmuje mnie mniej czy więcej świadoma kontemplacja, to dlatego, że czasem prowadzi do ekstazy. A stany ekstatyczne powodują wyłączenie rozumu, co powołuje, mam wrażenie, "rozumienie" innego rzędu, np. rozumienie duchem lub rozumienie ciałem. A rozumienie pozarozumowe postrzegam jako akt wiary, co chyba było do udowodnienia.
Zdaje się, że wyjaśniłem z grubsza swój stosunek do modlitwy i innych praktyk duchowych oraz kłopoty z oddzieleniem duchowości chrześcijańskiej od niechrześcijańskiej. Pora na liturgię i spowiedź; i tu znowu przychodzi mi na myśl dzieciństwo. Jako człowiek, który wskutek niedotlenienia mózgu kilkakrotnie zemdlał podczas Mszy św., nie wywołam chyba zgrozy przyznając, że najwyżej ceniłem w liturgii chwilę, gdy z ust kapłana rozlegało się: "Idźcie, ofiara spełniona", a respons "Bogu niech będą dzięki" był jedynym wyznaniem, jakie wygłaszałem prawdziwie żarliwie. Dziś podobnie czekam czasem na kres liturgii, jednak nie aby wyjść ze świątyni, lecz aby wejść do niej. Wewnątrzkościelna cisza sprzyja obcowaniu z Absolutem, a fakt, że w tych samych murach przed godziną odtwarzano porządek uznawany za boski, wcale nie jest bez znaczenia, choć sam nie czuję już głodu Komunii św.
Na temat spowiedzi niewiele mam do powiedzenia. W wydaniu kościelnym wydaje mi się zaledwie surogatem tego, co jest dane przeżywać wyznającemu złe uczynki na papierze poecie konfesyjnemu, nie stroniącemu od ekshibicjonizmu. W każdym razie to smutne i degradujące, że jako jedyna dopuszczalna okazja do intymnego, w dodatku objętego tajemnicą, kontaktu z kobietą, spowiedź tak często przekształca spowiednika w niespełnionego ginekologa.
Czy rzeczywistość duchowa ma dla mnie jakiekolwiek znaczenie? Tylko ona daje mi nadzieję, że nie jest iluzją, to do niej się odwołuję, w niej staram się obracać.

 

 

 

Andrzej Szczypiorski

Przeczytałem zaproszenie do udziału w ankiecie Frondy z pewnym wzruszeniem. Oto młodzi ludzie, o których tu i ówdzie słyszę, że są moimi ideowymi przeciwnikami, myślą o ważnym dla całej Polski problemie światopoglądowym, gdy inni już dawno o nim zapomnieli. Temat ankiety jest doniosły, na pewno ważniejszy, niżeli te potyczki polityczne, którymi się u nas pasjonują fundamentaliści rozmaitej maści.
Tak się składa, że przed kilku zaledwie tygodniami pisałem w eseju poświęconym twórczości Krzysztofa Kieślowskiego: "Problem obecności Boga we współczesnej polskiej kulturze, a zatem także w sztuce filmowej i literaturze, czeka na swoją monografię. Od lat nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się dzieje, że w społeczeństwie, które w oczach własnych i całego świata uchodzi za katolickie, w krytycznych debatach o kulturze i sztuce z reguły nie podejmuje się problematyki Boga. Zapewne jest to świadectwo niedojrzałości krytyki, ale może też stanowić dowód powszechnego przekonania, że w istocie, wbrew pozorom, o które się bardzo troszczymy, jesteśmy głęboko pogańscy. Lecz skoro tak, to chyba też warto się tym zająć...".
A dalej, odnosząc się już bardziej szczegółowo do problematyki polskiego kina ostatnich trzydziestu lat, pisałem: "Myślę, że Kieślowski miał w sobie rozpacz i bunt człowieka uparcie poszukującego, który może czuł się zdradzony, oszukany, odtrącony, i właśnie dlatego wciąż szukał, lecz chyba bez rezultatu, który by go zadowolił i uspokoił nieszczęśliwe serce [...]. Więc może stary Żyd z Hollywood, który mi mówił o bezbożności Kieślowskiego, miał osobliwą rację. [...] Dla człowieka, który własne sprawy z Panem Bogiem uporządkował i uładził na całe życie, który z Bogiem rozmawiał w domu, na planie filmowym, w samolocie, w hotelowym pokoju, codziennie, zwyczajnie, jak to się czyni od kilku tysięcy lat, wciąż z tym samym, starym i znanym aż do znudzenia Bogiem Izraela, z którym można się użerać o pieniądze, o żonę, o wychowanie dzieci, o wspólników do interesu, i nawet na spacer można z Nim pójść, otóż dla tak wierzącego człowieka Kieślowski, który namiętnie i uparcie szukał, i chyba jednak nie znalazł - mógł się wydawać ogromnie podejrzany...".
Te dość obszerne cytaty dowodzą, że problematyka, która staje się dzisiaj przedmiotem zainteresowania Frondy jest dla mnie doniosła od dawna, zapewne od czasu, kiedy w ogóle zacząłem uprawiać literaturę. Ale to jednak nie znaczy, że podzielam pogląd Frondy, który odczytać można z pytań ankiety.
Kiedy bowiem Redakcja pyta mnie, czy pielęgnuję praktyki życia duchowego, to mogę odpowiedzieć banalnie, racjonalistycznie i chyba po pogańsku, że wszelkie myślenie o własnym życiu i losie jest pielęgnowaniem praktyk życia duchowego. A jeśli się zabiega o rozumną odpowiedź w kwestii wiary, to należy zadawać bardziej rozumne pytania.

