Isaac Asimov
NASTANIE NOCY
Gdyby gwiazdy świeciły przez jedną noc na tysiąc lal, jakże ludzie
czciliby je i wielbili, jak zachowywaliby przez pokolenia pamięć o Grodzie Bożym!
Emerson
Aton 77, dyrektor uniwersytetu w Saro, zrobił wojowniczą minę i z furią
spojrzał na młodego dziennikarza.
Teremon 762 potraktował tę furię po stoicku. W dawniejszych czasach, kiedy
jego poczytna dziś kolumna codzienna była szalonym pomysłem początkującego
reportera, specjalizował się w "nieosiągalnych" wywiadach. Kosztowało
go to guzy, podbite oczy, połamane kości, w zamian jednak przyniosło znaczny
zasób chłodu i pewności siebie.
Teraz opuścił rękę wyciągniętą i ostentacyjnie nie dostrzeganą. Czekał
cierpliwie, aż minie najgorszy humor sędziwego dyrektora. Astronomowie to na
ogół dziwacy, a jeżeli wziąć pod uwagę akcję, którą Aton prowadzi od dwóch
miesięcy, jest on największym chyba wśród nich dziwakiem.
Starzec odzyskał mowę i chociaż jego głos drżał od tłumionego gniewu,
nie zapomniał o wysławianiu się starannym, nieco nawet pedantycznym, z czego
słynął.
- Mój panie - rozpoczął. - Zdradza pan niecodzienną czelność
przychodząc do mnie z tak bezwstydnymi propozycjami.
Barczysty telefotograf obserwatorium, młody astronom Binej 25, oblizał
suche wargi końcem języka i zaoponował nerwowo:
- W gruncie rzeczy, panie profesorze... Aton 77 spojrzał nań i zmarszczył
brwi.
- Nie wtrącaj się, Binej - przerwał. - Rozumiem, że w dobrych
intencjach sprowadziłeś do mnie tego człowieka, nie myślę jednakże tolerować niesubordynacji.
Teremon osądził, że przyszła na niego kolej.
- Panie profesorze jeżeli pozwoli mi pan dokończyć to, co zacząłem mówić,
mam wrażenie...
- Mój panie - przerwał znów Aton - nie wierzę, by cokolwiek, co pan
powie obecnie, mogło się liczyć wobec tego, co pan pisał w ciągu ostatnich
dwóch miesięcy. Prowadził pan szeroką kampanię prasową przeciw staraniom
moim i moich kolegów, zmierzających do tego, by przygotować jakoś świat w
obliczu groźby, której nie zdoła uniknąć. Robił pan wszystko, aby
osobistymi napaściami szkalować i ośmieszać personel obserwatorium. - Chwycił ze stołu numer "Kroniki Saro" i z nową pasją pogroził nim
natrętowi. - Nawet pan, znany powszechnie z tupetu, winien się zawahać, nim
pan tu przyszedł zaproponować, że będzie pan śledził z obserwatorium
przebieg dzisiejszych wydarzeń, aby opisać je w swojej szmacie. Właśnie pan!
Ze wszystkich dziennikarzy!
Aton rzucił gazetę na podłogę, odszedł w kierunku okna i splótł ręce
za
plecami.
- Żegnam pana - warknął przez ramię.
Posępnie zapatrzył się w widnokrąg, nad którym zachodziło najjaśniejsze
z sześciu słońc planety - Gamma. Pobladło i zmętniało wśród obłoków.
Aton wiedział, że nie zobaczy go już nigdy jako człowiek przy zdrowych zmysłach.
Odwrócił się na pięcie.
- Nie! Chodź no pan tutaj - niecierpliwie skinął na dziennikarza.
- Będzie pan miał materiał do reportażu.
Teremon, który i tak nie zdradzał chęci odejścia, podszedł wolno do
starego astronoma.
Aton wskazał ręką niebo.
- Z sześciu słońc pozostała jedynie Beta. Widzi pan?
Pytanie było zbyteczne. Beta stała niemal w zenicie. Po zagaśnięciu
jasnego światła Gammy jej rudawy blask spowijał krajobraz dziwną pomarańczową
poświatą. Osiągnęła apogeum, była mała, mniejsza niż ją Teremon
kiedykolwiek widział, lecz niepodzielnie władała niebem Lagazy.
Alfa, właściwe słońce, wokół którego obracała się planeta, oraz dwie
pary jej odległych satelitów świeciły na antypodach. Czerwona, karłowata
Beta, bezpośrednia towarzyszka Alfy, była osamotniona - tragicznie
osamotniona.
Aton zwrócił ku dziennikarzowi twarz ubarwioną czerwonym blaskiem.
- Za niespełna cztery godziny nastąpi kres znanej nam cywilizacji
- powiedział. - Stanie się tak dlatego, że jak pan widzi, na firmamencie
zostało tylko jedno słońce - Beta. Niech pan to opublikuje. Proszę! I tak
nie będzie komu czytać.
- A jeżeli miną te cztery godziny i kolejne cztery, i nic nie nastąpi?
- zapytał cicho Teremon.
- Niech się pan nie martwi. Wydarzeń będzie dosyć.
- Zgoda. A jeżeli mimo wszystko nic się nie stanie?
Binej 25 ponownie
zabrał głos:
- Myślę, panie profesorze, że należałoby go wysłuchać.
- Może pan profesor podda wniosek pod głosowanie?
- zaproponował
dziennikarz.
Wśród pozostałych pięciu osób personelu, które dotychczas zachowywały
neutralność, nastąpiło pewne poruszenie.
- To zbyteczne - Aton wydobył z kieszeni zegarek.
- Pański przyjaciel
Binej jest uparty, więc daję panu pięć minut. Proszę mówić.
- Dobrze. Pan profesor pozwoli, abym został naocznym świadkiem
oczekiwanych wydarzeń. Czy to zresztą nie wszystko jedno? Jeżeli sprawdzą się
pańskie wróżby, nie wyrządzę szkody, bo reportażu nie napiszę. A jeżeli
nic nie nastąpi, i tak się pan ośmieszy albo jeszcze gorzej. Lepiej chyba
powierzyć kompromitację życzliwym rękom.
- Czy mówiąc o "życzliwych rękach" ma pan na myśli swoje?
- rzucił cierpko astronom.
- Naturalnie! - Teremon usiadł i założył nogę na nogę.
- Moje
artykuły mogą być czasami przykre, ale wam, uczonym, dają pewną korzyść -
krytyczne spojrzenie. Ostatecznie nasz wiek nie sprzyja kazaniom o bliskim
końcu świata na Lagazie. Ludzie przestali wierzyć w Księgę Objawienia. To
należy zrozumieć. Opinię drażni fakt, że naukowcy zmieniają front i w
rezultacie przyznają słuszność kultystom...
- Nic podobnego, mój panie! - przerwał Aton. - Kult dostarczył nam
przesłanek, ale wnioski są wolne od właściwego mu mistycyzmu. Fakty pozostają
faktami, a tak zwana mitologia kultu opiera się po części na faktach. Poddaliśmy
je badaniom, ogołocili z tajemniczości. Jestem pewien, że kultyści nienawidzą
nas dzisiaj bardziej niż nawet pan.
- Ja nie czuję do was nienawiści. Próbuję tylko zwrócić uwagę pana
profesora, że opinia publiczna jest zaniepokojona, podrażniona.
- Niech sobie będzie! - rzucił uczony i lekceważąco wydął wargi.
- A co przyniesie jutro? - podjął reporter.
- Nie będzie jutra.
- A jeżeli będzie? Wtedy... Pomyślmy, co nastąpi. Niezadowolenie
przybierze zapewne ostrzejsze formy. Widzi pan, w ciągu ostatnich dwóch miesięcy
daje się zauważyć głęboka depresja gospodarcza. W gruncie rzeczy inwestorzy
nie wierzą w bliski koniec świata, wolą jednak trzymać w garści pieniądze
do czasu, kiedy się wszystko wyjaśni. Szary człowiek nie wierzy również,
ale jest zdania, że na wszelki wypadek warto odłożyć na później zakupy
wiosenne. Zdaje pan sobie sprawę, do czego zmierzam? Kiedy minie cała
histeria, biznesmeni rozpoczną polowanie na pańską skórę. Podniosą krzyk,
że w interesie planety leży zwalczanie... bardzo przepraszam... szarlatanów,
którzy w każdej chwili mogą wywołać przesilenie gospodarcze, szermując
demagogicznymi sloganami. Iskra trafi na proch, panie profesorze.
Aton spojrzał bystro na dziennikarza.
- Co pan sugeruje celem opanowania sytuacji?
- Co sugeruję? - uśmiechnął się Teremon. - Chciałbym wziąć na
siebie
sprawę opinii publicznej. Mógłbym pokierować nią tak, że pozostałaby
tylko śmieszność. Będzie to przykre, bo wyjdziecie na gromadę idiotów. Jeżeli
jednak ludzie zaczną z was żartować, rozgoryczenie i złość pójdą w
niepamięć. W zamian moi wydawcy proszą tylko o wyłączne prawa do reportażu.
Binej przytaknął szybkim ruchem głowy.
- Panie profesorze! - wybuchnął. - Teremon ma rację! Koledzy są
podobnego zdania. Od dwóch miesięcy bierzemy pod uwagę wszystko prócz
szansy, być może jednej na milion, że się do naszej teorii lub obliczeń
zakradł jakiś błąd. Nie wolno zapominać o tej możliwości.
Zgrupowani wokół asystenci poparli Bineja głuchym pomrukiem. Aton skrzywił
się jak ktoś, kto czuje w ustach przykrą gorycz i nie może się jej pozbyć.
- Niech pan zostanie - burknął - jeśli pan sobie tego
życzy. Tylko proszę
nie utrudniać nam pracy i mieć na względzie, że ja jestem odpowiedzialny za
tę pracę i że wbrew poglądom, jakim pan dawał wyraz w swoich artykułach,
wymagam lojalnego współdziałania i szacunku dla...
Profesor splótł ręce za plecami, głowę miał podniesioną, wyraz twarzy
stanowczy. Mógłby rozprawiać w nieskończoność, gdyby nie przeszkodził mu
inny głos.
- Halo, halo, halo! - zabrzmiał wysoki tenor, a beztroski uśmiech
zmarszczył rumiane policzki nowo przybyłego. - Skąd ta atmosfera jak w
rodzinnym grobie? Mam nadzieję, że nikt nie stracił równowagi ducha.
Aton zmieszał się, urwał nagle.
- A co ty tutaj robisz, Szirin? - fuknął. - Do licha! Myślałem, że
siedzisz spokojnie w Kryjówce.
Nowo przybyły roześmiał się, opadł na krzesło całym ciężarem otyłej
postaci.
- Niech diabli wezmą Kryjówkę! Okropnie nudna dziura! Wolę być u was,
w newralgicznym punkcie. Nie sądzisz chyba, Aton, że jestem wyprany z ciekawości.
Chcę zobaczyć te gwiazdy, o których kultyści plotą od wieków - zatarł ręce
i podjął poważniejszym tonem. - Zimno na dworze. Wiatr taki, że pod nosem
zamarza. Beta wcale nie grzeje.
Siwowłosy dyrektor zirytował się, zacisnął zęby.
- Dlaczego się włóczysz, Szirin? Co za pomysł? Co tutaj po tobie?
- Co tutaj po mnie? - Szirin rozłożył ręce humorystycznym gestem
rezygnacji. - W Kryjówce nie ma miejsca dla psychologów. Tam trzeba
dzielnych, zdolnych do czynu mężczyzn i zdrowych kobiet, które mogą rodzić
dzieci. A ja? Jak na człowieka czynu ważę o sto funtów za dużo, no a z
rodzeniem dzieci byłoby jeszcze gorzej. Po co w Kryjówce jeszcze jedna gęba
do żywienia? Lepiej czuję się tutaj.
- O jakiej Kryjówce pan mówi, proszę pana? - zainteresował się
Teremon.
Szirin zmarszczył czoło, wydął pucołowate policzki. Zdawać się mogło,
że dopiero teraz zauważył dziennikarza.
- Można wiedzieć, z kim mam przyjemność, rudy młodzieńcze?
- zapytał.
Aton odpowiedział niechętnie, przez zaciśnięte wargi.
- To Teremon 762, reporter. Musiałeś o nim słyszeć.
Dziennikarz wyciągnął
rękę do psychologa.
- A pan jest oczywiście Szirinem 501 z uniwersytetu w Saro. Słyszałem o
panu - powiedział szybko i powtórzył pytanie. - Co to za Kryjówka?
