Gazeta Wyborcza - 11/07/2005

 

 

ADAM ZADWORNY

Antyballada o Nikosiu

 

 

Kiedy fałszywy Aaron Bernstein zasypia ze smakiem marihuany w ustach, przychodzi do niego pierwszy gangster III RP

 

Zobaczył naprzeciwko siebie człowieka z rewolwerem. Zabójca spojrzał mu w oczy. Powiedział tylko dzień dobry.

"Nikoś" - peerelowski spekulant, Zasłużony Obywatel Miasta Gdańska, król złodziei samochodów, wróg publiczny w Niemczech, kumpel znanych aktorów - zginął dzień przed swoimi 44. urodzinami.

AARON

Pokusa

Po śmierci "Nikosia" Aaron zmienił swoje życie. Ożenił się z Jowitą, przyjął jej nazwisko, wyjechali do Warszawy. Pracował w salonie samochodowym, ale nie mógł się odnaleźć.

Urzędy, podatki, sratki. PIN-y, PIT-y, srity. A jeszcze poranki w korku, garnitur i upierdliwi klienci.

Tamtego dnia znowu nie sprzedał żadnego auta. Myślał o chińskim przysłowiu, które rzucił mu kiedyś "Nikoś": - Lepiej rok żyć życiem tygrysa niż sto lat życiem żółwia.

Poszedł do sklepu po czarną kominiarkę. - Na motor - tłumaczył głupio, kiedy sprzedawczyni zobaczyła jego aborygeńskie tatuaże.

Ale Jowita ją znalazła. Wyrzuciła ją do śmieci. Aaron obiecał, że zapomni o kumplach i o wielkich, łatwych pieniądzach.

Tydzień później siedzimy w jego mieszkaniu, w bloku na Mokotowie. - Czasami ciągnie mnie, żeby znowu być synem konsula - mówi.

Jako fałszywy syn australijskiego konsula Aaron dostarczał Nikosiowi kradzione w Berlinie mercedesy klasy S. Nie był zwykłym wozakiem. Nikodem S. pozwalał mu mieszkać w swoim domu i mówić do siebie "tato". Wybaczał nawet defraudacje gangsterskiej kasy.

NIKODEM

Wielki wóz

"Wiecie, że Polacy mają już swój program kosmiczny? Są na to dowody. Jakie? Ukradli wielki wóz".

Według policji to Nikodem S. jest najbardziej winien, że Niemcy wciąż opowiadają o nas kawały w tym stylu.

O Nikodemie S. "Nikosiu" raperzy śpiewają piosenki, a pewien gość w Trójmieście chce produkować koszulki z jego podobizną. Ktoś założył mu po śmierci stronę w internecie. Są na niej fotki - prywatne, policyjne, z Cezarym Pazurą przy ruletce, ostatnie - w trumnie. I motto: "Wobec Boga wszyscy są równi".

Przez ponad rok szedłem śladami "Nikosia". Chciałem wiedzieć, dlaczego młodzi ludzie, których jako reporter spotykam na salach sądowych, wciąż usiłują go naśladować, choć wiedzą, jak to się kończy. Rozmawiałem z jego partnerami w interesach, spotykałem ze złodziejami i szemranymi biznesmenami.

Kiedy ostatni raz jechałem do Trójmiasta, aby pogadać z ludźmi z otoczenia "Nikosia", Wysoki Rangą Oficer Policji ostrzegał mnie przez telefon: - Niektórzy mogą się zdenerwować, gdy zacznie pan grzebać w ich przeszłości. Mają dużo do stracenia. Chce pan ochronę?

AARON

Gangster od Tarantino

Aaronowi gangsterka wyrwała kilkanaście lat życia. Jego wspomnienia: migawki z europejskich dyskotek, pęd skradzionych w Berlinie limuzyn, smród ciasnej celi i zastrzeleni koledzy w kałużach krwi.

Obiecałem, że nigdy nie użyję jego prawdziwego nazwiska, ani tego, którym się posługuje dzisiaj. Aaron Bernstein - tak się nazywał według fałszywego izraelskiego paszportu.

Pierwszy raz spotkałem go w 1998 roku, kiedy redakcja wysłała mnie na uroczyste otwarcie lokalu go-go w centrum Szczecina. Mówiło się, że to lokal mafii. Aaron należał wtedy do gwardii przybocznej Nikodema S., który był na imprezie honorowym gościem. Aaron, oryginał władający kilkoma językami, wierzący w reinkarnację, bardziej przypominał postać z filmów Quentina Tarantino niż złodzieja znad Wisły.

Pochodzi z rodziny cukierników. Jego babka jest Żydówką. W czasie wojny uratowali ją Polacy. Ochrzciła się. W jej domu na ścianach wiszą obrazy Matki Boskiej. Fałszywy Bernstein skręca pod nimi grubego jak kciuk jointa (marihuana to jego słabość). Babcia podaje kanapki i puszcza do mnie oko: - Tom się wnuczka doczekała. I pokrzykuje na Aarona: - Mógłbyś mniej tego ziółka palić.

Ojciec Aarona nie interesował się nim. Matka powtórnie wyszła za mąż. Ojczym był prywatnym budowlańcem, człowiekiem zaradnym i jak na PRL nieźle ustawionym. Dbał o Aarona.

- Ale pierwsze słowo, jakie powiedział, to "baba" - wspomina babcia, podając herbatę. - Łobuz zawsze z niego był.

Matka: - Wygrywał olimpiady z matematyki, ale z zachowania wciąż miał najgorsze oceny.

W ósmej klasie wyjechali do Hamburga. Matka nie kupiła biletu powrotnego. Ich celem była Australia.

Miesiąc później w Polsce wybuchł stan wojenny.

- W Reichu pracowałem u takiego Hermana, przy roznoszeniu reklam - opowiada Aaron. - Oszukiwał mnie. Ostatniego dnia pracy, kiedy mieliśmy już bilety do Australii, pociągnąłem mu 500 marek. Dopiero na lotnisku przyznałem się matce. Nie skarciła mnie nawet. Może gdyby to zrobiła...

NIKODEM

U Maxima w Gdyni

To "Nikoś" decydował, kogo wpuścić do słynnego w całym PRL-u klubu nocnego. Tego z piosenki Lady Pank:

U Maxima w Gdyni znów cię widział ktoś,

Sypał zielonymi mahoniowy gość,

Boney M. zagrało, kelner zgiął się w pół,

Potem podjechało złote BMW.

Opowiadają, że bardzo lubił się targować i był strasznie przesądny - zawsze zawracał, kiedy drogę przebiegł mu czarny kot.

Uwielbiał kabanosy, kokainę i stare polskie komedie.

Nikodem S. urodził się w Pruszczu Gdańskim 25 kwietnia 1954 roku. Dorastał we Wrzeszczu. W podstawówce śmiali się z niego, bo seplenił i był mańkutem. Nie chciał być popychadłem, więc dużo ćwiczył. Podobno rywali w podwórkowych bójkach załatwiał lewym prostym. Po podstawówce poszedł do szkoły ogrodniczej. Nie skończył jej.

- Tak mi mówił: "Ty się dobrze ucz, a ja zarobię dla nas pieniądze" - opowiadał kilkanaście lat później niemieckiemu dziennikarzowi Wernerowi Rixdorfowi Marek S., młodszy brat Nikodema.

Rixdorf w 1993 roku wydał książkę "Kamienna twarz - ojciec chrzestny z Gdańska Nikodem S.".

Dwudziestoletni "Nikoś" wsiąkł w trójmiejski półświatek.