Nie chcę być jednak szyderczy ani belferski - i odpowiadam z całą otwartością, że i owszem, ja praktyki życia duchowego pielęgnuję, bo wciąż pytam o sens egzystencji, staram się postępować tak, aby się Bogu podobać, usiłuję jakoś porządkować swój los wedle miary miłości bliźniego, staram się umacniać w sobie moralne nauki, płynące z Pisma Św., wciąż mam wielkie problemy z nazwaniem tego, co dobre i tego, co złe, bo wcale nie wiem, czy osoba ludzka jako oś wszechświata, czy człowiek, na obraz i podobieństwo Boże stworzony, lecz przecież marny i słaby jako świadek nieba i ziemi - to jest właściwa miara rzeczy.
Ale Redakcji chyba nie idzie o tego rodzaju wyznanie, ponieważ już następne pytanie wskazuje, że sprawa dotyczy wąskiej problematyki religijności, a nie bogatej i zawiłej problematyki, jaką jest wiara w Boga.
Redakcja pyta więc, jaki jest mój stosunek do modlitwy, liturgii, spowiedzi? A dalej niemal jednym tchem - czy pociąga mnie inna duchowość niż chrześcijańska?
Otóż nie pociąga mnie żadna inna duchowość niż chrześcijańska, bo to nie jest po prostu możliwe dla człowieka, który wychował się w Polsce, Europie, w tradycji polskiego, europejskiego myślenia, a zatem - czy tego chce, czy nie - myśli po chrześcijańsku i przymierza cały świat do swoich chrześcijańskich wyobrażeń.
Czy Fronda serio przypuszcza, że młodzi Europejczycy, których dziś często pochłania filozofia Zen albo rozmaite wierzenia, wywodzące się z Azji, są mniej chrześcijańscy od ich polskich, przykładnie rzymskokatolickich rówieśników? Czy Fronda tak w istocie sądzi, bo to zdaje się niestety wynikać z treści redakcyjnych pytań?
A ja wcale nie jestem pewien, gdzie mocniej pulsuje chrześcijański ogląd życia i człowieka, kto słucha pilniej Chrystusa, i komu bliżej do autentycznego chrystianizmu - tym, którzy żadnych wahań nie mają i już wszystkiego się o Panu Bogu dowiedzieli od księdza proboszcza, czy owym pielgrzymom, co się często tak niedorzecznie miotają między ołtarzem i szaleństwem, doktryną i buntem, modlitwą i przekleństwem... Przecież ci młodzi ludzie, gdzieś w Hamburgu czy Paryżu, a także w Kielcach lub Gdańsku - właśnie dlatego, że współczesny świat i wrażliwość porzuciły ich w godzinie zwątpienia, a zatem nie sprostały swej misji - odeszli ku wschodnim doświadczeniom duchowym, bo wciąż mają nadzieję, że tam odnajdą wreszcie bliskość tego Boga, za którym tęsknią.
A przecież tęsknić mogą tylko za Tym, którego wcześniej poznawali w swej europejskiej kulturze umysłowej, europejskiej tradycji, europejskim wychowaniu. Jest to więc jakieś nowe, w moich oczach dziwaczne, ale chyba żarliwe szukanie Jezusa Chrystusa, z kołatkami w rękach, z wygolonymi do skóry głowami, w powiewnych szatach buddyjskich albo na spotkaniach rozmaitych sekt.
