Rzeczpospolita - 16.06.2007
Sekrety i kłamstwa
Z Tomaszem Lenczewskim, historykiem i genealogiem rozmawia Maja Narbutt
Zygmunt Mycielski
Wojciech Dzieduszycki
Rz: Najpierw okazało się, że z komunistycznymi służbami bezpieczeństwa współpracował hrabia Wojciech Dzieduszycki, a niedługo potem, że inny potomek znanej ziemiańskiej rodziny, hrabia Ronikier, donosił na swych kolegów z Piwnicy pod Baranami. A pan w archiwach IPN znalazł coś, co przebije tamte rewelacje.
Tomasz Lenczewski: To osoba z najwyższej arystokracji, o pięknej karcie w pewnym okresie życia. Zawsze darzyłem ją sporą atencją. Jego przypadek dowodzi, jak rzeczywistość gomułkowska potrafiła pewne osoby upodlić, skłonić do donosicielstwa na niskim poziomie. Bo ów arystokrata raportował nawet, o czym mówi się na kazaniach w kościele.
To nazwisko będzie ujawnione, a także trochę innych.
Już nawet zostało ujawnione, na liście Macierewicza. Moje badania potwierdzają, że znalazło się tam słusznie.
[frg. tzw. "Listy Macierewicza": JAN TOMASZ ZAMOYSKI (ZChN). Kontakt Operacyjny "Hrabia", Tajny Współpracownik "Hrabia". Zachowała się teczka pracy i teczka personalna TW "Hrabia". Zarejestrowany pod nr 9470 przez wydz. V dep. II Warszawa, następnie 5.04.1976 pod nr 15057 przez wydz. II SUSW. Nr arch. 8952/I, 12604/I, miejsce archiwizacji W III BEiA. Akta archiwalne zachowane, data zaprzestania kontaktów 15.09.1979]
Wiem, że po publikacji tego wywiadu wiele rodzin będzie żyć w stanie pewnego niepokoju. Pamiętam dość zaskakującą sytuację - przedstawiciel rodu, z którego pochodzi święta i błogosławiona, sam gnębiony w okresie stalinowskim za przynależność do Sodalicji Mariańskiej, zwierzył mi się, że należałoby teczki spalić, bo prawie wszyscy byli w jakiś sposób obciążeni.
Nikt nie musiał donosić dlatego tylko, że się wywodził z "niewłaściwych klasowo" sfer. Tak napisał w "Rzeczpospolitej" Maciej Radziwiłł, polemizując z Władysławem Frasyniukiem, który wziął w obronę Dzieduszyckiego, argumentując, że arystokraci mieli jeden wybór - donosić lub ulec fizycznej zagładzie.
To prawda, że nikt nie musiał donosić. Znalazłem na to doskonały przykład. Oto pewien młody człowiek ze znakomitej rodziny ziemiańskiej, którego matka pochodziła z książęcej rodziny, zgodził się w latach 50. na rozpracowywanie swego środowiska. Prawie natychmiast oświadczył jednak, że nie może współpracować z powodu "nerwowej choroby wynikającej z dziedzicznych obciążeń". Udało mu się wykręcić bardzo łatwo, nie spotkały go żadne konsekwencje. A był to przecież okres stalinowski. Więc można było odmówić. Ale kilkanaście lat później ten sam człowiek wstąpił do partii i podjął współpracę, traktując ją jako "obowiązek dobrego członka partii".
Jakie były pobudki ludzi, którzy - jak się wydaje - powinni się wykazać pewną moralną postawą, a jednak zostali tajnymi współpracownikami?