W latach 70. stojący pod Peweksami i hotelami cinkciarze zarabiali krocie. Kwitł nielegalny handel bursztynem i srebrem. Luksusowe prostytutki i różnej maści oszuści polowali na bogatych cudzoziemców. Marynarze przemycali niedostępne w oficjalnym handlu towary - kremplinę chociażby, z której mamy w całej Polsce szyły swoim synom garniturki do pierwszej komunii.

- Nikodem chodził wtedy w wielkich dzwonach i całe dnie grał na fliperach - wspomina jego Dobry Kumpel z Młodości. - Mówił, że kiedyś będzie bogaty. Był wysportowany, choć wtedy na mieście nie było mody na wielkie karki jak teraz. No i trafił na bramkę U Maxima.

Lokal prowadził Michał A., w latach 70. szara eminencja trójmiejskiego półświatka, człowiek, który dla biznesu rzucił karierę naukową (miał doktorat z psychologii). Pracując dla Michała A., Nikodem S. sam zaczął handlować walutą. Na coraz większą skalę. Oficjalnie jednak zajmował się gospodarstwem, które kupił we wsi Orle.

"Nikoś" ożenił się w 1976 roku. Miał 22 lata. Jego pierwsza żona zmarła w czasie porodu. Urodziła syna - Piotrka. Wychowywali go dziadkowie.

Wkrótce Nikodem poznał nieco starszą od siebie Halinę, podobno mocno stojącą na ziemi właścicielkę fermy lisów w Wejherowie. Pobrali się. Ona urodziła mu Natalię.

Pod koniec lat 70. Nikodem S. był już "poważnym" waluciarzem, miał swoich naganiaczy. Kręcił się też przy oszustach żerujących na zachodnich turystach.

Świat trójmiejskich cinkciarzy i oszustów z dekady Gierka pokazał w nostalgicznym "Sztosie" (1997) Olaf Lubaszenko.

Sztos to numer, sztuczka, przewał.

Nikodem S. zagrał w "Sztosie" epizod. Był już wtedy największym paserem kradzionych samochodów w Europie.

NIKOŚ

Budapeszteński sztos

Kiedy narodziła się mafia w Polsce? Niektórzy mówią, że w 1990 roku, po strzelaninie w podwarszawskim motelu George. Członkowie bandy "Barabasza", zalążka gangu pruszkowskiego, strzelali się wtedy z policją.

Ale tak naprawdę polska mafia powstała 30 lat temu w Budapeszcie.

W połowie lat 70. stolica Węgier stała się mekką dla ludzi szarej strefy PRL-u: cinkciarzy, przemytników, luksusowych prostytutek.

- W Polsce było nam za ciasno - wspomina "Majkel" (przezwisko zmienione), wtedy cinkciarz i utalentowany oszust, dziś handlowiec, z którym rozmawiam w jego apartamencie na Wybrzeżu. - Budapeszt to był wielki rynek, a sezon turystyczny trwał tam cały rok.

Polscy cinkciarze, zwani koniami, pracowali na "patelni", placu przy dworcu kolejowym Keleti. W 1976 roku przybyła im nieuczciwa konkurencja: w stolicy Węgier pojawili się pierwsi wajcharze, czyli oszuści, którzy zarabiali na sztosach - turyści zamiast banknotów kupowali np. pocięte gazety. Polacy byli mistrzami tego procederu. W Budapeszcie pracowała ich ponad setka. Spotykali się w rumuńskiej knajpie Bukareszt.

- Początkowo latały tam trzy ekipy - z Trójmiasta, Szczecina i Łodzi - wspomina "Majkel". - Później pojawili się też ludzie ze Śląska, z Warszawy.

W 1977 roku wśród polskich oszustów pojawił się Nikodem S. Miał w Budapeszcie dwóch kumpli.

- "Bambino" i "Tomek" chodzili na wajchy, "Nikoś" był ich opiekunem - opowiada "Majkel". - Miał już wtedy czarne porsche, więc się dobrze prezentował. To było ważne w tym interesie.

- Były z tego duże pieniądze?

- Dziennie zarabiało się bez większej gimnastyki 50 marek zachodnich. Miesięcznie miałem wtedy mniej więcej równowartość 30 tysięcy złotych. A pensja polskiego robotnika to były jakieś 4 tysiące.

- Ryzyko?

- Niewielkie. Jak cię złapali na numerze, to obili i tyle. Nikt nie szedł na milicję, bo wymiana była nielegalna.

Polscy oszuści grasujący w Budapeszcie raz w miesiącu, w niedzielę, organizowali mecze piłkarskie. Grali: Wybrzeże - Reszta Polski. Nikodem S. (Wybrzeże) miał ścięcia z Robertem K. "Gelertem" z Sosnowca (Reszta Polski).

Robert K. mieszkał w hotelu Gelert na słynnym budapeszteńskim wzgórzu o tej samej nazwie - stąd ksywka. "Nikoś" za nim nie przepadał, choć często wspólnie siadali do pokera. Nikodem S., namiętny hazardzista, z reguły przegrywał.

Pod koniec lat 70. polski półświatek w Budapeszcie robił pieniądze na przemycie pierwszych zegarków elektronicznych. Przywozili je z Wiednia obywatele Jugosławii. Stamtąd trafiały do Polski. "Gelert" dowiedział się o jednym z transportów i z kilkoma zbirami zrabował zegarki. Bałkańscy przemytnicy w odwecie napadli i obrabowali kilku polskich cinkciarzy. To wszystko szkodziło interesom Nikodema S., który właśnie zaczął kupować od "Jugoli" kradzione auta. Pewnie dlatego mówi się, że to on wystawił im "Gelerta" (choć może to być tylko jedna z wielu legend na jego temat).

"Gelert" dostał kilka ciosów nożem, ale przeżył. Przestał się jednak pokazywać w Budapeszcie. Nikodem S. stał się szybko rekinem przestępczych interesów w stolicy Węgier.

Zadziwiające, jak wielu ludzi, którzy w latach 90. trafili na pierwsze strony polskich gazet jako gangsterzy lub biznesmeni, zaczynało karierę w Budapeszcie 20 lat wcześniej.

Jeremiasz Barański "Baranina". Gangster z Wiednia zamieszany w grę służb specjalnych, oskarżany o zlecenie zabójstwa polskiego ministra sportu. Powiesił się w celi.

Zbigniew Nawrot. Król spirytusu i jeden z głównych bohaterów schnapsgate. Zginął w zamachu w Hamburgu w 1991 roku.

Ryszard Kozina vel Ricardo Fanchini (włoskie nazwisko przyjął po drugiej żonie). Pochodzi z Katowic, ale od lat działa na Zachodzie. Boss przemytników alkoholu i papierosów,

Andrzej Kolikowski "Pershing". Szef gangu pruszkowskiego. Zginął w zamachu.

Wojciech K. "Kura", dziś biznesmen, jeden z najbogatszych ludzi w Trójmieście.

Lechosław H. "Siwy". Biznesmen, ale przede wszystkim przemytnik ze Szczecina uprowadzony przed sześcioma laty. Zaginął bez wieści.

Leszek D. "Wańka" i Andrzej Z. "Słowik" - szefowie zarządu gangu pruszkowskiego.

Generał policji Adam Rapacki, twórca Centralnego Biura Śledczego (dziś oficer łącznikowy polskiej policji na Litwę, Łotwę i Estonię): - Budapeszt, nieznany publicznie przystanek w życiorysach wszystkich tych ludzi, to pewien fenomen. Wielu z nich zrobiło później międzynarodowe gangsterskie kariery. Ci ludzie jeździli po Europie w czasach, kiedy nie było to takie proste. Można by się zastanawiać, czy niektórzy z nich nie mieli protektorów w służbach PRL.