- Widzi pan - odrzekł psycholog - udało nam się przekonać garstkę
ludzi. Uwierzyli w słuszność naszych przepowiedni na temat, że tak powiem,
palca przeznaczenia. Zgodzili się zastosować radykalny środek. Są to przeważnie
rodziny personelu obserwatorium, pracownicy uniwersytetu i nieliczne osoby
postronne. W sumie nie więcej niż trzy setki, w tym siedemdziesiąt pięć
procent kobiet i dzieci.
- Rozumiem. Ci wybrani mają się ukryć na czas trwania Ciemności. Nie
zobaczą tak zwanych gwiazd i ocaleją, gdy reszta świata zwariuje Takie jest
założenie, prawda?
- Mniej więcej. Ale to niełatwa sprawa. Cała ludzkość oszaleje.
Wielkie miasta padną ofiarą płomieni. Środowisko nie będzie sprzyjało
przetrwaniu. Co prawda w Kryjówce mają bezpieczny przytułek - żywność,
wodę, broń...
- I coś znacznie ważniejszego - podchwycił Aton.
- Mają wszystkie
nasze sprawozdania - z wyjątkiem tych, które dziś sporządzimy. Te
dokumenty będą posiadały nieocenioną wartość dla kolejnego cyklu. One muszą
przetrwać. Resztę niech licho bierze.
Teremon gwizdnął przeciągle, smutno. Później siedział przez kilka minut
pogrążony w myślach. Asystenci, zgrupowani wokół stołu, rozłożyli
multiszachownicę i zaczęli partię w sześciu. Robili posunięcia szybko, bez
słowa. Nie odrywali wzroku od blatu stołu. Przez pewien czas Teremon przyglądał
im się bacznie. Wreszcie wstał, by podejść do Atona, który na uboczu
rozmawiał szeptem z Szirinem.
- Proszę panów - powiedział - chodźmy dokądś, gdzie nie będziemy
przeszkadzać szachistom. Chciałbym zapytać o parę rzeczy.
Stary astronom zrobił posępną minę, lecz Szirin ucieszył się wyraźnie.
- Z przyjemnością! Pogawędka dobrze mi zrobi, jak zawsze. Aton mówił właśnie
o pańskich poglądach na przewidywaną reakcję świata w przypadku, gdyby nie
sprawdziły się nasze wróżby. Przyznaję panu rację. Nawiasem mówiąc,
czytywałem pilnie pańską kolumnę i w zasadzie podzielam zawarte tam opinie.
- Daj spokój, Szirin - oburzył się astronom.
- Spokój? Dobrze. Chodźmy do sąsiedniego pokoju. W każdym razie
są tam miększe
krzesła.
W sąsiednim pokoju były istotnie miększe krzesła, a także ciężkie
szkarłatne zasłony w oknach i rudy dywan na podłodze. W ceglastym blasku Bety
całość sprawiała wrażenie zakrzepłej krwi.
Teremon wzdrygnął się nerwowo.
- Doprawdy, dałbym dziesięć kredytów za sekundę uczciwego, jasnego światła.
Tęsknię do Gammy czy Delty na niebie.
- Słuchamy pańskich pytań - odezwał się Aton.
- Proszę pamiętać,
że nasz czas jest ściśle wyliczony. Za godzinę i kwadrans pójdziemy pod
kopułę obserwatorium, gdzie nie będzie okazji do rozmów.
- Cieszę się, że mamy ją obecnie - dziennikarz skrzyżował ręce na
piersi. - Panowie traktują całą sprawę tak niezwykle serio, że sam
zaczynam się przejmować. Proszę mi wytłumaczyć, o co właściwie chodzi?
- Co takiego? - wybuchnął Aton. - Przyzna pan chyba, że bombardował
nas pan drwinami, uprzednio nie zadawszy sobie trudu, by sprawdzić, o co właściwie
chodzi...
Reporter uśmiechnął się blado.
- Nie jest aż tak źle, panie profesorze. Mam ogólne pojęcie. Dowodzą
panowie, że za kilka godzin świat ogarnie Ciemność, a cała ludzkość
ulegnie gwałtownemu atakowi szału. Chciałbym poznać podstawy tych twierdzeń.
- Nie pozna pan, nie pozna - wtrącił Szirin. - Gdyby nawet Aton raczył
udzielić wyjaśnień, zaprezentowałby nieprzeliczone stronice liczb i tomy
wykresów. Nic by pan nie zrozumiał. Jeżeli jednak zwróci się pan do mnie,
popróbuję przedstawić panu laicki punkt widzenia.
- Doskonale. A więc zwracam się do pana - powiedział reporter.
Psycholog zatarł ręce, zerknął spod oka na dyrektora.
- Przede wszystkim chciałbym się trochę napić.
- Wody? - burknął astronom.
- Nie żartuj.
- Chyba ty żartujesz? Nie ma dziś alkoholu. Moi ludzie łatwo mogliby się
upić. Wolę nie stwarzać pokus.
Psycholog wydał nieartykułowany pomruk i zwróciwszy się do reportera
zmierzył go bystrym wzrokiem.
- Oczywiście zdaje pan sobie sprawę - zaczął -
że cywilizacja
Lagazy ma charakter cykliczny, najwyraźniej cykliczny.
- Wiem, że to modna teoria archeologów - odrzekł z rezerwą Teremon.
- Czy została potwierdzona?
- Mniej więcej. W ostatnim stuleciu aprobowano ją na ogół. Ów
charakter cykliczny stanowi albo raczej stanowił jedną z wielkich
niewiadomych. Odkryliśmy ciąg cywilizacji, w czym dziewięć pewnych, nie mówiąc
o śladach innych. Osiągały one poziom w przybliżeniu równy naszemu, a następnie
wszystkie, bez wyjątku, padały ofiarą ognia w szczytowym punkcie rozwoju.
Przyczyn nikt nie zdołał ustalić. Spłonęły wszystkie ośrodki kulturalne,
nie zostawiając odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało.
- No dobrze, a epoka kamienna? - wtrącił Teremon, który pilnie słuchał
wykładu.
- Dotychczas wiadomo o niej tylko tyle, że ludzie byli na poziomie
odpowiadającym średnio inteligentnej małpie. Możemy o niej zapomnieć.
- Rozumiem i słucham dalej.
- W sposób mniej lub więcej fantastyczny tłumaczono powody katastrof.
Jedni mówili o powtarzających się periodycznie ognistych deszczach. Inni
twierdzili, że Lagaza od czasu do czasu przenika słońce. Wysuwano i jeszcze
bardziej niepoczytalne hipotezy. Istnieje jednak teoria bardzo różna od reszty
i od wieków przekazywana z pokolenia na pokolenie.
- Wiem. Ma pan na myśli mit o gwiazdach, zawarty w Księdze Objawienia
kultystów.
- Właśnie! - przyznał gorąco Szirin. - Kultyści wierzą, że co
dwa tysiące pięćdziesiąt lat Lagaza wchodzi do olbrzymiej pieczary. Słońca
nikną i świat spowija zupełna ciemność. Wówczas właśnie mają pojawiać
się tak zwane gwiazdy. Odbiera to zmysły ludziom i zmienia ich w dzikie
bestie, które niszczą cywilizację stworzoną przez siebie. Oczywiście kultyści
ubierają to w wiele mistyczno-religijnych ozdób, ale tak przedstawiają się z
grubsza ich zasadnicze poglądy.
Szirin umilkł na moment, odetchnął głęboko.
- A teraz - podjął - zbliżamy się do TEORII UNIWERSALNEJ
GRAWITACJI.
Zdanie wymówił tak, że wyraźnie zadźwięczały duże litery. W tej
chwili Aton odwrócił się od okna, stęknął głośno i zamaszystym krokiem
ruszył w kierunku drzwi.
Szirin i Teremon spojrzeli nań z niepokojem
- Co się stało? - zapytał reporter.
Nic szczególnego. Jego dwaj asystenci, którzy winni przyjść parę godzin
temu, nie zjawili się dotąd. Atonowi brak rąk do pracy, bo wszyscy, z wyjątkiem
najbardziej potrzebnych, są już w Kryjówce.
- Może tamci zdezerterowali?
- Kto? Imot i Faro? Z pewnością nie. Jeżeli jednak nie wrócą w ciągu
godziny, sprawy się powikłają. - Szirin wstał, mrugnął filuternie. - Tak czy inaczej, skoro nie ma Atona...
Na palcach podszedł do okna, ukucnął i z szafki pod parapetem wydobył
flaszkę. Kiedy nią potrząsnął, czerwony płyn zabulgotał apetycznie.
- Mam nadzieję, że Aton się nie dowie - mruknął psycholog drepcąc z
powrotem w kierunku stołu. - Jest tylko jedna szklanka. Pan jako gość...
Proszę! Mnie wystarczy flaszka - z tymi słowy bardzo uważnie napełnił małą
szklaneczkę.
Dziennikarz wstał, począł oponować, ale usłyszał tylko sentencjonalnie
"Szanuj starszych, młodzieńcze".
Wobec tego usiadł znowu, lecz minę miał niepewną zasępioną.
- Niech będzie - powiedział. - Stary figlarz z pana.
Jabłko Adama
drgało, kiedy psycholog ciągnął z butelki. Wreszcie wydał pomruk
zadowolenia, oblizał wargi i jął mówić dalej.
- Ale co pan może wiedzieć o grawitacji?
- Prawie nic. Tyle że to niedawna teoria, słabo jak dotąd sprecyzowana,
a oparta na wyliczeniach matematycznych tak zawiłych, że podobno rozumie je
zaledwie kilkunastu mieszkańców naszej planety.
- Brednie! Nonsensy! Podstawowe zasady matematyczne mogę panu przedstawić
w jednym zdaniu. Prawo Uniwersalnej Grawitacji głosi, że ciała niebieskie
podlegają współzależnym siłom działającym tak, że wartość siły działającej
między dwoma danymi ciałami jest proporcjonalna do sumy ich mas podzielonej
przez kwadrat odległości, w jakiej ciała znajdują się od siebie.
- To wszystko?
- Wystarczy! Sformułowanie tego wymagało czterystu lat.
- Czemu aż
tyle? To, co pan powiedział, wydaje się całkiem proste.
- Czemu aż tyle? - powtórzył Szirin. - Ponieważ wielkie prawa nie
powstają pod wpływem nagłego olśnienia, jak się panu może wydawać.
Zazwyczaj to rezultat zbiorowych wysiłków, pochłaniających stulecia.
Astronomowie pracowali bez wytchnienia od czasu, kiedy czterysta lat temu Genowi
41 stwierdził, że Lagaza obraca się dokoła słońca Alfa, a nie odwrotnie.
Badano, analizowano, rejestrowano skomplikowane zagadnienie ruchów sześciu słońc.
Powstawały teorie po teoriach, aby po weryfikacjach i reweryfikacjach,
zmianach i poprawkach iść w zapomnienie, a następnie wracać w zmodyfikowanej
formie. To była piekielna praca.
Teremon poważnie skinął głową i wyciągnął rękę ze szklanką.
Psycholog nalał oszczędnie kilka kropel purpurowego płynu. Następnie zwilżył
nieco własne gardło i podjął:
- Dopiero dwadzieścia lat temu udowodniono ostatecznie, że orbitalne
ruchy sześciu słońc są zależne od Prawa Uniwersalnej Grawitacji. Nie lada
sukces!
Szirin wstał i nie zapominając o butelce ruszył pod okno.
- Docieramy do sedna sprawy. W ciągu ostatniego dziesięciolecia obroty
Lagazy wokół Alfy zdradzają nieprawidłowości, a obserwowana orbita nie
odpowiada teoretycznym wyliczeniom, nawet przy uwzględnieniu perturbacji innych
słońc. Co stąd wynika? Albo prawo nie ma sensu, albo też działa nowy, nie
znany dotąd czynnik.
Teremon podszedł do okna, stanął obok Szirina. Nad lesistymi stokami wzgórz
spojrzał w stronę, gdzie wieże miasta Saro połyskiwały krwawo na widnokręgu.
Dziwne nerwowe napięcie wzrosło w nim, gdy przeniósł wzrok ku Becie, połyskującej
szkarłatne w zenicie, skarlałej, złowieszczej.
- Słucham dalej, proszę pana - odezwał się półgłosem.
- Astronomowie - podjął psycholog - błądzili na oślep całe lata.
Kolejno wysuwali teorie jeszcze trudniejsze do obronienia niż poprzednie.
Wreszcie, pod wpływem natchnienia, Aton sięgnął do wierzeń kultystów. Głowa
kultu, Sor 5, dysponował danymi, które znacznie upraszczają cały problem.
Aton wziął się do pracy pod nowym kątem. Przyjmijmy, że istnieją inne nieświecące
ciała niebieskie, zbliżone charakterem do Lagazy. Co wtedy? Ciała te błyszczą
tylko zapożyczonym światłem, a jeżeli, jak w znacznej części Lagaza, są
zbudowane z błękitnawych skał, nikną na jasnym tle nieba, pośród
nieustannego światła słońc. Są całkowicie niewidoczne.
