Gazeta Wyborcza - 2011-01-14
Marcin Zaremba
Biedni Polacy na żniwach
Najnowszy esej Jana Tomasza Grossa i Ireny Grudzińskiej-Gross
liczy zaledwie sto kilkanaście stron, jednak ma siłę rażenia porównywalną
do jego poprzedniej książki "Strach", która wywołała ogólnopolską
debatę.
Gross przyzwyczaił nas, że w swoich rozważaniach idzie pod prąd. Przełamuje
kolejne tabu. W "Sąsiadach" zarzucił Polakom współuczestnictwo w Holocauście,
przywołując wstrząsający obraz stodoły w Jedwabnem, do której zapędzili
swoich żydowskich sąsiadów, żeby ich spalić żywcem. "Złote żniwa" idą
dalej ; traktują o tym, jak Polacy (głównie chłopi) skorzystali materialnie
na zagładzie ludności żydowskiej, grabiąc jej domy, warsztaty, mienie. Zwłaszcza
po 1942 r., gdy rozpoczęła się tzw. trzecia faza Holocaustu, czyli wyłapywanie
ukrywających się Żydów, którym cudem udało się uniknąć śmierci w
gettach i obozach zagłady. W setkach miejscowości, zwłaszcza mniejszych, sąsiedzi
Polacy plądrowali opuszczony majątek. Zdarzało się, że czyhali na ubranie
zmuszonych do rozebrania się przed egzekucją Żydów. Wstrząsający fragment
książki mówi o bezdusznym sprzedawaniu wody ludziom wiezionym na śmierć w bydlęcych
wagonach.
Gorączka złota
Dla Polaków ten okres to "gorączka złota", czas łowów na
bezbronnych i zagarniania resztek, które spadły z "pańskiego" stołu
Niemców. Grossowie nie pomijają tego, że to głównie naziści skorzystali
materialnie na Zagładzie. Że do Niemiec szły wagony, m.in. z Umschlagplatzu,
wyładowane dziełami sztuki, meblami, kosztownościami. Naziści nie musieli
przekopywać dołów z trupami w poszukiwaniu złotych zębów. Oni je zabierali
wcześniej, chyba że przeoczyli. Doły przekopywał ktoś inny: Polacy. Dokładniej:
niektórzy Polacy.
Gdyby rzecz dotyczyła tylko grabieży, na jednej szali mielibyśmy Niemców
elegancko pakujących tony łupów w ostemplowane skrzynie, wywożone do Reichu
setkami transportów, z drugiej niektórych Polaków grzebiących w dołach z szambem
pozostałym w obozach zagłady w poszukiwaniu pierścionków i obrączek.
Cmentarna hiena nie jest wizerunkiem, w którym chcielibyśmy się rozpoznać.
Ale jest wizerunkiem prawdziwym. Jednak na grabieży rozrachunek z przeszłością
się nie kończy: równie prawdziwy, a bardziej odrażający jest obraz morderców
zabijających Żydów dla pary butów, kapoty, kosztowności. I ten portret
historycy znają od dawna. Podobnie jak nowością nie jest obraz szmalcowników
szantażujących zbiegów z getta.
Impulsem do napisania "Złotych żniw" stała się fotografia
opublikowana trzy lata temu w "Gazecie Wyborczej". Na zdjęciu
widzimy kilkudziesięciu chłopów (mężczyzn i kobiety) uzbrojonych w szpadle,
przed nimi leżą czaszki i kości pomordowanych w Treblince Żydów. Obok stoi
grupa milicjantów. Zdjęcie zrobiono prawdopodobnie latem 1945 bądź w 1946
roku. Grossowie nie mają pewności, czy uwiecznieni na zdjęciu ludzie zostali
złapani na gorącym uczynku podczas poszukiwań, czy przygonieni do wyrównywania
gruntu po uprzednich "wykopkach". Ta druga interpretacja moim zdaniem
bardziej przekonuje. Prawdopodobnie chciano w ten sposób udokumentować prace
nad porządkowaniem poobozowego terenu. Zdjęcia z milicyjnych interwencji, np.
złapania bimbrowników, miały inną poetykę. Na twarzach chłopów nie widać
cienia przerażenia związanego z ewentualnym aresztowaniem. Sugestia, że było
to zdjęcie amatorskie z "życia wsi", jest trudna do obrony. Klisz,
odczynników, wreszcie samych aparatów fotograficznych było wówczas jak na
lekarstwo.