NIKODEM

Opowieści z mchu i paproci

Poseł Krzysztof Rutkowski, eksglina, showman, najbardziej znany prywatny detektyw w Polsce. Karierę zrobił, odzyskując kradzione samochody: - Wie pan, historia zapamiętuje zawsze tych pierwszych. Tak było z Nikodemem S. On już w latach 70. ze zwykłej kradzieży aut zrobił wielki, zorganizowany biznes. Miał układy w kręgach jugosłowiańskich przestępców, którzy robili mu w Wiedniu świetne podrabiane papiery. Miał też kontakty wśród peerelowskich elit finansowych, a więc zbyt.

Roman, były oficer MO i policji, dziś na emeryturze: - Dopiero w 1988 roku Komenda Główna MO przyznała, że mamy zorganizowaną strukturę sprowadzającą do Polski auta kradzione w RFN i Austrii. W latach 70. i 80. ich zalegalizowanie w Polsce było dziecinnie łatwe. Nie mieliśmy żadnych kontaktów z policjami na Zachodzie. Możliwości sprawdzenia auta - żadne. Z drugiej strony państwo poluzowało prywatnej inicjatywie. Pojawili się ludzie z pieniędzmi, którym marzyło się coś więcej niż duży fiat.

- Mówi się, że odbiorcami pierwszych kradzionych aut byli przedstawiciele elit ówczesnej władzy.

- Czytałem gdzieś, że młody Jaroszewicz (Andrzej, syn peerelowskiego premiera Piotra Jaroszewicza) kupił auto od "Nikosia" i podarował Maryli Rodowicz. To opowieści z mchu i paproci.

- Nie sprawdzaliście tego?

- Żartuje pan. Władzy to mogło się przyglądać SB, a nie my. Myślę, że te informacje są tyle warte co plotki, wedle których Gierkowa co tydzień latała do Paryża na zakupy.

W latach 70. złodziejskim narzędziem była zwykła metalowa linijka zakończona dorobionym haczykiem. Wpychało się ją w szczelinę pomiędzy szybą w drzwiach samochodu a przylegającą do niej gumową listwą. A potem podciągało drut podtrzymujący szybę. Silnik uruchamiany był "na krótko", czyli poprzez zwarcie przeciętych przewodów elektrycznych.

U Maxima w Gdyni królowały wtedy przeboje z płyty "Love for Sale" Boney M.

AARON

Droga do zatracenia

W Australii Aaron zamieszkał z matką w Melbourne.

Matka ciężko pracowała, on poszedł do szkoły, ale szybko narobił sobie kłopotów. Trawka, balangi, hazard. Grał w karty, chodził na wyścigi. Kiedy wpadł w olbrzymie długi, postanowił wyjechać z Australii.

Matka dogadała się z byłym mężem, który został w Polsce, że zabierze się do chłopaka. Aaron miał iść na studia, a ojciec przypilnować, żeby znowu się w coś nie wpakował.

Polski lat 80. Aaron nie polubił. Z australijskim paszportem mógł swobodnie podróżować, więc wyjechał do Berlina Zachodniego. Chciał studiować biznes na Freie Universitat Berlin. Nic z tego nie wyszło. Zamiast chodzić na wykłady, bujał się po Berlinie z kumplem mieszkającym w obozie dla azylantów. Zamieszkali tam razem, potem wyjechali do Hamburga. Aaron wpadł w towarzystwo polskich i jugosłowiańskich złodziejaszków.

Ukradł pierwszy samochód.

NIKODEM

Zasłużony obywatel znika

Na początku lat 80. Nikodem S. był już majętnym prywaciarzem. Oficjalnie żył z lisiej fermy, ale kupił dom w Gdańsku-Jelitkowie i zorganizował w nim nielegalne kasyno. Przyjeżdżali tam gracze z całej Polski. Był wśród nich Andrzej Kolikowski. To przyszły "Pershing", szef gangu pruszkowskiego.

Nikodem S. sam zapamiętale grał w oczko. Przegrywał olbrzymie pieniądze. Było go stać, bo jako właściciel interesu pobierał 10 proc. "stołowego". Miał też stadninę koni, w której bywali przedstawiciele ówczesnych elit - prominenci, aktorzy, sportowcy.

Dobry Kumpel z Młodości zapamiętał epizod z tamtych czasów: - Graliśmy namiętnie w ping-ponga. Nikodem parę razy przegrał, to go cholernie bolało. Pewnego dnia przyszedł i rozwalił wszystkich jakimiś podkręconymi serwami. Okazało się, że poszedł do jednego z polskich mistrzów tenisa stołowego, który go całą noc uczył różnych sztuczek.

W tamtym czasie Nikodem S. został jednym ze sponsorów Lechii Gdańsk. Klub wszedł do pierwszej ligi. Za to, wraz z kilkoma innymi działaczami sportowymi, dostał od miejskiej rady narodowej tytuł Zasłużonego Obywatela Miasta Gdańska.

Partnerem Nikosia w interesach był wtedy "Pepsi" - przyjaciel, zapalony myśliwy i lotnik. Milicja za wszelką ceną chciała go dopaść. W końcu postawili mu zarzut przekupienia celnika (dostał kołowrotek i żyłkę do wędki).

Kiedy w 1985 roku okazało się, że dokumenty aut sprowadzanych przez Nikodema S. były sfałszowane, gdańska prokuratura wydała decyzję o jego aresztowaniu. Ale "Nikoś", prawdopodobnie uprzedzony przez znajomego oficera MO, zniknął. Dziś wiadomo, że dotarł do Niemiec przez Węgry i Austrię. W Budapeszcie załatwił sobie lewe papiery. Według nich miał niemieckie korzenie. Trafił do obozu dla przesiedleńców w Friedlandzie. Stamtąd - już jako obywatel Niemiec - pojechał prosto do Hamburga.

NIKODEM

Chłopcy z Biberhausu

W latach 80. Hamburg dla jednych był ziemią obiecaną, dla innych - przystankiem w drodze do USA, Kanady i Australii. Dla polskiego półświatka - tym, czym Budapeszt w latach 70.

Polska ferajna zbierała się w knajpie Biberhaus nieopodal dworca, 200 metrów od Sozialamtu, gdzie emigranci przychodzili po zasiłki. Knajpę prowadziła Polka, Jadźka.

- Łatwo tam było dostać w mordę i kupić kradziony zegarek - opisuje lokal dawny bywalec, dziś biznesmen z Kaszub.

Jednym z klientów Jadźki był Ryszard G. "Tato" - gdański kumpel Nikodema z lat 70. Od czterech lat mieszkał w Hamburgu. Miał niemieckie obywatelstwo i swój mały gang napadający na jubilerów w Niemczech i Szwajcarii.

W Hamburgu wylądował też "Pepsi".

Od 1978 roku mieszkał tam również Zbigniew Nawrot, kumpel "Nikosia" z Budapesztu. Zajmował się handlem elektroniką i przemytem.

Nikodem S. otworzył sklep z elektroniką w hamburskiej dzielnicy rozrywki Sant Pauli. Nazywał się Skotex Electronics i mieścił się pod tym samym adresem co firma Nawrota. Wspólnikiem Nawrota był jego kumpel z katowickiego podwórka Ryszard Kozina, dzisiaj międzynarodowy gangster Ricardo Fanchini.

