AMBROSE BIERCE
ZAGINĄŁ BEZ WIEŚCI
Hieronim Searing, żołnierz armii generała Shermana, która zajmowała właśnie pozycje w okolicy Kennesaw Mountain w stanie Georgia, odwrócił się od grupki oficerów, z którymi przed chwilą rozmawiał ściszonym głosem, przekroczył płytką linię okopów i zniknął w lesie. Żołnierze w okopach odprowadzili go wzrokiem, rozumiejąc, że temu dzielnemu człowiekowi powierzono jakieś niebezpieczne zadanie. Hieronim Searing, chociaż zwykły strzelec, został przydzielony do sztabu dywizji, gdzie figurował w rejestrach jako ordynans. Pod tą funkcją kryją się najrozmaitsze obowiązki. Ordynans może być gońcem, sekretarzem, czyścibutem - wszystkim. Może spełniać czynności nie przewidziane rozkazem ani regulaminem, zależnie od swoich zdolności, od protekcji, od przypadku. Szeregowy Searing, niezrównany strzelec, młody, śmiały, bystry i nie znający strachu - był wywiadowcą. Dowódca dywizji nie lubił wykonywać rozkazów na ślepo, nie wiedząc, co się dzieje na jego przedpolu - nawet wówczas, gdy dywizja nie wykonywała samodzielnych zadań, tylko działała wspólnie z całą armią. Nie zadowalały go też normalne źródła informacji: dowódca korpusu, patrole, straże przednie, chciał wiedzieć więcej. Stąd właśnie wywodziła się rola Hieronima Searinga, człowieka o niezwykłej odwadze, świetnego trapera o sokolim wzroku i znanej prawdomówności. Tym razem otrzymał on proste instrukcje: podejść jak najbliżej do stanowisk nieprzyjaciela i wybadać, co tylko się da.
Wkrótce dotarł do najdalej wysuniętej placówki. Żołnierze po dwóch, po czterech leżeli okopani w płytkich nieckach, lufy karabinów wystawały spośród zielonych gałęzi, którymi zamaskowali stanowiska. Las ciągnął się nieprzerwanie, tak dostojny i cichy, że bez wysiłku wyobraźni trudno było sobie uświadomić, iż pełno w nim zbrojnych ludzi, skupionych i czujnych - że jest to las, w którym czai się groźba bitwy. Searing przypadł na chwilę w jednym ze stanowisk, aby poinformować żołnierzy o swoich zamiarach, po czym wypełzł ukradkiem naprzód i wkrótce zniknął im z oczu w gęstych zaroślach.
- Przepadł z kretesem - powiedział jeden z żołnierzy. - Szkoda, że nie zostawił mi karabinu, to przynajmniej tamci by do nas z niego nie strzelali.
Searing pełzł naprzód, wykorzystując każdą osłonę. Wzrok jego przenikał wszędzie, słuch reagował na każdy dźwięk. Wstrzymywał oddech, a gdy tylko trzasnęła mu pod kolanem gałązka, zamierał wtulony w ziemię. Było to żmudne, ale i fascynujące przedsięwzięcie. Searing nie zdradzał jednak żadnych objawów podniecenia, puls miał tak regularny, nerwy tak opanowane, jak gdyby zastawiał sidła na wróbla.
"Czas płynie - pomyślał - ale nie zapuściłem się chyba bardzo daleko, bo jeszcze żyję."
Uśmiechnął się ubawiony takim sposobem określania odległości i podkradał się dalej. Raptem rozpłaszczył się na ziemi i leżał bez ruchu długie minuty. Przez szczelinę wśród zarośli dostrzegł żółty kopczyk gliny - jedno ze stanowisk nieprzyjaciela. Wreszcie ostrożnie uniósł głowę cal po calu, potem dźwignął się na łokciach, wpatrzony nieustannie w gliniasty pagóreczek. Po chwili skulony pomknął naprzód z karabinem w ręce. Nie pomylił się - wróg się wycofał.