Autorzy "Złotych żniw" uczciwie przyznają, że czytelnik zainteresowany
problematyką zagłady Żydów nie znajdzie w książce nowych faktów. Większość
została już opisana przez polskich historyków. Na przykład wiedzę o tym, co
się działo na terenach poobozowych, zawdzięczamy Martynie Rusiniak ("Obóz
zagłady Treblinka II w pamięci społecznej, 1943-1989 "). Magistrantka
profesora Jerzego Tomaszewskiego opisała, jak po wojnie okoliczna ludność
wyspecjalizowała się w przeczesywaniu grobów zamordowanych Żydów w
poszukiwaniu złota i kosztowności. Całe pole poobozowe wyglądało jak
kopalnia odkrywkowa - zryte, wszędzie doły, w których poniewierały się
ludzkie kości. W powietrzu unosił się odór gnijących ciał. Niektórzy
"poszukiwacze złota" posługiwali się bombami w celu wydobycia zwłok na
powierzchnię. Dzięki zdobytemu tą drogą złotu okoliczne wsie odżyły
materialnie.
Moralna poprzeczka
Pierwsze strony "Złotych żniw" opisujące zdjęcie chłopów
przypominają esej historyka sztuki, który za przedmiot rozważań bierze jeden
konkretny obraz, np. Pietera Bruegla Starszego "Chłopskie wesele".
Gdyby omówił tylko kompozycję i przedstawione postaci, odczuwalibyśmy
niedosyt. Znawcy malarstwa oczekiwaliby czegoś więcej: próby rozwikłania
kryjącej się w obrazie zagadki: gdzie jest pan młody? Nie tylko datowania płótna,
ale i przedstawienia historii jego powstania, naszkicowania kulturowego
kontekstu sceny, obyczajowości niderlandzkich chłopów, zwrócenia uwagi na
detale, np. ssące palec dziecko - symbol głodu.
Oczywiście esej rządzi się swoimi prawami. Prezentuje punkt widzenia autora,
który nie musi pisać o wszystkim. Jednak niedosyt pozostaje. A z nim
pytania: czy Grossowie wystarczająco przedstawili głównych bohaterów - chłopów
- i ich motywy? Czy ukazali kontekst kulturowy i społeczny sceny na
zdjęciu? Autorzy budują swój esej "gęstymi" przykładami,
przytaczają jedna po drugiej relacje z wstrząsających grabieży i
morderstw. Wszystkie są udokumentowane. Ich genezę upatrują w chciwości, ale
głównie w polskim antysemityzmie, który nie pozwalał dostrzec w prześladowanych
Żydach ludzi, czynił ich tymczasowymi właścicielami tak pożądanych dóbr:
ubrań, butów, sprzętów, nieruchomości. Najważniejsza teza książki brzmi:
"Mordowanie Żydów było zjawiskiem na tyle powszechnym, że traktowano te
czyny jako swoistą, szokującą co prawda, ale normalność". Rzeczywiście,
bez trudu można dowieść rozpowszechnienia w polskim społeczeństwie
antysemityzmu w czasie wojny. Mówią o tym m.in. raporty AK. Istnienie jednak
normatywnej, podzielanej przez ogół zgody na zabijanie Żydów już takie łatwe
do udowodnienia nie jest.
Grossowie przytaczają rozpowszechnioną pod koniec wojny wśród Polaków opinię,
że Hitler zrobił porządek z Żydami. Zacznijmy od liczb. Autorzy szacują, że
po 1942 r. kilkadziesiąt tysięcy Żydów zostało zamordowanych przez
Polaków. Wiemy na pewno i jest to udokumentowane, że zabili oni co najmniej
tysiąc Żydów, kilka tysięcy wydali Niemcom. Środowisko polskich historyków
Holocaustu podziela przekonanie, że te liczby to jedynie wierzchołek góry
lodowej. Badania trwają. Wiemy, że około 200-250 tysiącom Żydów udało się
zbiec z gett i wagonów jadących do obozów zagłady. Przeżyło około 40-60
tysięcy. Co zatem stało się z resztą? Czy wszyscy zginęli z rąk Polaków?