Ale sklep był tylko zasłona dymną. S. był już paserem samochodowym na wielką skalę. Najczęściej zlecał kradzieże pod konkretne zamówienia z Polski. Badylarz spod Warszawy chce mieć czerwonego forda taunusa? Żaden problem - będzie za tydzień.

Kiedy Nikodem rozkręcał interesy w Hamburgu, trójmiejska milicja prowadziła śledztwo związane z importem samochodów. Wśród kilkunastu osób, które trafiły do aresztów, była starsza siostra Nikodema - Teresa. Miała wtedy 33 lata. 26 kwietnia 1986 roku powiesiła się w celi gdańskiego aresztu. Podobno nie wytrzymała presji, bo milicjanci grozili jej wieloletnim więzieniem.

Nikodem S. nie mógł przyjechać do Polski na pogrzeb - natychmiast zostałby aresztowany.

Mówią, że do końca życia nosił w sobie śmierć siostry.

AARON

Wszystko przez "Mańka"

Kiedy w polskich dyskotekach królował Modern Talking, samochody kradło się już "na wlew".

Złodziejska sztuczka polegała na wyrwaniu zamka z wlewu paliwa i dorobieniu na poczekaniu kluczyka, który pasował do zamka w drzwiach i stacyjce. Dobremu złodziejowi zabierało to kwadrans. Mało kto wie, że ta metoda to patent Mariana K. "Mańka" - polskiego złodzieja, którego wynalazki uczyniły z kradzieży samochodów prawdziwy przemysł. O "Mańku" - złodziejskiej legendzie - opowiadali mi zarówno przestępcy, jak i policjanci. Aaron poznał go w Biberhausu.

- "Maniek" miał zupełną korbę na punkcie kradzieży - wspomina Aaron. - Był jak myśliwy, kiedy wypatrzył jakieś auto, potrafił jeździć za nim kilka godzin. Aż je dopadł.

- Jaki był ten "Maniek"?

- Mały, chudy, wąsik a la Zorro, kowbojki, dżinsy, markowy włoski sweter, złota omega z brylantami i bransoletką Cartiera, dwa sygnety, złoty łańcuch z panterą wysadzaną brylantami, okulary z różowymi szkłami...

- Niezły model, ale nie o to mi chodzi.

- Nie miał czasu na rozmyślania o życiu, jeśli to masz na myśli. Kradł, brał koks i przesiadywał w Biberhausie.

To "Maniek" poznał Aarona z Nikodemem S.

Aaron pamięta to tak: - "Maniek" powiedział, że będziemy pracowali razem, że jestem w porządku. Pamiętam, jak Nikodem oparty o bar zlustrował mnie wzrokiem. Nosiłem się wtedy trochę jak punk. Dał mi blachę (blachą nazywano banknot o nominale 100 DM), mówiąc, żebym kupił sobie lepszy ciuch. I rzucił to przysłowie o życiu tygrysa i żółwia. Chińskie. Wiesz, wcześniej kradłem auta, żeby przejechać się z dzielnicy do dzielnicy. Gdy go poznałem, stało się to moim sposobem na życie. Bo Nikodem to była firma gwarantująca zarobek i opiekę.

Pewnego dnia "Maniek" wpadł w kradzionym aucie. Dostał dwa lata. Skierowali go do tzw. zakładu półotwartego. Nocował w więzieniu, ale w ciągu dnia mógł wychodzić na wolność. Był warunek - musiał mieć pracę. Dostał robotę w sklepie Skotex Electronics. W rzeczywistości tylko przybijał tam pieczątkę i dalej kradł.

NIKODEM

Ojciec chrzestny

4 listopada 1986 roku Nikodem S. z raną postrzałową trafił do hamburskiego szpitala. To wtedy zaczęła o nim pisać niemiecka prasa. A kumple zaczęli o nim mówić "Sef" (sepleniący Nikodem S. tak wymawiał słowo "szef").

Ponieważ niemiecka policja nie odnalazła świadków zdarzenia, a sam Nikodem S. nic nie mówił, gazety pisały o zamachu na "króla polskich złodziei samochodów". Pokłosie tych spekulacji znalazłem w książce Wernera Rixdorfa, według którego Nikodem S. dostał serią z automatu od zabójców wynajętych przez jakiś niemiecki gang.

To bajeczka. W rzeczywistości "Nikosia" postrzelił "Gelert", dawny antagonista z Budapesztu, a odwiózł do szpitala Zbigniew Nawrot, który był świadkiem zamachu.

Po strzelaninie hamburska policja zaczęła Nikosiowi na dobre deptać po piętach. Przeniósł się do Berlina Zachodniego. Zabrał ze sobą "Mańka".

Po dwóch tłustych latach w Berlinie wpadli. Przez przypadek. Jechali berlińską ulicą złotym audi 80, kiedy "żabki" (tak polscy przestępcy nazywali niemieckich policjantów - chodzi o kolor uniformów) zatrzymały ich do rutynowej kontroli. Zgubił ich trefny szwedzki paszport "Mańka". Kiedy policjanci wzięli ich pod lupę, okazało się, że audi było kradzione, a Nikodem otrzymał niemiecki paszport na podstawie fałszywych dokumentów o pochodzeniu. W sądzie Nikodem S. dostał dziewięć miesięcy. Siedział w słynnym więzieniu Moabit o zaostrzonym rygorze.

Aaron: - Wiem od Nikodema, że odwiedzili go tam policjanci z Hamburga, którzy uważali go za króla polskich złodziei. Obiecywali gruby wyrok za paserstwo. No więc tatko postanowił zniknąć.

"Nikoś" podciął sobie żyły na przegubach dłoni, żeby trafić do więziennego szpitala, a stamtąd do lżejszego więzienia Tegel. Miał prawo do widzeń, z których korzystali jego żona i młodszy brat Marek. Widzenia odbywały się w wieloosobowej sali przy stolikach.

Pewnego dnia Nikodem poprosił brata, aby przestał się golić. Sam też zapuścił brodę.

9 listopada 1989 roku podczas widzenia Marek włożył kurtkę i czapkę brata. Z resztką domowego ciasta udał się do jego celi. Nikodem w kurtce Marka bez problemu wyszedł z więzienia. Przez trzy miesiące nikt się nie zorientował. Wszystko wydało się dopiero 6 lutego 1990 roku, kiedy więzienie odwiedzili policjanci z Hamburga zaniepokojeni kartką pocztową, jaka przyszła do nich z Polski. Podpisał ją Nikodem S. Ten wyczyn trafił na czołówki niemieckich gazet. "Polski ojciec chrzestny znika" - pisały.

Marek S. został oskarżony o pomoc w ucieczce. Podczas procesu tłumaczył, że chciał pomóc bratu w obawie, że ten może się znów targnąć na swoje życie. Wspomniał też o samobójczej śmierci siostry. Skazano go na dziesięć miesięcy więzienia.

NIKODEM

Pokój 410

W nowe czasy Nikodem wszedł z czystym kontem (większość prokuratorskich zarzutów z 1985 roku objęto amnestią, śledztwo zawieszono), legendą, która już go wtedy otaczała, i nową kobietą.

Rozstał się z Haliną, zamieszkał z Magdą, którą poznał w dyskotece. Wprowadzili się do sopockiego hotelu Marina. "Nikoś" urządził tam sobie prawdziwe biuro. Do pokoju 410 od rana przyjeżdżali szemrani biznesmeni, którzy potrzebowali gotówki, koledzy z pomysłem na interes, wozacy w mercedesach, które jeszcze dzień wcześniej należały do berlińczyków. I Rosjanie, którzy otworzyli przed Nikodemem nowy rynek zbytu. "Wschodnie kontakty" Nikodema S. procentowały przez wiele lat. Jego znajomi twierdzą, że S. nawiązał je podczas wizyty w bazie sowieckiej w Legnicy i strzegł ich jak oka w głowie.