Myślę, że dawne metody i formy ewangelizacji poniosły w XX w. klęskę, bo Kościoły chrześcijańskie, nie tylko katolicki, nie potrafiły odpowiedzieć na wyzwanie wczorajszych i dzisiejszych czasów. I nawet trudno się temu dziwić. Czyż bowiem można po holocauście ewangelizować tak, jak się ewangelizowało przed nim? Adorno napisał w 1947 r., że po Oświęcimiu poezja utraciła prawo do istnienia. Pomylił się, bo dziś można powiedzieć, że tylko poezja jest w stanie ocalić człowieka po doświadczeniu kacetu i gułagu. Ale w tej bezsilnej i rozpaczliwej opinii Adorno odnajduję głęboki sens, bo przecież dawna wrażliwość, z czasów mego dzieciństwa i wczesnej młodości, rzeczywiście już nie istnieje. Co więcej, ona istnieć nie może, istnieć nie powinna, ponieważ byłaby dzisiaj, po czasach Stalina i Hitlera, obrazą dla pamięci ofiar.
I nie istnieje także dawny model katolicyzmu. A kto chciałby po doświadczeniu zagłady, powracać do religijności katolickiej sprzed stu lat, ten chyba nie pojmuje chrześcijaństwa.
Trzeba bowiem, by każdy chrześcijanin postawił sobie dzisiaj kilka fundamentalnych pytań, które jakoś w niewielkim stopniu zaprzątały europejskie umysły przez niemal dwa tysiące lat, ale w XX stuleciu okazują się najważniejsze.
Dlaczego mój Bóg chrześcijański objawił się ludzkości jako Żyd? Dlaczego się urodził z żydowskiej Matki? Dlaczego mój Bóg był i do dziś pozostał Żydem, a pozostał nim dlatego, że tak chciał i w tym celu tak ustanowił czas, a zatem również historię, że nie można jej zmieniać, nawet jeśli ludzie bardzo by tego pragnęli i pragną tego często, także w kwestiach całkiem żałosnych i głupich? Dlaczego zatem Bóg chciał jako Syn człowieczy stać się i na zawsze już pozostać właśnie Żydem, a nie Grekiem, Rzymianinem, Persem albo Scytą?
I dlaczego ludzie od tak dawnych czasów nie chcieli się z tym pogodzić, choć pragnęli być dobrymi chrześcijanami? I dlaczego wszystkie Kościoły, wywodzące się od Jezusa Chrystusa, a zatem katolicki, prawosławny, luterański, przez całe wieki wywieszały na wieżach swoich świątyń sztandary śmiertelnej pogardy, nienawiści i wrogości wobec Żydów? I dlaczego chrześcijanie Żydów przez wieki okrutnie prześladowali, aż wreszcie w XX w. dokonali ich zagłady w komorach gazowych i krematoriach? I dlaczego tak się stało?
Jest to palący problem w Polsce, gdzie katolicyzm, w następstwie teologicznej powierzchowności, ubóstwa teologicznego i ludowo-narodowych uwikłań z czasów zaborów, nadal jest krzykliwie antysemicki, a zatem wrogi swemu własnemu Bogu, który osobiście Kościół ten ustanowił. Notabene jest to jedyny taki rodzaj schizofrenii w dziejach wszystkich wierzeń religijnych, jakie ludzkość na przestrzeni kilku tysiącleci pielęgnowała.
