Gazeta Wyborcza - 2011-01-14

 

Marcin Zaremba

Biedni Polacy na żniwach

 

Najnowszy esej Jana Tomasza Grossa i Ireny Grudzińskiej-Gross liczy zaledwie sto kilkanaście stron, jednak ma siłę rażenia porównywalną do jego poprzedniej książki "Strach", która wywołała ogólnopolską debatę.

Gross przyzwyczaił nas, że w swoich rozważaniach idzie pod prąd. Przełamuje kolejne tabu. W "Sąsiadach" zarzucił Polakom współuczestnictwo w Holocauście, przywołując wstrząsający obraz stodoły w Jedwabnem, do której zapędzili swoich żydowskich sąsiadów, żeby ich spalić żywcem. "Złote żniwa" idą dalej ; traktują o tym, jak Polacy (głównie chłopi) skorzystali materialnie na zagładzie ludności żydowskiej, grabiąc jej domy, warsztaty, mienie. Zwłaszcza po 1942 r., gdy rozpoczęła się tzw. trzecia faza Holocaustu, czyli wyłapywanie ukrywających się Żydów, którym cudem udało się uniknąć śmierci w gettach i obozach zagłady. W setkach miejscowości, zwłaszcza mniejszych, sąsiedzi Polacy plądrowali opuszczony majątek. Zdarzało się, że czyhali na ubranie zmuszonych do rozebrania się przed egzekucją Żydów. Wstrząsający fragment książki mówi o bezdusznym sprzedawaniu wody ludziom wiezionym na śmierć w bydlęcych wagonach.

Gorączka złota

Dla Polaków ten okres to "gorączka złota", czas łowów na bezbronnych i zagarniania resztek, które spadły z "pańskiego" stołu Niemców. Grossowie nie pomijają tego, że to głównie naziści skorzystali materialnie na Zagładzie. Że do Niemiec szły wagony, m.in. z Umschlagplatzu, wyładowane dziełami sztuki, meblami, kosztownościami. Naziści nie musieli przekopywać dołów z trupami w poszukiwaniu złotych zębów. Oni je zabierali wcześniej, chyba że przeoczyli. Doły przekopywał ktoś inny: Polacy. Dokładniej: niektórzy Polacy.

Gdyby rzecz dotyczyła tylko grabieży, na jednej szali mielibyśmy Niemców elegancko pakujących tony łupów w ostemplowane skrzynie, wywożone do Reichu setkami transportów, z drugiej niektórych Polaków grzebiących w dołach z szambem pozostałym w obozach zagłady w poszukiwaniu pierścionków i obrączek. Cmentarna hiena nie jest wizerunkiem, w którym chcielibyśmy się rozpoznać. Ale jest wizerunkiem prawdziwym. Jednak na grabieży rozrachunek z przeszłością się nie kończy: równie prawdziwy, a bardziej odrażający jest obraz morderców zabijających Żydów dla pary butów, kapoty, kosztowności. I ten portret historycy znają od dawna. Podobnie jak nowością nie jest obraz szmalcowników szantażujących zbiegów z getta.

Impulsem do napisania "Złotych żniw" stała się fotografia opublikowana trzy lata temu w "Gazecie Wyborczej". Na zdjęciu widzimy kilkudziesięciu chłopów (mężczyzn i kobiety) uzbrojonych w szpadle, przed nimi leżą czaszki i kości pomordowanych w Treblince Żydów. Obok stoi grupa milicjantów. Zdjęcie zrobiono prawdopodobnie latem 1945 bądź w 1946 roku. Grossowie nie mają pewności, czy uwiecznieni na zdjęciu ludzie zostali złapani na gorącym uczynku podczas poszukiwań, czy przygonieni do wyrównywania gruntu po uprzednich "wykopkach". Ta druga interpretacja moim zdaniem bardziej przekonuje. Prawdopodobnie chciano w ten sposób udokumentować prace nad porządkowaniem poobozowego terenu. Zdjęcia z milicyjnych interwencji, np. złapania bimbrowników, miały inną poetykę. Na twarzach chłopów nie widać cienia przerażenia związanego z ewentualnym aresztowaniem. Sugestia, że było to zdjęcie amatorskie z "życia wsi", jest trudna do obrony. Klisz, odczynników, wreszcie samych aparatów fotograficznych było wówczas jak na lekarstwo.