Policjanci przyznają, że większość kradzionych przez polskie gangi aut na początku lat 90. trafiała na Wschód dzięki kontaktom Nikodema. On zarabiał na pośrednictwie.

Wszyscy pamiętają, że Nikodem S. do oddalonego o 300 m od Mariny domu jeździł swoją niebieską corvettą po dzieci. Zabierał je na obiady do restauracji. Po południu, przed kolejnymi "spotkaniami biznesowymi", lubił sobie podrzemać w hotelu. Wieczorem balanga w gdyńskiej Romantice. Często bawiła się z nimi Alicja Długonoga, eksprostytutka, ze swoim niemieckim mężem Robinem, który w ogóle nie pojmował, z kim zadawała się jego żona. Podobno kiedy opowiadał kawały o polskich złodziejach, Nikodem śmiał się do łez.

AARON

Na konsula

Kiedy w polskich dyskotekach pojawił się MC Hammer, w celi berlińskiego więzienia powstał wynalazek, który w równym stopniu co otwarcie granic przyczynił się do niebywałego rozwoju złodziejstwa samochodowego.

W tamtym czasie złodzieje mieli problem z kradzieżą nowych modeli mercedesa. "Maniek", siedząc w więzieniu, zaczął szukać rozwiązania w książkach o stopach metali. Potem sprawdził, że z odpowiednio twardego, a zarazem elastycznego stopu Niemcy produkowali grube śrubokręty, które kosztowały w sklepie 29 marek. "Maniek" spiłował końcówkę śrubokręta mniej więcej na kształt kluczyka do mercedesa. Do tego dorobił prostopadłe ramię. Tak powstał łamak.

Aaron: - Dzięki łamakowi dziecinnie łatwo można było ukraść mercedesa klasy E. Wciąż pamiętam ten dreszczyk - wiesz, taki jak na wędkowaniu, gdy ryba bierze - kiedy słyszysz dźwięk uruchomionego silnika.

Detektyw Rutkowski: - Łamak to była złodziejska rewolucja! Ten polski wynalazek wchodził w superbezpieczne niemieckie zamki jak w masło!

Generał Rapacki: - Grupy jumaków, kurierów, warsztaty, fałszerze, nory - to była już potężna sieć Nikodema S.

To wtedy Aaron zrobił furorę, przewożąc samochody "na konsula" - posługiwał się australijskim paszportem, na auto naklejał znak korpusu dyplomatycznego.

- Im bezczelniej, tym lepiej - tłumaczy. - Jak na granicy była kolejka, to potrafiłem wydrzeć się na Niemców po angielsku, że śpieszę się, jestem synem australijskiego konsula. No i puszczali mnie bez kolejki autem, które właśnie im skradłem!

NIKODEM

Cyz nie jest pięknie

Kiedy w połowie 1991 roku policja przymierzała się do uderzenia w Nikodema, ten znów zniknął.

Gdy rozesłano za nim listy gończe, wynajął daczę w lesie pod Bielskiem. Tę kryjówkę znała masa ludzi. Sam rozmawiałem z trzema, którzy bywali tam regularnie. Jeden z nich zapamiętał taką scenę: grill dymi, Nikodem z lampką wina w ręku i łobuzerskim uśmiechem mówi: "Patscie, chłopcy, cyz nie jest pięknie się ukrywać".

W leśniczówce pojawiła się nowa kobieta szefa - Edyta. Nikodem poznał ją podczas jednego z wypadów do Krakowa. Była bardzo atrakcyjna, pochodziła z dobrej nauczycielskiej rodziny i miała wtedy 22 lata. Mówią, że zakochała się w Nikodemie na zabój. On miał 38 lat.

1 listopada 1991 roku, kiedy Nikodem S. siedział w leśniczówce, jego przyjaciel z Hamburga Zbyszek Nawrot jadł kolację ze swoją przyjaciółką w knajpie w hamburskiej dzielnicy rozrywki Sant Pauli. Gdy po kolacji otwierał drzwi swojego ferrari, nastąpił wybuch. Nawrot palił się jak pochodnia. Ciężko poparzony zmarł w szpitalu. Niemiecka prasa spekulowała, że za zamachem może stać Nikodem S.

- To go przybiło - wspomina Aaron. - Wszyscy wiedzieli, że nie miał z tym nic wspólnego. Nikodem pojechał wtedy do ojca Zbyszka do Katowic. Długo z nim rozmawiał.

Ojciec Zbigniewa Nawrota jeszcze wiele lat po śmierci syna nie chciał się pogodzić z jego wizerunkiem znanym z mediów. Dzwonił do gazet, awanturował się. Kiedyś odwiedził ówczesnego dziennikarza "Gazety" Jerzego Jachowicza, który przez wiele lat tropił działalność polskich gangów. - Mówił, że syn nie był gangsterem, żeby tak o nim nie pisać - wspomina Jachowicz. - Nazywał go biznesmenem i twierdził, że zabili go źli ludzie.

13 marca 1992 roku, dzień przed Wielkanocą, Nikodem S. był w krakowskim domu (wynajął go na podstawionego człowieka) z Edytą i dziećmi z dwóch pierwszych małżeństw. Cieszył się, że wkrótce zobaczy w końcu matkę i brata. Marek zadzwonił z Łodzi z budki telefonicznej. Nikodem prosił, aby sprawdził, czy nie wlecze za sobą policyjnego ogona. Dwie godziny później Marek zasnął za kierownicą czarnego peugeota 605. Obydwoje zginęli na miejscu. Matka i brat Nikodema S. spoczęli w jednym grobie z siostrą Teresą, która powiesiła się w gdańskim areszcie w 1986 roku.

Na pogrzeb przyszedł cały tłum tajniaków, którzy liczyli, że pojawi się "Nikoś". Ale Nikodema nie było.

NIKODEM

Zgłoszeniówka

Lata 90. przyniosły zacieśnienie polsko-niemieckiej współpracy.

- Przyjeżdżał zwerbowany przez nas Niemiec. Zatrzymywał się w szczecińskim hotelu, a nam dawał kluczyki i dokumenty swojego mercedesa wartego np. 80 tysięcy dolarów - wspomina Robert (czterdziestka na karku, żona, dwójka dzieci i mała firma, z której utrzymuje rodzinę), który w latach 90. był jednym z głównych dostawców Nikodema. - Nasz wozak legalnie przekraczał tym autem granicę na wschodzie. Ruscy bulili za nie 40 tysięcy dolarów. Ale oryginalne kluczyki i dokumenty wracały do Szczecina przesyłką konduktorską w pociągu Brześć - Szczecin. Niemiec wtedy szedł na policję i mówił: "Dziś rano sprzed hotelu skradli mi auto". W ten sposób pozbywał się auta, które już mu się nie podobało. W Niemczech wypłacali mu pełne ubezpieczenie, dodatkowo dostawał od nas 10 tysięcy dolarów. Wszyscy byli zarobieni: Niemiec, my, wozak, Ruscy i Nikodem, któremu zawsze odpalaliśmy dolę. To jego patent. Brał samochody "na zgłoszenie" jeszcze w czasach hamburskich.

- Ile samochodów w taki sposób przerzuciliście?

- Nie liczyłem. Na pewno setki.