Jakiś procent trzeba złożyć na karb naturalnej przyczyny zgonów. W efekcie
grypy hiszpanki po I wojnie światowej zmarło więcej osób niż zginęło na
polach bitew. W czasie okupacji w wielu miejscach kraju panował tyfus, w wyniku
głodu i biedy wzrosła zapadalność na gruźlicę. W Bydgoszczy, tylko między
5 lutego a 25 lipca 1945 r., czyli już po wyzwoleniu, zmarło 554 dzieci w
wieku do dwóch lat. Śmiertelność skokowo wzrosła również w innych grupach
wiekowych społeczeństwa polskiego. Ukrywający się Żydzi byli głodni,
wyczerpani fizycznie i psychicznie. Jakaś część zmarła jeszcze w czasie
okupacji bądź wkrótce po jej zakończeniu. Wspominam o tym z obowiązku
historyka, który musi zachować ostrożność wobec szacunkowych liczb, a nie
po to, żeby umniejszyć winę morderców. Nawet gdyby aż połowa (co jest
nieprawdopodobne) ukrywających się Żydów zmarła na skutek wycieńczenia,
chorób, braku leków, nie zmieni to wymowy zbrodni.
Przyjmijmy jednak, że Grossowie mają rację i rzeczywiście kilkadziesiąt
tysięcy Żydów Polacy uśmiercili widłami, siekierami bądź wydali Niemcom.
Liczba ta przewyższa niemieckie straty osobowe w kampanii wrześniowej (17 tys.
zabitych) i znacznie liczbę poległych żołnierzy Wehrmachtu w Powstaniu
Warszawskim (ponad 2 tys.). Nie znam szacunków mówiących o stratach
poniesionych przez Niemców na terenie okupowanej Polski od października 1939
r. do lata 1944 r., czyli do rozpoczęcia akcji "Burza". Niemożliwe jednak,
by przekroczyły one 3 tys. Jakie są zatem implikacje liczb przytoczonych przez
Grossów? Ni mniej, ni więcej takie, że byliśmy, a przynajmniej chłopska
część naszego społeczeństwa, nie po tej stronie, po której nam się wydawało,
że byliśmy, skoro zabiliśmy więcej Żydów niż Niemców. Casus
Jedwabnego opisany w "Sąsiadach" został w społecznej opinii jakoś
oswojony na zasadzie: wydarzyło się to gdzieś daleko w Łomżyńskiem, nie u
nas. Grossowie zmuszają nas tym razem do przyznania, że Polacy mieli w czasie
wojny krew na rękach. I to w imię czego? Złotych zębów. Dyskredytuje naszą
heroiczną opowieść o ofierze.
Piszą: "Pobieranie pieniędzy od ukrywających się Żydów stawia pod
znakiem zapytania przyjęty w powojennej polskiej historiografii pewnik, że
za przechowywanie Żydów w czasie okupacji bezwarunkowo karano śmiercią,
i to w dodatku zabijając wszystkich członków rodziny". Nie
widzę związku.
Pobieranie pieniędzy stawia pod znakiem zapytanie bezinteresowność,
szlachetność gestu pomocy, odruch serca. Kara śmierci była po prostu
niemieckim prawem. Co do oburzenia na pobieranie pieniędzy - rzeczywiście nie
ma się czym chwalić. Wolelibyśmy heroiczny obraz rodzin ukrywających swoich
bliźnich i niebiorących od nich grosza. Tyle że zapomina się przy tym o
ekonomicznych realiach dnia codziennego, zwłaszcza w miastach. Za coś trzeba
było kupić mąkę, słoninę, ziemniaki. Kilkusetprocentowy wzrost cen przy
zatrzymaniu płac na poziomie przedwojennym oznaczał skokową pauperyzację społeczeństwa.
Wojna pozbawiła źródeł utrzymania miliony ludzi. Dla żon oficerów, ludzi
starszych pozbawionych ubezpieczeń często jedynym źródłem utrzymania było
wynajęcie pokoju albo zagrożone śmiercią przechowanie Żyda.