Searing postanowił upewnić się o tym całkowicie, zanim złoży tak ważny raport. Skokami przedostał się przez linię opuszczonych stanowisk, przemykał od drzewa do drzewa, licząc, że może się natknąć na maruderów. Las się skończył i Searing ujrzał przed sobą plantację. Było to jedno z owych nieszczęsnych opuszczonych gospodarstw z ostatnich lat wojny, zarośnięte głogiem, brzydkie i wymarłe - płoty połamane, zabudowania puste, czarne dziury zamiast drzwi i okien. Searing przyczaił się w sosnowym zagajniku i rozejrzał bacznie. Spostrzegł jakąś ruderę na pagórku - świetny punkt obserwacyjny. Pobiegł tam szybko przez pole i sad. Była to szopa na czterech słupach, z której niewiele zostało prócz dachu; podłoga się zawaliła, deski i belki tworzyły niesamowitą plątaninę, słupy pochyliły się pod ciężarem dachu. Cała budowla wyglądała tak, jak by miała runąć za dotknięciem palca.
Searing wdrapał się na rumowisko desek i belek, skąd miał wspaniały widok na dolinę i odległy o pół mili grzebień górski. Stroma droga, wiodąca przez przełęcz, roiła się od wojska. Była to tylna straż wycofującej się armii nieprzyjacielskiej. Na lufach karabinów połyskiwało poranne słońce.
Searing nie miał już nic więcej do roboty, powinien był natychmiast wrócić do sztabu i zdać raport. Ale patrząc na szarą kolumnę konfederatów, pnącą się mozolnie górską drogą, nie mógł się oprzeć pokusie. Miał karabin z precyzyjnym celownikiem, zaopatrzony w lunetkę, i zachciało mu się posłać im piękny ładunek ołowiu. Nie wpłynie to wprawdzie na przebieg i ostateczny rezultat wojny, ale żołnierz jest od tego, aby zabijać. A dobremu żołnierzowi wchodzi to w krew. Searing zarepetował karabin i odbezpieczył spust.
Zostało jednak postanowione w zaraniu dziejów, że strzelec Searing nie zamorduje nikogo w ów słoneczny, letni poranek ani też nie obwieści odwrotu konfederatów. Od niepamiętnych czasów wypadki tak się układały w tej cudownej mozaice, której wyraźniejsze fragmenty zwykliśmy nazywać historią - że zamierzony postępek Searinga naruszyłby harmonię kompozycji. Zapobiegła temu powołana do ochrony wieczystych planów Potęga, sprowadzając na świat przed jakimiś dwudziestoma pięcioma laty niemowlę płci męskiej, urodzone w małej podkarpackiej wiosce. Pod jej opieką niemowlę wzrosło, wykształciło się, nabrało zamiłowań do wojaczki i we właściwym czasie zostało oficerem artylerii. Okoliczności tak się ułożyły, że ów oficer dopuścił się naruszenia dyscypliny i musiał uciekać przed karą z rodzinnego kraju. Los skierował go do Nowego Orleanu (zamiast do Nowego Jorku), gdzie na przystani oczekiwał go oficer werbunkowy. Przyjęto go do wojska, dano mu awans i w rezultacie dowodził baterią artyleryjską konfederatów, która stała właśnie w odległości jakichś dwóch mil od miejsca, w którym Hieronim Searing, wywiadowca armii federalnej, szykował się do strzału. Wszystko zostało przemyślane - każdy krok w życiu obu tych ludzi, w życiu ich bliźnich i przodków, a także przodków ich przodków, wszystko szło ku temu, aby osiągnąć zamierzony rezultat. Gdyby cokolwiek w tym ogromnym systemie powiązań uległo przeoczeniu, szeregowy Searing owego ranka wypaliłby w ślad za wycofującymi się konfederatami i prawdopodobnie by chybił. Tak się jednak złożyło, że kapitan artylerii nie mając nic lepszego do roboty w oczekiwaniu na swoją kolej wymarszu zabawiał się wycelowywaniem działa na prawo w skos w stronę grzbietu pagórka, gdzie zdawało mu się, że dostrzegł grupkę nieprzyjacielskich oficerów. Dał ognia. Pocisk poszybował za daleko. W chwili gdy Hieronim Searing kładł palec na cynglu i wpatrując się w odległą kolumnę konfederatów rozważał, gdzie najlepiej posłać kulę, aby żonę pozbawić męża albo dziecko - ojca, albo matkę - syna, da Bóg, wszystko za jednym zamachem - w powietrzu rozległ się szum podobny do skrzydeł wielkiego ptaka. Zanim Searing zdążył się zorientować, z nieba wyskoczył pocisk z ochrypłym i straszliwym wyciem. Palnął prosto w słup, aż zaświszczały drzazgi, a idiotyczna rudera zawaliła się z łoskotem w oślepiających kłębach kurzu.