 

 
Autorzy "Złotych żniw" uczciwie przyznają, że czytelnik zainteresowany problematyką zagłady Żydów nie znajdzie w książce nowych faktów. Większość została już opisana przez polskich historyków. Na przykład wiedzę o tym, co się działo na terenach poobozowych, zawdzięczamy Martynie Rusiniak ("Obóz zagłady Treblinka II w pamięci społecznej, 1943-1989 "). Magistrantka profesora Jerzego Tomaszewskiego opisała, jak po wojnie okoliczna ludność wyspecjalizowała się w przeczesywaniu grobów zamordowanych Żydów w poszukiwaniu złota i kosztowności. Całe pole poobozowe wyglądało jak kopalnia odkrywkowa - zryte, wszędzie doły, w których poniewierały się ludzkie kości. W powietrzu unosił się odór gnijących ciał. Niektórzy "poszukiwacze złota" posługiwali się bombami w celu wydobycia zwłok na powierzchnię. Dzięki zdobytemu tą drogą złotu okoliczne wsie odżyły materialnie.

Moralna poprzeczka

Pierwsze strony "Złotych żniw" opisujące zdjęcie chłopów przypominają esej historyka sztuki, który za przedmiot rozważań bierze jeden konkretny obraz, np. Pietera Bruegla Starszego "Chłopskie wesele". Gdyby omówił tylko kompozycję i przedstawione postaci, odczuwalibyśmy niedosyt. Znawcy malarstwa oczekiwaliby czegoś więcej: próby rozwikłania kryjącej się w obrazie zagadki: gdzie jest pan młody? Nie tylko datowania płótna, ale i przedstawienia historii jego powstania, naszkicowania kulturowego kontekstu sceny, obyczajowości niderlandzkich chłopów, zwrócenia uwagi na detale, np. ssące palec dziecko - symbol głodu.

Oczywiście esej rządzi się swoimi prawami. Prezentuje punkt widzenia autora, który nie musi pisać o wszystkim. Jednak niedosyt pozostaje. A z nim pytania: czy Grossowie wystarczająco przedstawili głównych bohaterów - chłopów - i ich motywy? Czy ukazali kontekst kulturowy i społeczny sceny na zdjęciu? Autorzy budują swój esej "gęstymi" przykładami, przytaczają jedna po drugiej relacje z wstrząsających grabieży i morderstw. Wszystkie są udokumentowane. Ich genezę upatrują w chciwości, ale głównie w polskim antysemityzmie, który nie pozwalał dostrzec w prześladowanych Żydach ludzi, czynił ich tymczasowymi właścicielami tak pożądanych dóbr: ubrań, butów, sprzętów, nieruchomości. Najważniejsza teza książki brzmi: "Mordowanie Żydów było zjawiskiem na tyle powszechnym, że traktowano te czyny jako swoistą, szokującą co prawda, ale normalność". Rzeczywiście, bez trudu można dowieść rozpowszechnienia w polskim społeczeństwie antysemityzmu w czasie wojny. Mówią o tym m.in. raporty AK. Istnienie jednak normatywnej, podzielanej przez ogół zgody na zabijanie Żydów już takie łatwe do udowodnienia nie jest.

Grossowie przytaczają rozpowszechnioną pod koniec wojny wśród Polaków opinię, że Hitler zrobił porządek z Żydami. Zacznijmy od liczb. Autorzy szacują, że po 1942 r. kilkadziesiąt tysięcy Żydów zostało zamordowanych przez Polaków. Wiemy na pewno i jest to udokumentowane, że zabili oni co najmniej tysiąc Żydów, kilka tysięcy wydali Niemcom. Środowisko polskich historyków Holocaustu podziela przekonanie, że te liczby to jedynie wierzchołek góry lodowej. Badania trwają. Wiemy, że około 200-250 tysiącom Żydów udało się zbiec z gett i wagonów jadących do obozów zagłady. Przeżyło około 40-60 tysięcy. Co zatem stało się z resztą? Czy wszyscy zginęli z rąk Polaków?

