Rzeczpospolita - 2002.08.10

 

Teresa Bochwic

Awanturnica ze strychu

 

 

Koncesje dla znajomków, przekręty, wyprzedaż za bezcen najdroższych działek - to codzienność Warszawy. A ja, jako radna, nie miałam zamiaru tego tolerować - mówi Julia Pitera.

Słychać i widać ją często. We wspólnym proteście z mieszkańcami dała się wynieść strażom przed kamerami z placu budowy wieżowca. Wykazała, że Warszawa podpisuje z prywatnymi firmami niekorzystne umowy, na których traci. Wyśledziła bezprawne przejęcia gruntów miejskich przez firmy deweloperskie. Jest znana w Warszawie z energii. Niektórzy mówią: awanturnica.

Mieszkańcy odróżniają ją wśród pozostałych kilkuset radnych warszawskich, choć nie kocha jej telewizja ani wielkie gazety. Przez specjalistów od marketingu publicznego została ostatnio zaliczona do grupy pięćdziesięciu najbardziej wpływowych kobiet w Polsce. Niektórzy jej nie znoszą.

Pisuje felietony do tygodników politycznych, pism samorządowych, gości w telewizyjnym programie o kobietach. Jej głos jest znany z radiostacji lokalnych, gdzie często komentuje sprawy stołeczne. Udziela wywiadów prasie. Nie owija w nich w bawełnę.

Panna z dobrego domu

Życie Julii Pitery, z domu Zakrzewskiej, potoczyło się logicznie. Zawsze walczyła o prawa obywatelskie. Zaczęła w PRL; wtedy walczyła o swoje.

- W PRL? Czułam się bez przerwy ograniczona i upokorzona. Nie dawali mi paszportu od 1976 roku, bo siostra była za granicą na stypendium. Odmowę uzasadniali "ważnymi względami społecznymi", był taki paragraf na wszystkie okazje. Chodziłam do Biura Paszportów na ulicę Koszykową odwoływać się, robiłam awantury. Daremnie.

Znienawidziła wtedy urzędy. Piętnaście lat później, już w wolnej Polsce, zaczęła je kontrolować. W PRL obywatel nie miał szans w sporach z urzędami. Można było godzić się z tym, można było zejść do opozycji. Nie pogodziła się, ale na razie zajęła się stworzeniem rodziny.

Paweł Pitera poderwał ją klasycznie, na studiach. To był marzec 1976 roku. Ona studiowała polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, on reżyserię w Szkole Filmowej. Dojeżdżał do Łodzi. - Zadzwonił i zapytał, czy wiem, że chodzimy razem na seminarium filmowe. Wiedziałam; podobał się koleżance, której go odradzałam, bo wydawał mi się zarozumiały.

Była cudowna wiosna, ciepło jak na marzec. Poszli na kawę do "Telimeny". Paweł słabo to pamięta. - Wyglądała mi po prostu na pannę z dobrego domu. Spojrzałem, pomyślałem: trzeba do niej zadzwonić.

Dom. Rodzina ze wspaniałymi tradycjami pracy społecznej i patriotyzmu, w najlepszym sensie tego słowa. Babcia zakładała dziewczęce drużyny skautowe w przedwojennym Lwowie, mama walczyła w powstaniu warszawskim jako żołnierz pułku Baszta, pomagała potem prześladowanym kolegom z wojska w zdobyciu pracy. Ojciec, światowej sławy profesor medycyny, odkrył hormon wzrostu, na chwałę nauki polskiej.

Dom wpoił jej zasady.

- Babcia podkreślała, jakim szczęściem jest to, że mamy tradycję rodzinną, wykształcenie. Że najważniejsze to myśleć o innych ludziach, że trzeba się dzielić z innymi. Że skromność to właściwa postawa, jeżeli chce się być elitą.

Dobre wychowanie to były zarówno codzienne drobiazgi, jak i większe sprawy. Nie wolno było sięgać po sól na stole komuś przed nosem. Nie przerywało się starszym podczas rozmowy. Nie obgadywało się innych ludzi. Nie komentowało czyjegoś nazwiska. Tak proste, a dziś tak często zapomniane zasady. - Jak byłyśmy starsze, ojciec nie musiał nam nawet nic mówić, wystarczyło, że spojrzał.