Dziennikarz gwizdnął przez zęby.
- Naciągnięta teoria!
- Pańskim zdaniem naciągnięta? Proszę posłuchać. Zróbmy następujące
założenie. Podobne ciało krąży wokół Lagazy w takiej odległości i po
takiej orbicie, że jego siła przyciągania opowiada ściśle odchyleniom
orbity Lagazy od teoretycznych wyliczeń. Co się wówczas dzieje?
Reporter pokręcił głową z powątpiewaniem.
- W swoim czasie ciało to stanie na drodze słońca
- powiedział
psycholog i jednym haustem wypił resztę zawartości flaszki.
- I zapewne ma to nastąpić teraz - dodał sucho Teremon.
- Nie inaczej. Ale tylko jedno słońce znajduje się na niebie
- Szirin
wskazał palcem poczerwieniałe, zmalałe źródło światła. - Beta! Otóż
udowodniono, że całkowite zaćmienie nastąpić może wówczas, gdy tylko Beta
pozostanie na swojej półkuli niebieskiej - i to w maksymalnej odległości
od Lagazy. W takim układzie z reguły odległość księżyca od Lagazy jest
minimalna. Przy średnicy księżyca siedem razy większej niż pozorna średnica
Bety zaćmienie ogarnie całą powierzchnię Lagazy i będzie trwało dłużej
niż połowę doby. Wobec tego nie będzie na planecie punktu, który nie doznałby
skutków tego zjawiska. Taki układ zdarza się co dwa tysiące czterdzieści
dziewięć lat.
Twarz Teremona zmieniła się w maskę bez wyrazu.
- Czy to już cały materiał do mojego reportażu?
- Cały. Najprzód zaćmienie, które rozpocznie się za trzy kwadranse. Później
kompletna Ciemność, być może owe tajemnicze gwiazdy, powszechne szaleństwo
i koniec cyklu.
Psycholog zadumał się na chwilę.
- My, ludzie z obserwatorium, mieliśmy dwa miesiące
- podjął. - Nie
wystarczyło to jednak, by przekonać ludność Lagazy o grożącym niebezpieczeństwie.
Myślę, że i dwa wieki byłoby za mało. Jednakże wyliczenia są w Kryjówce,
a dziś sfotografujemy zaćmienie. Kolejny cykl zacznie się już z naukowymi
podstawami i kiedy przyjdzie następne zaćmienie, ludzkość będzie
przygotowana. To również niezły materiał dla pańskiego reportażu.
Teremon otworzył okno, wychylił się, spojrzał na purpurowy odblask słonecznego
światła barwiący jego ręce. Lekki wietrzyk sfałdował zasłonę.
Dziennikarz odczuł nagły bunt, odwrócił się gwałtownie.
- A czemu Ciemność miałaby przywieść mnie do obłędu?!
- rzucił.
Szirin uśmiechnął się do siebie. Wahadłowo poruszył ręką z opróżnioną
butelką.
- Doświadczył pan kiedy ciemności, młodzieńcze?
- zapytał wreszcie.
Teremon wsparł się plecami o ścianę, pomyślał chwilę.
- Prawdę mówiąc, nie. Ale wyobrażam sobie, co to może być. Po
prostu... - urwał, bezradnie rozłożył ręce; nagle odzyskał pewność
siebie. - Po prostu nie ma światła, jak w grocie.
- Był pan kiedy w grocie?
- Ja? Skąd?
- Tak też sądziłem. Ja zrobiłem próbę tydzień temu. Chciałem zbadać
własną reakcję, ale uciekłem w pośpiechu. Szedłem wśród czerni, póki
majaczyła jasna plama wejścia... Słowo daję! Nie przypuszczałem, że
osobnik mojej wagi potrafi biec tak szybko.
Teremon wydął wargi.
- Jeżeli o tym mowa, myślę, że nie musiałbym biec, gdybym już raz
zaryzykował.
Psycholog zmierzył go pobłażliwym wzrokiem. Zmarszczył brwi.
- Bardzo pan pewny siebie - powiedział. - Zechce pan zasłonić okno?
- Dlaczego? - zdziwił się reporter. - Gdyby świeciło cztery albo pięć
słońc, trzeba byłoby ograniczyć światło. Ale teraz? I tak go za mało...
- O to właśnie chodzi. Proszę zasłonić okno i usiąść spokojnie przy
stole.
- Dobrze.
Teremon szarpnął sznur zakończony chwastem. Szkarłatna zasłona pokryła
z wolna szerokie okno. Mosiężne kółka zgrzytały sunąc po pręcie. Pokój
pogrążył się w rudawym mroku.
Wśród ciszy głucho zadudniły kroki. Dziennikarz przystanął w połowie
odległości między oknem a stołem.
- Nie widzę pana - szepnął.
- Trzeba omackiem szukać drogi - poradził psycholog.
- Ja pana nie widzę! - Teremon oddychał głośno, chrapliwie.
- Nic
nie widzę!
- A czego pan się spodziewał? - padła szorstka odpowiedź.
- Proszę
podejść tu i usiąść.
Zadźwięczały znów kroki, niepewne chwiejne. Szurnęło krzesło.
- No... jestem... - głos dziennikarza odezwał się piskliwie.
- Czuję
się... eee... nieźle.
- Zadowolony pan?
- Chyba... chyba nie. Jest strasznie. Jak gdyby ściany...
- zająknął
się - jak gdyby ściany mnie przygniotły. Chcę je podeprzeć, odepchnąć.
Ale to przecież nie obłęd. Nic podobnego! Już mi nawet lepiej.
- Pięknie. Niech pan odsłoni okno.
Ostrożne kroki zatupotały w mroku. Kotara zaszeleściła, gdy Teremon szukał
sznura na oślep. Wreszcie odezwał się triumfalny chrzęst mosiężnych kółek
i pokój zalało czerwone światło. Reporter spojrzał czule na słońce i wydał
radosny okrzyk.
Szirin otarł spocone czoło wierzchem dłoni.
- To był tylko ciemny pokój - powiedział drżącym głosem.
- Można wytrzymać - rzucił beztrosko Teremon.
- Racja. W ciemnym pokoju można wytrzymać. Ale czy był pan dwa lata temu
na wystawie Kontynentalnej w Dżonglor?
- Nie. Jakoś nie wyszło. Sześć tysięcy mil to za daleka podróż,
nawet z racji wystawy.
- Ja tam byłem. Słyszał pan pewno, że Tunel Tajemnic bił wszelkie
rekordy powodzenia imprez w wesołym miasteczku?... No, w każdym razie przez
pierwszy miesiąc.
- Słyszałem. Narobił trochę hałasu.
- Stosunkowo niewiele. Zatuszowano sprawę. Tunel Tajemnic był korytarzem
długim na milę i pozbawionym światła. Przez kwadrans jechało się wśród
ciemności otwartym wagonikiem. Tunel miał wielkie wzięcie, póki funkcjonował.
- Miał wzięcie?
- Oczywiście. To nie lada satysfakcja bać się dla rozrywki. Dziecko
przychodzi na świat z trzema instynktownymi lękami: nagłego hałasu, upadku i
braku światła. Dlatego za dobry żart uchodzi wrzasnąć komuś nad uchem
"Bum!". Dlatego ludzie lubią zjeżdżać ze stromej pochylni, dlatego
Tunel Tajemnic był zrazu popularny. Ludzie wychodzili z ciemności rozdygotani,
bez tchu, półżywi z przerażenia, ale chętnie płacili za wstęp.
- Zaraz, zaraz - podchwycił
Teremon. - Coś sobie przypominam. W Tunelu Tajemnic umarło podobno kilka osób.
Krążyły na ten temat plotki. Później przycichło.
Psycholog wzruszył
ramionami.
- Drobiazg. Dwa lub trzy zgony. Przedsiębiorstwo wypłaciło rodzinom
odszkodowanie i uspokoiło sumienia ojców miasta Dżonglor. Ustalono, że osoby
cierpiące na niedomagania serca mogą zwiedzać tunel, ale tylko na własne
ryzyko. Przy wejściu otwarto gabinet lekarski. Każdy klient musiał poddać się
badaniom, nim zajął miejsce w wagoniku. Wpływy kasowe jeszcze zwyżkowały.
- No i co?
- Widzi pan, wynikła inna kwestia. Niektórzy opuszczali tunel w doskonałym
stanie. Tyle że wzbraniali się później wejść do budynku. Rozumie pan? Do
jakiegokolwiek budynku! Mógł to być pałac, biurowiec, blok mieszkalny,
willa, magazyn, barak, szałas, namiot.
Teremon zrobił zdziwioną minę.
- Chce pan powiedzieć, że musieli przebywać stale pod gołym niebem?
Gdzie sypiali?
- Właśnie pod gołym niebem.
- Trzeba było siłą wprowadzać ich pod dach?
- Stosowano ten środek, stosowano. Rezultatem były gwałtowne ataki
histerii i próby rozbicia sobie głowy o najbliższą ścianę. Chorego,
wprowadzanego siłą do budynku, niepodobna było utrzymać bez zastrzyków
morfiny i kaftana bezpieczeństwa.
- Taka histeria graniczy z obłędem.
- Nie tylko graniczy. To właśnie obłęd. W podobnym stanie opuszczała
tunel jedna osoba na dziesięć. Wezwano nas, psychologów, no i znaleźliśmy
jedyne wyjście. Trzeba było zlikwidować tunel.
- Co właściwie stało się tamtym ludziom?
- Dokładnie to, co panu. Pośród ciemności miał pan wrażenie, że walą
się ściany. Psychologiczny termin określa wrodzony ludzkości lęk braku światła.
Nazywamy to "klaustrofobią", ponieważ brak światła łączy się
zawsze z zamkniętą przestrzenią, a zatem jedna obawa pociąga za sobą drugą.
Rozumie pan?
- Rozumiem. A tamci z tunelu?
- Tamci z tunelu? - powtórzył Szirin. - Biedacy. Należeli do osób,
których władze umysłowe nie potrafiły opanować klaustrofobii zapoczątkowanej
w ciemności. Kwadrans bez światła to długi okres. Pan przeżył tylko dwie
lub trzy minuty, a i tak był pan, zdaje się, wytrącony z równowagi. Tamci z
tunelu ulegli obłędowi na tle klaustrofobii, obłędowi chronicznemu i, o ile
nam wiadomo, nieuleczalnemu. Oto, co może zdziałać piętnaście minut bez światła.
Zapadło długie milczenie. Teremon zmarszczył czoło.
- Nie wierzę, by miało być aż tak niedobrze.
- Raczej nie chce pan wierzyć - obruszył się psycholog.
- Boi się
pan. Proszę wyjrzeć przez okno.
Dziennikarz posłuchał. Szirin nie zrobił pauzy, mówił dalej.
- Niech pan sobie wyobrazi ciemność. Wszędzie ciemność. Domy, drzewa,
pola, niebo - wszystko czarne. Jak wzrok sięgnie, nie ma światła. No i
gwiazdy, te gwiazdy, o których nic nam nie wiadomo. Potrafi pan to zrozumieć?
- Potrafię - odparł z mocą reporter. Szirin zirytował się, uderzył
pięścią w stół.
- Kłamstwo! Nic pan nie rozumie! Pański mózg jest zbudowany tak, że nie
ogarnia tej koncepcji, jak nie ogarnia wieczności czy nieskończoności.
Potrafi pan jedynie o tym mówić. Skoro znikoma cząstka zakłóciła pańską
równowagę, to co będzie, kiedy przyjdzie właściwe zjawisko? Pańska świadomość
stanie w obliczu zagadnienia, które przerasta granice jej poznania. Oszaleje
pan zupełnie i trwale. To nie podlega dyskusji - psycholog umilkł posępnie,
aby niebawem podjąć. - No i kolejne dwa tysiąclecia straszliwych walk i
zmagań pójdą na marne. Jutro nie będzie na Lagazie nie zniszczonego miasta.
Teremon odzyskał nieco werwy.
- Coś tu nie gra - powiedział. - Nie rozumiem dotąd, czemu muszę
dostać fioła tylko dlatego, że słońca znikną z nieba. Ale gdybym nawet
zwariował, ja i reszta ludzkości, to co to ma wspólnego z miastami? Czy sądzi
pan, że wysadzimy je w powietrze?
Psycholog zirytował się ponownie.
- Czego najbardziej będzie pan pragnął w ciemności? Czego będzie
domagał się pański instynkt? Światła, do licha! Światła!
- I co?
- A jak zyskać światło?
- Nie wiem - przyznał otwarcie Teremon.
- W jaki sposób może powstać światło - nie mówiąc oczywiście o
działaniu słońc?