Hieronim Searing nieprędko zrozumiał, co się z nim stało. Gdy odzyskał przytomność, leżał jakiś czas z zamkniętymi oczami - w przekonaniu, że umarł i już go pochowano. Usiłował przypomnieć sobie szczegóły pogrzebu. Żona musiała klęczeć na grobie, gdyż czuł na piersiach okrutny ciężar ziemi. Obie razem, wdowa i ziemia, rozgniotły wieko trumny. Jeżeli dzieci nie namówią jej, aby poszła do domu, niedługo nie będzie miał sił oddychać. Zabolała go ta krzywda. "Nie mogę odezwać się do żony - myślał - bo umarli nie mają głosu. Nie mogę otworzyć oczu, bo ziemia mi się do nich nasypie."
I otworzył powieki - zajaśniała nad nim wielka połać błękitnego nieba obrzeżona wierzchołkami drzew, część lasu zasłaniał wysoki brunatny kopiec o zwalistej i zawiłej konstrukcji. Cały obraz tonął w niezmierzonej dali, w przestrzeni tak przeogromnej, że znużyła go, więc zamknął oczy. W tejże chwili poraziło go nieznośne światło, zahuczał głuchy grzmot dalekiego morza, przez zgiełk fal przedzierały się wyraźne słowa: "Hieronimie Searing, wpadłeś jak szczur w pułapkę - w pułapkę, pułapkę, pułapkę."
Raptem zapadła wielka cisza, gęsta ciemność, nieskończony spokój, aż Hieronim Searing doskonale świadom swojej szczurzej doli i pułapki, w jaką się dostał, przypomniał sobie wszystko i wcale nie przerażony otworzył oczy, aby zbadać sytuację, ocenić siłę wroga i wynaleźć sposób obrony.
Dostał się między belki, które go unieruchomiły. Jedna wcisnęła go bokiem w stertę desek, gdzie uwięzło mu lewe ramię, druga leżała mu na piersiach, nie potrafił ruszyć jej z miejsca. Nogi zasypał po kolana zwał gruzu, który zasłaniał horyzont. Głowę miał unieruchomioną jak w kleszczach; mógł poruszać tylko oczami. Ale prawą rękę miał częściowo swobodną. "No, rączko kochana - powiedział do niej - musisz nas z tego wygrzebać." Niestety nie mógł jej wydostać spod ciężkiego bierwiona, leżącego w poprzek, piersi, ani porządnie zgiąć w łokciu.
Searing nie doznał poważniejszych obrażeń i nie czuł bólu. Oszołomił go na chwilę szok, wywołany przez wybuch, przy czym uderzył go w głowę odprysk belki. Searing musiał prędko odzyskać przytomność. Powrót do życia, podczas którego nawiedzały go dziwne majaczenia, chyba nie trwał dłużej niż parę sekund, gdyż kurz nie zdążył jeszcze opaść, gdy Searing zaczął przytomnie rozważać swoją sytuację.
Próbował prawą ręką pochwycić belkę leżącą w poprzek jego piersi i w żaden sposób nie mógł tego dokonać, gdyż nie potrafił zgiąć łokcia, i tak samo nie mógł dosięgnąć drugiej belki, która unieruchomiła mu lewy bok. Nie mógł ich ani podważyć, ani odepchnąć, ani pochwycić palcami. Przekonawszy się, że nic nie wskóra, zrezygnował i zaczął się zastanawiać, czy nie uda mu się dobrać do sterty gruzu przywalającej nogi.