W domu nie wypadało mówić o pieniądzach. - Kiedy prosiłyśmy, żeby kupić coś modnego, mama ucinała krótko: nie mamy pieniędzy. Wtedy na wszystko brakowało, choć rodzice starali się, żeby zawsze było na książki, na naukę. Ale jak dostała kiedyś ekstra honorarium, kupiła mnie i siostrze cienkie rajstopy. To był wtedy wielki luksus.

Pewnego razu z domu zaczęły ginąć cenne rzeczy: srebrne łyżeczki, łańcuszek. Julka zauważyła, że wynosi je gosposia. Mama dała gosposi wymówienie, ale wypłaciła trzymiesięczną pensję. Powiedziała: tak trzeba. To się wtedy nazywało przyzwoity stosunek do ludzi. Nawet, jeżeli zdarzało się na tym trochę stracić.

Przyzwoitość to oznaczało także, że nie do pomyślenia jest dać - nie mówiąc już wziąć - łapówkę. - Wiadomo było, że pewnych rzeczy się nie robi, z pewnymi ludźmi się nie zadaje. Nie chodziło o ich pozycję społeczną czy majątek, ale właśnie o przyzwoitość.

Długi remont

Po kawie w "Telimenie" usiedli z Pawłem razem w uniwersyteckiej ławce na seminariach. Przestała uważać, że jest zarozumiały. Niedługo musiała przyznać się koleżance, że biorą ślub.

Kuba urodził się w 1977 roku. Julka jeszcze wtedy studiowała. Młoda para na własne mieszkanie nie miała większych szans, jak to w Peerelu pod koniec epoki Gierka. I właściwie historia, jak w końcu zdobyli mieszkanie, byłaby zupełnie nieistotna w tym opowiadaniu, gdyby nie fakt, że do dziś różne gazety robią im z tego zarzut, a urzędy ich gnębią. To mieszkanie było dla Julii Pitery szkołą walki o sprawiedliwość w urzędach.

- Wtedy mieszkanie "dostawało się" z przydziału w spółdzielni, po wieloletnim oczekiwaniu. Oczywiście, tak naprawdę trzeba było płacić, a spółdzielczą książeczkę "mieszkaniową" babcia założyła mi w 1967 roku.

Kolejka w spółdzielni sięgała kilkunastu lat, po ślubie Piterowie zamieszkali więc u rodziców. Kiedy Paweł był w Łodzi na zajęciach w Szkole Filmowej, siostra Julii wyjechała rano do pracy w Wołominie, a sama Julia z maleńkim Kubą w wózeczku, psem i materiałami do pracy magisterskiej wyszła posiedzieć sobie na ławce w parku, jej ojciec profesor mógł nareszcie spokojnie przyjmować pacjentów albo zajmować się pracą naukową. W domu było strasznie ciasno, wszyscy prali, gotowali w jednej kuchni (wtedy jeszcze pieluszki gotowało się w kotle na kuchence, a potem prało w pralce Frani), dziecko wrzeszczało. Tak żyła wtedy większość ludzi, prócz uprzywilejowanych. Bardzo potrzebowali już własnego kąta. - Pisaliśmy podania do spółdzielni, odwołania, skargi do KC PZPR, do sekretarzy partyjnych, do Rady Państwa. Bez skutku.

Nadszedł 1981 rok, Kuba dorósł już do przedszkola. Wybuchła "Solidarność", a z nią nadzieje na zmiany. Spółdzielnie mieszkaniowe były w strachu, bały się robić kombinacje, bo komisje związkowe patrzyły im na ręce. Dzięki temu tuż przed stanem wojennym Piterowie z dzieckiem "dostali" mieszkanie na Ursynowie. Duże, 67 metrów kwadratowych, bo Paweł, jako filmowiec, miał prawo do dodatkowej powierzchni. Na Ursynowie rozpoczęto wkrótce budowę metra. Straszliwy pył, kurz, zaostrzyła się astma Julii, która kończyła właśnie pracę dyplomową (dyplom dokumentalisty, prawie doktorat). Musieli stąd uciekać. Zamienili mieszkanie na inne, na Woli.

Akurat wtedy władze zapaliły "zielone światło" na strychy dla zdesperowanych brakiem perspektyw młodych artystów, pod warunkiem że je sobie wyremontują. Piterowie, jako młoda rodzina reżyserska, napisali podanie do Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, który zarządzał przydziałami. Dostali promesę, jeżeli szybko zaczną remont.

Odpowiedni strych znaleźli na Mokotowie. - To były deski i cienki dziurawy dach, klepisko, bez instalacji, ścian, ocieplenia, bez niczego. Ale tu mógł być nasz dom.