- Nie mam pojęcia.
Psycholog i reporter stali teraz twarzą w twarz.
- Trzeba coś podpalić, młodzieńcze - rzucił Szirin.
- Widział pan
kiedy pożar lasu? Gotował pan strawę nad płonącym drewnem? Ciepło to,
drogi panie, nie jedyny skutek ognia. Daje on również światło i ludzie o tym
wiedzą. W czasie trwania Ciemności będą szukać światła i znajdą je.
- Zaczną palić drewno?
- Wszystko, co im wpadnie pod rękę. Konieczność światła.
Jakiegokolwiek. A że o drewno nie zawsze łatwo... Rozumie pan? Będą palić
wszystko. Osiągną światło, ale wszystkie ośrodki mieszkalne staną w płomieniach.
Psycholog i dziennikarz patrzyli sobie w oczy, jak gdyby cała sprawa polegała
na próbie siły woli. Wreszcie Teremon odwrócił się bez słowa. Oddech miał
przerywany, zgrzytliwy. Zgiełk, który powstał nagle w sąsiednim pokoju, za
zamkniętymi drzwiami, ledwie do niego docierał.
Szirin odezwał się nienaturalnie rzeczowym tonem.
- Słyszę, zdaje się, głos Imota. Pewnie wrócili z Faro. Chodźmy tam.
Dowiemy się, co ich zatrzymało.
- Chodźmy - przystał dziennikarz.
Wzdrygnął się, odetchnął głęboko. Napięcie zmalało.
W obserwatorium wrzało. Wszyscy otoczyli dwóch młodych mężczyzn, którzy
zdejmując wierzchnie okrycia odpowiadali na rzucane im bezładne pytania.
Aton roztrącił tłumek i z marsową miną stanął przed nowo przybyłymi.
- Zdajecie sobie sprawę, że do całkowitego zaćmienia zostało pół
godziny? Gdzie byliście tak długo?
Faro 24 usiadł i zatarł ręce. Policzki miał zaróżowione od chłodu.
- Kończyliśmy z Imotem drobny prywatny eksperyment. Chodziło o urządzenie,
za pomocą którego dałoby się podrobić Ciemność i gwiazdy i sprawdzić
zawczasu, jak to będzie wyglądało.
Wśród słuchaczy rozległ się nieokreślony pomruk. Oczy Atona błysnęły
wyrazem zainteresowania.
- Nic dotąd nie mówiliście. Na czym miało polegać wasze doświadczenie?
- Obydwaj wpadliśmy już dawno na pewien pomysł
- odparł Faro. - Zaczęliśmy w wolnych chwilach pracować. Imot znalazł na peryferiach miasta
niski, parterowy budynek z kopulastym dachem. Dawniej mieściło się tam chyba
muzeum. Tak czy inaczej, kupiliśmy dom...
- Skąd wzięliście pieniądze? - przerwał żywo Aton.
- Z własnych kont w banku - odparł zaczepnie Imot.
- Dom kosztował
dwa tysiące kredytek. Wielkie rzeczy! Jutro dwa tysiące kredytek będą dwoma
tysiącami świstków papieru.
- Naturalnie! - przyznał Faro. - Kupiliśmy więc dom i od góry do dołu
obili czarnym aksamitem, żeby uzyskać możliwie najdoskonalszą ciemność.
Następnie wywierciliśmy w suficie i dachu otwory i zasłonili je metalowymi
pokrywkami, które można usunąć jednocześnie za pomocą wyłącznika. Nie
wszystko robiliśmy sami. Zatrudniliśmy cieślę, elektromontera i kilku innych
rzemieślników. Nie liczyliśmy się z pieniędzmi. Chodziło o to, by światło
przeniknęło otworami do ciemnego wnętrza i stworzyło złudzenie gwiazd.
Nastąpiła pełna napięcia niema pauza. Wszystkie oddechy umilkły naraz.
Wreszcie Aton zaczął surowo i formalistycznie.
- Nie mieliście prawa we własnym zakresie...
Faro zmieszał się wyraźnie.
- Przyznaję, panie profesorze. Wiemy. Ale... Będę zupełnie szczery.
Podejrzewaliśmy, że to niebezpieczny eksperyment, liczyliśmy się z możliwością
obłędu. Po wszystkim, co mówił Szirin, wydawało nam się prawdopodobne.
Woleliśmy ryzykować sami. Byliśmy zdania, że jeżeli zachowamy zdrowe zmysły,
uodpornimy się zapewne na działanie prawdziwej Ciemności. W takim przypadku
powtórzylibyśmy oczywiście doświadczenie z całym personelem obserwatorium.
Niestety, wszelkie nadzieje zawiodły.
- Dlaczego? Co się stało?
Imot uprzedził towarzysza.
- Zamykaliśmy się - podchwycił - przyzwyczajali wzrok do braku światła.
Potworne uczucie! W zupełnej ciemności człowiekowi zdaje się, że przytłaczają
go ściany i sufit. Wytrzymaliśmy jakoś. Później przyszedł czas na przekręcenie
wyłącznika. Pokrywki ustąpiły. W górze zabłysły świetlne punkty...
- I co?
- Nic. Na tym właśnie polega fiasko. Nic się nie stało. Mieliśmy nad
sobą podziurawiony dach i tyle. Wiele razy powtarzaliśmy próbę. To właśnie
powód naszego spóźnienia. I nic. Efekt był zawsze jednakowy.
Nastała znowu pełna skupienia cisza. Wszystkie oczy zwróciły się ku
Szirinowi, który siedział bez ruchu, z uchylonymi ustami. Teremon odzyskał głos
pierwszy. Zwrócił się do psychologa.
- Rozumie pan, jak to kładzie teorię, o której mówił pan przed chwilą
- zapytał z uśmiechem ulgi.
- Chwileczkę! - Szirin podniósł rękę. - Muszę się zastanowić.
Umilkł na moment. Później pstryknął palcami i podniósł głowę. Wyraz
jego oczu nie świadczył o wątpliwościach czy zaskoczeniu.
- Oczywiście... - zaczął, ale nie dokończył, bo piętro wyżej
rozległ się nagle łoskot. Binej wstał raptownie i skoczył w kierunku schodów
z okrzykiem:
- Cóż to za licho?!
Inni wybiegli za nim.
Wydarzenia następowały szybko. Znalazłszy się pod kopułą obserwatorium
Binej objął jednym żałosnym spojrzeniem potłuczone klisze fotograficzne i
nachylonego nad nimi człowieka. Rzucił się na intruza, chwycił go za gardło.
Nastąpiła gwałtowna szarpanina; nadbiegli inni i nieznajomy uległ pod ciężarem
sześciu zacietrzewionych przeciwników.
Ostatni zjawił się zasapany Aton.
- Podnieście go - zakomenderował.
Asystenci cofnęli się opornie i dźwignęli na nogi zdyszanego intruza z
posiniaczonym czołem i w podartym ubraniu. Miał on krótką, jasną brodę,
ufryzowaną wymyślnie na sposób praktykowany przez kultystów.
Binej chwycił go za kołnierz, potrząsnął nim mocno.
- Co ci do łba strzeliło, złodzieju? Nasze klisze...
- Nie klisz szukałem - przerwał chłodno kultysta.
- To był
przypadek.
Spojrzenie Bineja pobiegło śladem pałającego wzroku napastnika.
- Rozumiem. Chodziło ci o aparat. Wobec tego przypadek z kliszami to dla
ciebie uśmiech szczęścia. Gdybyś ważył się tknąć aparat, zginąłbyś
powolną i bolesną śmiercią. A tak... - podniósł zaciśniętą pięść.
Aton chwycił go za rękaw.
- Stop! Daj mu spokój, Binej.
Młody technik zawahał się, niechętnie opuścił rękę. Astronom usunął
go z drogi i stanął oko w oko z kultystą.
- Pan ma na imię Latimer, prawda?
Kultystą skłonił się sztywno i wskazał symbol na biodrze.
- Jestem Latimer 25, adiutant trzeciej klasy Jego Wzniosłości Sora 5.
- I... - Aton zmarszczył siwe brwi - towarzyszył pan Jego Wzniosłości
w czasie zeszłotygodniowych odwiedzin u mnie?
Latimer skłonił się ponownie.
- A czego chce pan teraz?
- Niczego, co mógłby mi pan dać dobrowolnie.
- Zapewne przysłał pana Sor 5. A może to pański własny pomysł?
- Nie odpowiem na to pytanie.
- Czy mam oczekiwać innych gości?
- I na to nie odpowiem.
Aton spojrzał na zegarek, sposępniał jeszcze bardziej.
- O co chodzi
Jego Wzniosłości? - zapytał. - Przecież dotrzymuję układu.
Latimer uśmiechnął się blado, ale nie odpowiedział.
- Prosiłem Sora 5 o dane, których wyłącznie kult może dostarczyć.
Otrzymałem je i jestem wdzięczny. W zamian obiecałem dowieść prawdy
podstawowych wierzeń kultu.
- Tej prawdy nie trzeba dowodzić - padła wyniosła odpowiedź.
- Wystarczający dowód stanowi Księga Objawienia.
- Dla garstki wyznawców kultu. Zechce pan nie wypaczać mojej myśli.
Obiecałem dać naukowe podstawy waszym wierzącym. Obietnicę spełniam.
Oczy
kultysty zwęziły się, zabłysły gniewnie.
- Tak. Spełnia pan z przebiegłością lisa. Pańskie badania rzekomo
potwierdzają naszą wiarę, zarazem jednak czynią ją najzupełniej zbędną.
Ciemność i gwiazdy przedstawia pan jako zjawisko naturalne, co pozbawia je właściwego
znaczenia. To świętokradztwo, bluźnierstwo.
- Nie moja wina. Fakty pozostają faktami. Mogę je tylko stwierdzić.
- Pańskie tak zwane fakty to czcza iluzja.
Aton tupnął gniewnie.
- Skąd pan wie?
- Wiem! - odpowiedział Latimer tonem niezachwianego przekonania.
Sędziwy
dyrektor spurpurowiał, lecz gestem ręki uspokoił Bineja, który zaczął coś
żywo szeptać.
- Czego więc żąda od nas Sor 5? - podjął. - Jak mi się zdaje,
jest nadal zdania, że próby przygotowania świata do podjęcia stosownych kroków
przeciw groźbie powszechnego obłędu mogą narazić na potępienie
nieprzeliczoną ilość dusz. Próby te nie przynoszą rezultatów. Może będzie
to pewną pociechą dla Jego Wzniosłości.
- Same próby wyrządziły dosyć szkód. Trzeba położyć kres waszym
grzesznym
zabiegom, by uzyskać wiadomości z pomocą szatańskich instrumentów. My jesteśmy
posłuszni woli gwiazd. Mogę jedynie ubolewać, że własna niezręczność nie
pozwoliła mi zniszczyć diabelskich wynalazków.
- Niewiele by pan zdziałał - odpowiedział Aton.
- Wszystkie dane, z
wyjątkiem ostatecznego dowodu, który zamierzamy wkrótce uzyskać, są w
miejscu niedostępnym zamachom. Ale to nie zmienia pańskiej obecnej sytuacji
przestępcy i włamywacza - zwrócił się do zgrupowanych za nim asystentów. -
Niech ktoś wezwie policję.
- Do wszystkich diabłów! - obruszył się pełen niesmaku Szirin.
- Co ty wyprawiasz, Aton? Nie pora na hece. Zaczekaj - energicznie wystąpił do
przodu. - Ja to załatwię.
Aton spojrzał z góry na psychologa.
- Zechcesz pozwolić, że załatwię sprawę po swojemu. Pamiętaj, jesteś
tu osobą postronną.
Szirin skrzywił się wymownie.
- Po co zawracać sobie głowę wzywaniem policji, stwarzać zbędne trudności,
skoro całkowite zaćmienie jest kwestią minut, a nasz gość jest gotów
zobowiązać się słowem honoru, że tu zostanie i nie narobi kłopotu?
- Odmawiam! - zawołał żywo kultystą. - Róbcie, co chcecie, ale
prosta uczciwość każe mi uprzedzić, że przy pierwszej sposobności dokończę
zadania, które mnie tutaj sprowadziło. Do tego zobowiązuję się słowem
honoru. Jeżeli mi ufacie, lepiej wezwijcie policję.
Życzliwy uśmiech rozjaśnił twarz psychologa.
- Straszny z pana uparciuch. Lepiej pogadajmy trochę. Widzi pan tego młodego
człowieka pod oknem? Silny, bez skrupułów, skory do bicia... Kiedy rozpocznie
się zaćmienie, nie będzie miał do roboty nic poza pilnowaniem pana. Jestem
też ja, może przyciężki do walki, ale też się przydam. Rozumie pan?