Motyw ludzi ze sfer ziemiańskich, których teczki przebadałem, a którzy byli TW, KO czy KP, był najczęściej bardzo wyraźny: chcieli żyć na poziomie, który - jak uważali - im się należał. Znalazłem sporo pokwitowań na pewne sumy pieniężne. Jeden ze zwerbowanych do współpracy wręcz sam składał ofertę - przekonywał, że jak bezpieka pomoże się mu urządzić materialnie na Zachodzie, to weźmie udział w rozpracowywaniu Zbigniewa Brzezińskiego. Deklarował, że znajdzie do niego dojście, bo jego dziadek zasiadał w radzie nadzorczej firmy, w której pracował ojciec Brzezińskiego. Można oczywiście uznać, że niektórzy uwierzyli w nowy ustrój. Zresztą ślady tego są w dokumentach służb bezpieczeństwa, gdzie w raportach z inwigilowania osób ze środowiska byłych ziemian spotyka się formułę: "trzeźwo patrzy na rzeczywistość" lub "nie ma złudzeń".
Ten brak złudzeń może oznaczać raczej konformizm niż ideologiczną przemianę. Ale i ona nie musiała oznaczać bycia tajnym współpracownikiem.
Na przykładzie Dominika Horodyńskiego, Ignacego hr. Krasickiego czy Zdzisława Morawskiego można mówić o grupie "czerwonych szlachciców", którzy swoim postępowaniem starali się jakby zadośćuczynić za grzechy pokoleń swoich przodków wobec ludu, a których władze bezpieczeństwa skwapliwie wykorzystywały na różnych odcinkach. Motywacje ludzi były czasem trudne do zrozumienia. W latach 70. pewien hrabia o głośnym nazwisku był tak oceniany przez Departament I MSW: "Ideologicznie nie czuje się związany z naszym ustrojem, ale czuje się przede wszystkim Polakiem i jeżeli ma wybierać między wywiadem brytyjskim a polskim z przyczyn wyżej wymienionych, woli być związany z polskim". Nie oznaczało to, że podjął aktywną formę współpracy, gdyż z góry zastrzegł sobie, że jego dewizą jest "nabieranie wody w usta w sytuacjach, które oceni jako niekorzystne dla siebie". Środowisko byłych ziemian było interesujące dla władz bezpieczeństwa z powodu swoich kontaktów z cudzoziemcami. Wielu przedstawicieli tych rodzin znalazło pracę w ambasadach, stykało się z dyplomatami. To już był wystarczający powód, by skłaniać ich do współpracy. Uderzające jest jedno - w czasach stalinowskich środowisko ziemiańskie, z wyjątkiem nielicznych jednostek, nie poszło na współpracę z komunistycznym reżimem. Podejmowanie niekiedy współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa zaczęło się później, w czasach małej stabilizacji. Nie wszyscy umieli się zachować tak nieskazitelnie jak kompozytor Zygmunt hr. Mycielski, którego peerelowska bezpieka poddawała nieustannym naciskom i totalnej inwigilacji. Zresztą cała rodzina Mycielskich umiała przetrwać okres PRL, oddając się służbie nauce, co uważam za postawę nawiązującą do okresu pozytywizmu i jedyną, jaką można było wówczas przyjąć.
Czy środowisko byłych ziemian było dokładnie zinfiltrowane przez służbę bezpieczeństwa?
Zdecydowanie tak. W teczkach znajdują się relacje nawet z bardzo kameralnych spotkań. Przytoczę tu raport ze spotkania w pewnym warszawskim salonie z wczesnych lat 50. Notabene niektórzy uczestnicy jeszcze żyją. Otóż niejaki TW Antoniewicz stworzył barwną relację oddającą klimat tamtych lat: "Na kilka dni przed moim powrotem do Warszawy odbyło się zamknięte i bardzo "ekskluzywne" przyjęcie "tylko dla arystokracji" u T. (...). Otóż N. po wypiciu dużej ilości alkoholu zaczął ubolewać, że on i Z. słusznie są nazywani obecnie katolikami reżymskimi, w odróżnieniu od rzymskich katolików w redakcji "Tygodnika" ["Powszechnego"]. Na to hrabianka M., również kompletnie pijana, wpadła w rodzaj szału, bijąc N. i Z. w taki mniej więcej sposób: "Zdrajcy, bydło, pachołki Piaseckiego świnie" itd. Z hrabiowskim poczuciem smaku i umiaru. Ponieważ gospodyni nie interweniowała, stojąc milcząco po stronie atakującej, N., lejąc łzy, zaczął się patetycznie kajać: "Tak słusznie się to nam należy. Gdybym był istotnie uczciwym człowiekiem, to będąc też prawdziwym mężczyzną, byłbym w tej chwili z pistoletem w lesie i Z. też". Po tym wyznaniu całe hrabiowskie towarzystwo szybko doszło do porozumienia - padli sobie w objęcia i przysięgali dozgonną jedność w obliczu wspólnego wroga".