Trzeba też szukać odpowiedzi na wiele innych problemów, które jednak do dziś ugorują w myśleniu chrześcijańskim. Co robić z dawnymi formami i metodami nauczania Kościoła w dobie liberalizmu, postmodernizmu oraz filozofii New Age? Jakie stanowisko zająć w obliczu dylematu, który wydaje się najtrudniejszy w XXI w., a mianowicie wobec pozbawionego alternatywy gospodarczej i socjalnej rozwoju cywilizacji współczesnej? Ludzie u schyłku XX w., w następstwie strasznych doświadczeń z komunizmem, wyrzekli się dawnych myśli o eksperymentach rewolucyjnych. Po przeszło dwóch stuleciach prób, błędów i złudzeń zaakceptowali ambiwalencję między wolnością i równością. Jest to zapewne postęp w rozumieniu historii, ale zarazem oznacza porzucenie nadziei, że będzie można cokolwiek zmienić w jutrzejszym świecie nadmiaru i bezkonfliktowości. Staje się to wielkim dylematem Kościołów, które jednak do tej pory nie dojrzały do żadnej, twórczej refleksji.
Bardzo wiele jest takich pytań. Należy je głośno zadawać, aby szukać głębszej więzi chrześcijańskiej między ludźmi, którzy dziś w Polsce żyją coraz bardziej po pogańsku, właśnie dlatego, że się u nas nie rozmawia o dylematach współczesnej duchowości.
Niestety, z punktu widzenia oficjalnego Kościoła w ogóle nie ma miejsca na jakiekolwiek dyskusje, i nie ma też takiej potrzeby. Hierarchiczne, staroświeckie pojmowanie roli Kościoła i duchowieństwa katolickiego musi prowadzić, czy się tego chce, czy nie, do postaw integrystycznych. To z kolei pogłębia kryzys.
Integryści mówią często, nie tylko zresztą u nas, że w świecie upada wiara w Boga. Ale to nie jest trafna diagnoza. Nie wiara w Boga upada, lecz przestarzałe formy działania rozmaitych Kościołów, które okazały się, jak każde dzieło ludzkie, tak bardzo niedoskonałe.
I nie istniejące Kościoły, ze swoją średniowieczną, daleką od nauk Jezusa dogmatyką, liturgią, rytuałem, obyczajem, a także ze swą ciasną ideologią, przyfastrygowaną do misji ewangelicznej, ocalą w Europie chrześcijaństwo. Uczynią to sami chrześcijanie. Jak napisał Kierkegaard: "Nie ma na tym świecie nic równie silnego, jak samotnie rozmyślający chrześcijanin".
Kończąc, chcę dodać jeszcze, że w kwestii zasadniczej, której ankieta jest poświęcona, podzielam pogląd Redakcji. Istotnie w polskiej refleksji nad literaturą współczesną brak jest niemal zupełnie perspektywy metafizycznej. Idzie jednak o to, aby tej perspektywy metafizycznej nie zastępować, ani jej nie utożsamiać z perspektywą religijną.
Istota rzeczy bowiem na tym dla mnie polega, że metafizyczne tęsknoty zostały dane mi przez Boga, a rozmaite i zmienne formy religijności dyktowane są przez ułomnych, słabych i omylnych ludzi.