NIKODEM

Znikające akta

W czerwcu 1992 roku policja namierzyła krakowski adres "Nikosia" i - jak to określił mój rozmówca z Komendy Głównej Policji - zatrzymanie było już zapięte na ostatni guzik. Ale kiedy po niego przyszli, dom był pusty.

Nikodem uciekł do Warszawy. - Edyta cieszyła się strasznie, że kupił jej dom. Ale on ją studził: "Nie tobie kupiłem, tylko na ciebie" - Aaron, wspominając to, śmieje się jak dziecko.

W lipcu 1992 roku Wydział ds. Przestępczości Gospodarczej Komendy Stołecznej Policji dostał cynk, że Nikodem jest w Warszawie i w hotelu Holiday Inn będzie sprzedawał kradzionego dostawczego mercedesa. Urządzono zasadzkę. Nikodem wpadł, otwierając drzwi ciężarówki stojącej na parkingu pod hotelem. Ale dwa dni później "Nikoś" w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach ulotnił się z więźniarki, którą jechał na przesłuchanie. W półświatku mówiło się, że przekupił cały konwój. Wiadomo, że ukrył się w willi pod Warszawą.

- Nie mogliśmy nigdzie wyjść, wszystkie spojrzenia budziły lęk, a ja byłam w ciąży - opowiadała kilka miesięcy później Edyta.

Aaron: - Tatko nudził się strasznie, cały czas oglądał na wideo stare polskie komedie.

Generał policji Adam Rapacki pracował wtedy w grupie pod kryptonimem "Maraton", która była zaczątkiem obecnego CBŚ: - Chcieliśmy pokazać światu, że potrafimy "Nikosia" dopaść - wspomina generał. - Poprosiliśmy Niemców: dajcie nam, co na niego macie. Przekazali Polsce pięć śledztw, jedno z nich dotyczyło tej słynnej ucieczki z berlińskiego więzienia. Najpierw akta przez rok były tłumaczone w ministerstwie. Wie pan, co było później? Akta zniknęły. Po prostu zniknęły.

Kilka miesięcy później policja dostało kolejny cynk: 9 lutego 1993 roku Nikodem S. pojawi się w kamienicy na Żoliborzu. Czekał tam już na niego Rapacki z kolegami. Policjantom udało się zatrzymać "Nikosia", gdy wysiadał z czarnego bmw. Odtrąbiono sukces. Ale w otoczeniu Nikodema nikt nie ma złudzeń - za pośrednictwem któregoś z chłopaków wystawił się policji, bo postanowił odsiedzieć swoje i ustabilizować się. Podczas procesu przed warszawskim sądem Nikodem S. tłumaczył, że nic nie wie o kradzieży dostawczego mercedesa.

- To czysty przypadek, kluczyki do niego dał mi mój znajomy - tłumaczył. - Był pijany, prosił, żebym odstawił ten samochód do Katowic.

- Jak się nazywa ten znajomy?

- Nie pamiętam.

Łotysze, którzy towarzyszyli Nikodemowi S., potwierdzili jego wersję. Po krótkim procesie sąd nie miał innego wyjścia, jak skazać go tylko za to, do czego się sam przyznał - posługiwanie się fałszywym paszportem i ucieczkę z policyjnego konwoju. Dostał dwa lata. "Nikoś" trafił do więzienia w Siedlcach. Nie narzekał. Miał dobrze wyposażoną celę, regularne paczki żywnościowe i kotka. Odsiedział połowę kary, czyli rok.

W lutym 1994 roku, po warunkowym wyjściu za dobre sprawowanie, wziął ślub z Edytą.

NIKODEM

Bohaterowie nowych czasów

Kiedy w polskich dyskotekach królował utwór Coolio "Gangster's paradise", a Nikodem S. próbował odnaleźć się na nowo w rodzinnych stronach, wszędzie wokół były już narkotyki.

Przez port w Gdańsku i Gdyni przechodziły transporty kokainy. Rękę na tym trzymał "Pruszków", który umieścił w Trójmieście swojego rezydenta.

Na króla amfetaminy wyrósł Wiesław K. "Arnold" (w prasie znany jako "Szwarceneger"), niegdyś osiedlowy watażka i jeden z odbiorców kradzionych aut.

Wysoki Rangą Oficer Policji: - Problem tkwił w tym, że Nikodem nie chciał się podporządkować pruszkowiakom. W Gdańsku czuł się bezpieczny, miał posłuch "na mieście".

W sierpniu 1994 roku kilkunastu gangsterów z "Pruszkowa" zostało w popisowy sposób zatrzymanych na sopockich tarasach przez policyjnych antyterrorystów. Upokorzeni gangsterzy byli przekonani, że miał w tym swój udział Nikodem S. Nigdy mu tego nie wybaczyli. Są też tacy, którzy twierdzą, że to policja celowo rozpuściła plotkę. Bo chcieli skłócić "Pruszków" z "Nikosiem".

Według ludzi z otoczenia Nikodema S. w 1995 roku zdecydował się on wejść w interes z narkotykami. Wcześniej nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Co takiego zaszło w jego życiu? Jedni mówią, że narkotyki zaczęły mu się podobać, odkąd sam zaczął brać.

Inni, że ktoś przekonał go, że "trzeba iść z duchem czasu".

Człowiekiem, który - jak głosi fama - zaproponował Nikodemowi S. wejście w narkotyki, był Wiesław S. "Wariat", brat słynnego "Dziada" uważanego za herszta tzw. mafii wołomińskiej. On miał dostarczać amfetaminę produkowaną przez wołomiński gang. Nikodem - zapewnić kanały przerzutowe do Skandynawii.

Tymczasem stare śledztwo wszczęte przeciwko Nikodemowi S. jeszcze w 1985 roku, wielokrotnie zawieszane ze względu na zniknięcia głównego podejrzanego, nabrało tempa. Dzięki materiałom hamburskiej prokuratury oskarżono "Nikosia" o kierowanie grupą przestępczą, która w latach 1982-88 ukradła w Niemczech 27 luksusowych aut.

Akt oskarżenia obejmujący także pięć osób z dawnej siatki Nikodema trafił do sądu 29 listopada 1995 roku. Proces rozpoczął się pół roku później. Zdjęcia Nikodema S. zrobione wtedy w gdańskim sądzie obiegły całą Polskę. Czytelnicy gazet zobaczyli barczystego czterdziestolatka w czarnym golfie i szarej marynarce, który z uśmiechem gwiazdora rozmawia z reporterami.

Robert: - Stary zawsze lubił o sobie czytać. Potrafił kupić kilkadziesiąt sztuk jakiejś gazety, aby rozsyłać egzemplarze znajomym.

AARON

To nie ja zabiłem

W połowie lat 90. droga wozaków Nikodema S. do Moskwy nie była już taka prosta.

- Na wschodniej granicy były już porządne kontrole, więc dla zmylenia przeciwnika jeździło się przez Słowację i Ukrainę - wspomina Aaron.

Tylko raz przejechał trasę, o której wozacy opowiadają mrożące krew w żyłach historie (ze względu na częste napady). - To było w 1995 roku, przed Wielkanocą. Trzeba było zawieźć mercedesa do Moskwy - odbiorca się pieklił, bo to był prezent dla żony. Pojechałem południowym szlakiem. Najgorzej było w Karpatach. Śledziła mnie jakaś stara beemka, bałem się zatrzymać za potrzebą, bo mogli mnie rąbnąć dla tego auta. Na noc zatrzymałem się w takim miasteczku, gdzie parking strzeżony był pod komendą milicji. Spała tam masa naszych chłopaków. Policja brała od nas za ochronę i na wszystko przymykała oko.