To rzeczywiście bardzo malownicza sytuacja.
- W teczkach można znaleźć więcej ciekawych sytuacji mówiących o atmosferze PRL. Obiegowa plotka nierzadko czyniła z niektórych arystokratów agentów SB lub odwrotnie - rezydentów wywiadu amerykańskiego. Usiłując rozwikłać zagadkę jednej ze znanych mi osobiście postaci, natknąłem się na taki raport: "12 listopada 1964 w restauracji Kameralna przy ul. Foksal, będąc w stanie nietrzeźwym, publicznie lżył komunistów i I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułkę". Za czyn ten skazano zawadiakę na łączną karę dwóch lat więzienia.
Nie obawia się pan, że publikacja pańskich badań nad związkami byłych ziemian z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa może panu utrudnić kontakty z częścią tego środowiska?
- Już i tak jestem znienawidzony. Wiele rodzin zdaje sobie sprawę, że ja wiem o historiach, o których wolałyby zapomnieć. Nie dotyczy to wcale lustracji, ale wstydliwych sekretów rodzinnych. I nie muszę wcale o tym pisać, by wzbudzać niechęć. Wystarcza moja wiedza. O niektórych sprawach mógłbym zresztą napisać tylko do szuflady. Nie wyobrażam sobie, by można było pewne rzeczy opublikować.
Mówiąc żartobliwie, gdyby panu się coś stało, krąg podejrzanych byłby duży? Co to za trupy w szafie, które trzymają różne rodziny?
Ludzie czasem robią dziwne rzeczy. Fałszują testamenty, co jest istotne w sytuacji, gdy czynią zabiegi reprywatyzacyjne. Przedstawiają najnowszą historię rodziny, na przykład w czasie drugiej wojny światowej, w zupełnie innym świetle. Chcą ukryć różne skandale obyczajowe. W katolickiej Polsce wstydliwą sprawą są nieślubne dzieci bądź niepochodzące od jednego ze swoich oficjalnych rodziców. Ale niekiedy czyjeś pochodzenie jest tajemnicą poliszynela. Kiedy niedawno umarł pewien książę, wszyscy wiedzieli, że nie był synem swego ojca. Był łudząco podobny do innego arystokraty. Bywa, że prawda jest skrzętnie ukrywana. Zetknąłem się z przypadkiem, w którym z drzewa genealogicznego pewnej arystokratycznej rodziny wynikało, że małżeństwo jest bezdzietne. A w zbiorze dokumentów, który wpadł mi w ręce, znalazłem metrykę córki tego małżeństwa. Próbowałem się kontaktować z rodziną tej pani mieszkającą za granicą, ale wyraźnie nie życzyła sobie kontaktów. Sprawa wyjaśniła się, gdy zobaczyłem zdjęcie. Ta nieuwzględniana dotąd w drzewie genealogicznym córka wyglądała jak pewna wielka dama polska, w swoim czasie jedna z najbogatszych kobiet Europy. Historia była prosta - ta wielka dama miała chorego męża i bardzo lubiła młodych chłopców. Nieślubne dzieci oddawała do adopcji, niekiedy była ich matką chrzestną. I tak było w tym przypadku. Jej obyczaje są zresztą dyskretnie wspomniane w Polskim Słowniku Biograficznym, który pod tą samą literą alfabetu opisuje nieślubne pochodzenie Edwarda Raczyńskiego, wielkiego mecenasa sztuki i twórcy galerii w Rogalinie, oraz majstersztyk jego uznania za syna swego formalnego ojca. Taka praktyka nie była odosobniona.