Jakiś procent trzeba złożyć na karb naturalnej przyczyny zgonów. W efekcie grypy hiszpanki po I wojnie światowej zmarło więcej osób niż zginęło na polach bitew. W czasie okupacji w wielu miejscach kraju panował tyfus, w wyniku głodu i biedy wzrosła zapadalność na gruźlicę. W Bydgoszczy, tylko między 5 lutego a 25 lipca 1945 r., czyli już po wyzwoleniu, zmarło 554 dzieci w wieku do dwóch lat. Śmiertelność skokowo wzrosła również w innych grupach wiekowych społeczeństwa polskiego. Ukrywający się Żydzi byli głodni, wyczerpani fizycznie i psychicznie. Jakaś część zmarła jeszcze w czasie okupacji bądź wkrótce po jej zakończeniu. Wspominam o tym z obowiązku historyka, który musi zachować ostrożność wobec szacunkowych liczb, a nie po to, żeby umniejszyć winę morderców. Nawet gdyby aż połowa (co jest nieprawdopodobne) ukrywających się Żydów zmarła na skutek wycieńczenia, chorób, braku leków, nie zmieni to wymowy zbrodni.

Przyjmijmy jednak, że Grossowie mają rację i rzeczywiście kilkadziesiąt tysięcy Żydów Polacy uśmiercili widłami, siekierami bądź wydali Niemcom. Liczba ta przewyższa niemieckie straty osobowe w kampanii wrześniowej (17 tys. zabitych) i znacznie liczbę poległych żołnierzy Wehrmachtu w Powstaniu Warszawskim (ponad 2 tys.). Nie znam szacunków mówiących o stratach poniesionych przez Niemców na terenie okupowanej Polski od października 1939 r. do lata 1944 r., czyli do rozpoczęcia akcji "Burza". Niemożliwe jednak, by przekroczyły one 3 tys. Jakie są zatem implikacje liczb przytoczonych przez Grossów? Ni mniej, ni więcej takie, że byliśmy, a przynajmniej chłopska część naszego społeczeństwa, nie po tej stronie, po której nam się wydawało, że byliśmy, skoro zabiliśmy więcej Żydów niż Niemców. Casus Jedwabnego opisany w "Sąsiadach" został w społecznej opinii jakoś oswojony na zasadzie: wydarzyło się to gdzieś daleko w Łomżyńskiem, nie u nas. Grossowie zmuszają nas tym razem do przyznania, że Polacy mieli w czasie wojny krew na rękach. I to w imię czego? Złotych zębów. Dyskredytuje naszą heroiczną opowieść o ofierze.

Piszą: "Pobieranie pieniędzy od ukrywających się Żydów stawia pod znakiem zapytania przyjęty w powojennej polskiej historiografii pewnik, że za przechowywanie Żydów w czasie okupacji bezwarunkowo karano śmiercią, i to w dodatku zabijając wszystkich członków rodziny". Nie widzę związku.

Pobieranie pieniędzy stawia pod znakiem zapytanie bezinteresowność, szlachetność gestu pomocy, odruch serca. Kara śmierci była po prostu niemieckim prawem. Co do oburzenia na pobieranie pieniędzy - rzeczywiście nie ma się czym chwalić. Wolelibyśmy heroiczny obraz rodzin ukrywających swoich bliźnich i niebiorących od nich grosza. Tyle że zapomina się przy tym o ekonomicznych realiach dnia codziennego, zwłaszcza w miastach. Za coś trzeba było kupić mąkę, słoninę, ziemniaki. Kilkusetprocentowy wzrost cen przy zatrzymaniu płac na poziomie przedwojennym oznaczał skokową pauperyzację społeczeństwa. Wojna pozbawiła źródeł utrzymania miliony ludzi. Dla żon oficerów, ludzi starszych pozbawionych ubezpieczeń często jedynym źródłem utrzymania było wynajęcie pokoju albo zagrożone śmiercią przechowanie Żyda.