- Rozumiem. I cóż z tego? - rzucił lodowato Latimer.
- Proszę posłuchać. Kiedy rozpocznie się zaćmienie, Teremon i ja
zaprowadzimy pana do małego schowka o jednych drzwiach z kolosalnym zamkiem i
bez okna. Posiedzi pan tam, póki będzie trzeba.
- A następnie - podchwycił godnie kultystą - nie znajdzie się nikt,
kto by mnie uwolnił. Wiem nie gorzej niż wy, wiem o wiele lepiej, jakie
znaczenie posiadają gwiazdy. Oszalejecie wszyscy, trudno zatem liczyć, by ktoś
pamiętał, że jestem zamknięty w schowku. Grozi mi uduszenie albo powolna śmierć
z głodu. Czy nie mam racji? Czego innego można oczekiwać od bandy naukowców?
Ale słowa honoru nie dam. To kwestia zasad nie podlegających dyskusji.
Zblakłe oczy dyrektora przybrały wyraz niepokoju.
- Doprawdy, Szirin... Zamknąć tak człowieka...
- Za pozwoleniem! - psycholog uciszył Atona energicznym ruchem dłoni.
- Nie sądzę, by sprawy zaszły tak daleko. Latimer próbuje blefować.
Cwaniak! Ale i ja nie jestem psychologiem tylko dlatego, że lubię brzmienie
tego wyrazu - uśmiechnął się do kultysty. - Chyba nie podejrzewa pan, że
na serio myślę o czymś równie niskim jak zagłodzenie pana na śmierć. Mój
miły! Jeżeli zamkniemy pana w schowku, nie zobaczy pan Ciemności ani gwiazd!
Wystarczy pobieżna znajomość elementarnych wierzeń kultu, by wiedzieć, że
odcięcie od gwiazd w czasie, kiedy widnieją na niebie, równa się dla pana
utracie nieśmiertelnej duszy. Poczytuję pana za człowieka honoru. Uwierzę na
słowo, jeżeli zechce pan obiecać, że zaniecha wszelkich dalszych szkodliwych
dla nas kroków.
Latimer jak gdyby skurczył się, zmalał. Żyły na czole mu nabrzmiały.
- Daję słowo - powiedział głucho i dodał zaraz z nagłą pasją:
- Pociesza mnie tylko myśl, że wszyscy będziecie potępieni z racji swoich
praktyk.
Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku znajdujących się opodal
drzwi wysokiego stołka o trzech nogach.
Szirin skinął na reportera.
- Niech pan siądzie przy nim, Teremon. Na wszelki wypadek... Hej! Teremon!
Dziennikarz nie zareagował. Wargi miał pobladłe.
- Spójrzcie!
Palec, którym wskazywał na niebo, drżał. Głos był zdławiony, ochrypły.
Wszyscy wstrzymali oddech. Oczy spoglądających śladem wyciągniętego
palca znieruchomiały.
Beta była znacznie z jednej strony okrojona!
Znikoma smuga czerni, nie szersza niż paznokieć, urastała w oczach przerażonych
widzów do rozmiarów czeluści nieubłaganego przeznaczenia.
Po chwili osłupienia rozległ się gwar zmieszanych głosów. Trwał krótko
i ustąpił miejsca ożywionej metodycznej działalności. Wszyscy wrócili do
wyznaczonej pracy. W szczytowym momencie brakło czasu na wzruszenia.
Ostatecznie to grono naukowców miało konkretne zadania. Nawet Aton gdzieś
znikł.
- Wstępny kontakt nastąpił plus minus piętnaście minut temu
- odezwał
się prozaicznie Szirin. - Trochę za wcześnie. Ale i tak nieźle, biorąc
pod uwagę błędy nieuniknione w wyliczeniach.
Rozejrzał się dokoła, podszedł na palcach do zapatrzonego wciąż w okno
Teremona i odciągnął go lekko.
- Aton jest wściekły - szepnął. - Niech pan trzyma się na uboczu.
Przegapił wstępny kontakt z powodu awantury z Latimerem. Lepiej go unikać, bo
każe pana wyrzucić przez okno.
Reporter skinął głową i usiadł bez słowa. Psycholog spojrzał nań ze
zdziwieniem.
- Do licha! - zawołał. - Dygoce pan cały, człowieku!
- Co?
Teremon oblizał zaschłe wargi. Próbował się uśmiechnąć.
- Niezbyt dobrze się czuję. To fakt - bąknął.
Szirin zmierzył go chłodnym
wzrokiem
- Ale nie traci pan odwagi, prawda?
- Nie - obruszył się gwałtownie. - Nie! Proszę mi dać trochę
czasu. Ja... Nie mogłem uwierzyć w te brednie... Nie wierzyłem... Dopiero
teraz! Proszę mi dać trochę czasu. Muszę się zastanowić, przywyknąć...
Wy wszyscy szykowaliście się dwa miesiące, może dłużej...
- Tak. To racja - przyznał z namysłem psycholog.
- Proszę posłuchać!
Ma pan kogoś bliskiego? Żonę, dzieci, rodziców?
- Chodzi o Kryjówkę, prawda? - reporter pokręcił głową.
- Nie,
proszę się nie kłopotać. Mam tylko siostrę. Mieszka dwa tysiące mil od Saro. Nie znam nawet bliższego adresu.
- No, a pan? Zdążyłby pan jeszcze do Kryjówki. Jest jedno wolne
miejsce, moje. Nic tu po panu, a w przyszłości...
- Podejrzewa pan, że umieram ze strachu - przerwał cicho Teremon.
- Nie, drogi panie. Jestem dziennikarzem. Zlecono mi reportaż i nie myślę
rezygnować.
Psycholog uśmiechnął się mętnie.
- Rozumiem. Ambicja zawodowa.
- Niech i tak będzie... Do licha! Oddałbym prawą rękę za butelkę
bodaj o połowę mniejszą niż ta, którą pan wysuszył. Bardzo by mi się
przydała... - urwał, bo Szirin dał mu nagle kuksańca.
- Słyszy pan? - rzucił i ruchem głowy wskazał kultystę, który,
niepomny na nic, stał zapatrzony w okno i z wyrazem zachwytu na twarzy mamrotał
coś przeciągłym, śpiewnym głosem.
- Co on mówi? - zapytał dziennikarz.
- Cytuje piąty rozdział Księgi Objawienia. Cicho! Niech pan słucha. Głos
Latimera wzmógł się nagle, zadźwięczał nutą uniesienia.
"Działo się, iż w owe dni słońce Beta trzymało coraz dłużej i dłużej
samotną stróże na niebiesiech, aż przyszła pora, gdy przez całe pół
obrotu zostało samo jedno i świeciło nad Lagazą, umniejszone i ostygłe.
I ludzie gromadzili się na miejskich placach oraz drogach publicznych, by
dziwować się i radzić, bowiem zawładnął nimi upadek ducha. Myśli mieli zmącone,
mowę zająkliwą, a dusze ich oczekiwały przybycia gwiazd.
A w mieście Trigon, w samo południe, wystąpił Wendret 2 i tako prawił
ludziom z Trigonu: >>Słuchajcie moich słów, o, grzeszni! W pogardzie macie
Sprawiedliwość, atoli bliski jest dzień porachunku. Oto Grota nadchodzi, aby
pochłonąć Lagazę, a także was i wszystko, co się wokół znajduje".
Kiedy zaś prawił tak, wargi Groty Ciemności minęły skraj Bety i zniknęła
ona z niebios Lagazy. Gromko odezwały się krzyki, a wielki lęk ogarnął
ludzkie dusze.
Działo się tak, że Ciemność Groty padła na Lagazę i na całej
powierzchni jej zamarło światło. Ludzie jakoby zaniewidzieli, albowiem nikt
nie mógł dojrzeć sąsiada, jakkolwiek oddech jego czuł na swoim licu.
I wśród powszechnej czerni zajaśniały nieprzeliczone gwiazdy, a przybycie
ich zwiastowała muzyka takiej krasy, że nawet liście drzew odmieniły się w
języki wołające ku niebiosom w j zachwyceniu.
W onej to chwili dusze opuściły ludzkie ciała, a ludzie odmienili się w
srogie bestie i niby dziki zwierz puszczy uganiali się wśród wrzawy ulicami
miast Lagazy.
Z gwiazd spłynął Ogień Niebiański, a gdzie spoczął, miasta Lagazy
obracały się w pogorzeliska i nie zostało śladu człowieka ani dzieł jego.
Naonczas..."
Nuta głosu Latimera uległa ledwie uchwytnej zmianie. Kultysta nie spojrzał
w stronę słuchaczy, lecz zdał sobie widać sprawę z ich skupionej uwagi. Gładko,
bez pauzy dla oddechu, zmienił ton, począł wymawiać sylaby bardziej
melodyjnie, płynnie j.
Teremon patrzył nań zdziwiony. Wyrazy zdawały mu się niemal znajome,
chociaż różniły się akcentem, sposobem wymawiania samogłosek. Mimo to
recytacja Latimera była niezrozumiała.
Szirin uśmiechnął się chytrze.
- Przeszedł na jakiś starocykliczny język, pewno z tradycyjnego dla
kultystów drugiego cyklu. Widzi pan, w tym języku była początkowo napisana
Księga Objawienia.
- Mniejsza z nim. I tak dosyć usłyszałem - Teremon cofnął się z
krzesłem, przygładził włosy dłonią, która już nie drżała. - Znacznie mi
lepiej.
- Istotnie? - zapytał Szirin nie bez zdziwienia.
- Znacznie mi lepiej, mówię panu! Wzięło mnie przed chwilą! Słuchałem
pańskiej gadaniny na temat grawitacji. Później zobaczyłem początek zaćmienia.
Prawie się wykończyłem. Ale to... - lekceważącym gestem wskazał
jasnobrodego kultystę. - Coś podobnego opowiadała mi niańka. Przez całe
życie drwiłem z takich bredni. Trudno, bym się dziś dał nastraszyć. - Dziennikarz odetchnął głęboko; i podjął siląc się na ton swobodny.
- Ale dla zachowania dobrej formy wolę odwrócić krzesło tyłem do okna.
- Słusznie - przyznał psycholog. - I radziłbym mówić ciszej. Aton
wydobył właśnie głowę z pudła, w którym ją trzymał. A jak spojrzał na
pana! Taki wzrok powinien zabijać.
Teremon skrzywił się z niesmakiem.
- Zupełnie zapomniałem o staruszku.
Starannie odwrócił krzesło tyłem do okna, zerknął przez ramię na
kultystę.
- Przyszło mi na myśl - zaczął znów półgłosem
- że musi istnieć
jakieś zabezpieczenie przeciw gwiezdnemu obłędowi. Jak pan sądzi?
Psycholog zrazu nie odpowiedział. Zamyślił się, zerknął w kierunku słońca.
Beta minęła zenit. Odblask z okna, który tworzył na podłodze krwawy prostokąt,
dosięgnął brzucha Szirina.
Ciemny rąbek zmienił się tymczasem w czarną plamę zakrywającą trzecią
część Bety. Psycholog wzdrygnął się, a gdy odwrócił głowę, jego
pulchne policzki wydawały się mniej czerstwe. Z prawie wstydliwym uśmiechem również
odwrócił swoje krzesło.
- Myślę - odezwał się - że w samym Saro dwa miliony ludzi odzyskało
nagle wiarę i na gwałt próbuje przystać do kultystów - uśmiechnął się
ironicznie. - Kult przeżywa godzinę niespodziewanego odrodzenia. Zapewne
wykorzysta ją należycie. Przepraszam... Co pan mówił?
- Ja? Niepokoi mnie pytanie, jak kultyści przekazują Księgę Objawienia
z jednego cyklu w drugi, a zwłaszcza kto i kiedy mógł ją napisać. Musi
istnieć jakieś zabezpieczenie przeciw gwiezdnemu obłędowi, bo gdyby wszyscy
potracili zmysły, księga nie mogłaby powstać.
Psycholog zmierzył Teremona pochmurnym wzrokiem.
- Oczywiście, młody człowieku, nie dysponujemy wiarygodnymi zeznaniami
naocznych świadków. Mamy jednak jako tako wyrobiony pogląd na sprawę. Proszę
posłuchać. Trzy kategorie ludzi mogły znieść katastrofę stosunkowo dobrze.
Po pierwsze ci nieliczni, którzy nie zobaczyli gwiazd: niewidomi albo pijani do
nieprzytomności od początku zaćmienia do końca. Zostawmy ich w spokoju, bo
nie potrafią dać żadnego świadectwa. Druga kategoria to dzieci do sześciu
lat, dla których świat jest tak nowy i dziwaczny, że nie zatrwożą ich nawet
gwiazdy i Ciemność. Poczytują kataklizm za jeszcze jeden nowy szczegół
obcego środowiska. Rozumie pan, prawda?