 

 

 

Robert Tekieli

Modlitwa słowem. Była ze mną w dzieciństwie. Potem poszedłem do szkoły. Ośmieszona bez reszty. Nie zapomnę do końca życia uczucia wstydu, gdy klękałem pierwszy raz po tylu latach w swoim pokoju przed obrazkiem. Wstydziłem się najbliższej mi osoby, która też wtedy się nawracała... Absurd - z której strony nie spojrzeć... Zaczęło do mnie powoli docierać, jakiemu praniu mózgu zostałem poddany. Dziś ten wstyd pokazuje, ile jeszcze przede mną. A właściwie - we mnie: oświeceniowej pogardy do dziecinnych przesądów. Wczytanej głęboko. Wstydzę się, klęcząc w kościele, normalnie, po bożemu złożyć ręce do modlitwy - jak na tym dziecinnym obrazku... Wstydzę się przeżegnać w autobusie, przejeżdżając koło kościoła. Pozdrowić po chrześcijańsku mijanego kapłana. Agresja.
Modlitwa. Jest realnością życia. Codzienną. A jednocześnie czymś niemożliwym. Dobra modlitwa. Nie umiem się modlić, ale już przynajmniej to wiem. Tłukę na okrągło - a nie w tym rzecz. Jeśli stan wewnętrzny (poruszenie serca) jest właściwy, wystarczy westchnienie. Nie wiem, jak z tą uniemożliwiającą dobrą modlitwę zatwardziałością serca sobie radzić. Stosuję więc, jak na początku, Metodę muła. Nie wiedzieliśmy czemu, ale wytrwale co tydzień do kościoła. Po dwóch latach przyniosło efekty.
Zupełnie osobną konkurencją modlitwy słowem wydaje się różaniec. Modlitwa mocy. Więc znienawidzona przez węża. Kiedy rok temu zaczęliśmy się z żoną przymierzać do wprowadzenia "dziesiątki" do wieczornego pacierza, przypomniały mi się czasy, gdy po kilkunastu latach przerwy, jeszcze, jak dziś to widzę, jako człowiek niewierzący, żyjący w grzechach ciężkich (nieświadom tego), zacząłem razem z Olgą chodzić regularnie (w miarę) na niedzielne msze. Totalne rozproszenie, najróżnorodniejsze ekscesy, pokusy - właściwie pozbawiające sensu to nasze chodzenie. Przez dwa lata w minutę po wyjściu z kościoła nie byliśmy w stanie przypomnieć sobie nawet jednego słowa z czytań. Zero. I teraz to samo przy próbach z codziennym różańcem. Totalna zadyma. Kłótnie, absurdalne pretensje, spirale emocji. Na szczęście już wiedzieliśmy, że to tak jest. Metodą muła.
Modlitwa życiem natomiast - która nie ma lepszej polskiej nazwy jak rachunek sumienia, choć z tym poznanym przeze mnie na lekcji religii rachunkiem sumienia ma niewiele wspólnego - jest przede mną. Próby podejścia do niej kończą się kompletną rozwałką - człowiekowi trudno spojrzeć w lustro, w swe prawdziwe oblicze (te patetyczne tony!).
Liturgia. W dzieciństwie i młodości - coś zupełnie zewnętrznego. Żadnych śladów w świadomości. Tak to pamiętam. Dziś w okresach pocieszenia chcę o sobie mówić, że jestem człowiekiem rytuału. Kiedy każde słowo czytań jest skierowane do mnie. Pomaga w najbardziej dojmującym problemie, uświadomionym dzień wcześniej. Cud codzienności.
Rytuał uruchamia emocje, energię - to, na co nie mamy wpływu umysłem, a czego zmysłem jest serce/podświadomość.
Oczywiście gdyby ograniczała się tylko do tego poziomu, byłaby jedynie magią, a my w punkcie rozwoju Indian Navaho. Liturgia pomaga komunikować się nie ze stworzeniem, ale ze Stworzycielem. Oczywiście dobrze jest, jeśli człowiek uczestniczy w zdarzeniu cały. Również ten podświadomy.
Spowiedź. Jest błogosławieństwem. Czasami fizykalnym. Zawsze dobrym, pomocnym. Spowiedź jest odpuszczeniem grzechów, lecz nie jest cudowną gumką usuwającą ich konsekwencje: zabrudzone, skamieniałe serce, źródło wszystkich kłopotów (również tych z modlitwą).
Pierwszej po kilkunastoletniej przerwie bałem się nieprawdopodobnie. To uczucie przemienia się teraz czasami w rutynę, w oschłość. Szczególnie w czas strapienia. Nie umiem się właściwie przygotować, nie umiem się spowiadać. Często traktuję spowiedź jako sposobność do poprawienia sobie samopoczucia. A jeśli czasami udaje się, to dlatego, że jest sakramentem, że korzystamy z Czyjejś pomocy. Reszta jest żenująco banalna: uczucie lekkości, szczęście, radość. Brud spływający ze łzami.