Jan Tomasz Gross i Irena Grudzińskiej-Gross bardzo wysoko ustawiają moralną poprzeczkę. Nie przeskoczyły jej syte, zachodnie społeczeństwa, a mieli Polacy, pozbawieni oficjalnych instytucji życia społecznego, które - jak twierdzą socjolodzy - przez sam fakt swego istnienia tworzą system kontroli społecznej.

Kości leżały wszędzie

Swój sposób patrzenia na historyczną rzeczywistość autorzy porównują do pracy antropologa, który badając egzotyczne obyczaje odległych plemion, by zdobyć potrzebne dane, wykorzystuje przypadkiem napotkanego informatora, z którym można się porozumieć. Problem w tym, że w ten sposób badało się "dzikich" jakieś sto lat temu, nim na Triobriandach Bronisław Malinowski dokonał rewolucji w antropologii. Przypomnijmy, jej istota polegała na położeniu nacisku na bezpośredni kontakt z członkami badanej kultury oraz dążeniu do zrozumienia i opisania jej wytworów, instytucji oraz zwyczajów.

Autorzy "Złotych żniw" przyjmują punkt widzenia ofiary, stają po stronie prześladowanych. Ich opis powoduje, że odczuwamy ich ból, samotność i strach. To wielka zasługa, że przybliżają nam tę perspektywę. Namawiają nas, żebyśmy wczuli się w sytuację prześladowanych i mordowanych Żydów. Tak, to powinna być nasza europejska pokuta, codzienny trening. Ale to nie wystarczy. Dla historyka to za mało. Warto pójść dalej, poznać i zrozumieć mechanizmy, które doprowadziły do takich zachowań, zastanowić się, jaka była polska banalność zła. Dla ukrywających się chłopi "byli gorsi od Niemców". Aż chce się ich znienawidzić. Przydałaby się jednak próba bardziej pogłębionego wyjaśnienia motywów ich zachowania, pokazania ich na szerszym tle. Analiza motywów nie służy usprawiedliwieniu tych, którzy popełnili zbrodnie na Żydach. Nie jest równoznaczna z mową obrońcy powołującego się na okoliczności łagodzące. Zrozumienie nie jest synonimem usprawiedliwienia.

Niestety w "Złotych żniwach" podobnej próby zrozumienia nie ma. Przedstawieni w nich chłopi to tłuszcza, amorficzny tłum, o którym autor nie mówi nic więcej poza tym, że tworzą go katolicy nienawidzący Żydów. Zacytuję: "Gdy miejscowi, ojcowie rodzin i pobożni katolicy, nasycili się gwałceniem kobiet...". Autor tych słów nie podaje jednak, skąd czerpie wiedzę o religijności polskiej wsi. A przecież w "Antropologii kultury wsi" polskiej Ludwika Stommy można znaleźć opinię, że katolicyzm przedwojennej społeczności wiejskiej był zrytualizowany, płytki, na pograniczu pogaństwa. Zaczynał się i kończył na progu kościoła.

Grossowie pytają o reakcję duchownych na wiejskie polowania na Żydów: "Co na to Kościół?". Częściową odpowiedź (badania ciągle trwają) znamy dzięki pracom Dariusza Libionki. Brzmi ona - nie zrobił nic, by pomóc "naszym starszym braciom" (wyjątek stanowił metropolita Kościoła greckokatolickiego Andrzej Szeptycki). Ja postawię jeszcze jedno pytanie: Co na to dwór? Jeśli rzeczywiście mieliśmy do czynienia z masowym chłopskim mordem, to powinny zachować się na jego temat liczne wzmianki w materiale źródłowym pozostawionym przez warstwę ziemiańską. A może było tak, że tam, gdzie dwór trwał, gdzie nie nastąpiło zachwianie i rozluźnienie tradycyjnego systemu władzy i kontroli społecznej na wsi, tam rzadziej dochodziło do chłopskich polowań na Żydów?