Gdy się jej przyglądał, przykuł jego uwagę lśniący metalowy pierścień przed samymi oczami. Początkowo zdawało mu się, że jądro pierścienia jest idealnie czarne; miało średnicę szerszą niż pół cala. Raptem przyszło mu na myśl, że to nie czarny pierścień, tylko wylot jego karabinu sterczącego spod gruzu. Nie zadowalał się długo tym odkryciem - jeśli w ogóle można mówić o zadowoleniu. Przymykając to jedno, to drugie oko, mógł dostrzec kawałek lufy, wyzierający spod rumowiska, w którym utknął karabin. Z obu stron widział lufę wyraźnie pod tym samym kątem. Gdy patrzył prawym okiem, karabin zdawał się mierzyć w lewą skroń i na odwrót. Wierzchu lufy nie potrafił zobaczyć, ale widział jej spód. W istocie broń była wycelowana prosto między oczy.
Gdy sobie uświadomił i przypomniał zarazem, że tuż przed fatalnym przysypaniem odbezpieczył spust i karabin może wypalić od lada dotknięcia - szeregowy Searing poczuł się nieswojo. Było to jednak uczucie jak najdalsze od strachu; Hieronim Searing był człowiekiem odważnym, oswojonym z widokiem karabinów od tej strony, a nawet i armat. Przypomniał sobie nie bez rozbawienia, co mu się przydarzyło podczas szturmu na Missionary Ridge. Z wysokiego szańca biła w nich kartaczami nieprzyjacielska armata. Wdzierając się na szaniec Searing myślał przez chwilę, że wycofano ją stamtąd, bo widział przed sobą tylko mosiężny krąg. Zrozumiał, co to jest, w sam czas, by odskoczyć, gdy krąg sieknął żelazem po hurmie atakującej piechoty. Dla żołnierza zwykły to widok - ujrzeć wymierzoną w siebie broń i gorejące złowrogo oczy. Mimo to Searing poczuł się nieswojo i odwrócił wzrok.
Chwilę obmacywał deski prawą ręką, a potem próbował bezskutecznie uwolnić lewe ramię. Próbował też poruszyć głową, ale coś ją zupełnie unieruchomiło. Chciał wreszcie wyswobodzić nogi, ale gdy napiął mięśnie, przyszło mu na myśl, że karabin może wypalić, jeśli poruszy się gruz. Nie miał pojęcia, dlaczego karabin wcześniej nie wystrzelił, chociaż trafiały się takie wypadki. Przypomniało mu się, jak to kiedyś w roztargnieniu rozwalił kolbą czaszkę pewnego jegomościa i dopiero potem spostrzegł, że broń, którą tak dziarsko wywijał, była nabita, z założonym kapslem i gotowa do strzału - co by z pewnością zagrzało przeciwnika do dłuższego oporu, gdyby o tym wiedział. Wspomnienie tej gafy ze szczenięcych żołnierskich lat pobudzało go zawsze do śmiechu, tym razem jednak nie uśmiechnął się. Spojrzał znowu w wylot karabinu i odniósł wrażenie, że muszka musiała się poruszyć - karabin jak by przybliżył się nieco.
Znów odwrócił oczy. Zaciekawiły go odległe wierzchołki drzew na skraju plantacji; przedtem nie zauważył, że są tak zwiewne i pierzaste, że niebo jest takie granatowe, prawie czarne, choć wśród gałęzi rozjaśnia się nieco zielenią. "Za parę godzin zrobi się paskudnie gorąco - pomyślał. - Ciekawe, jaka to strona świata."
Przyjrzał się, gdzie pada cień, i doszedł do wniosku, że leży twarzą ku północy; przynajmniej słońce nie będzie świecić mu w oczy, a na północy - czeka żona i dzieci.
- Masz ci los - zawołał. - A cóż to ma do rzeczy?
Zamknął oczy. "Skoro nie mogę się uwolnić, to co mi szkodzi, że się prześpię. Rebelianci wycofali się, a nasi na pewno będą tu szperać w poszukiwaniu furażu. To mnie znajdą."