Jan Tomasz Gross i Irena Grudzińskiej-Gross bardzo wysoko ustawiają moralną
poprzeczkę. Nie przeskoczyły jej syte, zachodnie społeczeństwa, a mieli
Polacy, pozbawieni oficjalnych instytucji życia społecznego, które - jak
twierdzą socjolodzy - przez sam fakt swego istnienia tworzą system kontroli
społecznej.
Kości leżały wszędzie
Swój sposób patrzenia na historyczną rzeczywistość autorzy porównują do
pracy antropologa, który badając egzotyczne obyczaje odległych plemion, by
zdobyć potrzebne dane, wykorzystuje przypadkiem napotkanego informatora, z którym
można się porozumieć. Problem w tym, że w ten sposób badało się
"dzikich" jakieś sto lat temu, nim na Triobriandach Bronisław
Malinowski dokonał rewolucji w antropologii. Przypomnijmy, jej istota polegała
na położeniu nacisku na bezpośredni kontakt z członkami badanej kultury oraz
dążeniu do zrozumienia i opisania jej wytworów, instytucji oraz zwyczajów.
Autorzy "Złotych żniw" przyjmują punkt widzenia ofiary, stają po
stronie prześladowanych. Ich opis powoduje, że odczuwamy ich ból, samotność
i strach. To wielka zasługa, że przybliżają nam tę perspektywę. Namawiają
nas, żebyśmy wczuli się w sytuację prześladowanych i mordowanych Żydów.
Tak, to powinna być nasza europejska pokuta, codzienny trening. Ale to nie
wystarczy. Dla historyka to za mało. Warto pójść dalej, poznać i zrozumieć
mechanizmy, które doprowadziły do takich zachowań, zastanowić się, jaka była
polska banalność zła. Dla ukrywających się chłopi "byli gorsi od
Niemców". Aż chce się ich znienawidzić. Przydałaby się jednak próba
bardziej pogłębionego wyjaśnienia motywów ich zachowania, pokazania ich na
szerszym tle. Analiza motywów nie służy usprawiedliwieniu tych, którzy popełnili
zbrodnie na Żydach. Nie jest równoznaczna z mową obrońcy powołującego się
na okoliczności łagodzące. Zrozumienie nie jest synonimem usprawiedliwienia.
Niestety w "Złotych żniwach" podobnej próby zrozumienia nie ma.
Przedstawieni w nich chłopi to tłuszcza, amorficzny tłum, o którym autor nie
mówi nic więcej poza tym, że tworzą go katolicy nienawidzący Żydów.
Zacytuję: "Gdy miejscowi, ojcowie rodzin i pobożni katolicy,
nasycili się gwałceniem kobiet...". Autor tych słów nie podaje jednak,
skąd czerpie wiedzę o religijności polskiej wsi. A przecież w
"Antropologii kultury wsi" polskiej Ludwika Stommy można znaleźć
opinię, że katolicyzm przedwojennej społeczności wiejskiej był
zrytualizowany, płytki, na pograniczu pogaństwa. Zaczynał się i kończył na
progu kościoła.
Grossowie pytają o reakcję duchownych na wiejskie
polowania na Żydów: "Co na to Kościół?". Częściową odpowiedź
(badania ciągle trwają) znamy dzięki pracom Dariusza Libionki. Brzmi ona -
nie zrobił nic, by pomóc "naszym starszym braciom" (wyjątek stanowił
metropolita Kościoła greckokatolickiego Andrzej Szeptycki). Ja postawię
jeszcze jedno pytanie: Co na to dwór? Jeśli rzeczywiście mieliśmy do
czynienia z masowym chłopskim mordem, to powinny zachować się na jego temat
liczne wzmianki w materiale źródłowym pozostawionym przez warstwę ziemiańską.
A może było tak, że tam, gdzie dwór trwał, gdzie nie nastąpiło zachwianie
i rozluźnienie tradycyjnego systemu władzy i kontroli społecznej na wsi, tam
rzadziej dochodziło do chłopskich polowań na Żydów?