Od historycznej monografii, która - mam nadzieję - kiedyś na ten temat powstanie, chciałbym się dowiedzieć, czy ci wieśniacy na co dzień chodzili w butach czy boso (to ostatnie stanowiło regułę na polskiej wsi), czy w chałupie mieli podłogę czy klepisko, czy byli analfabetami czy może ukończyli cztery klasy, czy cieszyli się z posiadania pięciu hektarów, czy też byli "dziadami", wiejskimi biedakami, w sezonie "robiącymi u dziedzica". Oczekiwałbym próby stworzenia geograficznej mapy przemocy wobec Żydów, bowiem wieś była zróżnicowana nie tylko pionowo, ale również przestrzennie. W bibliografii pracy, na którą czekam, chciałbym znaleźć choćby przypis do wspomnianej wyżej "Antropologii kultury wsi polskiej" Ludwika Stommy, który pisał, że dla polskiego chłopa "obcy zawsze miał pozostać obcym. Taki był po prostu porządek ludowego świata". Nie wyobrażam sobie, żeby przyszły badacz nie sięgnął również po pracę Ludwika Landaua, Jerzego Pańskiego i Edwarda Strzeleckiego "Bezrobocie wśród chłopów" opublikowaną w 1939 roku. Dowiedziałby się z niej, że autorzy szacowali liczbę ludności zbędnej na wsi w całym kraju na 2 mln 400 tys ., a w województwach centralnych na 900 tys. ludzi. Czy przypadkiem nie z "niebezpiecznej klasy", jak nazywa "zbędnych" Robert Castel, w dużej mierze rekrutowali się mordujący Żydów chłopi?

Wyobrażenie o poziomie życia na wsi dają opracowania przedwojennych socjologów. Dowiadujemy się z nich, czym dla chłopów był Wielki Kryzys, jakie straszliwe ubóstwo (materialne i mentalne) panowało na polskiej wsi. To nie legendy: naprawdę dzielono zapałkę na czworo, nie posyłano dzieci do szkoły, bo brakowało butów. Grypa szalała - by użyć tytułu powieści Jalu Kurka - nie tylko w Naprawie. Gdy podczas obrony Warszawy we wrześniu 1939 r. trafili do niej zmobilizowani chłopi, niektórzy zachowywali się jak dzicy. Nie umieli skorzystać z toalety, nie wiedzieli, do czego służy papier toaletowy. Warto to przypominać dzisiejszym apologetom II Rzeczypospolitej. Ale gdy o tym wszystkim się pamięta, łatwiej przychodzi wytłumaczyć, dlaczego mieszkańcom wsi tak bardzo świeciły się oczy do tego legendarnego "żydowskiego złota".

Do tego, co się działo w sferze normatywnej na polskiej wsi w czasie wojny pasuje doskonale koncepcja "rozkładu aktywnej kontroli moralnej" Floriana Znanieckiego (razem z Williamem I. Thomasem napisali "Chłopa polskiego w Europie i Ameryce").

Grossów dziwi spokój osób na zdjęciu stojących i siedzących wokół ludzkich szczątków. Mnie nie dziwi. Śmierć była immanentną częścią chłopskiego losu. Rodziło się i umierało w domu. Elementem pogrzebowej oprawy było zdjęcie rodziny nad otwartą trumną. W 1945 r. zwłoki i kości leżały wszędzie. Doły śmierci były w całej Polsce. Wiosną w Warszawie cuchnęło tak, że ludzie obawiali się wybuchu cholery. "Zdawało mi się, że idę po trupach, że za chwilę spod nóg wytryśnie krew" - wspominał ktoś swój spacer po stolicy.

Chłopska wojna

W "Złotych żniwach" czytelnik znajdzie tylko jedno zdanie, w którym autor przyznaje, że Niemcy grabili też inne narody. Przypomnijmy więc krótko. W Polsce Niemcy przećwiczyli grabież najpierw na ludności polskiej w Wielkopolsce i na Pomorzu już w 1939 roku. Chodzenie w futrze zimą 1942 r. groziło utratą odzienia bez względu na to, czy się było Żydem, czy Polakiem. W 1945 r. dochód narodowy osiągnął zaledwie 38,2 proc. poziomu z 1938 roku. Wojenna i powojenna Polska to kraj nędzarzy.