 

 

 

Wojciech Wencel

Wiara jest podstawą mojego życia i fundamentem wszelkiej rzeczywistości. Podobnie jak cała moja rodzina regularnie uczestniczę w Mszy św., modlitwie i sakramencie pokuty. Dzięki owej łasce odsłania się przede mną duchowy wymiar wszystkich rzeczy, także literatury, oraz ogromna moc Ducha Św., która pozwala rozwiązywać codzienne problemy.
Moim Nauczycielem jest Jezus Chrystus obecny w Kościele rzymskokatolickim. Od trzech lat niemal nieprzerwanie przystępuję do Komunii św. Bez tego wsparcia moja odpowiedź na miłość Chrystusa byłaby praktycznie niemożliwa. Im częściej łączymy się z Bogiem w Eucharystii (i dostrzegamy owoce tej praktyki w życiu), tym silniej uświadamiamy sobie, jak niezbędnym pokarmem jest dla duszy Ciało i Krew Zbawiciela. Po każdym odłączeniu się od Boga za sprawą grzechu ciężkiego (bądź nagromadzenia lżejszych) odczuwam głód: bolesną tęsknotę i łaknienie powrotu do Eucharystii. Wiem, że również Chrystus pragnie w swej miłości bez przerwy przebywać w moim sercu. Szczególnych wskazówek udziela w tym względzie Dzienniczek siostry Faustyny Kowalskiej (jedna z moich podstawowych lektur), ale tę wiedzę wynoszę równocześnie z własnego doświadczenia.
Chrystus kocha nas wszystkich. Jak odpowiadam na Jego miłość? Niestety, nie dość gorliwie, choć staram się, jak potrafię; moje życie jest ciągłą walką, polegającą na dokonywaniu ostatecznych wyborów. Ale też bardzo często (zbyt często!) przegrywam, nie mam dostatecznej wytrwałości, jestem słaby, skłonny do grzechu i wciąż za mało ufam Panu Bogu. Skupienie na samym sobie, pycha odkrywana po czasie w najmniej oczekiwanych miejscach i sytuacjach... To wyłącznie moja wina, bo łaska, którą otrzymuję, jest doskonała. Na szczęście są także w moim życiu świadectwa potężnej siły dobra i miłości - chwile, kiedy zatrzymuję się w kłótni bądź pomagam innym niesiony siłą modlitwy. Sam nie mógłbym zdziałać nic; w takich właśnie momentach owocuje przymierze z Bogiem.