Rozumiem, że rodziny nadal nie życzą sobie, by pisać o takich sprawach.
Gdyby je uwzględnić, genealogie wielu rodzin wyglądałyby inaczej. Weźmy na przykład książąt Czartoryskich. Obiegowe opinie twierdzą, że obie istniejące teraz linie pochodzą od obcych książąt, z którymi romansowała Izabella z Flemmingów księżna Adamowa Czartoryska. Plotki plotkami, ale rodzina ponoć wykupywała, względnie zabiegała o konfiskatę, w XIX w. pamiętników diuka de Lauzuna, prawdopodobnego ojca jednego z jej synów. (Ojcem drugiego miał być carski książę Mikołaj Repnin). Sprawa ich pochodzenia została niedawno przedstawiona na naukowym kongresie genealogicznym jako przykład genealogii nieodpowiadającej rzeczywistości. W takich przypadkach genealog trzyma się nie tylko oficjalnych dokumentów, ale również pamiętników, a zwłaszcza listów prywatnych. Między innymi na podstawie tych ostatnich hrabia Piotr Piniński przedstawił rzeczowo swoje naturalne pochodzenie po kądzieli od ostatnich Stuartów. Mam przed sobą wydaną niedawno w Rosji książkę na temat genealogii rodów nieślubnych, w której są zresztą polonika. W Polsce podobna publikacja nie mogłaby się ukazać.
W publikacjach genealogicznych często się przemilcza pewne niewygodne sprawy. Na przykład rozwody i nowe małżeństwa. Zdarza się, że jakaś osoba w ogóle nie jest uwzględniana, tak jakby jej nie było. W "Almanachu błękitnym" hrabiego Jerzego Dunin Borkowskiego, skądinąd cennej pozycji wydanej na początku XX wieku, nie ma na przykład informacji, że jego matka po śmierci męża zawarła drugie małżeństwo z hrabią papieskim Lesserem, bardzo bogatym, ale będącym świeżo uszlachconym synem żydowskiego bankiera z Warszawy.
Ale obyczajowość się zmieniła i może można już pisać o pewnych rzeczach.
Kiedyś pewne sprawy robiono w rękawiczkach. Słyszę często: ach, proszę pana, myśmy o niczym nie wiedzieli. Ojciec zawsze spędzał z nami wszystkie święta, wszystko wydawało się przykładne, a tymczasem miał utrzymankę. Dziś nie ma już tamtej dyskrecji, jest wiele związków nieformalnych, o których wszyscy wiedzą. Są pewne komplikacje genealogiczne - historia pewnych rodzin jest właściwie skończona z genealogicznego punktu widzenia. Przecież tytułów ani szlachectwa nie dziedziczą dzieci nieślubne czy adoptowane. W takich wypadkach potwierdzenie szlachectwa musiałoby nastąpić na mocy specjalnego aktu prawnego panującego. Kiedyś o wielu sprawach decydował Sąd Szlachecki, którego daremnie dziś szukać.
Oczywiście drażliwą sprawą są pewne nieuzasadnione złudzenia genealogiczne, które żywią różne osoby.
Prawda czasem bywa bolesna, kiedy dotyczy własnej rodziny. Byli kiedyś tacy mądrzy genealodzy, którzy znakomicie żyli z tego, że pisali to, czego od nich niektórzy oczekiwali. Skutki ich działań w postaci sfabrykowanych genealogii są widoczne do dziś. Trzeba powiedzieć jasno - polskie herbarze nie są dla genealoga źródłem. Owszem korzysta z nich i porównuje, ale nie mają one rękojmi wiary ksiąg publicznych. Są raczej zbiorem luźnych prywatnych zapisków, wśród których zdarzają się wyciągi z akt. A i tak autorów herbarzy spotykał ostracyzm towarzyski, jak na przykład Kaspra Niesieckiego, który naraził się braci szlacheckiej. Kiedy opublikowałem "Genealogię rodów utytułowanych", również niektórym osobom nie spodobały się niektóre podane przeze mnie informacje o pochodzeniu rodzin czy dzieciach adoptowanych.