Od historycznej monografii, która - mam nadzieję - kiedyś na ten temat
powstanie, chciałbym się dowiedzieć, czy ci wieśniacy na co dzień chodzili
w butach czy boso (to ostatnie stanowiło regułę na polskiej wsi), czy w chałupie
mieli podłogę czy klepisko, czy byli analfabetami czy może ukończyli cztery
klasy, czy cieszyli się z posiadania pięciu hektarów, czy też byli
"dziadami", wiejskimi biedakami, w sezonie "robiącymi u dziedzica".
Oczekiwałbym próby stworzenia geograficznej mapy przemocy wobec Żydów,
bowiem wieś była zróżnicowana nie tylko pionowo, ale również
przestrzennie. W bibliografii pracy, na którą czekam, chciałbym znaleźć choćby
przypis do wspomnianej wyżej "Antropologii kultury wsi polskiej" Ludwika
Stommy, który pisał, że dla polskiego chłopa "obcy zawsze miał pozostać
obcym. Taki był po prostu porządek ludowego świata". Nie wyobrażam sobie,
żeby przyszły badacz nie sięgnął również po pracę Ludwika Landaua,
Jerzego Pańskiego i Edwarda Strzeleckiego "Bezrobocie wśród chłopów"
opublikowaną w 1939 roku. Dowiedziałby się z niej, że autorzy szacowali
liczbę ludności zbędnej na wsi w całym kraju na 2 mln 400 tys ., a w
województwach centralnych na 900 tys. ludzi. Czy przypadkiem nie z
"niebezpiecznej klasy", jak nazywa "zbędnych" Robert Castel, w dużej
mierze rekrutowali się mordujący Żydów chłopi?
Wyobrażenie o poziomie życia na wsi dają opracowania przedwojennych socjologów.
Dowiadujemy się z nich, czym dla chłopów był Wielki Kryzys, jakie straszliwe
ubóstwo (materialne i mentalne) panowało na polskiej wsi. To nie legendy:
naprawdę dzielono zapałkę na czworo, nie posyłano dzieci do szkoły, bo
brakowało butów. Grypa szalała - by użyć tytułu powieści Jalu Kurka - nie
tylko w Naprawie. Gdy podczas obrony Warszawy we wrześniu 1939 r. trafili do
niej zmobilizowani chłopi, niektórzy zachowywali się jak dzicy. Nie umieli
skorzystać z toalety, nie wiedzieli, do czego służy papier toaletowy. Warto
to przypominać dzisiejszym apologetom II Rzeczypospolitej. Ale gdy o tym
wszystkim się pamięta, łatwiej przychodzi wytłumaczyć, dlaczego mieszkańcom
wsi tak bardzo świeciły się oczy do tego legendarnego "żydowskiego złota".
Do tego, co się działo w sferze normatywnej na polskiej wsi w czasie wojny
pasuje doskonale koncepcja "rozkładu aktywnej kontroli moralnej"
Floriana Znanieckiego (razem z Williamem I. Thomasem napisali "Chłopa
polskiego w Europie i Ameryce").
Grossów dziwi spokój osób na zdjęciu stojących i siedzących wokół
ludzkich szczątków. Mnie nie dziwi. Śmierć była immanentną częścią chłopskiego
losu. Rodziło się i umierało w domu. Elementem pogrzebowej oprawy było zdjęcie
rodziny nad otwartą trumną. W 1945 r. zwłoki i kości leżały wszędzie. Doły
śmierci były w całej Polsce. Wiosną w Warszawie cuchnęło tak, że ludzie
obawiali się wybuchu cholery. "Zdawało mi się, że idę po trupach, że
za chwilę spod nóg wytryśnie krew" - wspominał ktoś swój spacer po
stolicy.
Chłopska wojna
W "Złotych żniwach" czytelnik znajdzie tylko jedno zdanie, w którym
autor przyznaje, że Niemcy grabili też inne narody. Przypomnijmy więc krótko.
W Polsce Niemcy przećwiczyli grabież najpierw na ludności polskiej w
Wielkopolsce i na Pomorzu już w 1939 roku. Chodzenie w futrze zimą 1942 r.
groziło utratą odzienia bez względu na to, czy się było Żydem, czy
Polakiem. W 1945 r. dochód narodowy osiągnął zaledwie 38,2 proc.
poziomu z 1938 roku. Wojenna i powojenna Polska to kraj nędzarzy.