Dlatego tak istotny jest dla mnie sakrament pokuty i pojednania. Spowiadam się co dwa, trzy tygodnie. Ten rytm wyznacza moją drogę w życiu duchowym. Trudność, jaka wiąże się z rzeczywistością spowiedzi, polega na dostrzeżeniu własnej małości, na pokornym zaprzeczeniu sobie, a więc dobrze oddaje nasze istnienie w świecie. Przede wszystkim jednak w sakramencie pokuty uobecnia się Duch Św., który oczyszcza nas z grzechów. Wielokrotnie doświadczałem mocy Bożego Miłosierdzia, niemożliwej do wypowiedzenia językiem ludzi.
Mój stosunek do liturgii jest oczywisty. To dzieło Trójcy Św., celebrowane przez całą wspólnotę Kościoła, dzieło, w którym obecny jest Chrystus uwielbiony. Liturgia ziemska daje nam przedsmak uczestnictwa w liturgii niebiańskiej, "jest komunią i świętem", żywą rzeczywistością (od Eucharystii po język) przygotowującą nas na pełne spotkanie z Panem. Radując się tym co tydzień lub częściej uczestniczę wraz z żoną w Mszy św. odprawianej w naszym parafialnym kościele. Moją duchowością kieruje rok liturgiczny, a takie łaski, jak rekolekcje czy misje święte, zwykle kończą się wewnętrzną przemianą.
O sile modlitwy już wspominałem. Bez niej trudno wyobrazić sobie szczęśliwe życie z nadzieją na zbawienie. Niewątpliwie jest ona przestrzenią łączności z Bogiem i drogą do spotkania z Maryją. Modlę się codziennie. Wieczorem odmawiam dłuższy pacierz, złożony z kilku części: dziękczynnej, przebłagalnej itd. Modlę się w różnych intencjach, stałych i bieżących. Szczególnie o zdrowie Ojca Św. i opiekę nad moimi bliskimi; także w intencji zmarłych, moich przyjaciół i tych, którzy mnie oczerniają.
Wielką moc duchową odnajduję w różańcu (czasami modlimy się w ten sposób wspólnie z żoną), w litaniach oraz w kilku najbardziej podstawowych modlitwach Kościoła. Często, zwłaszcza przy okazji spowiedzi, korzystam z książeczki do nabożeństwa, która porządkuje uczucia i oczyszczając modlitwę z językowego egotyzmu, pozwala skupić się na miłości Boga. Co pewien czas podejmuję też odrębne różańcowe zobowiązania i staram się je wypełniać w Imię Pańskie.
Modlitwa ściśle łączy się w mojej praktyce z aktem fizycznym. Uklęknięcie pod krzyżem nie jest tylko zwyczajowym gestem, ale głęboką formą zawierzenia i pokory. Dzięki połączeniu obu tych rzeczy, możliwe okazuje się odczucie Bożej obecności. Oczywiście, za pośrednictwem łaski, która jest fundamentem modlitwy.
Modlitwa, liturgia i spowiedź bez wątpienia mają wpływ na moją twórczość literacką. Dzisiaj, wcześniej nie zawsze tak bywało, stanowią jej oś. Natomiast nigdy nie pociągała mnie "duchowość inna niż chrześcijańska" i mam nadzieję, że tak już pozostanie.

 

 

 