Właściwie można powiedzieć, że uczciwy genealog powinien być kimś w rodzaju lustratora.
Genealogia polska ma lustrację w swej tradycji. Dysponujemy czymś wyjątkowym w całej literaturze europejskiej - "Liber Chamorum", opartą na tradycji ustnej. Jej autorem był Walerian Nekanda-Trepka, średniozamożny szlachcic małopolski. Napisana w XVII wieku praca pozostawała aż do 1963 roku w rękopisie i wydał ją, weryfikując w miarę możliwości, prof. Włodzimierz Dworzaczek. Jeszcze w okresie międzywojennym wydanie chociażby części "Liber Chamorum", czyli "Księgi Chamów", mogłoby co najmniej wywołać niezadowolenie niektórych znakomitych rodzin, które weszły w szeregi szlachty drogą uzurpacji. W księdze są wiadomości o charakterze towarzyskim, nierzadko skandaliczne. Część z nich udało się zweryfikować, inne pozostają plotkami. Jednak kiedy czytam swoje nazwisko i pod nim: "beł to chłopski syn skądsi, drudzy powiadali, że bękart beł", to zdaję sobie sprawę, jakie to cenne dopełnienie do historii mego rodu - drobnej starej szlachty spod Wadowic, w znakomitej części schłopiałej.
Rozumiem, że potomkowie wielu rodzin święcie wierzą w różne mity dotyczące swych rodzin.
Znakomity historyk sztuki profesor Karolina Lanckorońska aż do swej śmierci, która nastąpiła pięć lat temu, twierdziła, że Lanckorońscy mają średniowieczny tytuł hrabiowski. Z wielkim oburzeniem zaatakowała w "Dzienniku Polskim" w Londynie pamiętniki córki Grota-Roweckiego, która wspominała, co o tym tytule usłyszała od swego ojca. Przez wzgląd na czcigodną damę autor monografii o Lanckorońskich prof. Cynarski nie odważył się postawić sprawy jasno. Na wiele pytań dotyczących drażliwych zagadnień rodzinnych ostatnia z rodu odpowiadała niezmiennie: "Tak było, bo mówił mi o tym ojciec". A jeśli mówimy o rodach prawdziwie arystokratycznych, to jest ich w Polsce niewiele. Arystokraci muszą się wywodzić ze starożytnego rodu, mieć znakomite koligacje. I majątek ziemski - tego warunku już dzisiaj nie mogą spełnić. Na Zachodzie swoją wagę mają tak naprawdę dwie rodziny - Radziwiłłowie i Potoccy. Kiedy w latach 70. dwudziestego wieku pewien książę Lubomirski mieszkał w przytułku w Paryżu i chciał poprawić sobie warunki materialne, adoptując kogoś i dając swe nazwisko i tytuł, nie znalazł chętnych.
Czasem, by dotrzeć do prawdziwej historii rodu, trzeba się przekopać przez fałszerstwa utrwalone już przez wieki. Na pewno nie spotka się to z wdzięcznym przyjęciem?
Wiele rodzin bezprawnie wkradło się w szeregi szlachty. Weźmy chociażby Morsztynów uznanych w części za ród hrabiowski dopiero tuż przed I wojną światową. W rzeczywistości była to rodzina mieszczańska pochodzenia niemieckiego (Morrinstein), która po przybyciu do Krakowa w XIV wieku pożyczała pieniądze polskim wielmożom z rodu Leliwa. I ci w 100 lat później oświadczyli, że są z nią jednego herbu. Uzurpacji było dużo. Szczerze mówiąc, to trudny temat do podjęcia. Jestem przekonany, że gdyby dziś kontynuowano "Liber Chamorum", to taka praca też przeleżałaby się w rękopisie.