Ubóstwo i jego korelaty: zawężenie perspektyw społecznej i analfabetyzm mogą
być jednym z ważnych źródeł zachowań aspołecznych, niechęci do obcych.
Wystarczy odwiedzić fawele w Ameryce Południowej, Afryce czy nasze wsie po byłych
PGR-ach. Historia też dostarcza wielu przykładów, a jednym z ważniejszych może
być wygnanie Żydów z Hiszpanii, które nastąpiło - przypomnijmy - w okresie
przedłużającej się recesji pod koniec XV wieku. Już dawno Fernand
Braudel wskazał na korelację między ruchami koniunktury ekonomicznej i demograficznej
a pogromami, wypędzaniem i przymusowymi konwersjami, które składają się
na dzieje martyrologii Żydów.
Rzecz jasna autorzy "Złotych żniw" mają rację, że wśród polskich prześladowców
byli również zamożni chłopi, a także granatowi policjanci. Twierdzą, że
za agresją wobec Żydów i ich popiołów stała ludzka chciwość i
antysemityzm. Ich zdaniem źródeł przemocy wobec ukrywających się Żydów
powinniśmy szukać albo w specyfice wojny, wzroście agresji, bandytyzmie,
marginesie społecznym, pozrywaniu moralnych więzi, albo mieliśmy do czynienia
z unormowaną praktyką zbiorową, antysemityzmem. Grossowie budują
konstrukcję logiczną na zasadzie Tertium non datur , nie tylko wykluczają
pierwszą możliwość, słowem, nie było w Polsce np. zjawiska bandytyzmu, ale
również nie przyjmują istnienia trzeciej możliwość, to znaczy, że mogło
być i tak, i tak. Częściowo go rozumiem. Jest to - jak się zdaje - reakcja
na zrzucanie przez "obrońców polskości" odpowiedzialności na margines
społeczny. Usprawiedliwianie wszystkiego wojną.
Ale z drugiej strony negowanie, że wojna prowadziła do patologii wielu sfer życia
społecznego, że nastąpił wzrost bandytyzmu, że miała miejsce głęboka
dezorganizacja w sferze kultury, moralności do tego stopnia, że możemy mówić
wręcz o atrofii więzi moralnej, oznacza zakwestionowanie wniosków pokoleń
psychologów i socjologów zajmujących się wpływem klęsk elementarnych na
zachowanie się ludzi.
Na wsi bandytyzm przybrał rozmiary epidemii. Ofiarami napadów padali zarówno
Polacy, jak i Żydzi, choć na pewno na sto napadów Żydzi częściej niż
Polacy ponosili śmierć z ręki bandytów. Wedle danych milicyjnych, które
powinniśmy pomnożyć co najmniej przez pięć, w 1945 r. miały zostać
popełnione 265 962 przestępstwa, w tym m.in.: 26 471 rozbojów, 10 073
uszkodzeń ciała, 121 729 kradzieży. Nawet jeśli część tych przestępstw
przypiszemy radzieckim maruderom, to i tak mieliśmy prawdopodobnie do czynienia
z największym wzrostem przestępczości w XX wieku.
Na Lubelszczyźnie istniały całe wsie "bandyckie" - jak określała
je okoliczna ludność - w których wielu mężczyzn trudniło się rozbojem. Chłopski
bandytyzm najczęściej był "interesem" rodzinnym; na żer wyruszali
ojciec z synem, bracia, szwagier. Z okolic Kalisza ktoś donosił we wrześniu
1945 r.: "I jeszcze jeden zbrodniczy wypadek, który już jest wykryty.
Znalazła kobieta zabitego w boru, a był on z Grodźca, nazywał się Michał
Zbanuszek, a zabili go z pieniędzy, miał przy sobie 20 tys., szedł kupić
krowę. Został zabity przez Wieczorków, zabili go ojciec z synem".
Z upływem lat wojny następowała brutalizacja zachowań i eskalacja agresji.