Paweł dostał akurat z Januszem Petelskim nagrodę za film "Sny i marzenia", mogli zacząć remont. - Wsiąkł we Wrocławiu, a potem w Gdańsku, kręcił dla telewizji serial "Na kłopoty Bednarski", a ja załatwiałam pozwolenia budowlane, wynajdywałam spod ziemi materiały, których wtedy nie można było kupić, pilnowałam robotników, pożyczałam pieniądze. Zawzięłam się. Wolałam nie kupić mebli, ale mieć porządnie wykończone mieszkanie.

Do tego zajmowała się dzieckiem, no i pracowała. W Instytucie Badań Literackich było wtedy gniazdo opozycyjnych "os", tu krzyżowały się ścieżki podziemnych wydawnictw i inicjatyw. Tu poznała Jana Józefa Lipskiego z KSS KOR. Julia nie angażowała się mocno. - Ale dużo wiedziałam, pomagałam, zbierałam składki dla podziemnej "Solidarności". Chodziłam z Kubą za rączkę na demonstracje przeciw władzy ludowej.

W 1989 roku, po latach mordęgi, strych był gotowy, piękny i ciepły. "Zdali" do spółdzielni mieszkanie na Woli. Przyszły nowe czasy, wystąpili o prawo wykupu strychu na własność, z nadzieją, że zgodnie z prawem spółdzielnia zaliczy im koszty adaptacji. Do dziś się to im nie udało.

Najpierw: pozamiatać

Rok 1989 otworzył nowe szanse, nie tylko dla mieszkańców strychów. - IBL przypominał wtedy grobowiec. Ona ma za wiele energii, żeby grzebać w starych papierach - mówi Paweł Pitera. - Doświadczenie dokumentalistki przydało się jej w Kancelarii Prezydenta Wałęsy za czasów Jarosława Kaczyńskiego; stworzyła tam archiwum prasowe z prawdziwego zdarzenia.

Potem była praca w Urzędzie Rady Ministrów, w zespole ds. reformy administracji publicznej. - Nauczyłam się tam czytać prawo, bardzo mi się to przydaje w dzisiejszych sporach z urzędnikami.

- Ale to ciągle nie było na jej temperament - dorzuca Paweł. - W końcu poradziliśmy jej z Kubą: startuj w polityce.

Wiedziała, że powinna to być partia centroprawicowa, o liberalnym programie gospodarczym. Zapisała się do Porozumienia Centrum, ale ono po paru latach zmarło śmiercią naturalną. Angażowali się w politykę oboje, a raczej troje, Paweł robił telewizyjne spoty przedwyborcze dla partii centroprawicowych, a Kuba wstąpił jeszcze w szkole do Ligi Republikańskiej. Chcieli normalności w niepodległej, nowoczesnej Polsce, ale chcieli też szacunku dla tradycyjnych zasad i wartości.

W 1994 roku Julia zapisała się do Unii Polityki Realnej i wystartowała z tej partii w wyborach samorządowych, z zamiarem zrobienia czegoś pożytecznego dla miasta. - W Warszawie nie da się żyć. Wmawia się mieszkańcom, że tak musi być w wielkim mieście. A to nieprawda. W wielu znacznie większych miastach żyje się lepiej. Jest tu tyle do zrobienia.

Miała teraz więcej czasu. Kuba miał już 17 lat, z Ligą uczestniczył w różnych akcjach (- Nie, nie, jajkami rzucała poznańska Naszość, a nie Liga); mama za nim też weszła do Ligi. - Poznała tam wtedy wiele wspaniałej, mądrej młodzieży, która chciała coś naprawdę zrobić dla Polski.

Jako radna Rady Warszawy Julia Pitera szybko zorientowała się, że we władzach miasta działa grupa osób, które wygodę mieszkańców, czyste ulice, dobrą komunikację i uczciwy handel stawiają na bardzo dalekim miejscu. - Koncesje dla znajomków, przekręty, wyprzedaż za bezcen najdroższych działek - to codzienność Warszawy. A ja, jako radna, nie miałam zamiaru tego tolerować. Do tego zobaczyłam realia walki o władzę, np. o to, kto ma być prezydentem. Role były z góry podzielone. To był dla mnie szok. Mało kogo interesowała poprawa życia w mieście. I to niezależnie od opcji politycznej.