- Zapewne - bąknął reporter tonem powątpiewania.
- Na koniec są osobnicy o umyśle zbyt prymitywnym, by mogły w nim nastąpić
gwałtowne i nieodwracalne zaburzenia. Zaćmienie nie może zbytnio dotknąć
ludzi minimalnie wrażliwych, takich dla przykładu, jak ciemny, zatyrany chłop.
Widzi pan - po jednym z kataklizmów dzieci zachowały mętne wspomnienia, które
uzupełnione niedorzecznym bełkotem debilów, dały początek Księdze
Objawienia. Jak stąd wynika, materiału historycznego dostarczali ludzie
najmniej powołani na twórców historii: małe dzieci i półgłówki. Oni
stworzyli Księgę Objawienia przepisywaną, zmienioną i wznawianą z cyklu na
cykl.
- Sądzi pan, że przekazywano ją metodą, którą dziś chcecie zastosować
wobec tajemnic prawa grawitacji?
- Może - Szirin wzruszył ramionami. - Nie chodzi o szczegóły
metody. Fakt, że Księgę Objawienia przekazywano. Zmierzam do czegoś zupełnie innego. Może to być jedynie bełkot, jeżeli nawet opiera się na
prawdzie. Przypomina pan sobie nieudany eksperyment z otworami w dachu, który
przeprowadzili Imot i Faro?
- Naturalnie.
- Wie pan, dlaczego nie powiod... - Szirin urwał i wstał wyraźnie
zaniepokojony, bo do rozmawiających zbliżył się Aton z twarzą przypominającą
tragiczną maskę.
- Co się stało?! - zawołał psycholog.
Kiedy Aton odprowadzał go na stronę, Szirin wyczuwał łokciem drżenie
jego palców.
- Nie tak głośno! - zaczął dyrektor cichym, udręczonym głosem.
- Przed chwilą przyszła bezpośrednią linią wiadomość z Kryjówki.
- Coś nie w porządku? - zaniepokoił się Szirin.
- Nie tam. Już opieczętowali wejście. Do pojutrza zostaną jak w grobie.
Są bezpieczni. Ale miasto... Nie wyobrażasz sobie, Szirin... Straszliwy zamęt...
- sędziwy astronom zdradzał wyraźnie
zaburzenia mowy.
- No i co? - rzucił niecierpliwie Szirin. - Będzie jeszcze gorzej.
Czemu się trzęsiesz? - urwał, lecz po chwili podjął podejrzliwie. - Powiedz no, jak się czujesz?
Oczy Atona błysnęły gniewnie. Później zblakły, przybierając trwożny
wyraz.
- Nic nie rozumiesz. Kultyści nie próżnują. Podburzają ludność do
szturmu na obserwatorium. Obiecują natychmiastowy stan łaski, zbawienie
wieczne... Czego nie obiecują! Co robić, Szirin?
Psycholog pochylił czoło. Długo przyglądał się w zamyśleniu szpicom
swoich butów, bębnił palcami po brodzie. Wreszcie podniósł wzrok.
- Co robić? - rzucił szorstko. - Nic. Nie mamy nic do roboty. Czy
twoi ludzie wiedzą?
- Nie. Skąd znowu!
- Dobrze. Utrzymuj sekret. Ile czasu do całkowitego zaćmienia?
- Niespełna godzina.
- Nie ma rady. Ale można iść na hazard. Trzeba czasu, żeby zgromadzić
i zorganizować naprawdę groźny tłum. Doprowadzenie go tutaj potrwa jeszcze dłużej.
Znajdujemy się dobre pięć mil od centrum miasta. Pamiętaj o tym.
Szirin spojrzał przez okno ku stokom wzgórz, gdzie pola ustępowały
stopniowo miejsca koloniom białych domków na peryferiach. Podążył wzrokiem
dalej w kierunku stolicy, która wydawała się mętną plamą na horyzoncie,
tumanem mgieł w zamierającym blasku Bety.
- Trzeba czasu - powtórzył nie odwracając głowy.
- Pracujmy i módlmy
się, aby całkowite zaćmienie przyszło pierwsze.
Beta była przepołowiona. Linia graniczna wyginała się lekko ku jeszcze
jasnej części. Jak gdyby opadała gigantyczna powieka.
Psycholog nie słyszał stłumionego gwaru w obserwatorium. Odczuwał tylko głęboką
ciszę pobliskich pól. Nawet owady umilkły opanowane grozą. Martwe przedmioty
pociemniały... Wzdrygnął się, gdy głos zabrzmiał tuż nad jego uchem.
- Czy coś się stało? - zapytał Teremon.
- Co?... Nie... Wróć pan na krzesło. Przeszkadzamy tutaj.
Odeszli do swojego kąta, lecz Szirin długo się nie odzywał. Palcem próbował
rozluźnić kołnierzyk, poruszył szyją do przodu i tyłu. Widocznie jednak
nie przyniosło mu to ulgi. Nagle podniósł wzrok.
- Ma pan trudności z oddychaniem? - zapytał.
Dziennikarz szeroko otworzył oczy. Kilka razy odetchnął głęboko.
- Nie... A dlaczego?
- Myślę, że za długo wyglądałem oknem. Podziałał na mnie zmrok.
Trudności z oddychaniem to jeden z pierwszych objawów klaustrofobii.
Teremon
wciągnął głęboko powietrze.
- Nie... Nic mi nie dolega... O! Mamy trzeciego...
Barczysta postać Bineja stanęła między światłem a zaszytą w kąt parą.
Szirin spojrzał nań pytająco.
- Co słychać, Binej?
Młody człowiek zaczął przestępować z nogi na nogę, uśmiechnął się
z zakłopotaniem.
- Pozwoli pan, że przysiądę się na chwilę? Chciałbym trochę pogadać.
Moje aparaty nastawione. Mogę próżnować aż do całkowitego zaćmienia - urwał, zerknął w stronę kultysty, który przed kwadransem wydobył z rękawa
mały oprawny w skórę tomik i bez słowa zaczął czytać w głębokim
skupieniu. - Nie sprawia kłopotu, prawda?
Szirin pokręcił głową. Prostował ramiona, zmuszał się, by oddychać
regularnie, co pochłaniało całą jego uwagę.
- Ma pan trudności z oddychaniem, Binej? - odezwał się nagle.
Binej
pociągnął nosem.
- Nie wydaje mi się tu duszno... - odrzekł.
- Ja zaczynam odczuwać coś w rodzaju klaustrofobii
- bąknął
psycholog tonem usprawiedliwienia.
- Aha... Na mnie działa to inaczej. Mam wrażenie, że oczy zapadają mi
się coraz głębiej. Widzę mętnie... Jak to wyrazić... No po prostu
przedmioty zatraciły wyraźnie kontury. I zimno mi, okropnie zimno.
- Zimno jest naprawdę. To nie złudzenie. - Teremon uśmiechnął się
krzywo. - Palce u nóg mam lodowate, jak gdybym podróżował w wagonie-chłodni.
- Jedno jest konieczne - zabrał głos Szirin. - Trzeba zająć myśli
sprawami zewnętrznymi. Niedawno tłumaczyłem Teremonowi, dlaczego spełzł
na niczym eksperyment z dziurami w dachu.
- Ledwie pan zaczął - wtrącił dziennikarz, objął rękami kolano i
wsparł na nim brodę.
- Imot i Faro popełnili błąd, przyjmując Księgę Objawienia zbyt dosłownie.
Sądzę, że nie należy przypisywać gwiazdom właściwości fizycznych. Być
może w absolutnej ciemności umysł ludzki odczuwa nieodpartą potrzebę światła,
stwarza je więc w wyobraźni. W takim przypadku gwiazdy stanowiłyby tylko
iluzję.
- Innymi słowy - przerwał Teremon - twierdzi pan, że gwiazdy są
skutkiem, nie jedną z przyczyn szaleństwa. Po co zatem fotografie Bineja?
- O ile wiem, po to, by dowieść, iż gwiazdy to złudzenie, a może, by
dowieść czegoś przeciwnego. Ponadto...
Binej przysunął bliżej krzesło. Ożywił się niespodziewanie.
- Cieszę się, że poruszył pan ten temat - oczy błysnęły mu, uniósł
palec wymownym gestem. - Dużo myślałem o gwiazdach i nasunęła mi się
pewna koncepcja. Naturalnie to bańka mydlana. Nie mam zamiaru wysnuwać poważnej
teorii. Ale moja koncepcja chyba zasługuje na uwagę. Chcą panowie posłuchać?
Zawahał się,
lecz Szirin zasiadł wygodniej i powiedział:
- Proszę mówić. Słuchamy.
- Otóż przyjmijmy, że we wszechświecie mogą istnieć inne słońca
- młody astronom zająknął się wstydliwie. - Naturalnie mam na myśli słońca
tak odległe, że wytwarzane przez nie światło jest za słabe, byśmy je mogli
dostrzec na Lagazie. Pewno to brzmi jak fragment noweli fantastyczno-naukowej?
- Niekoniecznie. Ale czy tej hipotezy nie obala fakt, że zgodnie z prawem
grawitacji pańskie słońca winny zdradzać swoje istnienie
siłą przyciągania?
- Nie - jeżeli znajdują się wystarczająco daleko, w odległości
dajmy na to czterech lat świetlnych albo więcej. W takim przypadku nie bylibyśmy
w stanie zaobserwować perturbacji występujących zbyt słabo. Przypuśćmy, że
istnieje wiele takich słońc - dziesięć albo nawet dwadzieścia.
Teremon gwizdnął raz jeszcze.
- Wyborny temat artykułu w świątecznym dodatku! Dwadzieścia słońc i
kosmos o średnicy ośmiu lat świetlnych! Czymże jest nasz wszechświat - kruszyną! Ludzie by
to pożerali!
- To tylko przypuszczenie - usprawiedliwiał się Binej.
- Sądzę
jednak, że dostrzegli panowie sedno sprawy. Podczas zaćmienia, kiedy nie będzie
prawdziwego światła słonecznego, takie słońca, w liczbie dziesięciu czy
dwudziestu, mogłyby stać się widoczne. Ze względu na odległość sprawiałyby
wrażenie kropek. Kultyści mówią o milionach gwiazd, ale to oczywiście
przesada. W kosmosie nie ma miejsca dla miliona słońc. Chyba, żeby się stykały.
Szirin słuchał z rosnącą uwagą.
- W tym coś jest, Binej - podchwycił. - Przesada stałaby się
nieunikniona. Jak panu zapewne wiadomo, umysł ludzki nie potrafi ogarnąć
bezpośrednio liczby większej od pięciu. Wyżej mamy tylko pojęcie
"wiele". Dziesiątek czy milion... nie ma wtedy różnicy... Wyborny pomysł!
- Mam także inny - podjął młody astronom. - Przyszło panu kiedy do
głowy, że w odpowiednio prostym systemie grawitacja stanowiłaby bardzo
nieskomplikowany problem? Wyobraźmy sobie świat, w którym jest tylko jedna
planeta z jednym słońcem. Planeta krąży po idealnej elipsie, a pojęcie siły
przyciągania narzuca się tak oczywiście, że można je uznać za pewnik. Na
takiej planecie astronomowie odkryliby prawo grawitacji zapewne i bez teleskopu.
Wystarczyłaby obserwacja gołym okiem.
- Czy taki system byłby dynamicznie stabilny? - zapytał Szirin tonem
powątpiewania.
- Z pewnością. Należałoby go nazwać układem "jeden do
jednego". Matematycznie funkcjonowałby bez zarzutu. Mnie jednak interesują
bardziej zastrzeżenia filozoficznej natury.
- Miło pomyśleć o czymś takim. Ale to piękna abstrakcja
- niby
idealny gaz czy zero absolutne.
- Naturalnie - przyznał Binej. - Najsłabszą stroną stanowi fakt, że
na takiej planecie nie powstałoby życie. Zbyt mało byłoby ciepła i światła.
Ale to nie koniec. Gdyby planeta obracała się dokoła własnej osi, przez połowę
każdego dnia musiałaby panować zupełna ciemność. Niepodobna liczyć, by życie,
całkowicie zależne od światła, mogło rozwinąć się w takich warunkach.
Ponadto...
Szirin zerwał się tak raptownie, że przewrócił krzesło.
- Aton przyniósł światło! - przerwał bez ceremonii.
- Światło! - powtórzył Binej i z uśmiechem niewysłowionej ulgi zwrócił
głowę w stronę dyrektora.
Aton piastował w ramionach kilka prętów o calowej średnicy, długich
mniej więcej na stopę. Nad wiązką spoglądał na zgromadzenie asystentów.
- Do roboty! - zakomenderował. - Chodź, Szirin, pomożesz mi.