Jarosław Zalesiński

Niczego oryginalnego nie powiem. Modlitwa? Dla życia duchowego jest tym samym, czym oddychanie dla naszego organizmu. Liturgia? Bóg staje się w niej żywy, realny, obecny. Spowiedź? Dzięki skrusze ponownie staję się zdolny do tego, aby łaska oczyszczała mnie z grzechu. Kto chce wiedzieć więcej, może sięgnąć do katechizmu. Po co miałbym do niego cokolwiek dopisywać?
Większy kłopot miałbym z wyjaśnieniem, jak te nie kwestionowane przeze mnie prawdy stosuję we własnym życiu. Modlitwa? Znam liturgię godzin i modlitwę Jezusową, w kieszeni płaszcza noszę zawsze różaniec, zaczynam dzień i kończę nie tyle może modlitwą, ile raczej próbą zwrócenia myśli do Boga - ale wszystko to są cząstkowe i nieporadne, podejmowane i zarzucane próby. Spowiedź? Raz na kilka miesięcy, mimo iż doświadczam za każdym razem, że spowiedź niezbędna jest natychmiast po utraceniu łaski, inaczej bowiem szybko idzie się pod lód. Wiem też, że nic tak nie dodaje sił, jak codzienna poranna Msza św., ale dotrzymuję jedynie coniedzielnego rytmu nabożeństw i udziału w najważniejszych uroczystościach liturgicznego kalendarza.
Taki rodzaj życia, w którym z powodu codziennych słabości i zaniedbań ledwie wyczuwalne jest duchowe tętno, w całości i wprost przekłada się na moje pisanie. Być może o ujawnienie tego właśnie momentu chodzi pomysłodawcom ankiety. Dziś wielu trwa w przekonaniu, że dla wiedzy duchowej jest kwestią obojętną to, jakie właściwie prowadzi się życie. Nawet jeśli zdają oni sobie sprawę z tego, jak wielki opór stawia ludzkiemu poznaniu duchowa rzeczywistość, sądzą, że czyni ją nam dostępną kulturowa wiedza, a nie osobiste doświadczenie religijne. Do Boga miałyby więc prowadzić uczone lektury, a nie spowiedź czy modlitwa. Cóż, z rekolekcyjnych pobytów w klasztorach u ojców kamedułów, sióstr karmelitanek czy księży marianów zapamiętałem co innego. Tylko wytrwałe i pokorne praktyki religijne mogą spowodować taką przemianę wewnętrznego życia, dzięki której Bóg ma szansę do nas dotrzeć, a my zaczynamy słyszeć Jego głos. Sam zrobiłem na tej drodze co najwyżej jeden krok, w późniejszym życiu tracąc zresztą niemal wszystko z tego, co wcześniej zostało mi dane, ale ponieważ spotkałem ludzi, którzy na tę drogę wstąpili i którzy na pewien czas stali się moimi duchowymi nauczycielami, przynajmniej wiem, czego nie wiem. Dzięki zaś nawróceniu, jakie przeżyłem w trakcie jednego z takich rekolekcyjnych pobytów w klasztorze, zrozumiałem, że wcześniejsze "milczenie" Boga w moim życiu było jedynie mym własnym, zagłuszającym Jego słowo gadulstwem.
Takim samym gadulstwem wydaje mi się spora część powstającej współcześnie literatury. Trudno mi się zgodzić z autorami ankiety, kiedy piszą, że "w polskiej refleksji nad literaturą współczesną brakuje perspektywy metafizycznej, zanika aspekt duchowy i religijny". Aspektu duchowego mamy w literaturze co niemiara. Wypowiadanie sądów orzekających o tym, czym jest i nie jest wiara, kim jest Bóg, czym jest życie duchowe i jaka jest istota rzeczywistości - to bardzo dziś popularne zajęcia. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że za tymi sądami zwykle nie stoi żadne rzeczywiste duchowe doświadczenie i żadna religijna praktyka. Duchowość stała się terenem wycieczkowym, na który wkracza się łatwo i po którym porusza się bez ograniczeń. Są to jednak zwykle tylko wymyślane i bałamutne podróże, ignorujące to, że nie ma innej możliwości poznania sfery ducha niż wrastanie w nią, a to z kolei nie jest możliwe bez przemiany całego życia.
Nigdy nie zainteresowałem się duchowością inną niż chrześcijańska. Kiedyś dane mi było spędzić blisko dwa tygodnie w Japonii. Wróciłem cały wewnętrznie obolały, z poczuciem nieprzezwyciężalnej obcości między mną i Wschodem. Odetchnąłem dopiero na lotnisku w Kopenhadze. Od czasu tamtej przygody uznaję się za osobnika beznadziejnie i bezpowrotnie zokcydentalizowanego. Rozumiem, że może się w kimś pojawić potrzeba poznania innej religii, po to by tym pełniej i głębiej zrozumieć własną. Sam jednak takiej potrzeby nie odczuwam. Z lektury Dziennika azjatyckiego Mertona zapamiętałem przede wszystkim przestrogę, że "dialog" między ludźmi różnych religijnych tradycji powinien być zarezerwowany dla tych, którzy "z całą powagą wstąpili w swoją własną tradycję i pozostają w rzeczywistym kontakcie z przeszłością swojej własnej wspólnoty religijnej". Staram się zasłużyć na tego rodzaju określenie; całkowicie by mi ono wystarczyło. Zasmucające są dla mnie deklaracje osób zwracających się w stronę innych tradycji z powodu jakiegoś rzekomego duchowego "wyczerpania się" chrześcijaństwa. Kto mówi o "wyczerpywaniu się" chrześcijaństwa, składa jedynie świadectwo, że do niego duchowo nie należy. Może właśnie powinien pomyśleć o modlitwie i spowiedzi?






NOWY KONSERWATYZM LAT 90-TYCH