Tygodnik Powszechny - 2003-02-25
IRENA GRUDZIŃSKA-GROSS
Anty-Europa w Ameryce
Stany Zjednoczone stają się coraz bardziej osamotnione i niechętne Europie
Zapewne w zachodniej Europie nastroje antyamerykańskie są wciąż bardziej powszechne niż antyeuropejskość w Stanach. Jednak gwałtowność narastania tych ostatnich zadziwia obserwatorów. Zdumiewa też wachlarz emocji, które przy tej okazji się ujawniają: od patosu po wyśmiewanie, od przywoływania II wojny światowej po odwoływanie się do zoologii.
Amerykańscy liberałowie mogą odetchnąć z ulgą - wreszcie to nie oni są
celem ataków prawicowych komentatorów. Ulga jest tym większa, że wraz z
nasileniem przygotowań do wojny, temperatura krytyki i oskarżeń się podniosła,
a normalnie ich przedmiotem byliby właśnie antywojenni z zasady liberałowie.
Dziś tymczasem kierują się one przeciw Europie, a w szczególności Francji.
Na okładce brukowca "New York Post" z 10 lutego widać zdjęcie krzyży
na cmentarzu wojskowym, wielki tytuł "Poświęcenie" i podtytuł
"Zginęli za Francję, lecz Francja o tym zapomniała". "New York
Post" to gazeta codzienna, z reguły więc eksponuje tytuły dotyczące
wydarzeń bardziej współczesnych niż II wojna światowa. Teraz jednak
Francja, Niemcy i "to małe państewko" Belgia idą na politykę
ugody, tak jak za czasów tamtej wojny. Thomas Friedman, komentator poważnego
przecież "New York Timesa", wręcz proponuje wyłączyć Francję z
Rady Bezpieczeństwa i wstawić na jej miejsce Indie. Francja bowiem zachowuje
się głupio i chodzi jej głównie, jak zresztą zawsze, o "odróżnienie
się od Ameryki po to, by czuć się ważną". Gdyby Europa zależała od
Francji, mówiłaby dziś po niemiecku albo po rosyjsku - ironizuje Friedman. I
przywołuje zdanie eksperta od polityki zagranicznej Michaela Mandelbauma, że
"Francja wolałaby być ważna w świecie chaosu, niż mniej ważna w świecie
porządku".
Pod pozorem chronienia pokoju, Francja i Niemcy walczą - w tej optyce -
przeciwko naturalnemu moralnemu przywództwu Stanów Zjednoczonych. Prawicowy
periodyk "The American Heritage" nie wyśmiewa już (na razie?) byłego
prezydenta Billa Clintona czy lewicowych kręgów intelektualnych z Nowego
Jorku, ale Francuzów. Dziennikarz piszący w tym piśmie nazywa ich, cytując
Barta Simpsona z telewizyjnej kreskówki "The Simpsons", "sero-żernymi,
skorymi do poddawania się małpami" (cheese-eating surrender monkeys). W
ferworze nawoływania do wojny były liberał Christopher Hitchens nazwał
prezydenta Francji Jacquesa Chiraca "szczurem, który ryknął" (w również
prestiżowym "Financial Times"). Obraz jest następujący: Francuzi
handlują z Irakiem, popierają Palestyńczyków, zazdroszczą Ameryce. Więcej:
są też zwykłymi antysemitami.
Ostatni "The New Yorker" podsumowuje tę sytuację rysunkiem, na którym
George W. Bush, Colin Powell i Condoleezza Rice pochylają się nad mapą z Paryżem
w centrum i planują le changement de régime we Francji.
Na wojnę, choćby samemu
W prasie amerykańskiej pojawia się często myśl, że jeśli zajdzie potrzeba,
Stany Zjednoczone pójdą bronić świat same, nie zważając na brak solidarności
ze strony niewdzięczników. Francja nie jest jedynym przedmiotem krytyki:
atakowane są także Niemcy, Belgia - oraz całość, która nazywa się
"Europa".