Warszawa to łakomy kąsek dla kolejnych układów rządzących i partii politycznych. Wnosiła interpelacje, interweniowała w sprawach różnych niesłusznych decyzji urzędniczych. Coraz lepiej rozumiała, że na końcu niezrozumiałych decyzji i spraw nie do załatwienia tkwi zwykle czyjaś korzyść prywatna.

- Więc zajęłam się najpierw tym, co przeszkadza normalnie żyć, uprzątnięciem śmieci.

- A czy sama dała pani kiedyś łapówkę?

- Nigdy nie dałam. Po 1989 roku ukułam sobie hasło: nigdy więcej nie pojadę na gapę, bo żyję już w swoim kraju, nie będę też próbowała nic skombinować, skorzystać ze znajomości.

Zła i dobra sława

Od 1995 roku, gdy Julia Pitera zalazła za skórę korupcyjnym układom w mieście, jej wciąż niewykupiony strych wszedł na tapetę w "Trybunie", potem w innych gazetach. Zarzucano jej, że nie oddała swojego mieszkania, kumoterstwo, łapówki. Urzędy miejskie też nie spały. Zwlekały z decyzjami, gubiły papiery, potem zawieszono wykupy. Urzędnicy zaniżali wycenę, utajniali dokumenty.

- Wszystko było tak zrobione, żebyśmy zapłacili jak najwięcej i nic za to nie dostali.

Sprawa doszła do NSA, który wydał wyrok korzystny dla Piterów, ale urzędy pozostały niewzruszone. Jedna z urzędniczek niedawno przyznała się Julii, że grożono jej wyrzuceniem z pracy, jeżeli nie będzie siedziała cicho. W urzędach radna Pitera zaczęła cieszyć się złą sławą, wśród mieszkańców - dobrą. Przeprowadziła kilka słynnych akcji.

Walka z radiem, powiedzmy, X. To była piękna akcja. W pierwszej połowie lat 90. pojawiły się na warszawskich przystankach głośniczki. Grały dzień i noc. Pasażerowie przymusowo słuchali reklam, muzyka przeszkadzała spać mieszkańcom sąsiednich domów. - Wszystko było niby legalne, radio X podpisało stosowne umowy. Ówczesny dyrektor Zarządu Dróg Miejskich to był stary, peerelowski urzędnik, przyzwyczajony do gigantofonów na ulicach; nie rozumiał, że w wolnym kraju nie ma miejsca na takie przedsięwzięcia.

Walka trwała ze dwa lata. Nikt nie był głośnikom przeciwny, prócz mieszkańców Warszawy. Monitowali, błagali, pisali do redakcji. - Wpadłam w końcu na pomysł, żeby przejrzeć europejską Konwencję Praw Człowieka. Okazało się oczywiście, że takie radio narusza prawa obywatelskie. Zagroziłam zawiadomieniem instytucji międzynarodowych.

Radio umilkło.

Śródmieście dusiło się od samochodów. Firma Wapark wygrała przetarg na system parkowania. Umowa okazała się skrajnie niekorzystna dla miasta. Mieszkańcy nie mieli nawet prawa odwołania od arbitralnych decyzji firmy. Julia Pitera doprowadziła do zmian w umowie.

Outsiderka

Coraz częściej myślała o wielkiej polityce. Paweł miał ugruntowaną pozycję w prywatnej firmie telewizyjnej, Kuba studiował prawo i dorastał, nie wymagał już wychowywania, chociaż mieszkał dalej w domu. W Unii Polityki Realnej weszła do Rady Naczelnej. Niestety, kilku kolegów usiłowało zniechęcić ją do wszelkiej działalności. - Lata całe byłam bohaterką ośmieszających felietonów w dzielnicowym biuletynie.

Koledzy nie chcieli jej poprzeć w wyborach samorządowych w 1998 roku. Wystąpiła wtedy z partii. Nie chciała z nimi walczyć. - Skóra na mnie wtedy pogrubiała.

Do kolejnych wyborów samorządowych wystartowała z listy AWS. Wygrała, choć umieszczono ją na samym końcu listy. - Szybko zorientowałam się, że warszawska AWS wmontowała się w niebezpieczny układ w gminie Centrum, w którym kolesie nawet nie ukrywali, że robią skok na miasto. Gwarantem tego układu miała być prezydentura Piskorskiego. Dlatego go nie poparliśmy, razem z radnym Stanisławem Mazurkiewiczem.

Piskorskiego wybrano głosami SLD. Koledzy radni wściekli się, wyrzucili ich z klubu. - Zaczynałam być outsiderką.