W Moskwie rosyjski odbiorca uznał, że "coś nie zgadza się w rachunkach". Chciał wziąć Aarona w zastaw. Puścili go dopiero po telefonie od Nikodema. Takich tras po Europie Aaron zaliczył setki. Posługiwał się wieloma paszportami i nazwiskami. W końcu szczęście go opuściło. Kiedy jechał świeżo skradzionym mercedesem do Polski, "kripole" czekali na niego na granicy. Dostał rok więzienia i trafił do półotwartego zakładu, z którego zwiał, przechodząc po prostu przez ogrodzenie.

Pół roku później wpadł, w hamburskim mieszkaniu urządzono kocioł. Kiedy tamtejsza policja próbowała nakłonić go do złożenia zeznań obciążających Nikodema S., Aaron zatykał rękoma uszy i głośno śpiewał. Niemcy deportowali go do Polski. W Katowicach czekał już na niego prokurator, który oskarżył go o... usiłowanie zabójstwa.

Chodziło o niejakiego Z., byłego oficera SB, który pożyczał pieniądze na lichwiarski procent. Napadnięto go na ulicy, obrabowano, jeden z napastników postrzelił go z pistoletu. W "operacyjny" sposób policja wytypowała jako sprawcę Aarona. Były esbek go rozpoznał.

Aaron: - Jak usłyszałem zarzut, to ugięły się pode mną nogi. Wrabiali mnie! Jestem pewien, że naprawdę chodziło o Nikodema. Cały czas pytali o niego.

Z tamtych czasów Aaronowi pozostał żal do prasy, która "zrobiła z niego zawodowego zabójcę" (w "Dzienniku Zachodnim" dziennikarka sugerowała, że Aaron mógł być zabójcą wyszkolonym przez Mossad).

W sądzie akt oskarżenia zaczął się sypać. Biegły od balistyki orzekł, że ten, kto strzelał do lichwiarza, był leworęczny. A Aaron nie jest. Świadkowie zeznali, że napastnik był znacznie starszy od niego. Aaron miał też alibi. W dniu napadu na lichwiarza był w Tallinie, gdzie na zlecenie Nikodema zawiózł kradzione audi. Opowiedział w sądzie, jak po sprzedaniu audi przehulał całe pieniądze, wynajmując stateczek wycieczkowy i balując na nim z estońskimi gangsterami. Po trzech dniach był kompletnie spłukany. Na fałszywy australijski paszport wynajął mercedesa w wypożyczalni koło lotniska i pojechał nim do Petersburga. Tam go sprzedał.

W sądzie jako świadkowie pojawili się Nikodem S. i Edyta. Potwierdzili, że Aaron, ich dobry znajomy, wyjeżdżał w tym czasie do Tallina "w jakiejś sprawie biznesowej".

Sędziego ostatecznie przekonały dokumenty, jakie przyszły do Polski z Estonii za pośrednictwem Ministerstwa Sprawiedliwości. Estońska policja potwierdziła fakt wypożyczenia i kradzieży mercedesa.

Po blisko trzech latach sąd Aarona uniewinnił.

NIKODEM

Piosenki o mnie śpiewają

W filmie Olafa Lubaszenki "Sztos" jest taka scena: Nikodem S. podchodzi do Eryka, wajcharza granego przez Jana Nowickiego, pyta: "Cześć, co słychać?".

Jeden z twórców filmu, który zastrzegł sobie anonimowość, opowiada: - Miał być na planie o dziewiątej, a przyszedł o trzynastej. Patrzył wciąż pod nogi, bo tam były jakieś kable, więc zrobiliśmy kilka dubli. Ot, cała rola Nikodema.

W filmie wystąpiło sporo naturszczyków - artystów i ludzi z półświatka. Część z nich znał scenarzysta Jerzy Kolasa, właściciel sopockiego studia tatuażu Maorys. Opowiada, że "w czasach pokazanych w >>Sztosie<< żył pełnią życia".

Kiedy "Sztos" wchodził na ekrany, Nikodem przede wszystkim odcinał kupony od swojej gangsterskiej sławy. Płynęły do niego pieniądze z wielu źródeł, zaczął je inwestować w legalne interesy - m.in. w towarzystwo ubezpieczeniowe H. i firmę spedycyjną O. Oczywiście nie występował w żadnej z tych firm oficjalnie. Jednym z założycieli towarzystwa H. był Wojciech K., wśród przyjaciół znany jako "Kura", stary przyjaciel Nikodema S., niegdyś chłopak z cinkciarskiej ferajny w Budapeszcie.

W tym czasie Nikodem S. z tygodnia na tydzień brał coraz więcej kokainy.

Wysoki Rangą Oficer Policji: - Obserwowaliśmy go. Miewał wtedy trzy-lub czterodniowe zaskoki. To był już inny człowiek. W kasynie w warszawskim Marriotcie potrafił wtedy przegrać w jeden wieczór 200 tysięcy dolarów.

Robert: - Był w swoim świecie. Ja mówię, że jest mi winien pieniądze za dwa samochody. A on na to, że piosenki o nim śpiewają.

NIKODEM

Kłopoty z "Arnoldem"

W połowie lat 90. wokół Nikodema S. zaczęły padać trupy.

W kwietniu 1996 roku, po dwuletnim pobycie w mediolańskim więzieniu, do Polski powrócił "Arnold". Nie był już zwykłym watażką z początku lat 90. Miał mir wśród młodych przestępców, kontakty z włoską mafią i Kolumbijczykami. A także plecy w "Pruszkowie" - największej organizacji przestępczej w Polsce.

Do otwartego konfliktu z Nikodemem S. doprowadziło porwanie pewnego gdańszczanina, za które "Arnold" był odpowiedzialny. Nikoś wstawił się za porwanym. Podobno usłyszał w odpowiedzi, że czasy się zmieniły.

18 maja 1997 roku "Arnold" zginął z rąk zawodowego zabójcy - "Siergieja". Kontakt z nim miał, zawsze lojalny wobec Nikodema, gdański bandyta "Zachar". Na tej podstawie policjanci, z którymi rozmawiałem, uważają, że zabójstwo zlecił Nikodem S.

Wysoki Rangą Oficer Policji: - On nie pasował do nowych czasów z tymi swoimi złodziejskimi zasadami i marynarkami w angielską kratę. Ale musiał coś zrobić, chcąc się utrzymać na fali. Ugięcie się przed kimś takim jak "Arnold" oznaczałoby utratę pozycji. Więc pierwszy raz kazał zabić.

Niedługo potem Nikodem wplątał się w najkrwawszą polską wojnę gangsterską, która rozegrała się w południowo-zachodniej Polsce (oficjalna statystyka: 15 ofiar śmiertelnych, sześciu rannych, dwóch zaginionych).

Chodziło o wpływy z przemytu spirytusu, w który Nikodem inwestował od lat. Jego przyjaciel Jacek P. "Lelek" walczył z "Carringtonem", który - według policji - pieniędzmi z przemytu spirytusu dzielił się z "Pruszkowem".

"Lelek" zgromadził wokół siebie chłopców, którym imponowała legenda "Nikosia", marzyły się gangsterskie kariery, szybkie samochody i piękne dziewczyny. Większość z zabitych miała 18-20 lat.

Robert: - Mówiliśmy staremu o ochronie, on tylko machał ręką. Mówił, że wszyscy z rodziny zginęli, ale on będzie żył.