Ubóstwo i jego korelaty: zawężenie perspektyw społecznej i analfabetyzm mogą być jednym z ważnych źródeł zachowań aspołecznych, niechęci do obcych. Wystarczy odwiedzić fawele w Ameryce Południowej, Afryce czy nasze wsie po byłych PGR-ach. Historia też dostarcza wielu przykładów, a jednym z ważniejszych może być wygnanie Żydów z Hiszpanii, które nastąpiło - przypomnijmy - w okresie przedłużającej się recesji pod koniec XV wieku. Już dawno Fernand Braudel wskazał na korelację między ruchami koniunktury ekonomicznej i demograficznej a pogromami, wypędzaniem i przymusowymi konwersjami, które składają się na dzieje martyrologii Żydów.

Rzecz jasna autorzy "Złotych żniw" mają rację, że wśród polskich prześladowców byli również zamożni chłopi, a także granatowi policjanci. Twierdzą, że za agresją wobec Żydów i ich popiołów stała ludzka chciwość i antysemityzm. Ich zdaniem źródeł przemocy wobec ukrywających się Żydów powinniśmy szukać albo w specyfice wojny, wzroście agresji, bandytyzmie, marginesie społecznym, pozrywaniu moralnych więzi, albo mieliśmy do czynienia z unormowaną praktyką zbiorową, antysemityzmem. Grossowie budują konstrukcję logiczną na zasadzie Tertium non datur , nie tylko wykluczają pierwszą możliwość, słowem, nie było w Polsce np. zjawiska bandytyzmu, ale również nie przyjmują istnienia trzeciej możliwość, to znaczy, że mogło być i tak, i tak. Częściowo go rozumiem. Jest to - jak się zdaje - reakcja na zrzucanie przez "obrońców polskości" odpowiedzialności na margines społeczny. Usprawiedliwianie wszystkiego wojną.

Ale z drugiej strony negowanie, że wojna prowadziła do patologii wielu sfer życia społecznego, że nastąpił wzrost bandytyzmu, że miała miejsce głęboka dezorganizacja w sferze kultury, moralności do tego stopnia, że możemy mówić wręcz o atrofii więzi moralnej, oznacza zakwestionowanie wniosków pokoleń psychologów i socjologów zajmujących się wpływem klęsk elementarnych na zachowanie się ludzi.

Na wsi bandytyzm przybrał rozmiary epidemii. Ofiarami napadów padali zarówno Polacy, jak i Żydzi, choć na pewno na sto napadów Żydzi częściej niż Polacy ponosili śmierć z ręki bandytów. Wedle danych milicyjnych, które powinniśmy pomnożyć co najmniej przez pięć, w 1945 r. miały zostać popełnione 265 962 przestępstwa, w tym m.in.: 26 471 rozbojów, 10 073 uszkodzeń ciała, 121 729 kradzieży. Nawet jeśli część tych przestępstw przypiszemy radzieckim maruderom, to i tak mieliśmy prawdopodobnie do czynienia z największym wzrostem przestępczości w XX wieku.

Na Lubelszczyźnie istniały całe wsie "bandyckie" - jak określała je okoliczna ludność - w których wielu mężczyzn trudniło się rozbojem. Chłopski bandytyzm najczęściej był "interesem" rodzinnym; na żer wyruszali ojciec z synem, bracia, szwagier. Z okolic Kalisza ktoś donosił we wrześniu 1945 r.: "I jeszcze jeden zbrodniczy wypadek, który już jest wykryty. Znalazła kobieta zabitego w boru, a był on z Grodźca, nazywał się Michał Zbanuszek, a zabili go z pieniędzy, miał przy sobie 20 tys., szedł kupić krowę. Został zabity przez Wieczorków, zabili go ojciec z synem".