Znamienna jest dysproporcja między atakami na Francję i na Niemcy - te zdają
się być oszczędzane, choć ich polityka jest bardziej antywojenna, a moralne
zadłużenie wobec Stanów wielokrotnie większe. Krytykowanie Francji ma jednak
długą tradycję, przywiezioną jeszcze z Anglii przez pierwszych osadników.
Zresztą także wyśmiewanie całej Europy nie jest w Stanach czymś nowym.
Ameryka była zawsze Anty-Europą. To od Europy - wojen, głodu, prześladowań
- uciekały pokolenia za pokoleniami. Tu budowały kraj, który miał być inny,
a wszystko miało być nowe: wybieralny prezydent, a nie dynastyczny monarcha,
demokracja, a nie hierarchia klas, tworzenie nowego bogactwa zamiast dzielenia
starego.
Jednak Thomas Jefferson załamałby ręce słuchając dorocznego orędzia do
narodu wygłoszonego przez obecnego prezydenta USA. Bush jako dostojny hierarcha
przemawiający do entuzjastycznego parlamentu, posłowie, podrywający się z ław
i prześcigający w oklaskach, wreszcie naród odczytujący swą przyszłość
ze słów wodza - zupełnie jak za monarchii! Jefferson i pierwsi prezydenci
nigdy nie wygłaszali takich mów. Ameryka była więc Anty-Europą, choć tylko
do pewnego stopnia. Jej eksperyment polityczny - tworzenie nowego systemu społecznego
- opierał się na wzorach europejskich, czy raczej na wnioskach wyciągniętych
z europejskich ograniczeń. Do Europy jeździło się po kulturę, historię,
dla ogłady. W Ameryce życie miało iść poza historią.
Nie tylko słabi, ale i niewdzięczni
Tak oczywiście się nie stało. Ameryka wyprodukowała własną historię, od
początku wplątaną w historię świata. Nie tylko dlatego, że - jak głosi
napis na stojącej u jej wrót Statui Wolności - przyjmowała głodnych i
biednych ze wszystkich zakątków świata. Przede wszystkim dlatego, że
stopniowo coraz szerzej rozwijała swą dominację nad Ameryką Łacińską, a
potem nad całymi połaciami Azji i Afryki. Interwencja w obu wojnach światowych
i zimna wojna usunęły na zawsze rozdział między Ameryką a światem. Obie
wojny światowe były w rzeczywistości europejską wojną domową, która całkowicie
osłabiła ten kontynent. Ameryka wyciągnęła do Europy pomocną dłoń, a
jednocześnie stała się od niej silniejsza. Dziś Europa przeżywa wspaniały
eksperyment polityczny: pokojowe stwarzanie największego dotychczas organizmu
ponadpaństwowego. Eksperyment ten jest wnioskiem wyciągniętym z doświadczenia
wojennego i Europa nie jest dziś skora do wojaczki. Amerykańscy komentatorzy
prawicowi uznają to nie tylko za słabość, ale także za niewdzięczność.
Przyczyny amerykańskiej antyeuropejskości analizował też niedawno w "The
New York Review of Books" brytyjski historyk i publicysta Timothy Garton
Ash (artykuł przedrukowała w Polsce "Gazeta Wyborcza" z 8-9 lutego).
Cytował wielu prawicowych komentatorów, którzy oskarżali Europejczyków o
lenistwo, słabość, sybarytyzm, tchórzostwo i brak odpowiedzialności. Ash świetnie
wyłapał seksualny podtekst tych ataków: Amerykanie są silni i męscy,
(zachodni) Europejczycy to sfeminizowane mięczaki. Oddaje to trafnie nastrój
polityczny, panujący teraz w Waszyngtonie. Na ton wojującej "męskości"
- cudzysłów jest tu konieczny, bo to męskość rytualna, niemal teatralna -
składają się codzienne pogróżki, ostrzeżenia, zaciśnięta pięść, groźny
wyraz twarzy. Nastrój taki pojawił się zaraz po 11 września, ale był wtedy
łagodzony przez smutek i wyciszenie żałoby. Dziś nie ma już smutku, jest
czysta determinacja. Nawet Condoleezza Rice używa teraz - dosłownie! - niższego
tonu głosu. Ona także pokazuje, że jest prawdziwym mężczyzną.