Psycholog przydreptał do Atona i wspólnymi siłami wśród absolutnej
ciszy, osadzali jeden po drugim pręty w zaimprowizowanych metalowych uchwytach,
zawieszonych na ścianie.
Jak gdyby sprawował najbardziej uświęcony obrzęd religijny, Szirin ożywił
zapałkę płomieniem, który z kolei przytknął do górnego końca
jednego z prętów.
Płomień pociemniał, drgnął niepewnie. Później rozjaśnił się nagle i
żółtawy blask syczącej pochodni dobył, z mroku pomarszczoną twarz
dyrektora. Aton cofnął rękę. Spontaniczny okrzyk wstrząsnął szybami w
oknach.
Nad prętem unosiło się sześć cali chwiejnego blasku! W taki sam sposób
zapalił resztę prętów, dzięki czemu powstało sześć niezależnych źródeł
ognia malującego żółtawo głąb pokoju.
Światło było mętne, jeszcze bardziej przyćmione niż nikły blask Bety.
Płomyki drgały ustawicznie, rodziły dziwaczne cienie, które snuły się po
ścianach, niepewne i chwiejne, jak pijacy. Pochodnie kopciły obrzydliwie,
rozsiewając zaduch spalenizny. Dawały jednakże żółte światło, a to
przecież miało swoją wymowę po paru godzinach pod słabnącymi promieniami
Bety. Nawet Latimer oderwał wzrok od książki i z zachwytem gapił się na
osobliwe zjawisko.
Szirin począł grzać dłonie przy najbliższym płomyku. Nie dbał o sadze
osiadające na skórze szarymi drobinami.
- Piękne! - mamrotał do siebie. - Cudowne! Nie wiedziałem
dotychczas, że żółty kolor posiada tyle czaru.
Teremon podejrzliwie przyglądał się pochodniom. Marszczył nos, wietrzył
cierpki odór.
- Co to takiego? - odezwał się wreszcie.
- Drewno - odparł krótko Szirin.
- Nie! Cal od góry pręt jest już zwęglony. Ogień wyrasta z niczego i
świeci.
- W tym właśnie całe piękno. Ma pan przed sobą naprawdę doskonałe
urządzenie produkujące sztuczne światło. Mamy kilkaset takich sztuk, ale większość
jest oczywiście w Kryjówce. Widzi pan... - psycholog zerknął na swoje
poczerniałe dłonie, wytarł je chusteczką. - Widzi pan - wystarczy gąbczasty
rdzeń zwykłej trzciny wodnej wysuszyć dokładnie i nasycić zwierzęcym tłuszczem.
Później przytyka się do pręta ogień i tłuszcz płonie bardzo wolno. Pali
się to nieprzerwanie przez blisko pół godziny. Pomysłowe, prawda? Wynalazek
jednego z młodych pracowników naszego uniwersytetu.
Po krótkotrwałej sensacji w obserwatorium ucichło. Latimer przeniósł
swoje krzesło bezpośrednio pod pochodnię i czytał. Jego wargi poruszały się
w monotonnym rytmie modłów do gwiazd. Binej odszedł, by skontrolować aparaty
fotograficzne. Teremon skorzystał ze sposobności i uzupełniał notatki do
artykułu, który dnia następnego miał ukazać się w "Kronice Saro".
Robił to od dwu godzin metodycznie, sumiennie i, jak zdawał sobie sprawę,
najzupełniej bezcelowo.
Wesołe błyski w jego oczach świadczyły, że skrupulatne zapiski nie
dotyczą złowrogiego nieba, powlekającego się stopniowo ciemną purpurą i
coraz bardziej przypominającego barwą świeżo obrany burak nadprzyrodzonych,
rozmiarów.
Powietrze jak gdyby gęstniało. Pokój wypełniał niemal dotykalny półmrok.
Na tle szarzyzny rysował się wyraźnie kształt żółtych płomieni. Pochodnie
dymiły mocno i syczały. Od czasu do czasu słychać było ciche, niepewne
kroki wokół stołu albo westchnienie człowieka starającego się zachować
spokój w świecie groźnych cieni.
Teremon pierwszy zwrócił uwagę na dobiegające z zewnątrz odgłosy. Były
to ledwie uchwytne echa dźwięku i zapewne przeszłyby niepostrzeżenie, gdyby
nie zalegająca pod kopułą śmiertelna cisza.
Dziennikarz wyprostował, się, odłożył notes. Przez chwilę nasłuchiwał.
Później wstał ciężko, niechętnie, przeszedł między solaroskopem a jednym
z aparatów fotograficznych i stanął na tle okna.
Ciszę rozdarł jego krzyk wezbrany grozą.
- Szirin!
Praca ustała. Szirin i Aton znaleźli się momentalnie u boku reportera.
Nawet Imot 70, który siedział wysoko przy wzierunku olbrzymiego solaroskopu,
odwrócił się wraz z ruchomym stołkiem i niespokojnie patrzył ku dołowi.
Na niebie Beta - okopcony, rudy skrawek - po raz ostatni mierzyła Lagazę
tragicznym spojrzeniem. Od strony miasta wschodni widnokrąg ginął w ciemności,
a droga łącząca Saro z obserwatorium przypominała brudnoczerwoną kreskę
na tle drzew, które utraciły indywidualność, tworząc jedną mętną,
brunatną masę.
Uwagę przykuwała głównie sama szosa, po której sunęła z wolna inna,
niezwykle groźna brunatna masa.
- Szaleńcy z miasta! - zabrzmiał zdławiony głos Atona.
- Idą!
- Ile czasu do całkowitego zaćmienia? - zapytał psycholog.
- Kwadrans, ale... Ale oni tu będą za pięć minut.
- Nie szkodzi. Pracujcie dalej. Zdołamy ich powstrzymać. Obserwatorium to
istna forteca. Aton! Na wszelki wypadek nie spuszczaj z oka tego młodego
kultysty. Teremon, za mną!
Po chwili psycholog był za drzwiami. Teremon deptał mu po piętach. Pod sobą
mieli szerokie, kręcone schody, które opadały spiralą i w głębi szybu nikły
pośród szarego mroku.
Pierwszy impet przeniósł ich o pięćdziesiąt stóp niżej. W górze zniknął
żółtawy prostokąt otwartych! drzwi. Z dołu nacierała złowroga czerń.
Szirin zatrzymał się, chwycił za pierś pulchną dłonią. Oczy wyszły mu
z orbit.
- Brak... mi... tchu... - wyjąkał przerywanym głosem.
- Idź dalej
sam, Teremon... Zarygluj... drzwi... Wszystkie!...
O kilka stopni niżej dziennikarz przystanął również, odwrócił głowę.
- Nie wytrzyma pan minutę dłużej?
Szirin sapał głośno. Wdychał i wydychał powietrze, jak gęsty, lepki
syrop. Zdawał sobie sprawę, że na myśl o samotnym zapadnięciu w tajemniczą
Ciemność wzbiera w nim panika. Otwarcie mówiąc - bał się.
- Proszę zaczekać - powiedział Teremon. - W tej chwili wrócę.
Wspiął się na górę, po dwa stopnie naraz. Serce waliło mu jak młotem - bynajmniej nie ze zmęczenia. Wtargnął do pokoju i gwałtownie wyrwał
pochodnię z oprawki. Cuchnęła brzydko. Dym gryzł w oczy, oślepiał. Ale
Teremon ściskał w ręku źródło światła, jak gdyby miał ochotę ucałować
je radośnie. Kiedy zbiegał schodami, płomyk chwiał się, umykał do dołu.
Psycholog odemknął powieki i jęknął głucho, kiedy Teremon nachylił się
i potrząsnął go za ramię.
- Już dobrze. Trzymaj się, Szirin. Mamy światło.
Uniósł pochodnię nad głową, chwycił psychologa za łokieć i poczęli
schodzić w opiekuńczym, jasnym krążku.
W pomieszczeniach biurowych na parterze było nieco widniej, więc Teremon
odczuł wyraźną ulgę. Groza ustępowała.
- Trzymaj! - rzucił szorstko wręczając pochodnię Szirinowi.
- Słyszysz,
co się tam dzieje?
Przez zamknięte drzwi dobiegały strzępy ochrypłych nieartykułowanych wrzasków.
Ale Szirin miał słuszność. Obserwatorium było zbudowane jak forteca.
Wzniesiono je w ubiegłym stuleciu, kiedy neogawotański styl architektury osiągał
szczyty rozkwitu i brzydoty. Budowniczowie mieli na względzie raczej wygodę i
trwałość niż piękno.
W oknach widniały kraty z grubych na cal żelaznych prętów, zapuszczonych
głęboko w betonowe futryny. Potężnych ścian nie nadwerężyłoby nawet trzęsienie
ziemi, a ogromną dębową płytę głównych drzwi wzmacniały metalowe ćwieki.
Teremon wyciągnął rękę. Rygle szczęknęły głucho.
W przeciwległym końcu korytarza Szirin klnąc półgłosem wskazywał ręką
zamek bocznych drzwi, wyważony, bezużyteczny.
- Z pewnością Latimer dostał się tędy - powiedział.
- Nie stój w miejscu! - rzucił niecierpliwie reporter.
- Pomóż
przesuwać meble. I nie pchaj mi pod nos pochodni. Duszę się dymem! - strofował psychologa wlokąc ciężki stół w kierunku drzwi.
Nim upłynęły dwie minuty, stanęła barykada, która brak piękna i
symetrii wyrównywała wagą i oporem bezwładnej masy.
W oddali słychać było kołatanie gołymi pięściami w drzwi. Bezładne
krzyki tłumu wydawały się dalekie, nierealne.
Napastnicy ruszyli z Saro, opanowani jedynie dwoma uczuciami. Pragnęli
zniszczyć obserwatorium i dzięki temu zyskać obiecywane przez kultystów
zbawienie, a ponadto ulegli niepohamowanemu obłędnemu przerażeniu. Nie było
czasu, by starać się o pojazdy, broń, przywódcę lub jaką bądź organizację.
Pieszo ruszyli na obserwatorium, aby je szturmować gołymi rękami.
Byli na miejscu. Ostatnie rubinowe krople blasku Bety spływały na Lagazę,
oświetlając mętnie ludzi, którym został jedynie powszechny paraliżujący
strach.
- Wracajmy na górę! - rzucił Teremon.
Pod kopułą tylko Imot został na dawnym miejscu przy solaroskopie. Inni
zebrali się wokół aparatów fotograficznych. Binej wydawał polecenia
schrypniętym, pełnym napięcia głosem.
- Uwaga! Zdejmuję Betę tuż przed całkowitym zaćmieniem i zmieniam
kliszę. Każdy z was ma jeden aparat. Pamiętacie czas ekspozycji?
Odpowiedział
mu zdyszany szmer potakiwań. Binej przetarł oczy dłonią.
- Jak tam pochodnie, palą się? Mniejsza z nimi. Widzę
- wyprostował
się na krześle. - Pamiętajcie... Nie kusić się o dobre zdjęcia. Nie
marnować czasu, żeby objąć dwie gwiazdy. Wystarczy jedna. A jeżeli... Jeżeli
ktoś poczuje, że... że z nim źle... niech nie dotyka aparatów.
W pobliżu drzwi Szirin szepnął Teremonowi:
- Zaprowadź mnie do Atona. Nie widzę go.
Dziennikarz milczał. Mętne sylwetki ukazywały się i nikły. W górze
pochodnie przypominały drobne żółte plamki.
- Ciemno! - westchnął żałośnie.
Psycholog wyciągnął ręce, omackiem poczłapał przed siebie.
- Aton! - wołał. - Aton!
Teremon chwycił go za ramię.
- Czekaj! Zaprowadzę cię.
Z trudnością brnął przez pokój. Zamykał oczy, żeby nie widzieć Ciemności.
Usiłował nie myśleć o własnym wewnętrznym chaosie.
Nikt ich nie słyszał, nikt nie zwracał na nich uwagi. Szirin zataczał się
wzdłuż ściany.
- Aton! Aton!
Nagle poczuł dotknięcie rozdygotanych palców, usłyszał szept.
- To ty, Szirin?
- Aton! - psycholog zaczął oddychać normalnie.
- Nie przejmuj się tłumem.
Ten gmach wytrzyma.
Kultysta Latimer wstał. Twarz miał wykrzywioną spazmatycznie. Dał słowo.
Jeżeli je złamie, narazi duszę na zgubę. Ale został sterroryzowany, niczego
nie obiecał z własnej woli. Gwiazdy pojawią się rychło.... Nie może stać
bezczynnie, pozwolić... Mimo wszystko jednak wiąże go słowo.