Na pobicie odpowiadano pobiciem, na gwałt gwałtem. Gdy obwiniony się ukrywał,
chłostą karano pozostałych członków rodziny, zabierano dobytek, podpalano
zabudowania. Nierzadko zdarzały się zabójstwa dokonywane przez rozwścieczonych
napastników. Sytuacja zaczynała przypominać tę, którą znamy z chłopskich
krajów południa Europy, gdzie obowiązek vendetty spada na wszystkich mężczyzn
rodziny. Jak zwrócił uwagę jeden z pamiętnikarzy, w jego wsi w ramach tej
wojny zginęło więcej ludzi niż na froncie.
Także na zjawisko plądrowania opuszczonej własności trzeba popatrzeć
szerzej. Nie zaczęło się wraz z likwidacją gett, lecz dużo wcześniej, i
wcale niekoniecznie było związane z żydowskim pochodzeniem właścicieli dóbr.
Szaber zaczął się już we wrześniu 1939 r. "Chłopaki" z
Czerniakowa, koledzy Stanisława Grzesiuka, przyznawali.: "Żyje się z
tego, co nałapaliśmy z płonących magazynów i fabryk w czasie oblężenia.
Sprzedaje się jedne rzeczy, a za to kupuje się to, co jest potrzebne". Na
Kresach silnym impulsem do szabrowania okazało się przejście frontu w czerwcu
1941 r. Jeden z chłopskich pamiętnikarzy zapamiętał jak grabiono trupy żołnierzy
Armii Czerwonej: "Zaczęli cuchnąć, trzeba zakopać. Znów przyszedł
Franek Nikłas i zaczął ściągać buty co lepsze. Zaczął ciągnąć - nie
idą, nogi już zesztywniały. Ciąga jednak uparcie, a trup otwartymi oczyma
patrzy na niego. Ręce szeroko rozkrzyżowane, głowa uderza o bruk. A ten go ciąga
po ulicy. No, ma już trzy pary. Chyba starczą na dwie zimy. A to ciało zakopać
musi. Taki ma rozkaz pana wójta. Zdjął dwóm paski, związał końcami,
zarzucał na szyję i powoli, niby bronę po swym ogrodzie, ciągnął trupy na
łąkę. Ułożył na kupę równo i obrzucił ziemią - gotowe. Uśmiechając
się, z butami w ręku poszedł do domu. Zrzucił swoje chodaki. Przymierzył
jedne, najlepsze - jakby na niego robione. Obmył z krwi. Wysmarował okrasą.
Ha, ha, świecą się, kiej u pana".
Na obrazie Breugla
Obcość etniczna Żydów stanowiła tylko rodzaj markera typującego przedmiot
podlegający grabieży - ułatwiała pokonanie wewnętrznych barier, bo
"zabrać niemieckie łóżko czy żydowską kołdrę to nie grzech".
Jednak obcość ta nie była najważniejszym i nawet koniecznym czynnikiem
wprawiającym w ruch szabrujące tłumy. W "Newsweeku" Anna Machcewicz
opisała ("Tajemnica liberatora", "Newsweek", 8 X 2006), jak
w sierpniu 1944 r. chłopi ze wsi Nieszkowice Wielkie (okolice Bochni) splądrowali
rozbitego liberatora oraz nieżywą polską załogę, z której zdarli mundury.
Od stycznia do marca 1945 r. Warszawa padła ofiarą szabrowników, mieszkańców
Pragi i okolicznych chłopów. I to plądrowanie łączyło się z nieporównanie
większym ryzykiem niż na terenach Treblinki. Zburzona Warszawa stanowiła
jedno wielkie pole minowe, wszędzie leżały dziesiątki tysięcy min i pocisków.