Była wtedy przewodniczącą samorządowej Komisji Rewizyjnej. Kontrolowała, widziała, jak urzędy robią "przekręty". Ale nie widziała w Radzie zainteresowania wynikami kontroli. Walczyła jak lew nawet o jawność posiedzeń i materiałów Komisji. Rozdawała materiały dziennikarzom.

- Przecież to gwarantuje konstytucja, ludzie muszą wiedzieć, co i jak się dzieje, jawność to podstawa praworządności! Taki jest standard europejski.

Jak na zamówienie w części prasy powróciła sprawa jej strychu.

Klub Radnych AWS odwołał ją z Komisji Rewizyjnej. I tak powstała Zgoda Warszawska, w której Julia Pitera działa do dziś z grupą dziewięciu innych radnych. Podzielają jej sposób widzenia problemów miasta, wspierają przedsięwzięcia.

- Czy podziela pani opinię Czesława Bieleckiego, który wywołał kiedyś wielki skandal, mówiąc, że Piskorski stoi na czele mafii w Warszawie?

- Mafia na Mokotowie i Bemowie rejestrowała samochody bez dokumentów, to jest fakt; naczelnik Bemowa siedzi z zarzutem udziału w zbrojnej grupie przestępczej, to też fakt. Inny fakt: u tzw. Wariata, mafiosa, znaleziono notes z telefonami warszawskich samorządowców. I prezydent Piskorski nic o tym wszystkim nie wiedział?

Dyżury w ratuszu

Od lat należy do fundacji, promującej kobiety w polityce. Wypromowała się jednak dlatego, że skutecznie broni interesu mieszkańców miasta, a nie dlatego, że jest kobietą. Jest przeciwna specjalnym przywilejom dla kobiet, kwotom wyborczym. - Istnieje u nas rzeczywiście stereotyp, że polityk to mężczyzna. W walce kobiet o liczbę miejsc na listach wyborczych jest jednak coś uwłaczającego. Chcemy być doceniane ze względu na to, co robimy, a nie ze względu na płeć.

Ewa Szwej-Nowicka, prezeska fundacji: - Dla mnie najważniejsze jest to, że Julka ma zasady, jest wierna swoim przekonaniom, no i ma wizję, co nieczęste u polityków. Przy tym jest niesłychanie pracowita. Jako radna od wielu lat pełni dyżury dla mieszkańców, tłumnie odwiedzana na dyżurach w ratuszu.

W ratuszu siedzi, dopóki nie wyjdzie ostatni petent. Skupiona, konsekwentna, ubrana w trochę staroświecką salopkę. Nisko na nosie okulary, w rękach zawsze papiery. Skuteczna. Świetnie zna przepisy.

W korytarzu tłumek. Jedna z pań ("ach, to nasze polskie pijaństwo, ach, ta nasza polska korupcja!"), dała urzędowi łapówkę, ale swojej sprawy i tak nie załatwiła. Trzeba jej zręcznie napisać podanie. Komuś innemu gmina chyłkiem zamieniła działkę budowlaną na leśną, zalesiła, teraz grozi rozbiórką domku; nie da łapówki, jedyna nadzieja, że radna Pitera doradzi, jak i gdzie interweniować. Nobliwa starsza pani monotonnie powtarza: "Boże, Boże, Boże!". Była "wszędzie": i w powstaniu, i w więzieniu stalinowskim, i w "Solidarności"; dzięki radnej Piterze będzie się sądzić w Strasburgu. Łapówki? Zawsze dawała i będzie dawać.

- Pitera? No wie pani? Ona nie bierze, ona jest z innej sfery.

W poczekalni pan w wieku "przedwojennym"; nie dałby urzędnikowi łapówki, choćby miał umrzeć.

- Ja chcę jej wygarnąć, co się dzieje; u mnie w dzielnicy zwlekają z decyzją już trzy miesiące, czekają na, wie pani, na co - pociera znacząco palcami.

Dlaczego chce to wygarnąć właśnie radnej Piterze?

- Bo tylko ona słucha ludzi.

Tylko torebka moreli

Co wcale nie znaczy, że jest łatwa na co dzień. - Nakrzyczałam kiedyś na jedną panią, bo zniweczyła nasz blisko roczny trud; nie odwołała się od decyzji urzędu w terminie. I na pana, który przyniósł mi kwiatki za sprawę, którą mu załatwiłam. Potem, jak zwykle, przepraszałam ich, że za bardzo nakrzyczałam.

Nakrzyczeć za kwiatki? Przecież ludzie chcą okazać wdzięczność.