Binej uniósł głowę. Jego ledwie widoczna twarz majaczyła w półmroku,
gdy spoglądał na ostatnie promienie Bety. Później pochylił się znów nad
aparatem. Wtedy Latimer powziął decyzję. Wyprostował się, zacisnął pięści
tak, że paznokcie wpiły mu się w dłonie. Zatoczył się i na oślep ruszył z miejsca. Przed sobą miał tylko cienie. Nawet podłoga pod stopami zdawała
się niematerialna.
Nagle zderzył się z kimś, kto go obalił i przygniótł całym ciężarem.
Kultysta poczuł na szyi kleszcze palców. Podciągnął kolano, uderzył nim
napastnika.
- Puść, bo zabiję! - ryknął.
Teremon, porażony nagłym bólem, wrzasnął głośno. Później syknął
przez zęby:
- Ty złodzieju, oszuście!
Nagle uświadomił sobie wszystko. Usłyszał drżący głos Bineja.
- Mam! Mam! Do aparatów, chłopcy!
Reporter
odczuł w niepojęty sposób, że ostatnia nić słonecznego blasku pociemniała
i zgasła. Jednocześnie usłyszał zdławiony jęk Bineja i szczególny, cichy
i krótki okrzyk Szirina - histeryczny chichot przerywany chrapnięciem. Uświadomił
też sobie ciszę - nagłą śmiertelną, głuchą ciszę za murami gmachu.
Przeciwnik omdlał mu w rękach, spojrzał więc w jego oczy i zobaczył w
nich pustkę - odbijającą żółtawy blask pochodni. Przez pianę na wargach
kultysty odbywało się żałosne zwierzęce skomlenie.
Urzeczony grozą Teremon dźwignął się na łokciu, zwrócił wzrok w stronę
złowieszczej czerni okna.
I wtedy zobaczył gwiazdy! Nie marne trzy tysiące sześćset gwiazd
widocznych z Ziemi! Lagaza znajdowała się w centralnym punkcie olbrzymiej
galaktyki. Trzydzieści tysięcy słońc jaśniało przytłaczającym
splendorem, stanowiąc groźbę straszniejszą nawet od szalonego wichru, który
wstrząsnął zlodowaciałym, jałowym światłem.
Teremon wstał z wysiłkiem. Brak mu było tchu. Mięśnie kurczyły się
boleśnie pod wpływem paniki, niemożliwej do zniesienia. Popadał w obłęd i
zdawał sobie z tego sprawę, więc rozproszone resztki świadomości szamotały
się w nim szukając ucieczki z beznadziejnej powodzi mrocznego lęku. Okropnie
było wiedzieć, że nadchodzi szaleństwo, że za moment, on, Teremon, zostanie
ciałem na miejscu, lecz wszystko, co najistotniejsze, odejdzie odeń, zapadnie
w czarną otchłań szaleństwa.
To była ciemność - mrok, chłód, zatracenie. Waliły się jasne ściany światła.
Jak mordercze, czarne gruzy przytłaczały, miażdżyły.
Zderzył się z kimś pełznącym na czworakach, lecz zdołał jakoś nad nim
przeleźć. Podniósł ręce do umęczonego gardła. Zataczając się zmierzał
do ku pochodniom, których blask pozbawiał go resztek wzroku.
- Światło! - zawodził. - Światło!
Gdzieś niedaleko Aton płakał, zanosił się szlochaniem jak przerażone
dziecko.
- Gwiazdy! - jęczał. - Wszędzie gwiazdy! Nie wiedzieliśmy nic! Myśleliśmy,
że sześć gwiazd to już wszechświat! Gwiazdy! Wszędzie gwiazdy! I Ciemność!
Mury padają! Nie wiedzieliśmy nic, nie wiemy, nie dowiemy się nigdy...
Strącona przez kogoś pochodnia upadła na podłogę i zgasła z sykiem.
Przybliżyła się groza gwiazd.
Za oknem, na widnokręgu, od strony Saro, purpurowa łuna zaczęła rosnąć,
jaśnieć, przybierać na sile. Nie był to odblask słonecznego światła.
Zapadła długa noc.
Przełożył
TADEUSZ JAN DEHNEL
POJAWIAJĄ SIĘ GWIAZDY
Pod koniec lat trzydziestych zaczęły się zbiegać w jedność elementy, które
spowodują nadejście okresu zwanego przez wielu Złotym Wiekiem Science Fiction.
Zebrała się liczna grupa autorów sf, wśród których byli de Camp, del Rey,
Eric Frank Russell, Alfred Bester oraz L. Ron Hubbard. Starsi autorzy, tacy
jak Murray Leinster, Jack Williamson i Clifford Simak, podążali za nowymi
trendami. A co najważniejsze, Astounding Campbella przyciągało nowych
pisarzy, którzy pojmowali, co chciał on osiągnąć, i którzy tak masowo
dostarczali pomysłów i umiejętności, że dopomogli we wprowadzaniu science
fiction do "ziemi obiecanej".
Campbell dawał kierunek, zachętę, nawet z odrobiną przymusu, ale
potrzebni mu byli autorzy, którzy potrafiliby ulecieć w niezbadane obszary
wyobraźni. Potrzebował gwiazd, a te się pojawiły. Było to pamiętnego lata
roku 1939.
We wrześniowym numerze Astounding znalazło się pierwsze opowiadanie
Theodore'a Sturgeona, "Ether Breather". Autor, który miał się wkrótce
stać utalentowanym stylistą, potrafił pokazać, co można osiągnąć za
pomocą wyobraźni poetyckiej i wrażliwości językowej. Miesiąc wcześniej
ukazało się pierwsze opowiadanie Roberta A. Heinleina, "Life-Line"; z
czasem miało się okazać, iż znaczenie Heinleina dla rozwoju filozofii sf będzie
równie wielkie, jak w przypadku Campbella. W numerze lipcowym znalazło się
opowiadanie Van Vogta "Zabójca z mroków", obok trzeciego z kolei
opowiadania dwudziestoletniego studenta uniwersytetu stanu Columbia. Było to
opowiadanie "Trends", a autorem był Isaac Asimov (ur. 1920). Jego debiut
to utwór "Marooned Off Vesta", zamieszczone w numerze Amazing z marca
1939 r, zaś drugim z kolei było "The Weapon Too Dreadful to Use", również
w Amazing, ale dwa miesiące później. Ale Asimov był autorem ukształtowanym
wedle kanonu Campbella; to do niego udał się ze swoim pierwszym opowiadaniem,
a ukazało się ono tylko dlatego gdzie indziej, iż Campbell je odrzucił,
podobnie jak następne.
W owym wygłodzonym młodzieńcu, który napisał nic nie warte opowiadanie,
Campbell ujrzał talent pisarski, a być może i determinację oraz zdolność
do ciężkiej pracy, sceptycyzm co do sentymentów i romansów, a ponadto
inteligentne rozważania na temat zjawisk oraz tego, jak ludzie zareagują na
wydarzenia przyszłości. Jednak odmiennie niż w przypadku innych autorów
Asimov trafił do druku jako jeszcze nie w pełni dojrzały twórca. Może
powodem była jego młodość: Van Vogt miał lat dwadzieścia siedem a Heinlein
trzydzieści dwa, gdy ukazały się drukiem ich pierwsze utwory sf.
Zdolności i talent pisarski Asimova poczęły nabierać kształtu do momentu
ukazania się opowiadania "Reason" w numerze Astounding z kwietnia
1941 r. Był to drugi wydany utwór z serii "robociej" (później
opublikowany w tomach /, Robot, 1950 oraz The Rest of the Robots, 1964),
ale pierwszy, w którym autor zastosował już swe trzy prawa robotyki, choć
sformułował je dopiero później. Większość z późniejszych opowiadań z
tej serii zakłada konflikt między tymi prawami, zaś wcześniejsze wynikają z
tradycyjnych ludzkich obaw przed obcą inteligencją czy bardziej racjonalnego
strachu przed konkurencją gospodarczą, ale to Asimov położył kres
irracjonalnej fobii przed poznawaniem rzeczy zakazanych oraz przed możliwością
zwrócenia się tworu człowieka przeciwko jego stwórcy.
Pragmatyczny stosunek Campbella do problemów teraźniejszości i przyszłości
zyskał pierwszego ucznia. Trzy prawa Asimova odesłały "kompleks
Frankensteina" do lamusa; od tej pory temat zbuntowanego mechanizmu
znajdziemy tylko w fantasy i trzeciorzędnych filmach z potworami, a pojawienie
się takiej postaci, jak komputer HAL z "Odysei kosmicznej 2001" wywołuje
jedynie uczucie nostalgii. Postawa Asimova była lekceważąca i obrazoburcza.
Jej szczytowym osiągnięciem okazało się "Nadejście nocy".
Campbell poddał Asimovowi pomysł w postaci cytatu z Emersona, który występuje
w opowiadaniu jako motto. Zarówno Campbell jak i Asimov poddali w wątpliwość
poetycką wizję Emersona. Zamiast poezji wiary wybrali poezję nauki.
Sprawdzalna prawda, wierzyli, ma swoje surowe piękno; realne istnienie gwiazd
może i doprowadzać kogoś do szaleństwa, ale jest to szaleństwo w cudownym
blasku trzydziestu tysięcy słońc.
Ów moment w "Nadejściu nocy" daje się porównać z objawieniem, którego
doznaje Hugh Hoyland w słynnej noweli Heinleina "Universe", wówczas gdy
Hoyland siedzi w sterowni olbrzymiego statku kosmicznego, o którym myślał dotąd,
że tylko on istnieje, i doznaje olśnienia, iż przenośnia jest rzeczywistością,
iż to, co dotąd uważał za cały wszechświat, jest tylko jego cząstką, a
owa cząstka porusza się wśród gwiazd.
Objawienie, jakiego doznaje w takich chwilach sf, czyli gdy świecą pełnym
blaskiem prawda, rzeczywistość, istota rzeczy, znamionuje koniec nauki jako
takiej.
W maju 1942 r. Asimov rozpoczął nowelą "Fundacja" kolejny cykl
opowieści. Ostatecznie zebrało się tego trzy tomy opowiadań krótszych i
dłuższych, znanych jako The Foundation Trilogy (1964). Asimov tymczasem
zrobił doktorat z biochemii i zaczął pracę jako wykładowca w Boston
University School of Medicine. Po pierwszej książce, Pebble in ihe Sky (1950)
poszły następne, a szczególnie dwie powieści o robocie-detektywie, Pozytronowy detektyw (1953) i The Naked Sun (1956); The Currents of Space (1952) oraz Koniec wieczności (1955), a także
seria utworów dla młodzieży pod pseudonimem Paul French.
W roku 1958, zmuszany przez dziekana wydziału do zintensyfikowania badań
naukowych, Asimov, wtedy już docent, zamiast tego porzucił uczelnię i całkowicie
oddał się literaturze. Tym razem była to jednak literatura popularnonaukowa,
w rodzaju The Intelligent Man's
Guide to Science (1960)
oraz Biographical Encyclopaedia of Science and Technology (1964). Jego
inne publikacje (około roku 1980 jego dorobek liczył blisko dwieście woluminów)
obejmowały dzieła na temat Szekspira, Byrona i Miltona, komentarze do Pisma świętego,
utwory historyczne, zbiory dowcipów, satyry i kolejne podręczniki dla młodszych
i starszych czytelników. Asimov jest popularnym prezenterem naukowym, ulubieńcem
telewidzów, dostarczycielem artykułów dla wielu różnych periodyków oraz
autorytetem praktycznie w każdej dziedzinie. Często nazywają go "cudem
Ameryki" lub jej "bogactwem naturalnym".
Nieźle, jak na imigranta z Rosji (w wieku lat trzech), który wychowywał się
w sklepie cukierniczym w Brooklynie.
W roku 1972 powrócił do pisania science fiction, czego owocem była powieść
The Gods Themselves. Otrzymał za nią zarówno Nebulę, jak i Hugo, a
sukces ten powtórzył pięć lat później nowelą "The Bicentennial Man".
Ale to jednak w latach czterdziestych i pięćdziesiątych ów inteligentny i
roztropny człowiek miał największy wpływ na naturę science fiction i
zbudował podwaliny kariery, której owoce zbiera do dzisiaj. Tak napisał w
swoim artykule dla The SFWA Bulletin: "Nie ma to jak dobry
fundament".
Cnoty, których nauczył się od Campbella, oraz elegancki sposób
rozumowania, jaki wprowadził do swych utworów, skierowały science fiction na
nowe tory logiczne i odepchnęły, przynajmniej na jakiś czas, cienie
gotyckiego zabobonu. Przez dwadzieścia lat po ukazaniu się "Nadejścia
nocy", dzięki twórczości takich autorów jak Asimov, dominował
pragmatyzm Campbella.
"Droga do science fiction. Od Wellsa do
Heinleina" - James Gunn, 1986 r.