Z upływem lat wojny następowała brutalizacja zachowań i eskalacja agresji. Na pobicie odpowiadano pobiciem, na gwałt gwałtem. Gdy obwiniony się ukrywał, chłostą karano pozostałych członków rodziny, zabierano dobytek, podpalano zabudowania. Nierzadko zdarzały się zabójstwa dokonywane przez rozwścieczonych napastników. Sytuacja zaczynała przypominać tę, którą znamy z chłopskich krajów południa Europy, gdzie obowiązek vendetty spada na wszystkich mężczyzn rodziny. Jak zwrócił uwagę jeden z pamiętnikarzy, w jego wsi w ramach tej wojny zginęło więcej ludzi niż na froncie.

Także na zjawisko plądrowania opuszczonej własności trzeba popatrzeć szerzej. Nie zaczęło się wraz z likwidacją gett, lecz dużo wcześniej, i wcale niekoniecznie było związane z żydowskim pochodzeniem właścicieli dóbr. Szaber zaczął się już we wrześniu 1939 r. "Chłopaki" z Czerniakowa, koledzy Stanisława Grzesiuka, przyznawali.: "Żyje się z tego, co nałapaliśmy z płonących magazynów i fabryk w czasie oblężenia. Sprzedaje się jedne rzeczy, a za to kupuje się to, co jest potrzebne". Na Kresach silnym impulsem do szabrowania okazało się przejście frontu w czerwcu 1941 r. Jeden z chłopskich pamiętnikarzy zapamiętał jak grabiono trupy żołnierzy Armii Czerwonej: "Zaczęli cuchnąć, trzeba zakopać. Znów przyszedł Franek Nikłas i zaczął ściągać buty co lepsze. Zaczął ciągnąć - nie idą, nogi już zesztywniały. Ciąga jednak uparcie, a trup otwartymi oczyma patrzy na niego. Ręce szeroko rozkrzyżowane, głowa uderza o bruk. A ten go ciąga po ulicy. No, ma już trzy pary. Chyba starczą na dwie zimy. A to ciało zakopać musi. Taki ma rozkaz pana wójta. Zdjął dwóm paski, związał końcami, zarzucał na szyję i powoli, niby bronę po swym ogrodzie, ciągnął trupy na łąkę. Ułożył na kupę równo i obrzucił ziemią - gotowe. Uśmiechając się, z butami w ręku poszedł do domu. Zrzucił swoje chodaki. Przymierzył jedne, najlepsze - jakby na niego robione. Obmył z krwi. Wysmarował okrasą. Ha, ha, świecą się, kiej u pana".

Na obrazie Breugla

Obcość etniczna Żydów stanowiła tylko rodzaj markera typującego przedmiot podlegający grabieży - ułatwiała pokonanie wewnętrznych barier, bo "zabrać niemieckie łóżko czy żydowską kołdrę to nie grzech". Jednak obcość ta nie była najważniejszym i nawet koniecznym czynnikiem wprawiającym w ruch szabrujące tłumy. W "Newsweeku" Anna Machcewicz opisała ("Tajemnica liberatora", "Newsweek", 8 X 2006), jak w sierpniu 1944 r. chłopi ze wsi Nieszkowice Wielkie (okolice Bochni) splądrowali rozbitego liberatora oraz nieżywą polską załogę, z której zdarli mundury. Od stycznia do marca 1945 r. Warszawa padła ofiarą szabrowników, mieszkańców Pragi i okolicznych chłopów. I to plądrowanie łączyło się z nieporównanie większym ryzykiem niż na terenach Treblinki. Zburzona Warszawa stanowiła jedno wielkie pole minowe, wszędzie leżały dziesiątki tysięcy min i pocisków.

Złote koronki wyrywano po wojnie nie tylko z żydowskich czaszek. Mieszkanka Krakowa mająca groby rodzinne prawdopodobnie na jednym z tamtejszych cmentarzy pisała w prywatnym liście (21 maja 1945 r.): "Od tygodnia rabują złodzieje na cmentarzu grobowce, szukają złotych zębów - grobowiec, w którym Kazio leży, był też otwierany i 3 trumny ruszane - Kazia, Matki Wandy i siostry. Trumnę Kazia widzieliśmy, leżała na bok obrócona. [...] Z soboty na niedzielę było 24 grobowce otwierane i zrabowane, pewnie, że to wina zarządu, bo pilnują we dnie, zamykają zawczasu, ale i zarząd niewiele może w dzisiejszych czasach". Hieny cmentarne w poszukiwaniu złotych zębów i obrączek niszczyły również niemieckie miejsca pochówków. "Nieraz [...] widziałem - wspominał mieszkający po wojnie we Wrocławiu Wojciech Żukrowski - stare mieszczańskie groby z odsuniętymi płytami, blaszane trumny z wyciętym otworem, gdzie powinny znajdować się splecione dłonie zmarłego ze złotą obrączką. Również u góry blachę podwijali jak wieczko pudełka sardynek - wyłamywali zęby i mostki". Rozkopane groby i zdemolowane krypty należy dopisać do obrazów powojnia.