Nie zasnął jednak. Zaczął mu dokuczać dziwny ból pod czaszką - głuchy, początkowo ledwie wyczuwalny, gnębił go coraz bardziej. Searing otworzył oczy i ból zniknął, zamknął je i ból wrócił. "Niech to diabli!" - powiedział bez związku i znowu zaczął gapić się w niebo. Słyszał szczebiot ptaków, dziwny metaliczny głos skowronka przywodzący na myśl brzęk rozedrganych kling. Dał się ponieść przyjemnym wspomnieniom dzieciństwa, bawił się znów z siostrą i bratem, biegł przez pola płosząc zasiedziałe skowronki, zaszył się w ponury las i bojaźliwym krokiem podkradał się ścieżką ku Czarciej Skale, aż stanął wreszcie z bijącym sercem przed Jaskinią Samobójcy, pragnąc zbadać jej straszliwą tajemnicę. Spostrzegł, że wejście do groty otacza metalowy pierścień. Raptem wszystko znikło, patrzył w wylot swego karabinu. Jeśli przedtem lufa jak by się przybliżyła, to teraz świeciła w niepojętej dali - tym bardziej groźnie. Searing krzyknął. Zaskoczony nutą strachu w swoim głosie usprawiedliwił się kłamliwie: "Jeśli nie będę wrzeszczeć, to nie odnajdą mnie do samej śmierci."
Nie próbował więcej unikać złowrogiego oka karabinu. Jeśli odwracał na chwilę wzrok, to tylko w poszukiwaniu pomocy (chociaż ruina zasłaniała mu widok), ale natychmiast przyciągał go z powrotem nieprzeparty urok. Jeśli zamykał oczy, to tylko ze znużenia, ale natychmiast dotkliwy ból pod czaszką - zapowiedź i groźba kuli - zmuszał go do otworzenia powiek.
Nie wytrzymywał nerwowo takiego napięcia i raz po raz tracił przytomność. W pewnej chwili budząc się z omdlenia poczuł ostry, piekący ból w prawej ręce, poruszył palcami - były mokre i lepkie. Domyślił się, ze to krew. Musiał w malignie tłuc pięścią o roztrzaskane deski i szczapy. Postanowił sobie, że przyjmie swój los po męsku. Był prostym, zwykłym żołnierzem, z religią i filozofią miał niewiele wspólnego; nie mógł umrzeć jak bohater z wielkim i mądrym słowem na ustach, nawet gdyby było do kogo je skierować, ale mógł za to umrzeć "z fasonem" i tak umrze. Gdyby tylko wiedział, kiedy padnie strzał.
Szczury, które chyba zamieszkiwały szopę, zaczęły węszyć i przemykać w pobliżu. Jeden wydrapał się na stertę gruzu, w której utknął karabin - za nim drugi, trzeci. Searing przyglądał im się najpierw obojętnie, potem z przyjaznym zaciekawieniem; dopóki nie błysnęło mu w oszołomionym mózgu, że mogą potrącić cyngiel; sklął je i kazał im iść precz. - Nie wasz interes! - krzyknął.
Szczury umknęły; wrócą później i dobiorą mu się do twarzy, wygryzą nos, rozpłatają gardło - wiedział o tym, ale spodziewał się, że zdąży umrzeć, zanim ta chwila nadejdzie.
Nic już nie mogło oderwać jego wzroku od metalowego pierścionka z czarnym oczkiem. Przenikliwy ból stopniowo przewiercał mu mózg, drążąc coraz głębiej i głębiej, aż do samej deski pod głową. Searing zaczął znów tłuc pokaleczoną pięścią w drzazgi, aby. zagłuszyć ów straszliwy ból, który pulsował w powolnych, regularnych nawrotach, za każdym razem coraz ostrzejszy. Chwilami Searing myślał, że to już fatalna kula przewierca mu czaszkę - i krzyczał. Dom, dzieci, żona, ojczyzna, chwała - wszystko, co żyło w pamięci, przepadło do cna, świat cały zginął bez śladu. Rumowisko strzaskanych belek i desek to jedyny wszechświat, jaki istnieje. Tu właśnie czas nie ma władzy - każdy ból jest wiekuistym życiem. Pulsując odmierza wieczność.
Hieronim Searing, człek pełen odwagi, postrach nieprzyjaciół, rezolutny i mężny wojak - zbladł jak upiór. Szczęka mu opadła, oczy wyszły z orbit, zlany zimnym potem dygotał na całym ciele, wrzeszczał ze strachu. Nie postradał zmysłów, tylko wył z przerażenia.