Jest też Izrael
Większość antyeuropejskich komentarzy cytowanych przez Asha pochodzi od
konserwatystów, którzy popierają radykalnie antypalestyńską politykę rządzącego
obecnie w Tel Awiwie premiera Ariela Szarona i zdają się utożsamiać przyszłość
USA z przyszłością Izraela. Garton Ash uważa, że rozdźwięk między Europą
a Stanami rozpoczął się ponad rok temu wraz z zaostrzeniem się polityki
Izraela. Ash zastrzega, że "Europejczykowi, który nie ma żydowskich
korzeni", trudno pisać o tym, by "nie zaostrzyć problemu, który
analizuje". Niemniej wyraźnie stwierdza, że kwestią dzielącą dziś
Amerykę od Europy jest też ocena polityki Izraela.
Można wcale nie bagatelizować wagi licznych incydentów antysemickich w
Europie, ale równocześnie dostrzegać, że amerykańska prawica przez rozciąganie
pojęcia antysemityzmu na każdą krytykę polityki Szarona uniemożliwia jakąkolwiek
poważną dyskusję na ten temat. Wojna z Saddamem to nie tylko obalenie
nienawistnego reżymu i dostęp do wielkich zasobów ropy naftowej; to także
obrona realnie zagrożonego Izraela. Tło antyeuropejskiego rozdrażnienia w
Ameryce stanowi pytanie o to, czy europejski grzech Holocaustu nie powinien być
teraz przez tę Europę spłacany?
I siła, i racja
Ale antyeuropejskość amerykańskiej prawicy wynika także z szerszego
programu, który można określić jako "teraz my". Zakłada on, że
mając nie tylko siłę, ale również moralną wyższość, będziemy robić
to, co uważamy za dobre dla świata, bez względu na poparcie sojuszników. W
ostatnich przemówieniach Busha słychać wyraźnie religijne echo:
odpowiedzialność za opatrznościową rolę Ameryki. Ton ten pobrzmiewa także
w argumentach otoczenia prezydenta i w polityce ureligijnienia życia
publicznego w Stanach. Wielu komentatorów - nawet takich, którzy kiedyś byli
liberalni, jak Christopher Hitchens czy Michael Ignatieff - uznaje i popiera
imperialną rolę Ameryki oraz podnosi ciężar odpowiedzialności. Jest to
zasadnicza zmiana w samoświadomości Ameryki: do niedawna myślała o sobie
jako o pierwszej wśród równych, a teraz podejrzewa, że została sama.
Nowa Europa
Sama, ale nie zupełnie. Poza tą starą, zwiotczałą Europą jest przecież
jeszcze nowa Europa, silna i młoda. To Polska i Węgry, Czechy, Słowacja i
Rumunia. Nowi, entuzjastyczni sojusznicy, Europa przyszłości. Tę nową Europę
pociąga dziś Ameryka, a nie to, co nazywało się Zachodem, czyli Francja i
Niemcy. Stanisław Jerzy Lec napisał kiedyś: "Gdy mit zderzy się z
mitem, jest to bardzo realne zderzenie". Miejmy nadzieję, że mit Ameryki
nie zderzy się z mitem Europy-Zachodu. Zderzenie takie może oznaczać koniec
zjednoczenia Europy. A tak pięknie się ono zaczynało?
IRENA GRUDZIŃSKA-GROSS jest historykiem idei i
profesorem literatury porównawczej w New York University.
11 Września 2001