28 września 1946 r., czyli w tym samym czasie, gdy chłopscy "kopacze" ryli na polach Treblinki, doszło do katastrofy kolejowej na stacji Łódź-Kaliska. Zginęło 21 osób, a ponad 40 zostało rannych. Zgromadzeni na peronie podróżni gremialnie ruszyli w kierunku poszkodowanych. Nie po to, żeby im pomagać. Rzucili się ich okradać. Źródła nie mówią nic o pochodzeniu etnicznym ofiar katastrofy.

W historii plądrowanie, w tym także grobów, najczęściej przypadało na moment zawieszenia, chaosu, czasowego zaniku struktur władzy. Wszystkie te wydarzenia łączył także udział jako sprawców ludzi odczuwających głęboką deprywację materialną, a więc służbę, biedniejszych chłopów, plebs miejski. Możemy się domyślać, że większość z nich podzielała chłopską "wizję świata ograniczonych dóbr"; świata, w którym zawsze czegoś brakuje, przede wszystkim jedzenia. Na obrazie Breugla symbolicznie czai się głód. Jan Tomasz Gross i Irena Grudzińska-Gross go nie dostrzegają. Widzą chciwość i antysemityzm. Przyznaje, że łupienie Żydów nie było tylko naszym udziałem, ale że na sumieniu współudział w Zagładzie mają również inne narody np. Francuzi, Litwini, Węgrzy, Grecy. Na stronach "Złotych żniw" znajdziemy krótką wzmiankę o splądrowaniu dzielnicy żydowskiej w Salonikach zaraz po tym, gdy jej mieszkańców zapędzono do wagonów. Brak jest jednak choćby słowa o tym, że w Grecji panował wówczas głód zbliżony do tego w Leningradzie i że z jego powodu w latach 1941-1942 zmarło 300 tys. osób.

Szaber był rodzajem ludowej reakcji na kryzys, niekiedy permanentnego stanu niedoboru i biedy. W jego genezie dostrzec można również inne charakterystyczne dla kultury chłopskiej pierwiastki: pragmatyzm i utylitaryzm. "Nie wiadomo, co życie przyniesie, lepiej się zabezpieczyć"; "A nuż, się przyda".

Grossowie tego wszystkiego nie dostrzegają. Mają prawo. Ale czy ogólne przesłanie książki na tym nie traci? Czy nie uprawomocniają się w ten sposób zarzuty obrońców narodowej niewinności o tendencyjności autora?

Potrzebujemy Jana Tomasza Grossa. Bez niego nasze samopoczucie byłoby lepsze, ale nasze życie intelektualne uboższe. Tylko on w tym najlepszym dla Polski okresie entuzjazmu, "zielonej wyspy" i dumy z ostatniego dwudziestolecia potrafił zmusić nas do zatrzymania się, popatrzenia wstecz i przepracowania - jak to świetnie określiła Joanna Tokarska-Bakir - naszej "obsesji niewinności". Jego zasługą jest także to, że po latach wyparcia coraz mocniej do naszej świadomości dociera współwina za Holocaust.

 

 

* Marcin Zaremba (ur. 1966 r.) pracuje w Instytucie Historii UW i Instytucie Studiów Politycznych PAN. Opublikował m.in.: "Komunizm, legitymizacja, nacjonalizm. Nacjonalistyczna legitymizacja władzy komunistycznej w Polsce".






ŻYDZI A SPRAWA POLSKA