Pokiereszowaną i krwawiącą ręką trafił wreszcie na kawałek rozłupanej deski, szarpnął i poczuł, że listwa się rusza. Wyciągnął ją cierpliwie spod gruzu, który przywalił mu nogi, i wreszcie miał ją w ręce. Zaświtała mu wielka nadzieja: może uda mu się końcem listwy odepchnąć karabin albo przynajmniej tak go podważyć, aby kula poszła w bok. Zaczął przesuwać listwę do tyłu cal po calu. Z emocji wprost bał się oddychać i nie śmiał oderwać oczu od karabinu, który tracąc szansę, mógł zareagować w ostatniej chwili. Searing pochłonięty walką o ratunek nie zważał na ból pod czaszką i do pewnego stopnia odzyskał panowanie nad sobą. Wciąż jednak był straszliwie przerażony i zęby szczękały mu jak kastaniety.
Listwa utknęła. Targał nią z całej siły, przesuwał na boki, ale wciąż napotykała jakiś opór za jego plecami; koniec jej leżał u jego nóg, za daleko, aby nim podważyć lufę karabinu. Znajdował się w istocie na wysokości spustu, którego nie przysypał gruz; Searing widział cyngiel niewyraźnie prawym okiem. Usiłował złamać listwę, ale nie było o co jej oprzeć. Porwał go okrutny strach. Czarny wylot karabinu zapowiadał karę za podniesiony bunt - tym ostrzejszą i gwałtowniejszą śmierć. Wyimaginowana kula świdrowała czaszkę. Searing znowu zaczął dygotać w jeszcze gorszej udręce.
Nagle uspokoił się. Dreszcze ustąpiły; zacisnął zęby i zmarszczył brwi. Nie wyczerpał środków obrony; wymyślił coś innego - nowy plan bitwy. Uniósł koniec listwy, ostrożnie przybliżył go do karabinu i oparł o kabłąk przed spustem. Powoli poruszał listwę, aż poczuł, że zsunęła się z kabłąka. Wtedy zamknął oczy i pchnął nią z całej siły w cyngiel! Eksplozja nie nastąpiła. Karabin zdążył wypalić już dawno, kiedy waliła się cała rudera. Ale spełnił swoje zadanie.
Porucznik Adrian Searing - dowodzący tym właśnie odcinkiem, skąd brat jego, Hieronim, wyszedł na zwiad - czuwał w okopie wytężając słuch. Nie uszedł jego uwagi najlżejszy szelest, krzyk ptaka, szczebiot wiewiórki, szum wiatru wśród sosen. Niespodzianie doleciał z przedpola głuchy, bezładny rumor, jakby łoskot walącego się budynku, zniekształcony przestrzenią. Porucznik odruchowo spojrzał na zegarek. Szósta minut osiemnaście. W tejże chwili nadbiegł goniec i zasalutował.
- Panie poruczniku - powiedział - rozkaz od pułkownika. Ma pan ruszyć naprzód i zaatakować stanowiska nieprzyjaciela, jeśli go pan znajdzie. Jeśli nie, posuwać się dalej, aż do odwołania. Są powody do przypuszczeń, że nieprzyjaciel wycofał się.
Porucznik w milczeniu skinął głową. Za chwilę żołnierze, poinformowani cichym głosem przez podoficerów o wyznaczonym zadaniu, wyszli z okopów tyralierą i posuwali się naprzód w szyku bojowym, z zaciśniętymi zębami i bijącym sercem.
Tyraliera przemierza plantację i sunie w stronę gór. Mija po drodze zburzoną szopę. Z tyłu, w niewielkiej odległości za tyralierą, idzie dowódca. Rzuca ciekawym okiem na rumowisko i spostrzega trupa zagrzebanego do połowy wśród bierwion i desek. Osiadło na nim tyle kurzu, że mundur ma szary, konfederacki kolor. Twarz trupa jest żółtawa, policzki zapadły, skronie wklęsły tak głęboko, aż pod skórą wystąpiły ostre kości - odrażająco wąskie czoło; spod uniesionej górnej wargi widać okrutnie zaciśnięte zęby. Włosy ociekają wilgocią, twarz pokryta rosą jak rosnąca wokół trawa. Porucznik nie widzi karabinu. Żołnierz zginął widocznie podczas zawalenia się szopy.
- Leży z tydzień - orzekł krótko porucznik i poszedł dalej, po drodze machinalnie wyjmując zegarek. Szósta minut czterdzieści.
Tłumaczył JERZY KRZYSZTOŃ