AARON

Tobie nie pożyczę

Po wyjściu z katowickiego więzienia Aaron pojechał do Nikodema. Ten przywitał go jak dawno niewidzianego syna. Zjedli coś, w końcu Aaron przeszedł do rzeczy. Chciał pożyczyć "trochę forsy na rozruch". Trochę to 30 tysięcy dolarów. Rozruch oznaczał kilogram kokainy.

- Kombinowałem, że po jej rozrobieniu z glukozą sprzedałbym towar dilerom z zyskiem 200-300 procent. Wtedy już kupa znajomych w nich siedziała, pomyślałem, że i ja mogę z tego żyć.

Ale Nikodem nie chciał dać pieniędzy. Wypalił: "Nie mogę ci pożyczyć, bo co zrobię, jak mi nie oddasz! Innego kazałbym wywieźć do lasu. A ty jesteś dla mnie jak syn, więc cię nie skrzywdzę. No więc sam widzisz, że nie mogę ci pożyczyć".

Aaron: - Nie spodziewałem się tego. Byłem wściekły. Dopiero później zrozumiałem, że nie chciał, żebym się pakował w prochy.

Dopiero wiosną 1998 roku, na imprezie zorganizowanej przez Ryszarda G. "Tatę" (wrócił do Polski po dziewięciu latach niemieckiego więzienia), Aaron pogodził się z Nikodemem S.

"Nikoś" powiedział wtedy: "Dam ci te trzydzieści klocków, ale nie chcę słyszeć, że je przetańczyłeś".

Ostatni raz rozmawiali 23 kwietnia 1998 roku. Aaron: - Mówił, żebym wpadł następnego dnia po forsę.

24 kwietnia Aaron zaspał. Wybiegł z domu i popędził na spotkanie z Nikodemem. Od kogoś słyszał, że powinien być w gdyńskiej agencji towarzyskiej Las Vegas.

NIKODEM

Wszyscy byli odwróceni

23 kwietnia były imieniny Wojciecha K. "Kury". Nikodem S. był na nich honorowym gościem. Najpierw impreza w Marco Polo. Całonocna balanga, dużo ścieżek kokainy. Poranek 24 kwietnia w Las Vegas, który przedłużył się do południa. W końcówce imprezy brali już udział tylko "Nikoś" i "Kura" z żonami.

Ten, kto wszedł do środka, dobrze znał rozkład lokalu. Bezbłędnie trafił do pokoju na zapleczu, w którym "Nikoś" czuł się bezpiecznie. Zabójca trafił go w brzuch i głowę. "Kura" dostał w nogę. Kobiety schowały się pod stół.

Dopiero po latach wyszło na jaw to, co policja od początku wiedziała. S. został zdradzony, opuszczony. Zniknęła gdzieś jego ochrona. Zniknął nawet barman. Podobno był telefon od szefa, który chciał, żeby pojechał po dwie butelki piwa.

Proboszcz parafii w Gdańsku-Jelitkowie odmówił udziału w pogrzebie "Nikosia". Pochowano go jednak po katolicku dzięki interwencji arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego. Mszę w oliwskiej katedrze odprawił kurialny katecheta, ks. Mirosław Paracki. Podczas pogrzebu "Nikosia" na gdańskim cmentarzu Srebrzysko ksiądz mówił nad grobem: - Boże litościwy, uwolnij od wszelkich grzechów duszę Nikodema.

AARON

Jestem żółw

Aaron nie poszedł na pogrzeb. Nienawidzi pogrzebów.

Wyjechał z Trójmiasta i nigdy tam nie wrócił. Dwa miesiące później pojechał do Łeby. Tam poznał Jowitę, dziesięć lat młodszą atrakcyjną blondynkę z Katowic, która była nad morzem z koleżankami. Zakochali się.

- Wiesz, całe życie byłem z tancerkami (tak w otoczeniu Aarona mówi się o "rozrywkowych" dziewczynach), a tu mi spadła z nieba taka dziewczyna. Zaakceptowała moją przeszłość, obiecałem, że nie wracam "na drugą stronę".

Po miesiącu znajomości stanął w drzwiach jej domu - przyjechał samochodem z drugiego krańca Polski. Oświadczył się, a ona zastanawiała się tylko chwilę.

Po ślubie przyjął nazwisko żony. Wyjechali do Warszawy. Nie mógł się znaleźć w roli sprzedawcy w salonie samochodowym. Ciągnęło go do dawnych kumpli. Wytrwał, ale postanowił wyjechać z Polski, kiedy aresztowano kilku jego dawnych kumpli. Od dwóch lat mieszkają w Nowej Zelandii.

Aaron już nie chce być synem konsula.

Pracuje w firmie internetowej. Ostatnio mocno przytył, więc codziennie ze swoją córeczką chodzi na długie spacery nad brzegiem oceanu.

Jego obecni znajomi nie znają jego przeszłości.

Czasami ciągnie wilka do lasu. Tak jak wtedy, gdy poszedł do kasyna. Przegrał wszystkie oszczędności. Jowita zabrała mu karty kredytowe i zaprowadziła na spotkanie anonimowych hazardzistów.

Na urlopy i święta latają do Australii. Wynajmują samochód, wpadają do matki i znajomych. Aaron odwiedza wtedy Nimbin. To małe miasteczko położone w górach na wschodnim wybrzeżu znane w całej Australii z "alternative lifestyle", najazdu artystów ulicy i różnej maści outsiderów. Co roku odbywa się tam manifestacja na rzecz zalegalizowania "trawki". Zawsze po pobycie w Nimbin do Aarona przychodzi we śnie Nikodem S.

Aaron w jednym z e-maili: "Przyszedł nagle. Seplenił po swojemu. Zapytał: No i co słychać, synek? Odpowiedziałem mu, że teraz to ja jestem żółw".

 

 

CIĄG DALSZY NASTĄPIŁ

Przez trzy lata wszystkie hipotezy dotyczące śmierci Nikodema S. okazywały się nietrafione. W 2001 r. Prokuratura Okręgowa w Łodzi ogłosiła rewelację: S. zginął, bo wstawił się za mężczyzną porwanym przez łódzkich gangsterów. Porwany miał w Gdyni kolegę, który mieszkał w tym samym bloku co ojciec Nikodema S. (też Nikodem). W Łodzi trwa proces zleceniodawców zabójstwa Nikodema S., wyrok ma zapaść jesienią. Wykonawcy egzekucji nie odnaleziono.

Policjant z CBŚ, który niegdyś tropił "Nikosia", widywany był w mieście w jego marynarkach. Po jego śmierci miał chronić Edytę i zakochał się w niej, a ona sprezentowała mu część garderoby byłego męża. Wybuchł skandal. Policjant musiał odejść z pracy.

Piotrek - najstarszy syn Nikodema S., którego "Nikoś" starał się do końca życia ustrzec przed "gangsterką" - trafił do więzienia po tym, jak drugi raz złapano go na kradzieży samochodu.

"Maniek" - słynny złodziej wynalazca - został wyklęty przez kumpli po tym, jak aresztowany na kokainowym głodzie poszedł na współpracę z niemiecką prokuraturą. Ostatni raz widziano go w Gdańsku dwa lata temu.

"Majkel", który w latach 70. jako wajcharz poznał Nikodema S. w Budapeszcie, zajmuje się teraz międzynarodowym handlem, wyprowadził się na Zachód.

Robert, który dostarczał samochody "na zgłoszeniówkę", prowadzi rodzinną firmę i nie wraca do dawnych interesów.

Wojciech K., który woli, aby nie używać jego pseudonimu "Kura", współfinansuje produkcję filmu "Sztos 2" - będą to przygody oszustów z pierwszej części filmu w stanie wojennym.






O mafii polskiej