Badanie jakich innych spraw natrafia na opory ze strony rodzin?
Tematem tabu są "neofici". Za panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego pojawił się tzw. ruch frankistów. Doprowadził do asymilacji tysięcy rodzin żydowskich. Niektóre wtopiły się w szeregi szlachty lub za taką zaczęły skutecznie uchodzić. Sprawa zaczęła być dla niektórych wstydliwa. Już autor pierwszego opracowania dotyczącego takich rodzin Teodor Jeske-Choiński nie uwzględnił choćby zaprzyjaźnionej z nim rodziny Szymanowskich. Dziś są znikome szanse na kontynuację opracowania tego tematu z powodu, powiedzmy, braku zainteresowania potomków tych rodzin. Pamiętam incydent z tym związany. Zadzwoniłem do potomka frankistowskiej rodziny Wołowskich, który natychmiast oświadczył oburzony: "Proszę pana, nie mam nic wspólnego z neofitami". Ale podał przy tym swój herb: "Na Kaskach". A był to właśnie herb świeżej szlachty, neofickiej.
Inaczej jest z potomkami polskich rodzin neofickich mieszkającymi na Zachodzie. Sam spotkałem tam wielu potomków po kądzieli takich rodów, którzy się wręcz szczycili swym pochodzeniem, choć niekiedy była to dziesiąta woda po kisielu. U nas przyznaje się do takiego pochodzenia Piotr Naimski, potomek frankistowskiego rodu o pierwotnym nazwisku "Nahymski", którego przodkowie chrzcili się w katedrze lwowskiej w 1760 r.
Jak pan mówi, wiele rodzin dawniej wkradło się w szeregi szlachty. A pomagali im niezbyt uczciwi genealodzy. Problem fabrykowania genealogii chyba nadal istnieje.
Jest taka instytucja, nie chcę wymawiać jej nazwy, która się tym również zajmuje. A poza tym są biura genealogiczne. Procedura jest prosta. Jest pan Iksiński, którego rodzina mieszkała na Mazowszu. Tu nie było szlachty o tym nazwisku. Ale na przykład genealog - a jest taki pan, na szczęście nienależący już do Związku Szlachty Polskiej - znajdzie szlachtę o takim nazwisku w okolicach Żytomierza. To kosztuje odpowiednio, ale za pomocą kopii dokumentów poświadczonych urzędowo można zrobić prawdziwie cuda.
Snobizm dotyczący pochodzenia przetrwał wszelkie zmiany ustrojowe.
Tworzy się nawet nowa arystokracja. Syn zrodzony z małżeństwa księcia Jana Lubomirskiego i Dominiki Kulczyk ma prawo do nazwiska Lubomirski-Kulczyk.
Czy sądzi pan, że zachował się jeszcze etos właściwy szlachcie?
Odchodzą ludzie wychowani przed wojną w dworach czy pałacach. Jeśli w odpowiednim czasie przekazali swoim następcom to, co wynieśli z domu najlepszego, zapewnili tym samym kontynuowanie tradycji. Nie wszyscy jednak potrafili lub chcieli to uczynić. Niestety, PRL spowodowała u niektórych intelektualną degradację. Tym, co się wynosiło z domu nawet w ówczesnych warunkach, było dobre wychowanie. Jednak coraz częściej spotyka się potomków starych rodów, którzy są zaledwie nosicielami historycznych nazwisk.
Tomasz Lenczewski. Prawnik kanonista, antykwariusz i genealog (autor m.in. "Genealogie rodów utytułowanych w Polsce", "Russoccy herbu Zadora - zarys monografii rodu"), współpracownik redakcji "Genealogisches Handbuch des Adels" i konsultant Związku Szlachty Polskiej. Ostatnio prowadzi badania nad działaniami służb bezpieczeństwa PRL wobec środowisk byłych ziemian i szlachty.
Lustracja i materiały archiwalne