Złote koronki wyrywano po wojnie nie tylko z żydowskich czaszek. Mieszkanka
Krakowa mająca groby rodzinne prawdopodobnie na jednym z tamtejszych cmentarzy
pisała w prywatnym liście (21 maja 1945 r.): "Od tygodnia rabują złodzieje
na cmentarzu grobowce, szukają złotych zębów - grobowiec, w którym Kazio leży,
był też otwierany i 3 trumny ruszane - Kazia, Matki Wandy i siostry. Trumnę
Kazia widzieliśmy, leżała na bok obrócona. [...] Z soboty na niedzielę było
24 grobowce otwierane i zrabowane, pewnie, że to wina zarządu, bo pilnują we
dnie, zamykają zawczasu, ale i zarząd niewiele może w dzisiejszych
czasach". Hieny cmentarne w poszukiwaniu złotych zębów i obrączek
niszczyły również niemieckie miejsca pochówków. "Nieraz [...] widziałem
- wspominał mieszkający po wojnie we Wrocławiu Wojciech Żukrowski - stare
mieszczańskie groby z odsuniętymi płytami, blaszane trumny z wyciętym
otworem, gdzie powinny znajdować się splecione dłonie zmarłego ze złotą
obrączką. Również u góry blachę podwijali jak wieczko pudełka sardynek -
wyłamywali zęby i mostki". Rozkopane groby i zdemolowane krypty należy
dopisać do obrazów powojnia.
28 września 1946 r., czyli w tym samym czasie, gdy chłopscy
"kopacze" ryli na polach Treblinki, doszło do katastrofy kolejowej na
stacji Łódź-Kaliska. Zginęło 21 osób, a ponad 40 zostało rannych.
Zgromadzeni na peronie podróżni gremialnie ruszyli w kierunku poszkodowanych.
Nie po to, żeby im pomagać. Rzucili się ich okradać. Źródła nie mówią
nic o pochodzeniu etnicznym ofiar katastrofy.
W historii plądrowanie, w tym także grobów, najczęściej przypadało na
moment zawieszenia, chaosu, czasowego zaniku struktur władzy. Wszystkie te
wydarzenia łączył także udział jako sprawców ludzi odczuwających głęboką
deprywację materialną, a więc służbę, biedniejszych chłopów, plebs
miejski. Możemy się domyślać, że większość z nich podzielała chłopską
"wizję świata ograniczonych dóbr"; świata, w którym zawsze czegoś
brakuje, przede wszystkim jedzenia. Na obrazie Breugla symbolicznie czai się głód.
Jan Tomasz Gross i Irena Grudzińska-Gross go nie dostrzegają. Widzą chciwość
i antysemityzm. Przyznaje, że łupienie Żydów nie było tylko naszym udziałem,
ale że na sumieniu współudział w Zagładzie mają również inne narody np.
Francuzi, Litwini, Węgrzy, Grecy. Na stronach "Złotych żniw"
znajdziemy krótką wzmiankę o splądrowaniu dzielnicy żydowskiej w Salonikach
zaraz po tym, gdy jej mieszkańców zapędzono do wagonów. Brak jest jednak choćby
słowa o tym, że w Grecji panował wówczas głód zbliżony do tego w
Leningradzie i że z jego powodu w latach 1941-1942 zmarło 300 tys. osób.
Szaber był rodzajem ludowej reakcji na kryzys, niekiedy permanentnego stanu
niedoboru i biedy. W jego genezie dostrzec można również inne
charakterystyczne dla kultury chłopskiej pierwiastki: pragmatyzm i utylitaryzm.
"Nie wiadomo, co życie przyniesie, lepiej się zabezpieczyć";
"A nuż, się przyda".
Grossowie tego wszystkiego nie dostrzegają. Mają prawo. Ale czy ogólne przesłanie
książki na tym nie traci? Czy nie uprawomocniają się w ten sposób zarzuty
obrońców narodowej niewinności o tendencyjności autora?
Potrzebujemy Jana Tomasza Grossa. Bez niego nasze samopoczucie byłoby lepsze,
ale nasze życie intelektualne uboższe. Tylko on w tym najlepszym dla Polski
okresie entuzjazmu, "zielonej wyspy" i dumy z ostatniego
dwudziestolecia potrafił zmusić nas do zatrzymania się, popatrzenia wstecz i
przepracowania - jak to świetnie określiła Joanna Tokarska-Bakir - naszej
"obsesji niewinności". Jego zasługą jest także to, że po latach
wyparcia coraz mocniej do naszej świadomości dociera współwina za Holocaust.
* Marcin Zaremba (ur. 1966 r.) pracuje w
Instytucie Historii UW i Instytucie Studiów Politycznych PAN. Opublikował
m.in.: "Komunizm, legitymizacja, nacjonalizm. Nacjonalistyczna
legitymizacja władzy komunistycznej w Polsce".