W 1998 roku Julia Pitera uczestniczyła w programie antykorupcyjnym, na zaproszenie ambasady amerykańskiej wyjechała na konferencję do Waszyngtonu. Poznała tam metody zwalczania korupcji. Zachęcili ją tam, by wstąpiła do Transparency International, międzynarodowej instytucji, która ustala standardy jawności życia publicznego.

- I żadnych prezentów dla urzędników, żadnych kwiatków, koniaków dla lekarzy, kosztownych podziękowań. To mentalność, która rodzi korupcję. Wszystko powinno odbywać się na piśmie, zgodnie z przepisami, terminami, instancjami. Musimy uwierzyć, że obywatelowi to wszystko się po prostu należy!

Sama przyjęła raz w życiu od wdzięcznej petentki torbę moreli z jej własnej działki.

- To był dar serca, bardzo niewielkiej wartości materialnej. Na to mogłam sobie pozwolić.

W 2001 roku została prezeską polskiego oddziału Transparency, na miejsce poprzedniego prezesa, prof. Antoniego Kamińskiego.

- Julia Pitera - mówi Kamiński - działa w środowisku przeżartym korupcją, jakim są warszawskie struktury samorządowe. Podejmuje uczciwie sprawy drażliwe i ważne, jednoznacznie słuszne z punktu widzenia interesu społecznego. A przecież mogłaby mieć profity ze swej pozycji w samorządzie: święty spokój (moim zdaniem sprawa jej mieszkania jest najzupełniej czysta), a nawet korzyści polityczne i finansowe. Mogłaby zostać posłanką, oczywiście po zmianie ordynacji na jednomandatową, przywódcą politycznym z dużym poparciem. Ale ona walczy, nie bacząc na własne straty. Moja rada dla niej: żeby wygrywać, trzeba grać w środku, prezentować siebie jako osobę poważną, rozważnego polityka. Prasa robi z niej awanturnicę, nie powinna dawać do tego argumentów.

Pięć procesów

Paweł ostatnio reżyserował w Rzeszowie, Kuba skończył studia, robi praktykę adwokacką. Julia zajęła się kolejnymi aferami w mieście. - Napisałam o mechanizmach taniego przejmowania atrakcyjnych gruntów warszawskich przez spółkę Echo-Investment. Jej szef, Michał Sołowow, wytoczył mi proces o zniesławienie. Niedawno kupił "Życie Warszawy". I ta właśnie gazeta zainteresowała się ostatnio moim strychem! Nikogo nie interesuje prawda. Ważne jest, żeby mi obrzydzić życie.

Obrzydzają. Twierdzi, że zawiązała się przeciwko niej liga, złożona z urzędników, którzy poczuli się dotknięci jej publicznymi zarzutami o niegospodarność, korupcję lub nieetyczne postępowanie. Pięciu z nich zamierza nękać ją sądami.

- Nikogo nie pomawiałam, na wszystkie zarzuty są dokumenty.

Wytoczyli jej pięć procesów. Wygląda na to, że na razie wygrywa Julia Pitera.

Strych Piterów, w którego historii, jak w krzywym zwierciadle, odbija się cała choroba warszawskich urzędów i partyjnych mediów, stał się dziś przytulnym, dwupoziomowym mieszkaniem. Dużo przestrzeni, drewniane belki, parę odnowionych pięknych mebli po dziadkach. Mieszkają tu we troje.

Wieczorami telefon dzwoni bez przerwy. Całe wieczory Kuba z ojcem pełnią funkcję sekretarek. - Nie ma, jeszcze nie ma, nie ma, wróci później.

Pół do dwunastej

Kiedy już wybije jedenasta wieczór, Julia wspina się na swój strych. Zrzuca pantofle, siada wśród antycznych mebelków, na nowoczesnej, wygodnej kanapie z czarnej skóry. Jej wymarzony dom. Ładny i ciepły, zamontowała tu wspaniałe, nowoczesne ekrany grzejne. Szkoda, że ma na niego tak mało czasu. Kuba przeważnie już śpi albo poszedł gdzieś z przyjaciółmi. Naprzeciwko Julii, w czarnym głębokim fotelu, zasiada Paweł. Dobrze, że jest nocnym zwierzęciem, przyzwyczajony do pracy w teatrze. Mają teraz przed snem pół godzinki na rozmowę, na to, żeby pobyć razem.







Julia Pitera - medialny wizerunek i trochę gorsza rzeczywistość